KRONIKI THEOBALDA
Powietrze było ciężkie, gorzkie. Jakby nasączone trucizną. Na białej ścianie tańczyły cienie. Ich ruchy były sztywne, skrępowane. Przemieszczały się niczym marionetki szarpane za sznurki, unoszone wiatrem. Opuszczały i unosiły ręce, wyraźnie wbrew własnej woli. Ktoś nimi steruje. Planuje każdy ich ruch, a one, niewolnice jakiejś niewidzialnej siły, wykonują każde polecenie. Tańczą. Tańczą w świetle księżyca. Dotykają nawzajem swoich dłoni. Ich twarze nie mają wyrazu. Noszą maski. Długie suknie, unoszące się przy sztywnych obrotach wyglądały jak kwiaty, wyrosłe na niepodlewanej ziemi bez starań ogrodnika. Ich blask usuwał w cień eleganckie stroje parterów. Blade kolory igrały ze sobą. Na niebie widniał idealnie okrągły księżyc. A powietrze było duszne i gorzkie.
Venetia wzięła głęboki oddech. Powietrze paliło ją w gardło, sprawiając, że wyschło jeszcze bardziej. Otworzyła oczy i nieprzytomnym spojrzeniem ogarnęła okolicę. Chłody podmuch owiał jej twarz, przywracając jej pełną świadomość, czuła się, jakby wyrwała się z jakiegoś transu. Z resztą - to nie ważne. Liczy się tylko powód, dla którego się tu znalazła. Trzynaście Masek obdarzonych potężnymi mocami, w szczególności błękitna w kształcie smoczej głowy. Legendy głoszą, że jej posiadacz jest w stanie narzucić innym swoją wolę. Na przykład... kazać im tańczyć. Spuściła głowę. To przecież jakiś nonsens. Mało prawdopodobne jest to, aby jakikolwiek przedmiot posiadał taką moc. Poprawiła kapelusz. Jako złodziejka nie raz była zmuszona wierzyć w brednie. A za mieszek pełen ruenów była gotowa uwierzyć we wszystko.
Skierowała swoje kroki w stronę bramy. Założyła maskę - wykrzywioną w grymasie rozpaczy - którą przed chwilą pożyczyła bez wiedzy jej właściciela. Minęła strażników. Nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi.
Goście kontynuowali swój sztuczny taniec, kapela smyczkowa wygrywała skoczne melodie. Venetia przedzierała się między wirującymi parami, starając się dostrzec błękitną maskę. Nagle ktoś wpadł na nią z impetem. Upadła na posadzę. Jej maska potoczyła się kawałek dalej. Wstała, ponownie założyła maskę. Spojrzała na winowajcę, który sprawiał wrażenie, jakby zupełnie jej nie zauważył. Zero szacunku. Planowała już obrzucenie go jakąś obelgą, kiedy jej wzrok padł na maskę, której szukała. Nosił ją siedzący w kącie mężczyzna. Ręce miał skrzyżowane za głową, a nogi założone jedna na drugą położył na stole. Zaczęła powoli przemieszczać się w jego stronę. Wystarczy tylko znaleźć odpowiedni moment, zwinąć maskę i uciec. Nic prostszego. Mężczyzna nagle wstał. Venetia zatrzymała się, czekając na jego reakcję. Przyłożył ręce do ust i krzyknął:
- Przestańcie! Nudzicie mnie.
Na te słowa wszyscy stanęli nieruchomo, kapela przerwała grę.
- Odejdźcie - dodał.
