Re: [Polana przy wodospadzie] Dolina Łez
: Nie Kwi 17, 2016 5:49 pm
Jedyną odpowiedzią na uwagę o wyjątkach był jej uśmiech - rozmowa kierowała się na grząski grunt, a ona wolała uniknąć mówienia zbyt wiele, dlatego ucieszyła się, gdy piekielny zapytał o pochodnię. Tak, pochodnia to idealny temat do rozmowy.
– Taka konstrukcja jaką stworzyłam powinna palić się… minimum dwukrotnie dłużej, w takich warunkach może nawet trzykrotnie. Nie, po prostu zbliżamy się do tego, co zaburza czas, cokolwiek to jest.
Zaczęła zastanawiać się, co mogłaby w tym temacie dopowiedzieć, ale na próżno - przez długą chwilę do głowy nie wpadła jej żadna myśl, która rozwinęłaby jakoś temat i była warta wypowiedzenia. W czasie jej ciszy, Jon zaczął mówić dalej, tym razem trafiając na znacznie drażliwszy temat. Myślała chwilę nad tym, jak ubrać swoje myśli w słowa.
– Bezpieczna okolica to taka, w której nikt nie chce mnie zabić – zaczęła ostrożnie i powoli. – A jeśli ktoś taki się zjawi, to postaram się dać ci znać – odpowiedziała dyplomatycznie i dodała, chcąc nieco uściślić sytuację. – Ale nie podejrzewam, żeby ktokolwiek szukał mnie tam, na drugim końcu tego tunelu. Gdy zniknie, pewnie nie będzie go tam od tysięcy albo więcej lat, więc kto będzie przypuszczał, że jeszcze niedawno ktoś nim szedł?
Wampirzyca myślała nad dość ogólnikową odpowiedzią mężczyzny - nie mówiła zbyt wiele, ale chyba on sam niewiele wiedział na temat poszukiwań czarodziejki. Niezależnie od tego, była jedną rzecz którą mogła powiedzieć:
– Zatem żałuję, że nie życzyłam jej powodzenia, bo czeka ją długa i ciężka droga, pewnie nawet pełna niebezpieczeństw.
Chwilę później zauważyła coś, co nie miało prawa istnieć - chwilowy słaby prześwit światła gdzieś z przodu tunelu.
– Ha, widzia… – nie udało jej się dokończyć zdania, bo nagle uderzył ją pewien fakt - i to tak mocno, że potknęła się i poleciała do przodu tracąc oddech - echo nie było do końca takie, jak wcześniej, a energetyczna ściana która podążała za nią nagle zniknęła. Odzyskując równowagę tylko dlatego, że uchwyciła się Jona i jego ubrań, rzuciła się szybko do przodu; w tym samym momencie pochodnia uderzyła o podłoże i potoczyła się na bok, przygasając prawie całkowicie. – Musimy uciekać!
Wiedziała tylko, że ściana za nimi zbliża się, a otaczające ją powietrze już niedługo pełne będzie litej, macierzystej skały, a jesli nie zaczną uciekać, to najpewniej zamienią się w dwa szkielety. Tepela natychmiast oddała kontrolę Satorii, mając nadzieję, że ta najlepiej odnajdzie się w sytuacji. Walcząc z paniką szybko spojrzała w tył - w tym samym momencie pochodnia zniknęła, pochłonięta przez kamień, odcinając jedyne źródło światła. Nie chcąc więcej ryzykować, złapała swojego towarzysza za ramię i skupiła się - wiedziała, że to co ma zamiar zrobić jest cholernie niebezpieczne, lekkomyślne i pozostawi ją niemalże wyżętą z energii magicznej, ale było jedynym wyjściem.
– Głęboki oddech! - zdążyła jeszcze krzyknąć, zanim na ułamek sekundy pochłonęła ich nicość, a potem wypluła znów, prosto w dół, coraz niżej i niżej, szybko nabierając prędkości. Tak wysoko, że gdyby mogła - i chciała - spojrzeć się nieco uważniej na leżącą na wschód od niech Rapsodię, mogłaby bez problemu zobaczyć pojedyncze budynki i policzyć je wszystkie, jednak nie miała czasu na obserwowanie widoczków - poczuła, jak z ramienia zsuwa się jej sakwa, ale w tym konkretnym momencie nie mogła sobie tym zaprzątać głowy, bo musiała przedsięwziąć jakieś kroki, aby nie stali się makabrycznymi elementami geografii - przyciągnęła piekielnego do siebie i objęła go z całej siły ramionami.
