Na początku był Ogień, Krzyk, Zew. Świat wybuchł mu w twarz, pierwszy oddech przesycony dymem i wonią palonego smoczego mięsa wdarł się do jego delikatnych płuc, drażniąc je. Krzyk nowo narodzonego zagłuszył zgiełk bitwy rozgrywającej się na niebie. Nikt nie słyszał owego pierwszego, żałosnego, pełnego zaskoczenia i bólu zawodzenia. Nikt nie chciał go słyszeć. Na górze z impetem taranów i dorównującym im straszliwym łomotem zderzyły się dwa potężne smoki, ziemię skropiły kolejne strugi krwi pierwszej z ras. Ten pierwszy, straszliwy dzień tkwi w mojej pomięci pomimo upływu dziesiątek tysiącleci. Tak jak cała reszta czasu wojny zatarła się w błogosławionym zapomnieniu, pozostawiając sam kontekst, tak ta jedna przeraźliwie klarowna seria scen pozostała, oddając to wszystko, co stanowi naturę wojny. I przed czym zdecydował się chronić resztę świata. Nikt z rodzeństwa nie przeżył, ich jaj były strzaskane. Moje zasłaniało ciało innego smoka, może smoczycy? Leżał tyłem do mnie, nie widziałem pyska. Nie miałem czasu sprawdzać, musiałem działać. Wrodzone instynkty kierowały moimi ruchami, choć umysł nadal pewien był pierwotnego przerażenia, pustki i trwogi. Ruszyłem dość niezgrabnie w dół stoku. Do tej pory, mimo, że pamiętał większość tego dnia idealnie, dokładnie nie wiem, jakim cudem nie oderwałem się od tej stromej powierzchni i nie spadłem w przepaść. To byłoby lepsze... Na swój sposób. Nie musiałbym przeżyć tego, co przeżyłem. Dotarłem do podnóża klifu a bitwa nade mną rozgorzała z nową siłą. Coraz to nowe smoki nadlatywały z daleka, jeszcze bardziej przesuwając szalę zwycięstwa na niekorzyść mojego rodu. Nie wiem, skąd o tym wiedziałem, to po prostu tkwiło w mojej głowie jako fakt równie pewny, jak samo moje istnienie. Ruszyłem przed siebie, nie znając kierunku ani celu, wiedząc jedynie, że muszę tam dotrzeć. Gdziekolwiek to tam by nie było i jak długo nie musiałbym tam dążyć. Na całe szczęście dystans nie był zbyt duży, udało mi się pokonać go w ledwie kilka długich chwil, które mimo to kosztowały życie kolejnych moich braci i kolejne me siostry.
Za załomem skalnym leżał strzaskany, krwawiący z tuzina ran potężny, wręcz gigantyczny smok o złoto-białych łuskach zbrukanych karmazynem. Jego pierś unosiła się i opadała ciężko, a z pyska zwróconego ku mi, dobiegało krwawe rzężenie. Oto był jeden z Pierwszych, mój dziad. Jeden z najwspanialszych i najpotężniejszych ze swego gatunku, mądry i sprawiedliwy, którego jedynym błędem była niemożność ogarnięcie rozumem możliwości rozpętania się tego piekła i tym samym jego zapobieżenia. Dobrnąłem do niego, czując, jakby moje członki były ciężkie niczym filary niebios. Uczucie zbliżającego się przeznaczenia, swoistego punktu kulminacyjnego, z którego nie będzie już powrotu, wypełniło mnie całkowicie, nie pozostawiając miejsca na nic innego. Jedna powieka mojego przodka drgnęła i uniosła się nieznacznie, ukazując tęczową źrenicę niezmiernie mądrych, poważnych i bezgranicznie smutnych oczu. To na wpół świadome spojrzenie towarzyszyło mi, śledząc ruch mojego pazura. Unosiłem przednią łapę, zdawałoby się, że wieki, nim ta dotknęła fragmentu Jego nosa. I oto nastał punkt kulminacyjny. Moc należna mi z urodzenia wyślizgnęła się z mego ciała i nieograniczana przez nieukształtowaną jeszcze wolę i zalała okolicę falą niewidocznej energii, która po chwili niemal cała zebrała się w umierającym ciele mojego przodka, po czym wróciła do mnie. Jej przepływ był tak gwałtowny i chaotyczny, że raz na zawsze zablokował mi możliwość ponownego z niej skorzystania. Oto w dniu swoich narodzin nieświadom zrzekłem się największego dziedzictwa, które otrzymałem. Moja ciało w jednej sekundzie było słabe, małe, drobne i drżące od nadmiernego wysiłku. W następnej wypełniało całą dostępną przestrzeń, a energia w nim drzemiąca donośnym głosem domagała się zogniskowania i wykorzystania. Uniosłem gigantyczny pysk ku krwawemu niebu, a z mojej gardzieli dobył się ryk przytłaczający bitewny zgiełk.