Wszyscy obecni skierowali się w stronę wyjścia. Smocza maska działa - przemknęło Veneti przez myśli. Było to jednak niezupełnie prawdą, bo ona wcale nie zamierzała wychodzić. Wręcz przeciwnie. Położyła dłoń na swojej szabli. Czemu miałaby nie wykorzystać chaosu na zdobycie maski? Postawiła krok w stronę wysokiego mężczyzny. Oczywiście, nie umknęło to jego uwadze. Venetia jako jedyna szła w przeciwnym kierunku. Jego twarz była zasłonięta, jednak Venetia była pewna, że widzi sarkastyczny uśmiech. Mężczyzna chwycił kieliszek ze stołu i spuścił go na posadzkę. Z bocznej komnaty wyszło trzech osiłków w szkarłatnych pelerynach. Zaczęli kierować się w jej stronę. Wyjęli krótkie sztylety. Tej walki nie wygra. Odwróciła się na pięcie, wtopiła się w tłum. I to by było na tyle w temacie mieszka reunów.
Spojrzała przez ramię za siebie. Wciąż za nią podążali. Założyła maskę. Jakby oczekując, że ten przedmiot w jakiś sposób jej pomoże. Przedarła się przez tłumy i rzuciła się w stronę lasu.
Pędziła na oślep przed siebie. Jej stopy grzęzły w błocie. Drobne gałązki drzew pozostawiały na jej dłoniach i ubraniu małe zadrapania. Pnie wysokich sosen zauważała w ostatnim momencie, cudem unikając zderzenia. W lesie panowała ciemność. Gęsta mgła spowijała okolicę, dodatkowo utrudniając widoczność. Za swoimi plecami słyszała stąpanie ciężkich butów i odgłos łamanych gałęzi. Szybko spojrzała za siebie. Są coraz bliżej.
Przyspieszyła.
Potknęła się o wystający korzeń. Upadła, skupiając siłę uderzenia na dłoniach. Wstała pośpiesznie. Poczuła na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Chciała uciekać, ale uścisk był zbyt silny. Przeszył ją straszny ból, kiedy w jej szyję wbiły się długie kły.
________________________________________
Ocknęła się w ponurym lochu w zamkowych podziemiach. Przez okno z kratami wpadały do środka jasne słoneczne promienie. Mimo to czuła dziwny chłód. Czuła również napełniającą ją ogromną siłę. Większą niż kiedykolwiek. Czuła każdy mięsień w swoim ciele. Widziała więcej. Słyszała dokładniej. Jej zmysły się wyostrzyły.
- Miła zmiana otoczonia, prawda? - zaśmiał się cynicznie zielonooki mężczyzna z sąsiedniej celi. Nie odpowiedziała. Nie planowała zawierać żadnych znajomości, teraz musiała się skupić na jak najszybszym wydostaniu się stąd. Szarpnęła z całej siły kratami.
- Nie masz szans. Są bardzo solidne - mruknął, widząc, że Venetia nic sobie z tego nie robi dodał - Niech zgadnę, trafiłaś tu przez maskę. Albo - przyjrzał się jej dokładnie - ktoś zlecił ci jej kradzież.
Pogardliwie skinęła głową.
- Jestem tu z tego samego powodu. Przy okazji, nazywam się Bennet.
Potem wypłynął z niego niekończący się potok słów, ale ona już nie słuchała. Była na siebie zła. Nie często coś szło niezgodnie z planem. Zrezygnowana usiadła pod kamienną ścianą, oparła o nią głowę. Wpatrzyła się w krople wody kapiące z dziur w suficie. Przypomniało jej to, jak bardzo jest spragniona. Z tą drobną różnicą, że nie chciała pić wody. Ani niczego takiego. Pragnęła napić się krwi. O tak, krwi. Zwróciła wzrok na mężczyznę siedzącego za kratą. Spojrzała prosto w jego oczy. Nie były zwyczajnie zielone. Mieniły się całą paletą jego odcieni. Z trawiastej zieleni przechodziły w malachitowy, by potem płynąc poprzez oliwkowy stać się miętowym. Pistacjowym. Reszty kolorów nie potrafiła nazwać. Rozejrzała się. Dopiero teraz dostrzegła wszystkie barwy, które ją otaczały. Każda kolejna była coraz wyrazistsza, żywsza, piękniejsza. Krople wody sączące się z sufitu były idealnie błękitne, a kałuże na kamiennej podłodze szafirowe. Uderzyła ją intensywność wszystkich kolorów. Zdawało się jej, że świat, w którym jak dotąd żyła był czarno-biały. Skąd wzięło się to wszystko? Siła. Kolory. Głód krwi. Czyżby...
