Opowiadania Konkursowe - Przygoda bez magii.Opowiadanie

Zablokowany
Awatar użytkownika
Gardenia
Zsyłający Sny
Posty: 348
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Maie
Profesje: Mag , Szpieg , Badacz
Kontakt:

Opowiadanie

Post autor: Gardenia »

        I tak po prostu wszystkie moje troski odpływają, znika cała rozpacz. To takie łatwe. Słyszę krótkie uderzenia stóp po powierzchni dachu. Wyraźnie czuję ciężar ciała gdy w pełnym pędzie przecinam powietrze. Tu w górze, ponad ulicami miasta, jest one chłodne i suche. Wszystko czego doświadczam jest ostrzejsze. Czystsze. A ja wciąż się nie zatrzymuję, wciąż gnam przed siebie.
Biegnę. Stąd wiem, że to tylko sen. W moich snach nadal mogę biegać. To dziwne, nigdy nie czułam tego w takim natężeniu. Nigdy tak wyraziście. Powinnam się teraz zatrzymać, zastanowić się przez chwilę, gdzie mnie to prowadzi? Ale tak bardzo nie chcę, żeby się skończyło. Nie chcę się budzić.

***

        Znów byłam w lesie, niedaleko bajkowego jeziora, do którego prowadzi samotna, utwardzana droga. Drzewa rosły tu wprawdzie gęsto ale przepuszczały przenikliwy chłód. Czułam skurcz w dolnej części pleców. Jak się tu znalazłam? Po dwóch miesiącach na poważnie wzięłam sobie rady uzdrowiciela i zaczęłam „chodzić” na spacery. Spacery złagodzą skutki traumy. Święcie w to wierzyłam. A nóż coś mnie zeżre i będę miała spokój?
Tego poranka śmierć była blisko, bliżej niż mogłam przypuszczać, ale ostatecznie przeszła obok, wybrała inną ofiarę. Podczas mojej drzemki ghul zaatakował pana Balta, ojca Freda. Nagle usłyszałam wycie jak z sennego koszmaru, a uderzenie serca później dołączył do niego wrzask wystraszonego dziecka.
– Tato!!
Momentalnie stanęło mi przed oczami tamto miejsce, trzęsące się, pękające ściany jaskini i głaz, który omal nie pozbawił mnie życia. Potem potworny skowyt powtórzył się a moja wizja, czy raczej przebłysk wspomnień, znikła.
Poderwałam się do niezgrabnego galopu, podpierając się wykonaną z osikowego drewna lagą. Końcówka kija stukała o zmrożone podłoże. Przypadkowy obserwator pewnie uśmiałby się do łez widząc jak jednonoga kaleka skacze przez krzaki, nikogo takiego jednak tu nie było. Fred Balt siedział na ziemi a przy nim, odwrócony do mnie bokiem, leżał pan Balt. Ghula odnalazłam opartego o drzewa. Sześć centymetrów ostrza noża myśliwskiego sterczało mu z karku a z drugiej strony, trochę poniżej brody, wystawała dłuższa część. Sino-blada buzia chłopca mocno odcinała się od granatu płaszcza. Kończące żółty szalik frędzelki wpadły do rosnącej kałuży krwi, zmieniając barwę.
Po części siadłam, po części upadłam obok.
- Odsuń się do tyłu. – powiedziałam. - Ja pomogę tacie.
- Nie! – pokręcił głową łkając. Czerwone frędzelki szalika otarły się o spodnie, zostawiając na nich mokre ślady. Mimo, że skończył już trzynaście lat, i nie należał do płaczliwych, w tamtym momencie bardzo przypominał przerażonego kilkulatka. Wcale mu się nie dziwiłam.
- Fredzie idź na drogę. Jeśli zobaczysz, że ktoś jedzie zaraz go tu zawołaj. Powiedz, że twój ojciec miał wypadek. Ja go przypilnuję.
Gdzieś pomiędzy desperacją a przerażeniem dostrzegłam w spojrzeniu chłopaka coś jeszcze. Błyszczały w nim ślady szaleństwa. Takie właśnie oczy patrzyły na mnie od kilku miesięcy ze zwierciadła, znałam je doskonale.
- Obiecuje pani?
- Obiecuję. Teraz idź.