Rozpostarłem swe skrzydła i jednym ich uderzeniem wzniosłem się ku zamarłym smokom krążącym wokół siebie i z zaskoczeniem spoglądających na mnie. Wpadłem pomiędzy nie, rozdzierając ciosami swoich łap, jednym zamachnięciem się ogona strącając je z nieba. W moim umyśle tkwił inny umysł. To był mój dziad. To było jego ciało. To samo które leżało daleko, daleko w dole. Był mną, ja byłem nim. Ja byłem nikim, on był wszystkim. On-ja, moje-jego łapy uderzały, miażdżyły... Czas mijał, mijał... Lecz to trwało. Nie czułem zmęczenia, lecz nie czułem też więzi z rzeczywistością. Kim ja byłem? Moje... Jego ciosy zadawały śmierć. Jego... pysk rozwarł się, ja... on wypuściliśmy snop energii dobywający się z trzewi tego, który był mną nim, nie będąc żadnym z nas. To trwało, aż tamci umknęli. Nie sprostali mej-jego furii. Gdy zostali tylko jego potomkowie, gniew wygasł. Wygasłem także ja. Wygasł także on. Od tamtego momentu nie pamiętam wiele. Zamazane obrazy, niepełne wspomnienia, zagubione głosy i uczucie klęski. Przegranej. Bezsilności. Wściekłości. Gniew... Żyłem i uczyłem się, dorastałem i walczyłem. Straciłem mą moc, pozostała mi piekąca pustka. Nie miałem rodziny, klan był zbyt zajęty walką, zemstą. Zemsta za zemstę, za zemstę, za zemstę. Nieprzerwane błędne koło. Ktokolwiek je zaczął, niech zostanie przeklęty po kres wszelkich snów! Pewien dzień kładzie się wyraźniejszym cieniem wśród zamazanych smug wspomnień. Dzień końca wojny i smoczej hegemonii. Pamiętam go... Cały czas odzywa się we mnie piekącym bólem straszliwej bezradności. To była największa bitwy. Były nas tysiące. Energia pulsowała w przestrzeni, zamieniając ją w gęsty galimatias zmaltretowanych ciał i ognia wśród straszliwego zgiełku, którego również nie zapomnę nigdy. Wtedy, gdy wydawało się, że oto jest najgorsze, co może nas spotkać, wszystko zadygotało. Wszystko zamarło. Wszystko zaczęło się rozpływać. ON SIĘ BUDZI! ON SIĘ BUDZI! Oto koniec. ALBOWIEM ON SIĘ PRZEBUDZI! Wszyscy pojęli to w jednej chwili. Wszyscy zrozumieli, co uczynili. Wszyscy naraz poznali odpowiedź, co czynić muszą, aby temu zapobiec. Wszyscy oprócz mnie.
Ja byłem cieniem, wrakiem. Nie miałem w sobie duszy, którą wypalił ze mnie dzień moich narodzin. Z ich piersi dobył się zew istnienia, wszechogarniający i piękny... dla mnie niezrozumiały. Melodia trwała to unoszący się to opadający, wszyscy ulecieli ku niebu. Pozostałem tylko ja. Opadłem na ziemię. Sam... Nieruchomy... Po chwili targnęły mną dreszcze, te przeszły w drgawki. Melodia oddaliła się. Świat uspokoił. Był prawie jak dawniej. Prawie... Lecz tak pusty. Ja sam... Ja pusty jak świat, sam jeden na nim. Wiłem się wśród nagich skał dni, godziny, lata, a może ledwie sekundy. Nie wiem. Czas dla mnie nie istniał. I oto znów moja pamięć zapętla się w bezkształtną masę. I trwa tak do pewnego dnia w punkcie przyszłości. W tym samym miejscu otwieram oczy i wiem, że to nie to samo miejsce. Chciałem uciec i umknąłem, zapadłem się w inną przestrzeń i czas. Taką spokojną i pełną mimo, że nie było tu niczego oprócz mnie. Mój umysł wreszcie zaznał spokoju i ukojenia. Mogłem rozmyślać, zastanowić się kim tak naprawdę jestem. Byłem sobą i byłem ostatnim. Aktem woli przeniosłem się z powrotem do świata mych narodzin. Wiał lodowaty wiatr, niebo było szare, nijakie. Wszystko mroczne i puste. Lecz mnie to nie obeszło, to była tylko sceneria. Ja miałem własny świat, nietykalny - do którego zawsze mogę wrócić. Rozpostarłem skrzydła i ruszyłem wykonać swe zadanie. Odszukać smocze jaja i wychować następców tych którzy odeszli. Nauczyć ich umiłowania pokoju, którego sam nigdy nie zaznałem. Ahhh... Gdybym wówczas wiedział to, co teraz wiem. Lecz gdybanie na nic się nie zda. Jest puste i bez celu. Jak sama rzeczywistość.