– Chwyć się mnie mocno i nic nie mów! – spróbowała przekrzyczeć się przez świszczące powietrze, a potem, przy okazji rozrywając koszulę i płaszcz przywołała skrzydła. Mieli szczęście, że były złożone, bo inaczej w najlepszym przypadku pęd powietrza złamałby je, a w najgorszym po prostu wyrwał; nie miała zamiaru eksperymentować z tym, czy magiczny tatuaż byłby w stanie obdarzyć ją nową parą.
Uważnie manewrując ciałem, udało jej się zwrócić głową w stronę podłoża - co sądząc po zachowaniu Jon nie uznał za najlepszą decyzję, ale było dokładnie tym, co zamierzyła; wykonywała taką akrobację po raz pierwszy i szczerze liczyła, że jej się uda - można powiedzieć, że aktualnie była w stanie postawić życie na to przypuszczenie; pocieszała ją świadomość faktu, że to była jedyna możliwość.
Rozłożyła skrzydła i zaczęła powoli, ale metodycznie zmieniać ich kąt wobec podłoża, przemieniając upadek najpierw w szaleńcze pikowanie, potem w ostry lot w dół, a potem w spokojne szybowanie. Wypuściła powietrze, które dotychczasowo cały czas trzymała w płucach, uwalniając ulgę, która nagromadziła się nie tylko w niej, ale też w Malaice i Tepali.
– Kiedyś… – zaczęła mówić, cały czas jednak przerywając, w celu nadrobienia wczesniejszych braków w oddychaniu – kiedyś, takie coś… mnie zabije… albo przynajmniej… solidnie… okaleczy.
Zaczęła przymierzać się do wylądowania; w lesie taki manewr był conajmniej kłopotliwy, ale udało jej się wypatrzeć ścieżkę, która rozrywała tkankę lasu na szerokość niecałych dwóch sążni, co umożliwiło jej opaść bez większych zadrapań. Pomogła stanąć Jonowi na nogach, sama przy okazji korzystając z jego ramienia, aby utrzymać równowagę. Czuła, że będzie miała siniaki w miejscu, gdzie piekielny docisnął jej szble do ciała zbyt mocno swoim uściskiem, ale to nie była zbyt wielka cena za ujście z życiem.
– Jesteś cały? – zapytała, wciąż z trudem łapiąc oddech. – Bo ja z całą pewnością będę musiała coś zjeść. Szkoda sakwy, w niej miałam wszystkie moje rzeczy… – Usiadła na udeptanej ziemi - na szczęście spodnie były w takim samym stanie jak wcześniej - skrzyżowała nogi i zakryła się skrzydłami. – Daj mi chwilę odpoczynku i możemy ruszać.
Ciąg dalszy: Jon i Satoria.
– Taka konstrukcja jaką stworzyłam powinna palić się… minimum dwukrotnie dłużej, w takich warunkach może nawet trzykrotnie. Nie, po prostu zbliżamy się do tego, co zaburza czas, cokolwiek to jest.
Zaczęła zastanawiać się, co mogłaby w tym temacie dopowiedzieć, ale na próżno - przez długą chwilę do głowy nie wpadła jej żadna myśl, która rozwinęłaby jakoś temat i była warta wypowiedzenia. W czasie jej ciszy, Jon zaczął mówić dalej, tym razem trafiając na znacznie drażliwszy temat. Myślała chwilę nad tym, jak ubrać swoje myśli w słowa.
– Bezpieczna okolica to taka, w której nikt nie chce mnie zabić – zaczęła ostrożnie i powoli. – A jeśli ktoś taki się zjawi, to postaram się dać ci znać – odpowiedziała dyplomatycznie i dodała, chcąc nieco uściślić sytuację. – Ale nie podejrzewam, żeby ktokolwiek szukał mnie tam, na drugim końcu tego tunelu. Gdy zniknie, pewnie nie będzie go tam od tysięcy albo więcej lat, więc kto będzie przypuszczał, że jeszcze niedawno ktoś nim szedł?
Wampirzyca myślała nad dość ogólnikową odpowiedzią mężczyzny - nie mówiła zbyt wiele, ale chyba on sam niewiele wiedział na temat poszukiwań czarodziejki. Niezależnie od tego, była jedną rzecz którą mogła powiedzieć:
– Zatem żałuję, że nie życzyłam jej powodzenia, bo czeka ją długa i ciężka droga, pewnie nawet pełna niebezpieczeństw.
