[Droga do Rododendronii/karczma "Złoty Łucznik"] Początek...
: Pon Gru 29, 2014 11:15 pm
Jechali już tak długo, że Nalion stracił rachubę. Może był to miesiąc, może dwa... A może rok czy trzy lata? Droga zdawała się nie mieć końca, a większości dni nie sposób było od siebie odróżnić. Uciekinierzy z dalekich stron, zmierzający teraz w kierunku Alaranii, której granice wkrótce mieli przekroczyć, popadli w rutynę. Każdy zabijany złoczyńca, który próbował ich okraść zdawał się nie mieć twarzy. Przynajmniej elf ich nie pamiętał.
Wozy którymi kierowali się w stronę nowej krainy były przeładowane, przez co nie wszyscy mieli wygodne miejsce do spania czy choćby siedzenia. Wielu z nich było chorych czy rannych. Prócz ludzi wozami przewożono kozy, kurczaki i ziarno, które miało być rozsiane na "nowych" ziemiach.
Delikatny wiatr poruszający kłosami zboża, którymi usłane były okoliczne pola, podobnie wplatał swe niewidzialne palce w złoto-brązowe pukle elfa siedzącego na górze wozu, jakby chciał mu przekazać pewną wieść. W Peratho panował chłód, choć tutaj pogoda okazała się dla nich trochę łaskawsza.
Pojedynczy, ususzony liść przefruwał tuż nad jego głową. Złapał go w dłoń, zaciskając na nim pięść. W oddali widać było miasto. Bez wątpienia (co mówiły także drewniane drogowskazy ustawione na drodze) była nim Rododendronia.
- Udało się! Dotarliśmy do Alaranii! - krzyknęła jakaś staruszka głosem takim, jakby pamiętała to miejsce z młodości, a niefortunny los wysłał ją na bagienne ziemie Peratho, gdzie zamiast szczęścia czekał ją głód i cierpienie.
Wokół rozległ się gwar. Każdy mówił coś od siebie, jedni się modlili, drudzy z ciekawością wypatrywali miasta, inni tylko w duchu dziękowali, że udało im się dotrzeć aż tutaj. Od teraz wszystko powinno układać się lepiej. O ile każdy odnajdzie to, czego w Alaranii poszukiwał.
Gdy tylko dotarli pod bramy miasta, zaczęto wyładowywać wozy. Pasażerowie także się zbierali.
Nalion zeskoczył z wozu i po raz pierwszy spojrzał w górę. Mury miasta były tak ogromne, że zdawały się pochylać w jego kierunku, a ogromna, masywna brama, wyglądała jak spełnienie wszelkich obietnic.
Nie wszyscy zmierzali do miasta. Część pasażerów ruszyła przed siebie, inni szukali okolicznych wiosek, a tylko ci, których stać było na opłacenie wejścia, dostali się do środka.
- Babciu, odejdź stąd, skoro nie masz przy sobie ani jednego, srebrnego kruka! - zawołał strażnik, trzymający w dłoni ogromną halabardę z której wstęgi w kolorze czerwono-żółtym, kolorze flagi, powiewały na lekkim wietrze.
- Tam jest mój wnuk, Gabriel! - zawołała, próbując przecisnąć się przez strażników. - Puśćcie mnie do niego, a na pewno otrzymacie zapłatę.
- Nic z tego. Przyjechałaś tu z resztą włóczęgów, nie możemy wpuścić cię do miasta, skoro nie masz złota, by... - nie zdążył dokończyć, gdy Nalion rzucił mu do ręki skórzany mieszek z monetami.
- Za mnie i za tę starszą kobietę.
Z początku strażnik wyglądał na zaskoczonego, choć bardzo szybko wyraz jego warzy zmienił się na zniesmaczony, a nawet nieco wściekły. Po wypowiedzeniu kilku mrukliwych przekleństw pod nosem, skinął na tego drugiego, stojącego po drugiej stronie bramy, lecz nie wtrącającego się w rozmowę, by pomógł mu ją otworzyć.
Faktycznie potrzeba było aż dwóch, silnych mężczyzn, by wrota ustąpiły, ukazując przed nimi iście wojskowe, surowe miasto tętniące życiem.
- Mam na ciebie oko, elfie. - mruknął do niego, gdy przechodził pod bramą. Nalion posłał mu tylko zamyślone spojrzenie. Dopiero teraz dostrzegł, że mieszkańcami miasta byli sami ludzie. Nie widział wokół innej rasy, przez co niektórzy, kiedy go dostrzegli, wyglądali na nieco zaniepokojonych. Jakiś brzdąc wskazał na niego palcem, ukrywając się za spódnicą swojej matki. Inny staruszek mruczał coś pod nosem w podobny sposób do strażnika, który nie chciał ich wpuścić, zupełnie jakby klął go na wszystkie bóstwa.
