Tuż przed świtem, gdzieś w leśnej głuszy na wschodnim krańcu Gór Dasso, brodaty mężczyzna ostrożnie i niespiesznie otworzył swoje błękitne oczy i to bynajmniej nie z powodu jakiegoś koszmaru przerywającego sen. Chociaż był zawinięty w swój gruby, skórzany płaszcz oraz koc czuł przejmujący chłód. Minęła już połowa jesieni i noce stawały się coraz chłodniejsze, a ognisko, jakie rozpalił poprzedniego wieczora, przygasło.
- Dlaczego mnie nie obudziłaś Luno albo chociaż nie dorzuciłaś do ognia, hmm? – zwrócił się z pretensjami do swojej ciemnej klaczy, która odpowiedziała mu jedynie parsknięciem. – Tak masz rację, to mój obowiązek pilnować ognia… - dodał, masując zmarznięte stopy, a w brzuchu czując narastający głód. Dobra wiadomość była taka, że miał jeszcze jednego pstrąga z wczorajszych połowów, zła, że zgasł mu ogień i jak na złość nie chciał się ponownie rozpalić. Jakby jednak nie było wystarczająco nieprzyjemnie, na niebie raz po raz pojawiały się ciemniejsze chmury, wszystko wskazywało na to, że dzień zacznie się od małej ulewy. Podsumowując, naszemu bohaterowi było zimno, był głodny, jego wierzchowiec nijak nie zamierzał mu pomóc, a ponadto zanosiło się na deszcz – czyli w sumie, dzień jak co dzień.
- Wiesz co Luna? – ponownie zwrócił się do swojej klaczy, rozkładając na zaimprowizowanym z patyków stelażu materiał, który już nie długo miał go chronić przed deszczem, a kiedy zwierzę uczynnie obróciło głowę w jego stronę, kontynuował – Jeśli yomadurn* nas nie zabiją, zrobi to ta pogoda. Na jego słowa klacz jedynie pokręciła głową, a on powrócił do walki z krzesiwem, mając nadzieję, że może zdoła usmażyć rybkę przed przybyciem deszczu, a owy czas postanowił sobie umilić wspomnieniami…
Nad szczytami górskimi otaczającymi wioskę wojowników saukka, księżyc powoli znikał za horyzontem, oddając panowanie nad niebem swojemu ognistemu bratu. Osada składała się kilkudziesięciu budynków, otoczonych mocną palisadą, wszystko zbudowane na zboczu góry – tak by łatwo się w niej bronić, jak i obserwować okolicę. Chociaż było jeszcze wcześnie, po wiosce niósł się miarowy dźwięk wykrzykiwanych na przemian sylab „Ej!” i „Ja!”. Źródłem tego, równego w brzmieniu hałasu, była grupka wojowników i wojowniczek w młodym wieku, którzy na jednej z małych polanek, pod okiem sędziwego mistrza wspólnie wykonywali jakiś układ z mieczem. Ich ruchy były skoordynowane i dla przechodnia wyglądały bardziej, jak układ taneczny niż trening władania śmiertelnie groźną bronią. Jednym z trenujących młodzieńców był 12-letni chłopiec, o zaplecionych w warkocz ciemnych włosach i niebieskich oczach. Uważnie śledził ruchy prowadzącego zajęcia wojownika, starając się je jak najdokładniej odtworzyć. Sztuka walki praktykowana przez saukka, zwana przez nich saukka dao, powstała kilka wieków temu i była przez nich skrzętnie przekazywana z pokolenia na pokolenie. W pewnym momencie chłopiec poczuł, jak szybka dłoń nauczyciela wylądowała na jego ramieniu, po czym nauczyciel pchnął go lekko, posyłając na ziemię niczym zabawkę. Pozostali uczniowie nie przerwali własnych ćwiczeń.
- Zła pozycja, równowagi brak. – podsumował chłopca, który podnosił się z ziemi, by ponownie stanąć w pozycji. Kiedy już się ustawił, starszy wojownik przyjrzał mu się uważnie, po czym swoim mieczem poprawił jego pozycje. – Tak masz stać. Kontynuuj…
Deszcz rozpadał się na dobre, na szczęście Haike zdołał nie tylko rozłożyć namiocik dla siebie, ale również większą płachtę rozciągnął nad swoją klaczą, chociaż to wymagało pewnej zabawy linkami i skakaniem po pobliskiej wierzbie. Tak czy inaczej, mężczyzna i jego koń siedzieli teraz schowani pod narzutkami i patrzyli, jak trawa moknie, bowiem nie specjalnie mieli się czym zająć.
- Hmm, ostatnie doniesienia mówiły, że yomadurn pojawił się w tamtej wiosce ponad trzy tygodnie temu… - brodacz zwrócił się z zamysłem w głosie do swej klaczy. Ta nawet mu nie odpowiedziała pokręceniem głowy, jedynie pomachała uchem. Nie zraziło to jednak mężczyzny, a już na pewno nie powstrzymało go przed dalszymi słowami – Mężczyzn najpewniej zabił, a kobiety wykorzystał. Oby żadna nie była brzemienna… - tutaj zrobił przerwę na wdech, sięgając po swój saukka’shar, który obnażył z pochwy i przyjrzawszy się uważnie klindze, schował go ponownie i dodał – Tak czy siak, bez rozlewu krwi się nie obejdzie… - Tym razem klacz prychnęła, a on wziął ostatni kęs ryby, stale spoglądając na swoją broń.