        Fred zniknął między drzewami, ja natomiast schyliłam się do pana Balta. Dość niezręcznie, z wysiłkiem podniosłam jego głowę i umieściłam na zgiętej nodze. Silnie znosiło mnie na lewą stronę gdzie brakowało naturalnej przeciwwagi. Przez głowę przemknęła mi myśl - jak ja potem wstanę? – podczas siadania moja laga potoczyła się gdzieś. Gdy położyłam mężczyźnie dłoń na czole spojrzał na mnie. Brzuch był przeorany tak, że żaden medyk nie mógłby go poskładać. Magią być może. Niestety w tych okolicach nie mieszkał żaden czarodziej. Z wnętrzności wyciekała gęsta krew zmieszana z zawartością jamy brzusznej. Pan Balt zamrugał, łza ściekła mu po policzku w dół i znikła za uchem. Na białkach oczu zauważyłam pierwsze czarne palmy, pojawiały się zatrważająco szybko. Jad ghula już penetrował jego organizm, przemieniając w coś potwornego. Umierał, jednak nie dość szybko.
        Wzdrygnęłam się. Fred miał lada chwila wrócić a ja nie chciałam, żeby ojciec zmienił się na jego oczach w to samo bydle, które ich napadło. Wiedziałam co trzeba zrobić. Dookoła nie było nikogo. Chłopak poszedł po pomoc. Miałam niewiele czasu, kilka chwil.
        Przyciągnęłam więc głowę pana Balta do siebie – w tym samym momencie wspomnienie z jaskini wróciło. Leżę na kamiennej podłodze. Dookoła pękają i rozpadają się ściany, niszczone silnym trzęsieniem ziemi. Moja lewa stopa zaklinowała się w szczelinie. Muszę uciekać! Pył i odłamki sypią się ze stropu. Słyszę ogłuszający rumor ścierających się ze sobą i kruszących skał. Mimo to zwraca moją uwagę głośniejszy niż inne pomruk dobiegający z załomu. Widzę jak olbrzymia rysa rozchodzi się wzdłuż ściany. Ciągnę za unieruchomioną kończynę, wyrywam się w lewo, w prawo, zdzieram paznokcie na kamiennym podłożu. Kakofonia towarzysząca pękaniu ściany wzmaga się, pochłania wszystkie inne dźwięki, gdy ze skały odrywa się od fragment wielkości człowieka. Głaz podryguje razem z całym otoczeniem, zsuwa się ze swojego wyżłobienia w moją stronę, rośnie mi w oczach. Zaczynam mieć coraz mniej miejsca, głaz konsekwentnie zajmuje przestrzeń. Przechylam się w bok, żeby zwiększyć odległość, odsunąć się. Lewa noga mi nie pozwala. Sięgam za siebie, chwytam palcami nierówność na ziemi, napinam się, chcę podciągnąć do góry. Powinnam była mocniej ciągnąć za kostkę, złamać ją, wyrwać z tej szczeliny, k...a, zrobić coś, teraz już za późno na wszystko. Podnoszę się do siadu, zginam nogi. Ostatni raz używam ich obu. Krzyczę, z trudem przebijam się przez otaczający chaos. Wyciągam ręce przed siebie, ostatni desperacki akt. A głaz jest już coraz bliżej, jego ostra, wąsko zakończona część zsuwa się coraz niżej. Wpierw spycha na mnie garść mniejszych odłamków. Kamienie wpadają na mnie, obijają o wyciągnięte do obrony ramiona. Głaz chwieje się niebezpieczne na końcu wyżłobienia, kołysze jakby niezdecydowany, to w przód, to w tył. Jest tak blisko, że mogłabym cmoknąć ten czarno-biały, granitowy kamyk na wierzchu.
Głaz przechyla się w dół, opada, dotyka mojej lewej nogi. Zaczynam wrzeszczeć bo czuję jak staje się coraz cięższy, wbija się w moje udo. Przyciska je najpierw do ziemi, potem zgniata. Trysnęła gorąca posoka, są jej chyba całe litry, nie chce przestać lecieć. A potem ten dźwięk, gdy pęka kość udowa. Jakby ktoś łamał gałęzie na opał.
        Mężczyzna stracił przytomność. Jego oczy już prawie zupełnie sczerniały. Przytuliłam go do siebie jak małe dziecko, gdy układa się je do snu. W głowie w kółko pobrzmiewała jedna mantra – zrób to teraz, zrób to teraz. Zrób to teraz. Spodnie nasiąkły mi mieszaniną krwi i płynów ustrojowych, czułam na skórze jej ciepło. Skuliłam się, zacisnęłam ręce na tchawicy. No dalej, biedny gnojku, dalej, przyszła już twoja pora, odejdź.
Trzymałam pana Balta a w myślach wciąż nawracał obraz dziewczyny uwięzionej w jaskini podczas trzęsienia ziemi, gdzie oderwany fragment skalny rozgniata jej nogę, ciężar odbiera oddech, gdzie jej krzyk tonie w podchodzącej do gardła krwi, kiedy rozumie, że ten odgłos łamanych gałęzi to pękają jej kości, nogi, miednicy, żeber, kiedy nadchodzi ciemność.
        Siłą rozwarłam ściśnięte powieki. Moje ręce oplatały gardło pana Balta, którego czarne jak węgle oczy…
        Nic już nie widziały.

        - Panienko. – głos nadbiegał z nad mojego lewego ramienia. Należał do starszej pani o okrągłych, rumianych policzkach i błękitnych oczach. Wełniany sweter w choinki oraz czapka z nausznikami nadawały jej sympatyczny wygląd. Poza tym była mocno wystraszona. – Możesz przestać go trzymać. On już nie żyje.
Kiwnęłam głową. Ostrożnie położyłam pana Balta na ziemi. Uniosłam rękę do góry. – Pomoże mi pani się podnieść?
Pomogła. Przyniosła moją lagę, potem podała ramię do oparcia i wespół jakoś postawiłyśmy mnie na nogę. Bardzo mi ścierpła.
- Mam niedaleko wóz. Zawiozę ciebie i chłopca do miasta. – odwróciła się w moją stronę. - Potem ktoś przyjedzie zabrać ciało. Dzięki Stwórcy, że umarł zanim się przemienił. Dziecko nie musiało tego oglądać.
- Dzięki Stwórcy. – zgodziłam się.
Jakaż to otchłań nieb odległa. Ogień w źrenicach twych zażegła?
Czyje to skrzydła, czyje dłonie. Wznieciły to, co w tobie płonie?
(X)
Zablokowany

Wróć do „Opowiadania Konkursowe - Przygoda bez magii.”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości