“Kundel z Tarigorn” - oczywiście, że wiem, o kim mowa. To ta elfia dziewczyna, która została krasnoludzkim kowalem. Nie chwaląc się, moja uczennica. Przyszła kiedyś do mojej kuźni i jakby nigdy nic poprosiła, by przyjąć ją na termin. Oczywiście wyrzuciłem ją - codziennie przychodzi do mnie pół tuzina krasnoludzkich, porządnych chłopaków i odprawiam ich z kwitkiem, a ją miałem przyjąć? Obca, elf, baba - kumulacja nieszczęście, to było oczywiste. A ona wychodząc powiedziała, że poczeka, aż zmienię zdanie. Myślałem, że będzie przychodzić dzień w dzień i pytać, a ona wiesz co zrobiła? Usiadła przed kuźnią i tak sobie siedziała! Myślałem, że po paru godzinach się znudzi, a ona nadal siedziała. Ignorowałem ją, pomyślałem, że wieczorem się zabierze. A ona przesiedziała tam całą noc i rano jak otwierałem kuźnię nadal czekała. Wkurzyłem się, ale nie miałem czasu zajmować się tą przybłędą. Ona tak siedziała, siedziała, myślałem, że już naprawdę nigdy nie pójdzie. Całe szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi - nie wyglądała na żebraczkę tylko jakby po prostu tak sobie na coś czekała. Czasami wychodziłem zapalić przed zakład i wystarczyło, bym się do niej odezwał, ona zaraz mi odpowiadała - wystarczyło bym nazwał ją przybłędą bez imienia, a ona powiedziała, że nazywa się Tioyoa (co za popaprane imię…), powiedziałem, że zdechnie z zimna na progu, a ona na to, że przywykła do niewygód. Jakoś tak wyszło, że wiedziałem o niej coraz więcej. Dziewczyna pochodziła ze Środkowej Alaranii, ale nie mówiła skąd konkretnie. Była sierotą - jacyś drwale znaleźli ją wracając z lasu, jej matka leżała martwa przy drodze i jeszcze trzymała ją w objęciach. Kobieta zmarła z wycieńczenia, a Tioyoa ledwo dychała, sama zawsze zaznaczała, że nawet już nie płakała. Ludzie ulitowali się nad dzieciakiem, któryś ją przygarnął, ale wiadomo jak się żyje w takich małych wioskach na wygwizdowie - roboty masa, jedzenia mało, na przednówku zawsze głód zaglądał w oczy. Nikt nie patrzył, że to elfka, delikatna i w ogóle, robić musiała jak każdy. Mimo szpiczastych uszu była jedną z nich, więc gdy tylko zaczęła przypominać kobietę, zaraz szukali jej męża. Tioyoa znalazła sobie sama chłopaka - kowalskiego syna - i ponoć od tego się wszystko zaczęło, ta cała jej szopka z byciem kowalem. Wiadomo, jak dobra żona pomagała mężowi w zakładzie, nabierała siły i tak dalej. Zdziwicie się, ale gdy ją spotkałem, pokazała mi, że nie jest chucherkiem, gdy napięła bicepsy niewiele odstawała od mężczyzn. Ale wtedy ponoć dopiero zaczynała, bawiła się w druciarstwo i stała na miechu. Tylko jej staremu latka leciały, a ona nadal młoda, to robiła coraz więcej i więcej, syna nie miała, to jakoś sama to dalej ciągnęła. Znalazła sobie chłopaka z wioski, co jej pomagał, ale wtedy to już ona była mistrzem, a on uczniem. Mówiła, że tak to długo trwało, nikomu nigdy nie przekazała zakładu, tylko tak na nim siedziała i patrzyła, jak jej córki wychodzą za mąż, zakładają własne rodziny. Obie pomarły na choroby i biedę. Została sama, więc w sumie nikogo nie powinno dziwić, że w końcu zawinęła się i poszła. Chociaż sama mówi, że może by i dalej tam siedziała, gdyby do wioski nie trafił jakiś czarodziej, co to drogę zgubił. Nie wiem nawet jak się nazywał gość, zapomniałem. Tarunn w każdym razie przyznała się, że typ ją zbajerował, że ma dziewczyna talent i on jej pomoże zostać sławnym kreomagiem czy coś. Poszła z nim i uczyła się robić te jego magiczne cudeńka, ale przyznała mi się, że niespecjalnie rajcowała ją praca poza kuźnią - powiedziała, że "metal, który pozna ogień, jest zupełnie inny". Podejście rasowego krasnoluda, widać było, że chociaż jest długouchą babą to wie na czym ta sztuka polega! Miała przy sobie miecz, który sama wykuła, pokazała mi go - warsztat całkiem, całkiem, trochę pracy i byliby z niej ludzie... A, no tak, zboczyłem, ale już w sumie niewiele zostało. Tioyoa odpuściła sobie tę kreomagię i szukała gdzie by tu zostać porządnym kowalem. Coraz bardziej na północ, na północ. Nie wiem jakim cudem dotarła aż tu i czemu tak się uwzięła na mój zakład. Ale w końcu ją wziąłem na ucznia - z takim charakterkiem i podejściem mógł być z niej całkiem niezły kowal. I jest, sam widzisz - w końcu przyszedłeś pytać, bo już o niej słyszałeś, nie?
W Tarigornie spędziłam jakieś dwieście lat, od samego początku pobierając nauki i pracując w zakładzie mistrza Tagrina. Z początku nie było lekko - w Alaranii zajmowałam się już kowalstwem, ale... nie takim! Byłam straszną lebiodą. Ale zawziętą lebiodą, to mnie uratowało. Minęło kilka lat, nabrałam krzepy, odpuszczono mi też już kocenie, choć nadal nadawano mi niepochlebne przezwiska nawiązujące do za długich uszu i tego, co mam między nogami. Ale po mnie to już wtedy spływało - gadali, gadali, a jak któremuś zgięłam metalowy pręt na łbie, to odpuszczał. Nauczyłam się, że między krasnoludami nie ma co się zgrywać, trzeba być twardym. I dzięki temu zyskiwałam. Kilkadziesiąt lat później wolno mi było przyjmować zlecenia i przedstawiano mnie jako kowalskiego mistrza, chociaż nadal robiłam dla mistrza Tagrina. Nadano mi przezwisko Tarunn, co oznacza "Kundel z Tarigorn", bo niby byłam kowalem i wszystko pięknie, ale jednak moja krew nie była krasnoludzka.
Raz zdarzyło mi się zrobić głupotę, dzięki której co prawda zyskałam, ale mogło się to dla mnie bardzo źle skończyć. Mistrza Tagrina wtedy nie było w twierdzy, a jak to się mówi - "gdy kota nie ma, myszy harcują". A ja chociaż od dawna pracowałam głównie młotem, nie zapomniałam jak się czaruje. I kilku innych mistrzów też potrafiło czarować. Często gdybaliśmy przy kuflu nad różnymi niecodziennymi rozwiązaniami... I jedno z nich zdecydowałam się spróbować na sobie. Na zafajdane gacie Króla Gór, jak to bolało! Tak, dobrze kombinujecie, wtedy pozwoliłam wprawić we własne ciało runy do zaklinania. Te na rękach jeszcze jakoś wytrzymałam, byłam jeszcze nieźle znieczulona i bardzo mi zależało. Ale ta runa na mostku... Od tamtej pory już nic mnie nie boli, wystarczy, że przypomnę sobie co czułam wtedy i nawet ćwiartowanie przestaje mi być straszne. Nie pamiętam już jak dokładnie planowaliśmy to zrobić - to były zwykłe runy, a my chyba chcieliśmy, by stanowiły część ciała, to chyba miało być coś z magii istnienia i chaosu. Udało się połowicznie - obrosły tkanką, ale nadal można je wyjąć, są jak odpryski, których nie wyjęto podczas operacji. Najważniejsze jednak, że działają. I że mistrz Tagrin mnie za to nie zabił. Oj wściekł się jak jasna ognista! Za wiele nie pamiętam, jeszcze wtedy gorączkowałam dochodząc do siebie, ale wrzeszczał jak bawół, zatłukłby mnie, ale chyba wolał mnie męczyć, gdy będę przytomna. Dwa lata nie pozwalał mi przez to wejść do kuźni, dziad, na ulicy udawał, że mnie nie zna! Ale później złość mu przeszła, chyba też zauważył, że ja się niespecjalnie już tym przejmowałam, wtedy mogłam wrócić.
Dwieście lat w jednym miejscu to sporo. Swojego warsztatu się nie dorobiłam, w Tarigornie nie miałam na to najmniejszych szans, bo nawet gdybym siedziałam tam tysiąc lat, nadal byłabym Kundlem, egzotycznym dziwolągiem, chociaż umiałam już to, co wszyscy wkoło. Kułam broń, zbroje, elementy wozów, robiłam biżuterię. Nawet broń palną umiałam zrobić. No co? Wszak to Tarigorn, a ja żyłam tam dwa wieki. Ale miałam już dość tego miejsca, ciasnych murów zimowej warowni. Było tak jak wtedy, gdy miałam ledwo setkę na karku - moja droga przecięła się z drogą kogoś, kto pociągnął mnie za sobą, z charyzmatycznym kupcem, który nie umiał nadziwić się temu, jak elf wytrzymuje w takim miejscu. On wyraził swoje zdanie, a jak wtedy pomyślałam "Ty, faktycznie!". Zebrałam, co miałam i pojechałam. Chociaż może nie tak od razu - najpierw musiałam znieść gniew mistrza Tagrina, te wszystkie słowa o niewdzięczności i zdradzie. Rzucił we mnie sztabką, którą miał pod ręką, to po niej mam tę bliznę na nosie. Jeszcze jakiś czas mi lżył, ale w końcu zeszło z niego ciśnienie. "Jedź, jedź w cholerę!", powtarzał już metodycznie, a gdy podziękowałam i chciałam odejść, on złapał mnie za fraki i kazał obiecać, że poza Tarigornem nie pisnę słówka o tym, jak robi się broń palną. To był najpilniej strzeżony sekret wśród krasnoludów i doskonale wiedziałam, że sprawa jest bardzo poważna. Obiecałam, że będę trzymała gębę na kłódkę, a mistrz Tagrin zastrzegł jeszcze, że jeśli znajdzie kiedyś strzelbę z moim podwójnym T, że jeśli dotrze do niego jakakolwiek nawet najmniejsza ploteczka, to osobiście się postara, bym zdechła w najgorszych męczarniach. Wzięłam to sobie do serca i ponownie obiecałam, że tę wiedzę zostawię w Tarigornie.
Drogi moje i kupca, który wyciągnął mnie z twierdzy, rozeszły się dwa miasta dalej - on na wschód, ja dalej na południe. Chciałam wrócić do Alaranii, dobrze wspominałam to miejsce, chociaż już dość mgliście rysowało się w mojej pamięci. Po drodze miałam sporo różnych przygód i perypetii, gdyby jednak o wszystkim wspominać, czasu by nie starczyło. Na miejsce dotarłam jakieś pięćdziesiąt lat temu. Z początku jeszcze szukałam, powiem szczerze, myślałam, że trafię na wioskę, z której pochodziłam, płonne były jednak moje nadzieje - po tylu latach mogła zostać zrównana z ziemią i porośnięta lasem, a ja nawet nie za dobrze wiedziałam, gdzie ona była. Znalazłam sobie inną wioskę w górach, tym razem w okolicach Thenderionu - ten klimat mi pasował, przywykłam do skał i tego specyficznego chłodu górskich poranków. Tu mam warsztat, ale czasami zdarza mi się zapuścić to tu, to tam, gdzie akurat mam potrzebę być.
NOWE PRZYGODY
W wiosce, w której swoją kuźnię ma Tioyoa, często pojawiali się ciekawi przejezdni. Na takich trafiła swego czasu Tarunn akurat w chwili, gdy niedaleko spadł meteoryt - potencjalne źródło księżycowego metalu, który miał magiczne właściwości i był niezwykle cenny. Kowalka wzięła więc ze sobą dwoje przypadkowych podróżnych, Paulinę i Petro, i razem z nimi udała się na poszukiwanie skarbów. Nie znaleźli jednak niestety nic - okazało się, że to co spadło z nieba, było jedynie zwykłą skałą, która nie miała żadnych magicznych właściwości, Tioyoa musiała więc rozejść się ze swoimi nowymi znajomymi, by oni mogli kontynuować swoją podróż, a ona - pracę.
W związku z pracą i poszerzaniem znajomości Tioyoa później udała się do Fargoth, by tam nawiązać jakieś kontakty handlowe. Chcąc odwiedzić jednego z lokalnych słynnych kowali, Tarunn trafiła nie na niego, a na jego uczennicę - Feylę. Dziewczyny szybko nawiązały nić porozumienia, z której zrodził się plan wproszenia się na bal do lokalnego znawcy rzemiosła wszelakiego, Srebnika. Pomysł był niezły, lecz na bal trzeba było mieć zaproszenie, o które w tym momencie było już bardzo trudno. Wiadomo jednak, kto takie zaproszenie miał i nie zamierzał z niego skorzystać: nieobecny Mistrz Nurdin. Niestety, jego bilecik miała osoba towarzysząca, aktorka Pelvallier z pewnego teatru, który lata świetności miał już dawno za sobą. Tioyoa i Feyla podjęły się próby zdobycia cennego dla nich przedmiotu, przy okazji kompletnie niszcząc scenę teatru, rozwalając przedstawienie i robiąc sobie wroga w postaci aktorki. Zaproszenie jednak zdobyły, choć nie było to to, czego się spodziewały - nie dostał się w ich ręce żaden swistek, a klucz, z którym nie wiadomo było co zrobić. Był jednak ktoś, kto by wiedział… Ale zanim się tego kowalki dowiedziały, wzięly udział w lokalnych krasnoludzkich zawodach, które polegały na siłowaniu się na rękę, rzucaniu toporem do celu, walce na belce… Ach, piękne to były zawody, bardzo widowiskowe! I co więcej zwycięskie, choć zakończone niefortunnie, bo na udanej próbie okradzenia aktualnych mistrzów, z których to Tarunn i Feyla miały wyciągnąć informacje. Złodziejaszka jednak szybko udało się pochwycić, a jego zleceniodawcą okazał się nie kto inny, jak panna Pelvallier we własnej osobie. Chcąc ją przesłuchać duet kowalek i krasnoludzcy bracia, zdetronizowani mistrzowie, zabrali aktorkę zamkniętą w beczce po tanim winie na niedaleką strażnicę, by świeże powietrze ją przekonało do gadania. Gdy jednak wypuścili ją w środku z zamknięcia okazało się, że pod wpływem alkoholu udało jej się pomylić Tioyoę z mężczyzną i co więcej uznała ją za swojego rycerza… W to mi graj! O wiele łatwiej było wyciągnąć z niej w ten sposób informacje. Teoretycznie, bo niewiele tak naprawdę wiedziała… A Tarunn wkrótce zrezygnowała z udziału w tej przygodzie - skórka okazała się niewarta wyprawki, dlatego kowalka wróciła do siebie. A w każdym razie taki miała zamiar, bo okazało się, że w drodze powrotnej zupełnie pomyliła drogę.
Przypadek rzucił Tarunn do Opuszczonego Królestwa – to zdecydowanie nie jest najkrótsza droga z Fargoth do Thenderionu. Kowalka nie była jednak osobą, która by się tym zamartwiała – po prostu trochę później wróci do domu. A poza tym miało to też swoje plusy, bo po drodze poznała bardzo ciekawe osobowości. Jedną z nich był krasnolud o imieniu Barabasz, który kazał nazywać siebie Wujciem. Wynalazca, myśliciel i jegomość, który nigdy nie przechodził obojętnie obok cudzego nieszczęścia. Poznali się w chwili, gdy oboje wykonywali jakieś prace w pewnej wiosce. Później ich drogi się rozeszły, lecz zeszły się ponownie w całkowicie zaskakujących okolicznościach – gdy próbowali zapobiec linczowi i powieszeniu nieszczęśnika, który pewnikiem nie był winny temu, co mu zarzucano. W całą sytuację wmieszał się jeszcze jeden przejezdny – elf Lasse, który również miał smykałkę do wynalazków. Niestety nie sprawiło to, że polubił się z Tioyoą, a wręcz przeciwnie – poczuł w niej rywalkę. Czy też raczej rywala, bo był cały czas święcie przekonany, że ma do czynienia z mężczyzną. Ale to nie pierwszy raz dla Tarunn.
Cała trójka zdecydowała się rozwiązać gnębiące wioskę kłopoty, które brzmiały jak działanie sił nadprzyrodzonych. Nos ich nie mylił – w trakcie krótkiego śledztwa okazało się, że miejscowe dziewczyny przypadkiem przyzwały diabła, który był winny wszystkim nieszczęściom. Diabeł nie był jednak specjalnie silny i przy pierwszym spotkaniu kowalka po prostu skręciła mu kark. I tyle z przygody – pora ruszać dalej.
Po kilku miesiącach Tioyoa w końcu wróciła do domu i wtedy to twardo postanowiła, że nie ruszy się z wioski dalej niż do Thenderionu, bo jej się to kompletnie nie opłaca i nawet niespecjalnie ją ekscytuje – jednak była domatorką i lubiła dbać o swoich wieśniaków (choć przecież żadnym panem ani nawet wójtem nie była). Ostatecznie więc po tygodniu odpoczynku i opowiadania o tym gdzie była i co widziała, Tarunn wróciła do pracy w kuźni.
Kolejnym ciekawym wydarzeniem w jej życiu było to jak do wioski wpadła bardzo ciekawa banda krasnoludów. Dosłownie wpadła, bo osiołek ciągnący wóz z ich dobytkiem spłoszył się i pognał na oślep, dewastując kilka przydomowych ogródków i jeszcze uszkadzając sam wóz. Oj mieli szczęście, że w wiosce był kowal, bo inaczej nie wiadomo jak dotarliby do Thenderionu!
W grupie zaś był ktoś wyjątkowy – zadziorna driada z nordyckim akcentem imieniem Sarú. Oj wpadła dziewczyna w oko Tioyoi, bez dwóch zdań. Ładna i zadziorna, wyróżniała się z tłumu. A co więcej – chyba również polubiła elfią kowalkę. Czy można chcieć więcej? Cóż, można – na przykład tego, by dziewczyna została na dłużej niż tylko na te kilka godzin na naprawę wozu. Niestety, nie mogła zostawić swojej bandy, bo bez niej by zginęli – w to akurat Tarunn nie wątpiła. Ale! Gdy wyruszali w drogę, Sarú obiecała, że kiedyś wrócić, Tioyoa zaś zrewanżowała się zapewnieniem, że będzie jej z radością wypatrywać. Oby dotrzymała słowa, bo kowalka naprawdę wiązała z tą znajomością olbrzymie nadzieje i przez tygodnie nie mogła zapomnieć o tym spotkaniu, które nie trwało nawet pół dnia…