Bennet, jakby odgadując jej myśli zdjął z dłoni pierścień i rzucił go do jej celi. Venetia złapała go w locie, ale od razu wypuściła z rąk. Był gorący. Palił niczym ogień. Spojrzała na swoje dłonie, były na nich czerwone piekące bąble. Poparzenia.
- Srebro - szepnęła cicho.
Bennet przytaknął.
- Jesteś jedną z nich - pokręcił smutno głową i odszedł w głąb swojej celi.
Przykucnęła pod ścianą z dala od ognistych promieni wpadających przez okno. Spojrzała na szarą maskę, którą "pożyczyła" przed wejściem na bal. Malował się na niej grymas skrajnej rozpaczy. Jakby wiedziała jak wiele teraz się zmieni. Jakby wiedziała, że Venetia będzie musiała porzucić swoje dotychczasowe życie. Stać się jedną z nich. Wampirzycą. Z refleksji wyrwało ją głośne uderzenie. Cały zamek zdawał się trząść. Słyszała spadające kamienie. Krzyki. Kroki wszystkich gości rwących się do ucieczki.
- Co, u licha?
- Wspominałem, że strażnikiem masek jest smok? - zielonooki mężczyzna, cały drżąc, zbliżył się do kraty - Przyszedł odebrać to, co zostało mu skradzione.
Smoki. Potężne. Bezwzględne. Ziejące ogniem. A przede wszystkim - chciwe i ogarnięte rządzą posiadania skarbów. Taki obraz tych stworzeń znała z opowieści. Szarpnęła kratami. Ani drgnęły. Szarpnęła ponownie. Spotkania ze smokami zazwyczaj kończą się spłonięciem żywcem, a to ostatnia rzecz, na którą miała by teraz ochotę. Bennet, odgadując jej myśli, również chwycił za kraty. Zaczęli rozpaczliwie krzyczeć. Ktoś musi ich w końcu usłyszeć! Wokół zaczęło się robić niemiłosiernie gorąco. Po ścianach przetoczyły się cienie podświetlone płomieniami. Ktoś zbiegł po schodach. Zrzucił płonący płaszcz. Kopnął go w stronę jednej z kałuż i przydeptał.
- Otwórz cele, błagam!
- Nie mam kluczy - wzruszył ramionami.
- Tam są!
Skierował się we wskazanym kierunku. Chwycił klucze i zbliżył się do cel. Z góry dało się słyszeń uderzenia skrzydeł o sile zdolnej wywołać huragan. Kolejne wieże runęły. Zamek znów zadrżał. Smok wdarł się do środka. Mężczyzna otwierający cele cały dygotał. Nie mógł znaleźć dziurki na klucz. Dookoła rozległo się donośne stąpanie ciężkich łap. Długi ogon zakończony kolcami wlekł się za właścicielem.
- Szybciej - ponaglił Bennet.
Jego ręce się trzęsły. Oddech był szybki. Serce łomotało jak młot. Fala ciepła wlała się do lochów. Powietrze nasiąkło wonią siarki. Zaczął w nim krążyć dym. Klucze upadły na ziemię.
- Przepraszam - szepnął mężczyzna. Rzucił się w stronę tylnego wyjścia. Bennet zaklął, uderzając pięściami w ścianę.
- To koniec.
- Jeszcze nie - Venetia padła na kolana. Szukała kluczy. Dymu było coraz więcej. Powietrze stawało się coraz gęstsze. Gorzkie. Parzące. Na oślep wyciągała przed siebie ręce, ale klucze były zbyt daleko. Przez krzyki tłumu przebił się donośny głos:
- Oddaj moje maski, Galleronie.