Cóż, miasto nie wyglądało na zbyt przyjazne, lecz nie wydawało się też wrogo nastawione. Raczej uprzedzone do innych ras.
- Babciu! - zawołał nagle jakiś mężczyzna, przedzierający się przez niewielki tłum na targowisku. Rzucił wszystkie swoje towary, którymi teraz zajęła się jego żona, patrząca z uśmiechem, jak wspomniany wcześniej Gabriel wita się ze swoją rodziną.
Nalion uśmiechnął się lekko, na ten widok, rozglądając się za miejscem do którego mógłby się udać. Zastanawiał się, gdzie mogło znajdować się największe skupisko ludzi, a przede wszystkim wojowników.
- Nie wiem jak ci dziękować, dziecko... - powiedziała staruszka, ze łzami w oczach, zwracając się do Naliona. Wyciągnęła ku niemu wysuszone ręce, więc elf pochwycił ją lekko w ramiona i przytulił.
- Proszę na siebie uważać. - powiedział tylko i pożegnał się z nimi delikatnym ukłonem, kierując swe kroki przed siebie. Wtedy w oczy rzucił mu się napis rozciągający się nad jednym z budynków - "Karczma - Złoty Łucznik".
- "To jasne, że powinienem najpierw odwiedzić karczmę..." - pomyślał, udając się w tamtą stronę.
* * *
Drzwi lekko zaskrzypiały, kiedy wchodził do środka. Drobinki kurzu tańczyły w świetle, wdzierającym się przez niewielkie okiennice przy dachu. Ciemność panującą wokół rozświetlał ogromny kominek nad którym wisiał herb ze złotym łukiem, a pod nim rozciągała się niedźwiedzia skóra i stały dwa, wygodne fotele. Niedaleko była lada za którą stał mężczyzna z siwymi, długimi włosami, zaczynającymi się od połowy głowy, orlim nosie i bystrym spojrzeniu, a po sali biegały dwie urocze, bogato obdarzone przez matkę naturę, kelnerki.
Nalion podszedł do lady i siadając za nią, podsunął karczmarzowi złotą monetę.
- Proszę piwo korzenne. - odparł, rozglądając się jednocześnie po wnętrzu. Wszyscy wydawali się być zajęci rozmową czy słuchaniem muzyki, którą jakiś bard wygrywał na lutni...
Wozy którymi kierowali się w stronę nowej krainy były przeładowane, przez co nie wszyscy mieli wygodne miejsce do spania czy choćby siedzenia. Wielu z nich było chorych czy rannych. Prócz ludzi wozami przewożono kozy, kurczaki i ziarno, które miało być rozsiane na "nowych" ziemiach.
Delikatny wiatr poruszający kłosami zboża, którymi usłane były okoliczne pola, podobnie wplatał swe niewidzialne palce w złoto-brązowe pukle elfa siedzącego na górze wozu, jakby chciał mu przekazać pewną wieść. W Peratho panował chłód, choć tutaj pogoda okazała się dla nich trochę łaskawsza.
Pojedynczy, ususzony liść przefruwał tuż nad jego głową. Złapał go w dłoń, zaciskając na nim pięść. W oddali widać było miasto. Bez wątpienia (co mówiły także drewniane drogowskazy ustawione na drodze) była nim Rododendronia.
- Udało się! Dotarliśmy do Alaranii! - krzyknęła jakaś staruszka głosem takim, jakby pamiętała to miejsce z młodości, a niefortunny los wysłał ją na bagienne ziemie Peratho, gdzie zamiast szczęścia czekał ją głód i cierpienie.
Wokół rozległ się gwar. Każdy mówił coś od siebie, jedni się modlili, drudzy z ciekawością wypatrywali miasta, inni tylko w duchu dziękowali, że udało im się dotrzeć aż tutaj. Od teraz wszystko powinno układać się lepiej. O ile każdy odnajdzie to, czego w Alaranii poszukiwał.
Gdy tylko dotarli pod bramy miasta, zaczęto wyładowywać wozy. Pasażerowie także się zbierali.
Nalion zeskoczył z wozu i po raz pierwszy spojrzał w górę. Mury miasta były tak ogromne, że zdawały się pochylać w jego kierunku, a ogromna, masywna brama, wyglądała jak spełnienie wszelkich obietnic.
