Zdążyła pomyśleć o tym, jak długi, bolesny i - biorąc pod uwagę przebytą już drogę - śmiertelny czeka ją upadek, zanim jeszcze odezwały się w jej ciele jakiekolwiek odruchy. A potem rozłożyła szeroko ręce i zniwelowała zgubny wpływ grawitacji, ciągnącej ją w dół. Wznawiając swoją dotychczasową wędrówkę, tym razem jednak lecąc nisko nad ziemią, zaklęła cicho; znajome uczucie, że ktoś - albo coś - ciągnie jej duszę zniknęło. Przez ostatnie kilka godzin i tak było tylko łatwą do przeoczenia sugestią, jednak utraciła ostatni trop. Zdając się na swoją pamięć i intuicję, przyspieszyła lotu.
Nie dziwiło jej to, że nawet przemytnicy nie wybierają tej trasy. Co z tego, że przebiega przez Góry Dasso tak, iż po stronie Szepczącego Lasu jest rzeka, idealnie nadająca się do spławiania towarów, a od drugiej strony nie trzeba trudzić się z przeprawą - nawet krótką - przez piaski Nanher, skoro przejście masywu w tym miejscu graniczyło z cudem? Jej udało się tylko dlatego, że wspomogła się magią. W innej sytuacji albo zrezygnowałaby z takiego podejścia już po kilku godzinach, albo skończyłaby jako pożywienie dla padlinożerców.
Rozejrzała się po polanie, na której przystanęła. Trawa była wysoka - sięgała jej nieco powyżej kolan - a gdzieniegdzie rósł jakiś krzew, rzadziej iglaste drzewa. Przypominało jej to o domu; dawno tam nie wracała i teraz jej serce ścisnęła tęsknota - za znajomymi miejscami, podziwianiem kolejnych malowniczych krajobrazów… a przede wszystkim za Adaidhem. Jednak była świadoma, że jeśli poszukiwania Jaśmin albo Czystej Magii nie zaprowadzą jej w okolice krainy, gdzie dorastała, to długo jeszcze nie zobaczy się z ojcem.
Za jej plecami rozciągała się dość szeroka ścieżka; dla osoby szukającej tego typu rzeczy, mogłaby się wydawać dość pożyteczna, bo wspinała się po zboczu - leniwie, ale jednak - lecz kiedy tylko wkraczała na teren pierwszej doliny, szybko zamieniała się w dróżkę, po której sprawnie poruszać mogły się tylko kozice i górskie elfy. To najprawdopodobniej im służyła pomocą, a wszystkich ludzi wodziła na manowce, dając tylko złudną nadzieję. Przed nią zaś rozciągało się urwisko, wysokie na kilkaset stóp. Próba zejścia nim na dół najpewniej zakończyłaby się długim upadkiem, a na samą myśl o tym czarodziejkę przechodziły dreszcze.
Jeszcze raz upewniła się, że wokół niej nie widać żadnych śladów, a potem usiadła ze skrzyżowanymi nogami i zanurzyła się w czasie. Jak zawsze w jej osobistej przestrzeni - której nie imał się czwarty wymiar - było nieco zimniej niż w normalnym otoczeniu. W dodatku poza nią samą, brakowało jakiegokolwiek życia. Zniknął śpiew ptaków, szelest liści czy świst wiatru.
Tym razem szybki rzut oka na okolicę ujawnił znacznie więcej informacji. Jej matka najpierw rozpaliła ognisko, a potem udała się spać. Wnioskując po dwóch prowizorycznych posłaniach, nie była sama. Spędzili - ktokolwiek był tą drugą osobą - tak parę dni, a potem Jaśmin przywróciła wszystko do pierwotnego stanu i odeszła. Zwykły tropiciel znalazłby mniej niż niewiele, ale czarnowłosej nie dało się tak łatwo oszukać.
Sìlis niemalże się rozpłakała. Rozminęła się ze swoją rodzicielką tylko o kilkadziesiąt godzin. Mimo że nie był to najmniejszy wynik, to i tak niesamowicie ją ta sytuacja przygnębiła. Uczucia tak ją przytłoczyły, że siedząc tak, z twarzą między rękami, całkowicie zapomniała na powrót poddać się upływowi czasu.