* * *
Odnalazłem jaja, nie było ich wiele... Nie wszystkie przetrwały, ale zebrałem te, które znalazłem. Wszystkie przenosiłem w mój bezpieczny świat, aby czekały na swoją kolej. I wyruszałem dalej szukać kolejnych, jak i miejsca, w którym mógłbym je wychować. Mijał rok za rokiem, czas upływał nieubłaganie, a świat okazał się jednym wielkim pustkowiem. Na którym czaiło się zło. Potwory stworzone z naszych mocy przemierzały puste krainy, były niczym najgorsze smocze koszmary. I mnożyły się. Mnożyły i rozłaziły się. Zabiłem ich wiele, lecz cóż to dało? Nic, absolutnie nic. Pod koniec było ich nawet więcej niż na początku. Szukałem, szukałem, szukałem. Aż w końcu, gdy nadzieja w moim sercu słabła i gotowałem się do ucieczki w objęcia mego własnego wszechświata, przypadkiem natrafiłem na pewną górską dolinę. Światło docierało tutaj niemal przez całą dzień, strumienie wesoło szumiały, a zieleń koiła zbolałe oczy. Oto było to miejsce. Wewnątrz, na łagodnym zboczu czekała na mnie głęboka ślepo zakończona, sucha jaskinia. Przyzwałem jaja, otuliłem je i czekałem. Smoczęta wykluły się niemal w tym samym czasie. Wszystkie były piękne i słodkie, rozkosznie niewinne. A jeden złoty pisklak poruszył szczególną strunę w moim sercu. Tak przypominała mi pradziadka... Poza tym było w niej coś jeszcze... Coś mniej uchwytnego. W każdym razie szybko stała się moim faworytem. Moja piękna, mała Ignea... Lata szkoliłem je, uczyłem i pielęgnowałem. Jednego dnia odleciałem, aby rozejrzeć się po okolicy. Nie pamiętam już czemu. Gdy wróciłem... Ujrzałem potwory przeczesujące naszą dolinkę i osaczoną przez nie Igneę. Bez zastanowienia ruszyłem jej na odsiecz, miażdżąc i rozrywając wszystko, co stanęło mi na drodze. Dobrnąłem do niej cały skąpany w posoce. Lecz było ich za wiele i cały czas przybywało. Nie mogłem zrobić nic oprócz uratowania jej i siebie... Zniknęliśmy.
Razem unosiliśmy się w moim świecie, opłakując utraconych i poznając się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Nasze umysły były splecione, a myśli przepływały leniwie, nie należąc do nikogo konkretnego. Trwaliśmy tak tysiąclecia, w czasie których zaleczono rany ziemi i dano jej nowych mieszkańców. Przemknął obok nas moment stworzenia bogów i narodzin gwiazd. To było nieistotne. Aż w końcu padła jedna ze wspólnych myśli... Wracamy! I wróciliśmy. Dolina skąpana była w smugach delikatnego, lekkiego deszczu i rozświetlona słonecznym światłem. Piękna smoczyca, którą była teraz Ignea, uniosła się w niebo i wirowała pośród strug opalizujących kropli, przemykając przez tęcze. Wtedy zrozumiałem, co do niej czuję.
* * *
Przez tysiąclecia przemierzaliśmy świat wspólnie lub osobno. Nie starczyłoby wszystkich ksiąg świata, aby spisać wszystko, co przeżyliśmy we dwoje, dlatego opiszę tylko kilka wyrwanych z kontekstu czasu i przestrzeni epizodów.