Nie wszyscy zmierzali do miasta. Część pasażerów ruszyła przed siebie, inni szukali okolicznych wiosek, a tylko ci, których stać było na opłacenie wejścia, dostali się do środka.
- Babciu, odejdź stąd, skoro nie masz przy sobie ani jednego, srebrnego kruka! - zawołał strażnik, trzymający w dłoni ogromną halabardę z której wstęgi w kolorze czerwono-żółtym, kolorze flagi, powiewały na lekkim wietrze.
- Tam jest mój wnuk, Gabriel! - zawołała, próbując przecisnąć się przez strażników. - Puśćcie mnie do niego, a na pewno otrzymacie zapłatę.
- Nic z tego. Przyjechałaś tu z resztą włóczęgów, nie możemy wpuścić cię do miasta, skoro nie masz złota, by... - nie zdążył dokończyć, gdy Nalion rzucił mu do ręki skórzany mieszek z monetami.
- Za mnie i za tę starszą kobietę.
Z początku strażnik wyglądał na zaskoczonego, choć bardzo szybko wyraz jego warzy zmienił się na zniesmaczony, a nawet nieco wściekły. Po wypowiedzeniu kilku mrukliwych przekleństw pod nosem, skinął na tego drugiego, stojącego po drugiej stronie bramy, lecz nie wtrącającego się w rozmowę, by pomógł mu ją otworzyć.
Faktycznie potrzeba było aż dwóch, silnych mężczyzn, by wrota ustąpiły, ukazując przed nimi iście wojskowe, surowe miasto tętniące życiem.
- Mam na ciebie oko, elfie. - mruknął do niego, gdy przechodził pod bramą. Nalion posłał mu tylko zamyślone spojrzenie. Dopiero teraz dostrzegł, że mieszkańcami miasta byli sami ludzie. Nie widział wokół innej rasy, przez co niektórzy, kiedy go dostrzegli, wyglądali na nieco zaniepokojonych. Jakiś brzdąc wskazał na niego palcem, ukrywając się za spódnicą swojej matki. Inny staruszek mruczał coś pod nosem w podobny sposób do strażnika, który nie chciał ich wpuścić, zupełnie jakby klął go na wszystkie bóstwa.
Cóż, miasto nie wyglądało na zbyt przyjazne, lecz nie wydawało się też wrogo nastawione. Raczej uprzedzone do innych ras.
- Babciu! - zawołał nagle jakiś mężczyzna, przedzierający się przez niewielki tłum na targowisku. Rzucił wszystkie swoje towary, którymi teraz zajęła się jego żona, patrząca z uśmiechem, jak wspomniany wcześniej Gabriel wita się ze swoją rodziną.
Nalion uśmiechnął się lekko, na ten widok, rozglądając się za miejscem do którego mógłby się udać. Zastanawiał się, gdzie mogło znajdować się największe skupisko ludzi, a przede wszystkim wojowników.
- Nie wiem jak ci dziękować, dziecko... - powiedziała staruszka, ze łzami w oczach, zwracając się do Naliona. Wyciągnęła ku niemu wysuszone ręce, więc elf pochwycił ją lekko w ramiona i przytulił.
- Proszę na siebie uważać. - powiedział tylko i pożegnał się z nimi delikatnym ukłonem, kierując swe kroki przed siebie. Wtedy w oczy rzucił mu się napis rozciągający się nad jednym z budynków - "Karczma - Złoty Łucznik".
- "To jasne, że powinienem najpierw odwiedzić karczmę..." - pomyślał, udając się w tamtą stronę.
* * *
Drzwi lekko zaskrzypiały, kiedy wchodził do środka. Drobinki kurzu tańczyły w świetle, wdzierającym się przez niewielkie okiennice przy dachu. Ciemność panującą wokół rozświetlał ogromny kominek nad którym wisiał herb ze złotym łukiem, a pod nim rozciągała się niedźwiedzia skóra i stały dwa, wygodne fotele. Niedaleko była lada za którą stał mężczyzna z siwymi, długimi włosami, zaczynającymi się od połowy głowy, orlim nosie i bystrym spojrzeniu, a po sali biegały dwie urocze, bogato obdarzone przez matkę naturę, kelnerki.
Nalion podszedł do lady i siadając za nią, podsunął karczmarzowi złotą monetę.
- Proszę piwo korzenne. - odparł, rozglądając się jednocześnie po wnętrzu. Wszyscy wydawali się być zajęci rozmową czy słuchaniem muzyki, którą jakiś bard wygrywał na lutni...