Przyszła na świat i wychowała się oraz wykształciła pośród ciągnących się w każdym kierunku winnic Thenderionu, w niewielkiej, ale bogatej posiadłości rodziny Akosta. Według historii rodzinnych prapradziadek albo praprapradziadek, być może nawet prapraprapradziadek lub też… W każdym razie któryś z dziadów wygrał ponoć spory majątek od innego właściciela ziemskiego w karty. To zrządzenie losu było zawsze zdaniem Bey początkiem klątwy, która spadła na jej rodzinę. Bo nikt nigdy nie powiedział, że klątwy zaczynają się wyłącznie od złych wieści. O tym jak przewrotny jest los dane było przekonać się właśnie Jorli oraz jej rodzinie.
Winnice rodu Akosta nie były największe, nie były także najmniejsze. Były przeciętne, ale przynosiły porządny dochód. Bea nie była najstarszą z rodzeństwa ani nawet spośród sióstr, nie była także najmłodszą. Nie była najładniejsza ani najbrzydsza. Była za to całkiem pojętna, przyswajała nową wiedzę lepiej od swojego rodzeństwa, a także była o wiele bardziej dociekliwa i stawiała o wiele więcej trudnych pytań. Rodzice byli zbyt pochłonięci dbaniem o majątek, a starsze rodzeństwo było zmuszone w tym pomóc albo dawno ruszyło w świat, najczęściej do miast, w celu dobrego ożenku czy zamążpójścia lub otrzymania porządnego fachu, toteż młodsi byli albo zdani na siebie, albo na zatrudnionych guwernantów czy guwernantki.
Czas edukacji to złoty okres Bey. Co prawda w początkowych jego etapach radziła sobie przeciętnie, ale udało się jej liznąć podstawy fizyki, matematyki, geografii, historii czy nawet medycyny. Rodzina nie szczędziła na edukowaniu swoich dzieci. Po prawdzie to liczyli na to, że kiedyś majątek wpuści ich w sfery arystokracji, a do tego potrzeba było odpowiedniego wykształcenia. To czego Jorli się nie nauczyła było jednak wyraźnie najistotniejsze, biorąc pod uwagę jej pochodzenie. Nigdy nie przyswoiła sztuki uprawy roślin ani kontroli procesu fermentacji alkoholowej. I nikt nie był specjalnie zainteresowany tym, aby jej w tym pomóc. Sama Bea wolała podkradać butelki wina, a czas spędzać w biblioteczce lub na zabawach, z dala od pracy.
Bracia uczyli ją walki przy pomocy sztyletów czy toporków głównie w celu dostarczenia sobie rozrywki, ale nieświadomie dając Bei porządny trening samoobrony. Właściwie używali akurat tych broni, bo miecze lub ich atrapy były w posiadłości zbędne. No i przede wszystkim nieopłacalne.
Sam ojciec wielokrotnie przestrzegał ich, że powinni potrafić się obronić, wiedzieć gdzie dźgnąć albo jak zamachnąć się toporem, w co celować, w jaki sposób wykonywać poprawnie uniki. Nie wierzył w spokojne czasy. Był przekonany, że nigdy nie można czuć się w pełni bezpiecznym. I tu Bea z biegiem lat musiała mu przyznać rację.
Kiedyś dzikie psy napadły pracujących przy zbiorach winogron parobków. Ojciec chwycił toporek i ruszył do walki. Bea wspomina to starcie z ogromem ekscytacji. No bo można było zawołać o pomoc. Można było nawet wezwać kogoś, kto mógłby poratować magią. Ale nie to uczynił ojciec. On uczynił coś, co natchnęło dwunastoletnią już wówczas Beę do napisania w późniejszym czasie pierwszego wiersza pochwalnego. Stanął naprzeciwko kilku takich kundli. Zmierzył je wzrokiem. Uniósł broń wysoko ku górze, a stado skuliło się. Tylko jeden bezpański pies wyrwał do przodu, zaszarżował jak jeździec i skoczył w stronę ojca. Mrużył przy tym oczy, odwracał pysk. Dopiero dużo później Bea zrozumiała, że słońce wznosiło się tamtego dnia tuż nad głową jej ojca, który doskonale wiedział, gdzie stać, aby zapewnić sobie przewagę. Najpierw zobaczyła jak zwierzę ląduje ogłuszone na ziemi. Potem jak ta sama ręka, która je tam posłała, łapie za pysk i przyciska mocno do ziemi. Kundel jęczy. Stado kręci głowami, jakby wiedziało. Jakby błagało o litość dla swojego przywódcy. Ojciec opuszcza gilotynę. Jest zbyt tępa. Ojciec wyrywa głownię z kawałem mięsa i ogromem posoki. Kundel rwie się bezsensownie, jakby już go dawno nie było pośród żywych. Ojciec uderza jeszcze raz. Kurtyna przedstawienia upada wraz z ostrzem.
