Moi rodzice byli prostymi rolnikami, mieszkali w domu obok pola poza murami, i mieli jedną córkę. Mnie. Jedliśmy spaliśmy i pracowaliśmy razem na roli. Razem cieszyliśmy się, bawiliśmy. Byliśmy biedni, ale nie przeszkadzało to nam. I wszystko nagle się zmieniło.
Pod Meanos wybuchł pożar. Spalił wiele pól i domostw. Mój także. Siedziałam zapłakana na trawie, ledwo mogąc złapać oddech. Ludzie uwijali się w te i we wte z wiadrami. Ale nie byli tymi. Krzyczeli i biegali do miasta po pomoc. Ale to nadal nie byli ci ludzie. Bo moi rodzice spłonęli. Zostałam sierotą, bez choćby dachu nad głową. Wtedy zjawił się on. Niski mężczyzna rozglądający się na wszystkie strony powoli zmierzał do epicentrum pożaru. Gdy zbliżył się do granicy ognia zagrzał się chwilę jak przy ognisku, a potem wrzucił coś do ognia. Ten zaś, jak na zawołanie zmalał i zgasł, zostawiwszy po sobie białą pianę. Żałowałam wtedy bardzo, że to nie ja miałam wtedy taki przedmiot. Nieznajomy zamiast wrócić do miasta zmierzał w moim kierunku. Podszedł do mnie, i na znak pokoju wyciągnął do mnie rękę.
- To ty jesteś tą dziewczynką, prawda? Przykro mi. - powiedział, a ja nie miałam pojęcia skąd mnie zna. - Mógłbym ci pomóc, ale nie wiem czy zgodzisz się u mnie zamieszkać. Jestem Zeb.
- Miałabym zamieszkać u ciebie? - Byłam nie tyle zdziwiona, co zszokowana - Ale kim ty jesteś?
Uśmiechnął się gorzko, ale przyjaźnie i powiedział:
- Jestem alchemikiem.
Tak zamieszkałam u niego. Była to ogromna pracownia alchemiczna położona prawie w sercu Meanos. Zawalona księgami i różnymi składnikami. Długa nauka od mistrza sprawiała, że coraz lepiej rozumiałam ten świat alchemii.
Zdarzyło się raz, że gotowałam zupę. Nie jest niezwykła czynność, bo robiłam to prawie codziennie. Niezwykłe było że do kotła ni z tego ni z owego wpadła jaszczurka. Wyłowiłam ją szybko, przy okazji mocząc zupą ubranie. Garry, jak go żartobliwie nazwał Zeb otrzepał się i zaczął się we mnie wpatrywać. Wyciągnęłam rękę aby zabrać jaszczurkę na dwór, ale zaraz po pochwyceniu stworek wyśliznął mi się z ręki i wdrapał na ramię. Uznałam, że może się znudzi, ale się pomyliłam. Do tej pory to ulubione miejsce gada.
Wiele lat później przeszłam na bardziej zaawansowany etap szkolenia. A mianowicie mój mistrz nauczył mnie jak przygotowywać i wykonywać rytualne wzmocnienia do eliksirów.
Pewnego razu tworzyliśmy miksturę, o niezbędnych właściwościach magicznych. Trzeba było skrupulatnie przygotować wszystko na łące poza miastem. O wyznaczonej porze ustawiliśmy kociołek na ogniu. Nagle zaczęła mnie boleć głowa, jakby miała eksplodować. Wszystko wydawało się być rozmyte. Zataczałam się, nie mogąc złapać równowagi. A nad naczyniem widziałam wiszącą wodę i byłam pewna, że to nie omamy. Potem straciłam przytomność.
Parę dni potem, przystąpiłam do rytuału, który według alchemika pozwalał mi go zastępować. Jak to on określił, talent do rytuałów miał mi pomóc. Przypuszczam, że chodziło mu o tamtą sytuację z wodą. Byłam niezmiernie zdziwiona nagłą promocją, bowiem zaledwie dwa dni wcześniej Zeb mówił o długich latach nauki.
Leżałam wtedy na stole przystosowanym właśnie do tego celu. Zeb uroczyście wkroczył do komnaty, ze zwojem w jednej i niebieskim pyłem w drugiej ręce. Do pokoju na moją twarz padały przez szybę promienie księżyca. Stary alchemik rozwinął i odczytał zwój, z którego wynikało że to będzie przemiana, przysięga z której nie można się zwolnić.
- Czy jesteś na to gotowa? Czy składasz przysięgę? - zabrzmiały ostatnie zdania ze zwoju.
- Przysięgam na życie. - odparłam. Bo co innego miałam zrobić?
Zeb odłożył zwój i wysmarował na mojej twarzy wzór pyłem, który w kontakcie z twarzą wchłonął się. Byłam zastępczynią mistrza.
Parę następnych tygodni nie działo się nic szczególnego. A potem spotkałam Ciebie.