* * *
Zapragnąłem poznać nowych mieszkańców świata. Widziałem, jak pracują, ciężko wyrywając skrawki ziemi starej puszczy, której nawet najmniejszych zwiastunów nie pamiętałem z moich czasów. Nie znałem ich języka, obserwowałem ich z góry. Wsłuchując się, w ich odległe głosy. Polubiłem ich, czułem z nimi pewne dziwne, niewyjaśnione pokrewieństwo. Pewnego dnia podjąłem decyzję, a wraz z nią pojawiła się możliwość. Wylądowałem w bladym świetle przedświty na polu i ruszyłem ku wiosce. Nim do niej dotarłem, wyglądałem już tak, jak oni. Od tamtej pory czuję tę moc, będącą nędzną namiastką pierwotnego daru. Mogę przybrać pozory dowolnej istoty, lecz nie zmienia się we mnie niemal nic. To tylko sztuczka, nędzna sztuczka... Blada kpina. Przybyłem, oni mnie dostrzegli. Byli zdziwieni, zaskoczeni. Ja niezmiennie kroczyłem ku nim dumnie wyprostowany. Szeptali między sobą, kobiety pokazywały mnie palcami. Spojrzałem w dół i znów zmierzyłem ich spojrzeniem. Zapomniałem o jednym szczególe, oni mieli ubranie, a mi przemiana go nie zapewniła. Mimo tego drobnego uchybienia przyjęto mnie z rezerwą, ale gościnnie. Nie rozumiałem ich języka, swojego zaś użyć nie mogłem. Nie chciałem zdradzić swojej rasy. Pracowałem ciężko ramię w ramię z nimi, uczyłem się i poznawałem ten nowy fascynujący świat. Gdy spadły pierwsze śniegi rozmawiałem już z nimi swobodnie. Znałem ich imiona, znałem każdego z osobna ich nadzieje i plany. Żyłem z nimi lata, oni starzeli się i umierali... W końcu, gdy umarł ostatni z najmilszych mego sercu, pewnego dnia po prostu ich opuściłem. Odszedłem, zrzuciłem ubrania i odleciałem, nie oglądając się za siebie.
* * *
Żyłem, tworzyłem, walczyłem - niszczyłem. Moje oczy oglądały świty i zmierzchy wielkich idei i epok, w moich dłoniach umierali wielcy, a z mojego ostrza zsuwali ci, którzy oślepieni rządzą władzy, posuwali się za daleko. Lecz ja... Żyłem? Ale rzeczywistość dla mnie była niczym sen. Ulotna, efemeryczna. Odskocznia od istnienia, jaką dawała mi moja moc zbawienna i zgubna zarazem, moc stawiająca prawdziwość mojego istnienia poza nawiasem kwestii możliwej do wyjaśnienia i zrozumienia. „Żyłem” tylko z doskoku, tak naprawdę nie było to istotne. Nic nie było istotne poza ulotną chwilą, w której Ignea lub ci, których imiona z mojej pamięci wytarły sesje wieczności poza czasem stali obok mnie. Wspierając, trzymając za dłoń lub po prostu trwając przy moim boku. To przywoływało mnie na chwilę sponad otchłani, która dawno już stała się częścią mnie.
Teraz po raz pierwszy przez woal absolutnego spokoju przebiła się rozpalona do czerwoności igiełka strachu. Tam, w swoim własnym świecie wśród chmury idei i wspomnień zapomniałem czegoś, czego zapomnieć nie powinienem. Moje imię uleciało, rozbiło się niczym szkiełko w zderzeniu z głazem na miriady kawałeczków, które nie sposób połączyć. Przerażenie, czyste zwierzęce, atawistyczne odczucie całkowicie ogarnęło mnie w swoje władanie, wytrącając z mojego miejsca prosto w rzeczywistość. Tam słońce wesoło przyświecało cichemu leśnemu zakątkowi. Wiatr łagodnie szumiał. Gdzie się podziała ta straszliwa burza tak dobrze odzwierciedlająca stan mojego ducha? Tutaj, wezbrany potok. Ogień płynący z nieba.
Ona straszliwa w swym gniewie niczym płomienie, od których wzięła swoje imię.
Ignea.
Kryos, to go wołała.
Tysiąc lat temu.
Czy jeszcze pamięta?
Kryos.
Ułamany okruch obracany w dłoniach.
Potężne cielsko ciasno zwinęło się w kłębek, drżąc.
Chłodny wiatr delikatnie kołysał młode liście, cichy szum leśnej muzyki nie docierał jednak do mnie. Moja podróż w przyszłość ku przeszłości właśnie znów się zaczynała.