Bezpańskie psy nigdy więcej nie zawitały do ich posiadłości. Terror był tym, co trzymało je w ryzach. A mimo to Bea nie odebrała tego w taki sposób. Właściwie to pomyślała o czymś innym. Jakim osobliwym jest fakt, że takie bestialstwo była w stanie po latach opisać w sonecie jako bohaterską walkę człowieka z naturą, walkę, jaką pracownicy jej rodziny toczyli każdego dnia. Choć wydawać by się mogło, że nie ma nic heroicznego w zbiorach winogron.
Przygoda Bey z poezją rozpoczęła się niedługo po tym wydarzeniu. Otóż biblioteczka była równie często odwiedzanym przez nią miejscem co jak-najdalej-od-pracy-przy-zbiorach. W ten sposób poznała ogrom historii. Ale nigdy nie dotykała tomików poetyckich. Zresztą jej matka mówiła, że to tylko puste słowa i bajki, a kobieta w jej wieku powinna skupić się na manierach oraz ubiorze, skoro nie chce pracować w terenie. Bo to jedyna dla niej nadzieja. Zamążpójście. Bea nie zgadzała się z tym drugim, ale nie miała powodu, by zaprzeczać pierwszemu, więc potulnie uczyła się chociaż etykiety. I szło jej to całkiem nieźle. Potrafiła się ukłonić, jeść odpowiednim sztućcem odpowiedni posiłek, czy dobierać właściwą suknię do właściwego wydarzenia. Tylko że takie umiejętności nigdy nie były jej potrzebne, bo żadna z nich była prawdziwa szlachta. Matka tłumaczyła jednak wielokrotnie, że właśnie o to chodzi w kulturze, że wcale nie musi być potrzebna. Ale musi być. I to akurat Bei się spodobało. No bo, czy był w tym miejscu wyrazistszy wyraz buntu niż robienie rzeczy, które są zupełnie niepraktyczne? A był to czas, kiedy Bei wyłącznie bunt siedział już w głowie.
Jedną z takich oznak tego buntu – obok podrywania nie tylko pracujących przy zbiorach chłopców, ale także dziewcząt – była muzyka. Matka była dumna, kiedy Bea uczyła się kolejnych utworów i przejmowała nad instrumentem coraz większą kontrolę, ale zupełnie się rozczarowała, gdy córka postanowiła złamać wszelkie zasady i rozpocząć powtarzające się regularnie koncerty zupełnego chaosu dźwiękowego, któremu daleko było do melodii. Natychmiast odesłano nauczyciela i postanowiono zaprząc Beę do roboty. Ta oczywiście znajdywała dziesiątki wymówek i kryła się po kątach posiadłości. A gdy to nie pomagało, po prostu leżakowała zamiast pracować, a sroga ręka ojca z jakiegoś powodu była akurat przeciwko niej zupełnie bezradna. Jakby rozumiał, że siłą nic a nic nie wskóra.
Nie był to jednak prawdziwy problem, gdyż klątwa rodziny Akosta wróciła. Tylko nikt jej wówczas nie rozpoznał. Bezpańskie psy nigdy nie zawitały ponownie do posiadłości ani w okolice upraw. Ale inny rodzaj przybłędy wylądował w ich domostwie. Pod dach przyjęli któregoś gorącego popołudnia tajemniczego mężczyznę. Był wysoki, o wieku ciężkim do określenia (niby młody na twarzy i dłoniach, ale o oczach nienaturalnie wręcz starych i przemęczonych), ubrany porządnie (ale strój jego zdawał się być osobliwie podstarzały, jakby nigdy go nie zmieniał). Szybko zdradził się, że jest czarodziejem, nie zamierza się przedstawiać i pozostanie u nich tylko na chwilę. Zasady gościnności wymagały przyjąć gościa, szczególnie o takim pochodzeniu. No i co to za problem, skoro tylko na chwilę. I ta chwila stała się tygodniami, potem miesiącami, a potem… Potem uczył Beę. Opowiadał o obcych kulturach, o swoich podróżach w najdalsze zakątki świata, o tamtejszych zwyczajach, o wydarzeniach, o jakich nie pisano w księgach, które tkwiły w rodzinnej biblioteczce. Co najważniejsze wyjaśnił jej, czym jest poezja. I ta poezja stała się miłością szesnastoletniej dziewczyny.