W kuźni panowała niemalże zupełna ciemność, pośrodku której jedynym źródłem światła była rozżarzona do czerwoności przyszła klinga miecza. W pomieszczeniu znajdowały się tylko trzy osoby, stale nucący pod nosem zaklęcia mistrz magii i płatnerstwa Hornius, pełniący w społeczności wojowników funkcje nantale, jego uczeń Yenald oraz dwudziestoletni Haike. Niebieskooki był już dorosłym mężczyzną i wyszkolonym wojownikiem, a jedynym elementem, który wymagał dopełnienia, by stał się saukka, był brak miecza. Każdy saukka miał własny miecz, zrobiony specjalnie z myślą o nim – tak by, jak najlepiej spełniał się jako broń. Jednak saukka’shar był czymś więcej niż tylko mieczem zrobionym pod wymiar danego mężczyzny czy też kobiety – miecz ten był częścią duszy wojownika. Bowiem w czasie wykuwania broni wokoło kowadła, na którym miarowe uderzenia młota wraz z zaklęciami układały molekuły stali, nadając im niemalże niezniszczalny charakter, widniał krąg runów, wyrysowanych krwią przyszłego posiadacza miecza. Oczywiście to nie Haike wyrysował te symbole, lecz Hornius, ale przyszły posiadacz broni musiał być stale obecny przy ostatecznym kształtowaniu klingi, by w odpowiednim momencie upuścić nieco krwi na stygnący metal. Na razie jednak do tego momentu pozostawało jeszcze nieco czasu, więc nasz bohater pozwolił sobie oddalić myśli poza kuźnię, w której słychać było tylko dźwięk wykuwanego miecza. Myśli młodego wojownika powędrowały ku jego ojcu, który dziś rano wraz z grupą czterech innych saukka (dwoje z nich było kobietami), wyruszył z pewnym dość tajemniczym zleceniem. Było to jedno z tych nielicznych zleceń, o którego szczegółach Hakkai nie mówił swojemu synowi. Jedyne czego niebieskooki się dowiedział, to to, że dotyczyło ono ochrony jakiegoś maga. Czyli w praktyce nic martwiącego – Hakkai był doświadczonym wojownikiem, jednym z lepszych w osadzie, podobnie jak pozostali, którzy wyruszyli, więc nawet jeśli spotkają dwa tuziny bandytów, nic się im nie stanie. A nawet jeśli, to taki był los saukka, bo chociaż początkowo uciekli oni od wielkiego świata by w ciszy i z dala od zgiełku cywilizacji praktykować swoją sztukę walki, to jednak z czasem zaczęli się otwierać na ludy Alaranii, tropiąc i likwidując różne bestie, ochraniając kupieckie karawany, brali udział w mniejszych bądź większych konfliktach – uogólniając, robili to, co umieli najlepiej – uprawiali sztukę wojny. Prawdą było jednak, że z powodu takiego, a nie innego sposobu zarabiania na chleb, wielu z nich ginęło w kwiecie wieku, ale dzięki ochronie pobliskich wiosek nie odczuwali głodu i mogli wieść w miarę godziwe życie.
- Haike, już czas. – stary mag wyrwał młodzieńca z zamyślenia. Ten nie zwlekając długo, obnażył dłoń i wystawił ją nad formującą się klingę miecza. Czuł ciepło bijące od rozżarzonego metalu, a Yenald sprawnym ruchem niedługiego ostrza naciął mu skórę. Po chwili z rany popłynęła czerwona krew, spadając na stygnący miecz, dopełniając rytuału…
Ubrany w swą zbroję Haike, szedł poprzez zniszczoną i opustoszałą wieś z uniesionym wysoko mieczem, wzdłuż klingi, którego spływała krew. Nieopodal niego leżała odcięta głowa kobiety, której ciało wiło się jeszcze w dziwaczny sposób, jakby pod skórą poruszały się robaki. Nie było to odlegle od prawdy, jej ciało toczył yomadurn, pasożyt, który przedostał się do tego świata prawie dwadzieścia lat temu, kiedy pewien mag postanowił podjąć się eksperymentu na przestrzeni i osnowie tego wymiaru. Niebieskooki ostrożnie stawiał każdy krok, czuł, jak jego amulet świeci coraz mocniej i mocniej, z każdym krokiem był bliżej celu. W końcu znalazł to, czego szukał, zza jednego budynku wyłoniła się pokraczna postać mężczyzny o zniekształconym ciele. Ich oczy spotkały się, obaj wiedzieli, co za moment nastąpi, tylko jeden opuści wioskę żywy…
*yomadurn – istota należąca do śluzowców (w przybliżeniu krewni grzybów), która na skutek eksperymentu pewnego maga dostała się do świata Alaranii z innego wszechświata. Jest to bezkształtny, biały pasożyt, który zaraziwszy ciało zwierzęcia lub istoty inteligentniejszej, skrupulatnie przejmuje nad żywicielem kontrolę, atakując układ nerwowy, a następnie przebudowuje jego ciało, znacznie zwiększając parametry fizyczne, nadając przy tym często odpychający wygląd. Osobnik zarażony yomadurn’em staje się agresywny, poluje i zabija w celu dostarczenia pasożytowi budulca dla jego plechy oraz znacznie wzrasta jego popęd płciowy – bowiem zarodniki śluzowca przenoszą się przez wydzieliny ciała – im dłuższy kontakt zarodników z wnętrzem ciała innego osobnika, tym większa szansa zarażenia. Osobnika zarażonego można leczyć magią, trudność takiego zabiegu zależy od stopnia zainfekowania, w sytuacji, gdy nie ma pod ręką silnego maga lub też mag nie jest w stanie pozbyć się pasożyta, zaleca się uśmiercenie chorego, spalenie jego zwłok oraz poddanie jego środowiska kwarantannie, w celu uniemożliwienia rozprzestrzenienia się zarazie dalej.