Gart do pewnego okresu sam nie wiedział gdzie się urodził i spędził dzieciństwo. Nie miał rodzeństwa, a matka zmarła przy porodzie. Ojciec może zawsze
taki był, może stał się dopeiro po jej śmierci, w każdym razie bardziej zajmował się pracą niż synem. Mieszkali w głeębi lasu, na stosunkowo małej
polanie. Ojciec miał tu dogodne warunki do pracy: własną, niedużą kuźnię korzystającą z zasobów małej kopalni którą sam odkrył. Ludzie przyjeżdżali tu
żeby nająć się do pracy i to głównie oni wychowywali małęgo chłopca. Prynajmniej na tyle, żeby nie stał się dziki i strachliwy. Kiedy tylko był w stanie
unieść kilof, albo pchać wózek z rudą, ojciec kazał mu pomagać w kopalni. Wykonywał to posłusznie, nie mając pojęcia że na świecie jest coś ciekawszego
od wyszukiwaniu rudy żelaza wśród odmętów ziemi. Nie znał pojęcia głodu ani smutku, zawsze miał pod dostatkiem tego co najpotrzebniejsze. Ojciec
większość czasu spędzał w kuźni, Gart w kopalni i tak żyli w spokoju i pozornym szczęściu. Z czasem dostał od ojca inne zadanie, polegające na tym, żeby
wraz z jednym z pracowników sprawdzał jakość broni i pancerzy. W ten sposób zaczął częśto chodzić w zbrojach i pojedynkować się. Częściej rozmawiał z
ojcem, wypominając wady oręża i pancerzy, czasami towarzysząć ojcu przy ich wykuwaniu. Minęło kolejnych kilka lat.
Kiedy pewnego dnia udawał się na trening mając już na sobie zbroje i miecz w dłoni, do kuźni zawitało kilka dziwnie ubranych osób. Domyślał się, że to
pewnie w sprawie specjalnego zlecenia nad którym pracował ojciec od kilku tygodni. Nie miał pojęcia, że to był ostatni dzień w którym widział zarówno
ojca jak i samą kuźnię. Koło południa po całym lesie poniósł się ogromny huk, tak nagły iu zaskakujący że wszyscy zdrętwieli na ten dźwięk. W miejscu
gdzie stała dotąd kuźnia pojawił się spory, czarny krater. Drzewa wokoło zajęły się ogniem. Gart rzucił miecz na ziemię i pobiegł co tchu na drugą stronę
polany. Kiedy dotarł na skraj krateru, zatrzymał się, nie do końca wiedząc co robić. Wszedł na osmaloną ziemię, rozglądając się na boki. Tak daleko jak
siegnął wybuch nie było żadnego śladu po kuźni, ojcu, czy tamtych tajemniczych osobach. Jedynie w epicentrum wbity w ziemie znajdował się miecz.
Wyszarpnął rozgrzany oręż, kładąc go sobie na kolanach. Przełamane skazą słowa pobłyskiwały bladym światłem. Chłopak kłęczał tak do następnego
poranka, nie czując nic poza głęboką pustką. Pragnąc ją czymś zapełnić, przycisnął rozgrzany metal do twarzy i sysząc z bólu przejechał nim od lewej
skroni po prawy policzek.
Kiedy doszedł do siebie i postanowił coś zrobić, spostrzegł że niedawni pracownicy uciekli w popłochu, przy okazji rozkradając wszystko co pozostało po
wybuchu. Gart nie wypuszczając miecza z dłoni błądził po polanie, jakby oczekując że coś jeszcze się wydarzy. Nie miał pojęcia co ma zrobić, bo tylko
takie życie znał. W końcu jednak wziął z domu, który na szczęście był na uboczu kuźni i jego część ocalała, to co wydawało mu się przydatne. Znalazł
pochwę po innym mieczu, która mniej więcej pasowała do tego i zarzucił sobie go na plecy. Na drugim ramieniu zawiesił plecak. Spojrzał na dymiące
wciąż ruiny, po czym ruszył szlakiem którym transportowano broń. Nie miał żadnego celu, chciał po prostu odejść z miejsca, które przyprawiało go o
nieznane dotąd uczucie. Głęboki smutek.
Życie poza bezpieczną polaną ojca szybko dało mu srogie baty. Pierwszy tydzień głodował, nie mając pojęcia jak zdobyć jedzenie. Co chwilę musiał
uciekać przed dzikimi zwierzętami. Gdy dotarł do miasteczka, już pierwszego dnia skradziono mu resztę cennych rzeczy, które ze sobą zabrał. Zmęczony i
na skraju załamania poszedł dalej drogą, znowu zagłębiając się w las. Kiedy już miał ochotę usiąść i umrzeć z głodu, do jego uszu dotarł delikatny,
przerażony krzyk. Samemu nie wiedząc czemu, zerwał się i zaczął biec w stronę dźwięku, tak jak biegł do ruin kuźni. Pod jednym z drzew siedziała drżąca,
drobna postać, zasłaniająca oczy żeby nie widzieć pędzącego w jej stronę wilka. Działając niemal automatycznie wpadl na zwierzę, przewracając się
razem z nim na śćiółkę. Pchnął wilka od siebie, podrywając się na nogi i dobywając miecz w momencie, kiedy przeciwnik już leciał w stronę jego karku z
obnażonymi kłami. Nim jednak dosięgnął celu zapadła cisza, co jakiś czas mącona żałosnym skamleniem. Gart cofnął się o krok cofając ociekający krwią
miecz. Spojrzał w stronę drzewa i aż wstrzymał oddech, widząc prostującą się postać. W kuźni ojciec zatrudniał tylo mężczyzn, więc nie miał pojęcia o
istnieniu takich cudów. Zanim jednak przestał napawać oczy piękną postacią, dziewczyna spojrzała na niego, otworzyła szerzej oczy i zaczęła uciekać w
stronę traktu, a dalej do wsi. Nie miał odwagi jej gonić. Wpatrzył się w swój miecz, nie zauważając kropelek nie swojej krwi kapiącej z jego twarzy.
Od tego momentu zaczął lepiej sobie radzić. Sprzedał skórę wilka, wcześniej pożywiając się jego mięsem przyrządzonym na ognisku. Podróżując dalej
dotarł do miasta i kupił tam długi, szary płaszcz z maską i kapturem. Od tej chwili nie pokazywał zbyt często twarzy, nie chcąc przerazić ludzi - bo takie
wrażenie mu pozostało od czasu przygody w lesie, że ludzie się go boją. Podróżował dalej i dalej, czasami pomagając napotkanym osobom, nie zbliżając
się zbytnio do nikogo. Żył z tego co dał mu las. Dopiero wtedy doszedł do wniosku, że skoro nie znalazł śladu po ojcu i tamtych osobach, oni wciąż mogą
żyć. Po kilku latach ten zamysł wygasł i Gart podróżował tylko dla innych, bez własnego celu, kierując się własnym, wewnętrznym kodeksem.
Czasami kiedy spotykał się z czyimś cierpieniem czuł w sobie dziwne uczucie, jakby coś chciało się z niego wydostać. Kiedy na szlaku spotkał utykającego
chłopca, zatrzymał go i nie wiedząc po co kazał pokazać co mu dolega. Kiedy patrzył na ropiejącą ranę wokół kostki dziecka zdawało mu się, że serce
podchodzi mu do gardła. Delikatnie pogładził dłonią zakrwawione miejsce. Sam nie wiedział co się stało, ale chłopiec uścisnął go z całych sił i chwilę
później biegł traktem, podskakując wesoło. Tymczasem sam Gart do końca dnia nie był stanie ustać na obu nogach.