Nie była głupia. Wujaszek, bo tak kazał się nazywać, zajął jeden z pokoi gościnnych na dobre. Z jakiegoś powodu nikt nie chciał go tam odwiedzać, a sama Bea nieraz czuła, że ochota na zajrzenie do środka jej błyskawicznie przechodziła, gdy tylko dziewczyna zbliżała się za bardzo do pomieszczenia. Wujaszek w jakiś sposób uczynił ich wszystkich swoimi poddanymi. Nie wiedziała jak. Nie mogła tego udowodnić, ale czuła to gdzieś wewnątrz. Jakby informował ją jakiś dodatkowy zmysł. A on wiedział, że ona wiedziała. I któregoś razu pozwolił jej wejść. Uczył ją logiki i języków. Ale najbardziej filozofii języka samego w sobie. Uczył ją sztuki mówienia, a ona przekuwała to w zdolności recytatorskie. Uczył ją logiki, a ona przekuwała ją w zdolności oratorskie.
Tak mijały zresztą lata. I Bea ze zbuntowanej dziewczyny stawała się raczej duchową inteligentką. To co wykrzyczeć chciała światu poprzez swoje szczeniackie zachowania, teraz wypowiadała z innym wydźwiękiem i w innym charakterze. Jej talent poetycki i improwizacyjny wielokrotnie doceniano. Do tego stopnia, że miała teraz pretekst, by wyjeżdżać do okolicznych miast, a nawet samej stolicy. Co prawda nie stanowiła wówczas jeszcze wyzwania dla znanych poetów, ale nie poddawała sie i doceniano często jej osobliwy charakter twórczy. Zawsze jednak wracała. I zawsze uchodziła w oczach swoich rodzicieli za klęskę wychowawczą. Bo żaden pożytek z poetki i myślicielki w winnicy. Ani gdziekolwiek indziej… A możliwych spadkobierców majątku, a raczej spadkobierców zadbania o majątek, było coraz mniej, głównie z powodu ich migracji do miast.
Bea poznawała filozofię swojego nauczyciela i na jej podstawie budowała własny światopogląd. Zgodziła się z nim, że świat jest absurdalny. Kiedy obserwowała pracę w winnicy i zastanawiała się nad tym, do czego to prowadzi, zaczynała coraz bardziej doceniać możliwość spoglądania na całą tę pracę z boku. Ale widziała w tym wszystkim coś, czego jej mistrz nie chciał dostrzec. Piękno. To wszystko było piękne w swej prostocie. Pięknie kwitną kwiaty, ale pięknie też gniją. Pięknie rozwijają się winorośla, ale pięknie też są zrywane. Pięknie i bohatersko przybywają młodzi nowi pracownicy, ale i pięknie, lecz makabrycznie, umierają starzy. Nic jej już nie obchodziły docinki młodszego rodzeństwa ani tym bardziej narzekania rodziców. Postanowiła, że czas na nią. Że musi odejść.
Pewnego wieczora, kiedy Wujaszek tłumaczył Bei kolejne zagadnienie z zakresu logiki, poczuł się gorzej i poprosił, aby zostawiła go samego. Gdy to się stało, Bea odczuła nagłą ulgę. Natomiast kontakt Wujaszka i jej rodziców z dnia na dzień zaczął się pogarszać. Ciągłe kłótnie, wytykanie palcami i wyzywanie od darmozjadów zakończyło się wypędzeniem czarodzieja z posiadłości. I pech chciał, że czarodziej okazał się mściwy. Albo może to nie miało żadnego z nim związku? Może był to zwykły kaprys natury? W każdym razie plony były coraz słabsze. Bea obserwowała jak jej rodzinny biznes popada w ruinę. Ojciec ciężko zachorował i niedługo potem zmarł. Kiedy miała dwadzieścia cztery lata majątek zlicytowano i siłą rzeczy musiała ruszyć w drogę, bo nic jej nie pozostało i nic już jej w tym miejscu nie trzymało. Nocą zabrała kilka ksiąg, jeden ze sztyletów, mały prowiant, parę wygodnych prostych strojów podrożnych i ruszyła w świat.
Od tamtej pory żyła głównie włócząc się od miasta do miasta. Bywała guwernantką. Występowała z kuglarzami albo solowo w gospodach. Czasem zdarzało się jej włamać tu i tam, byle schronić się przed burzą lub ulewą czy też mrozem albo okraść czyjąś spiżarkę. Rozpoznawano ją najczęściej po charakterystycznym uśmieszku, osobliwych tatuażach, które ponoć mają symbolizować niezwykłe poszanowanie mowy i prowokowaniu przypadkowych osób do niejednokrotnie jałowych dyskusji. Szuka w świecie inspiracji, ale także szerzy swoją filozofię oraz raczy losowymi mądrościami tu czy tam, często za drobną opłatą. Zdarza się jej uwieść jakichś chłopców albo jakieś dziewczęta, tylko po to, aby zaraz umknąć do jakiegoś innego miejsca i nie skonsumować tych romansów.