Odpowiedział mu drżący pisk:
- Nie wiem gdzie są!
- Kłamca.
Smok wzbił się do góry. Kontynuował niszczenie zamku. Wymierzał swoim potężnym ogonem cios za ciosem. Venetia skuliła się i zamknęła oczy. Nagle uderzenie zniszczyło ścianę w jej celi. Dziura była na tyle duża, że dało się przez nią przejść. Była już prawie na zewnątrz, kiedy przypomniała sobie o Bennecie. Dzieląca ich krata zasłaniała większą część wyjścia z jego celi. Nie mógł się przez nią przecisnąć.
- Uciekaj - powiedział, biorąc głęboki oddech świeżego powietrza z zewnątrz - Mną się nie przejmuj.
- Nie zostawię cię.
Wróciła do środka. W ciągu kilku kolejnych uderzeń jej palce natrafiły na srebrne klucze. Były rozgrzane. Nie przez ogień, ale przez materiał, z którego zostały wykonane. Mimo to podniosła je i rzuciła do Benneta.
- Przejdź do mojej celi - poleciła.
Wybiegli z zamku. Kiedy znaleźli się wystarczająco daleko, czyli na niewielkim wzniesieniu, spojrzeli za siebie. Płomienie obejmowały budynek. Pożerały go milimetr po milimetrze. Jaśniejące, balansowały z mrokiem nocy. Tworzyły wokół ruin świetlisty, gorący krąg.
- Co teraz? - spytał Bennet.
- Galleron chyba stracił swój skarb.
- To też. Ale co ty teraz zrobisz?
- Nie wiem - odparła chłodnym, pozbawionym emocji głosem - Odejdę, będę podróżować... - przerwała. Przypomniała się jej pożyczona maska.
- Myślisz, że ona też ma jakąś moc? - zapytała.
- Pozwala na krótką chwilę stać się niewidzialnym.
- Przydatne - zaśmiała się, odsłaniając, dłuższe niż u przeciętnych ludzi, kły.
- Wiesz... - zaczął po chwili - Pozwól mi iść z tobą.
- Była bym dla ciebie tylko zagrożeniem.
- Zaryzykuję - uśmiechnął się i zwrócił wzrok na płonące ruiny - Bo chodzi o to, że... - kolejne słowa zamarzły w jego ustach, kiedy spojrzał na pustkę wokół siebie. Był sam. Zupełnie sam. Usłyszał trzepot skrzydeł. Zobaczył kruka, wzbijającego się do lotu. Czyżby to była ona? Obserwował sylwetkę ptaka, który wkrótce znikł za gęstymi, burzowymi chmurami, którymi osnute było niebo. Wyłaniały się spod nich jedynie wąskie wstęgi granatu. Nie dało się dostrzec żadnych gwiazd, ani Księżyca, więc wokół panowała prawie zupełna ciemność. A powietrze było duszne i gorzkie.
________________________________________
Wiele razy zastanawiała się, jak potoczyło by się jej życie, jeśli nie uciekła by tamtej nocy. Czy Bennet mówił poważnie? I co zamierzał powiedzieć dalej... Z resztą, ta chwila była już zbyt odległa. Płynącego nieubłaganie czasu nie da się cofnąć ani zatrzymać.
Ciągle podróżowała, nigdzie nie zatrzymywała się na zbyt długo. Chciała poznać magiczny świat, w którego istnienie do niedawna nie wierzyła, a którego stała się częścią. Pragnęła zgłębić tajniki magii. Zrozumieć żywioł ognia, nauczyć się władać płomieniami. Jednak każda, nawet najmniejsza, iskierka budziła w niej wspomnienie płonącego zamku oraz dnia, w którym stała się tym, kim jest teraz.