Czasami jeszcze zastanawia się, jakiego miała ojca. Czy był dobrym człowiekiem, czy bardziej skończonym popaprańcem. Bo to, że był magiem, to wie na pewno. Drugi pewnik? Że nawet nie pomyślał po raz wtóry o jej matce, bo poza olśniewającą urodą naprawdę niewiele miała dobrych kart w życiu. Pozycji społecznej, majątku i wpływów akurat jej nie skapnęło. Wtedy byłby piękny dom i szacowny mąż, a nie zamtuz i bękarty, co to nie wiadomo który je napłodził. Prasmoku, bywa i tak.
Od tego schematu próbowała uciec, więc - w pogoni za stabilnością - w wieku szesnastu lat prawie wydała się za kupieckiego syna. Był miły, łagodnego charakteru, trochę starszy i nie z tych, co rzucają się z łapami odreagować niepowodzenia na słabszych i zależnych od siebie. Nawet aura, piękna, ciepła, cynkowa z wyraźnym złotem i szafirową poświatą, mówiła o takim godny zaufania. Mogłaby z nim żyć. Ba, pewnie nawet umiałaby go nie znienawidzić, co wcale nie jest takie oczywiste, kiedy się mówi o relacjach z obcym człowiekiem, któremu zawróciło się w głowie bez czarów, uczciwie, ale i bez szczególnego (czy śladowego chociaż) uczucia. Zagadywała go, zamiast próbować oskubać z sakiewki, kiedy w zastępstwie za pogrążonego w ważniejszych sprawach ojca przychodził do warsztatu. Odbierał gliniane naczynia, składał zamówienia na kolejne, a później zostawał co raz dłużej, z niezachwianą pewnością odmalowując przed nią sielankowe wizje wspólnej przyszłości. Nie znał jej dobrze, tylko jako uczennicę garncarza, ale się oświadczył. Przyjęła oświadczyny. Opowiadała to, co chciał usłyszeć i pominęła więcej, niż wypadało. Uciekłby przecież. Chyba naprawdę nie chciała, żeby się jej bał. Albo gorzej, brzydził. Czy potrafiłaby wyobrazić sobie siebie w spokojnym, poukładanym życiu, u jego boku, nie tylko trzymając się za rączki, ale z gromadką dzieci? Mniej-więcej. Każde miałoby czyste ubrania i pełny żołądek, w miarę niebrzydki dach nad głową, kompletną rodzinę, perspektywy. Gdyby odziedziczyły talent, poszłyby do szkół, tak, jak i jej się to roiło, niech się porządnie wyuczą magii. Inaczej, niż metodą prób i błędów, albo od tych, którzy z różnych powodów musieli uczelnie opuścić. Za pieniądze nie z kradzieży. Może wzięłyby coś po ojcu - przyjazny charakter i ufność wobec świata? Głowę do interesów? Tego się już raczej nie dowie. Udało jej się te śliczne szanse na społeczny awans całkowicie przekreślić. Z dnia na dzień. A trzeba było przełknąć dumę, czarować rodziców niedoszłego małżonka by przymknęli oczy na mezalians, no i murem nie do przebicia trwać przy postanowieniu wyrwania się do lepszego życia. Bez oglądania się za siebie. W teorii nic prostszego, nie było za czym.
Oczywiście, że jednak się obejrzała.
Och, do cholery. Glina na rękach była lepsza od krwi, to nie ulegało żadnym wątpliwościom. Bezpieczniejszy, sensowny kawałek chleba. Największą katastrofę swojego życia powinna skojarzyć z czymś innym, bardziej wzniosłym, niż rozsypane grzanki i spadająca na podłogę szkliwiona misa z zupą cebulową, zrzucona ze stołu przez zasmarkanego, przejętego kotołaka. Miał młody wyczucie dramatyzmu - Sandria, obiad z rodzicami wybranka, elegancki biały obrus pyszni się na drewnianym stole, a tu przeszłość wpada z pazurami, wywrzaskiwać wiadomość, że niby Lysa chodź szybko, natychmiast, już, bo dzieją się rzeczy straszne, Rudego dopadli i co teraz będzie. Na taką rewelację żadne próby robienia dobrego wrażenia na dobrych ludziach dopomóc nie mogą. To nic, że pół roku nie rozmawiało się że starszym bratem, w którego to kocię wpatrzone jest jak w obrazek. Którego by się utopiło w łyżce wody, kiedy rozchodzi się o hierarchię w bandzie i granicę posiadanych swobód. Ale, no właśnie. Brat. Rodzina. Nie wystarczy przenieść się pół Ekradonu dalej, żeby odciąć się od pokrewieństwa z młodocianym watażką. Nie wystarczy nie uważać się za część bandy, żeby faktycznie żyć swoim życiem, choć brak fizycznego podobieństwa i tak odrobinę tu pomaga. Na resztę są iluzje, grzebanie w głowach i gra na emocjach, choć te trzy lata wstecz wyczucia było trochę mniej niż teraz, dziś zrobiłaby to z większym wdziękiem. Ładniej, niż zostać zapamiętaną z zerwania zaręczyn przez niestałość w uczuciach, choć wyjaśnienie znośnie trzymało się kupy i bazowało na zbliżonej puli negatywnych emocji. Czy lepiej zapisać się w pamięci jako ta, która zagrała niewiniątko, zbajerowała i zdradziła (synu, gdzieś ty miał oczy?), czy z uwagi na co najmniej powiązania z półświatkiem (skoro przyszło jej do łba stanąć między panem domu a intruzem, z pewnością musiała dobrze go znać - to zmowa, żeby nas okraść!), to już mocno dyskusyjna kwestia, ale i to, i to, miało prawo skończyć się chryją i tym, że ci konkretni porządni mieszczanie nie chcą mieć z tobą do czynienia nigdy więcej. Niewielka ingerencja, nic takiego. Żadna krzywda. Mniejsze ryzyko, niż wymusić zapomnienie, wyrwać swoją obecność z czyjegoś życia, nic tam nie pozostawiając w zamian, tylko nieidealnie poharataną psychikę. Okruch odpowiedzialności trzymał się wystarczająco, by nie podejmować zbędnego hazardu na umysłach już-nie-do-końca-obcych, wobec których czuło się nić sympatii. Pożałowanie pójścia za głosem namiastki sumienia też później przyszło. Gdyby tego nie zrobiła, to i garncarz nie wyrzuciłby jej z warsztatu, przekonany, że wcale nie materiał na wziętą rzemieślniczkę, a latawicę przyjął pod własny dach.