Chwilę później zauważyła coś, co nie miało prawa istnieć - chwilowy słaby prześwit światła gdzieś z przodu tunelu.
– Ha, widzia… – nie udało jej się dokończyć zdania, bo nagle uderzył ją pewien fakt - i to tak mocno, że potknęła się i poleciała do przodu tracąc oddech - echo nie było do końca takie, jak wcześniej, a energetyczna ściana która podążała za nią nagle zniknęła. Odzyskując równowagę tylko dlatego, że uchwyciła się Jona i jego ubrań, rzuciła się szybko do przodu; w tym samym momencie pochodnia uderzyła o podłoże i potoczyła się na bok, przygasając prawie całkowicie. – Musimy uciekać!
Wiedziała tylko, że ściana za nimi zbliża się, a otaczające ją powietrze już niedługo pełne będzie litej, macierzystej skały, a jesli nie zaczną uciekać, to najpewniej zamienią się w dwa szkielety. Tepela natychmiast oddała kontrolę Satorii, mając nadzieję, że ta najlepiej odnajdzie się w sytuacji. Walcząc z paniką szybko spojrzała w tył - w tym samym momencie pochodnia zniknęła, pochłonięta przez kamień, odcinając jedyne źródło światła. Nie chcąc więcej ryzykować, złapała swojego towarzysza za ramię i skupiła się - wiedziała, że to co ma zamiar zrobić jest cholernie niebezpieczne, lekkomyślne i pozostawi ją niemalże wyżętą z energii magicznej, ale było jedynym wyjściem.
– Głęboki oddech! - zdążyła jeszcze krzyknąć, zanim na ułamek sekundy pochłonęła ich nicość, a potem wypluła znów, prosto w dół, coraz niżej i niżej, szybko nabierając prędkości. Tak wysoko, że gdyby mogła - i chciała - spojrzeć się nieco uważniej na leżącą na wschód od niech Rapsodię, mogłaby bez problemu zobaczyć pojedyncze budynki i policzyć je wszystkie, jednak nie miała czasu na obserwowanie widoczków - poczuła, jak z ramienia zsuwa się jej sakwa, ale w tym konkretnym momencie nie mogła sobie tym zaprzątać głowy, bo musiała przedsięwziąć jakieś kroki, aby nie stali się makabrycznymi elementami geografii - przyciągnęła piekielnego do siebie i objęła go z całej siły ramionami.
– Chwyć się mnie mocno i nic nie mów! – spróbowała przekrzyczeć się przez świszczące powietrze, a potem, przy okazji rozrywając koszulę i płaszcz przywołała skrzydła. Mieli szczęście, że były złożone, bo inaczej w najlepszym przypadku pęd powietrza złamałby je, a w najgorszym po prostu wyrwał; nie miała zamiaru eksperymentować z tym, czy magiczny tatuaż byłby w stanie obdarzyć ją nową parą.
Uważnie manewrując ciałem, udało jej się zwrócić głową w stronę podłoża - co sądząc po zachowaniu Jon nie uznał za najlepszą decyzję, ale było dokładnie tym, co zamierzyła; wykonywała taką akrobację po raz pierwszy i szczerze liczyła, że jej się uda - można powiedzieć, że aktualnie była w stanie postawić życie na to przypuszczenie; pocieszała ją świadomość faktu, że to była jedyna możliwość.
Rozłożyła skrzydła i zaczęła powoli, ale metodycznie zmieniać ich kąt wobec podłoża, przemieniając upadek najpierw w szaleńcze pikowanie, potem w ostry lot w dół, a potem w spokojne szybowanie. Wypuściła powietrze, które dotychczasowo cały czas trzymała w płucach, uwalniając ulgę, która nagromadziła się nie tylko w niej, ale też w Malaice i Tepali.
– Kiedyś… – zaczęła mówić, cały czas jednak przerywając, w celu nadrobienia wczesniejszych braków w oddychaniu – kiedyś, takie coś… mnie zabije… albo przynajmniej… solidnie… okaleczy.
Zaczęła przymierzać się do wylądowania; w lesie taki manewr był conajmniej kłopotliwy, ale udało jej się wypatrzeć ścieżkę, która rozrywała tkankę lasu na szerokość niecałych dwóch sążni, co umożliwiło jej opaść bez większych zadrapań. Pomogła stanąć Jonowi na nogach, sama przy okazji korzystając z jego ramienia, aby utrzymać równowagę. Czuła, że będzie miała siniaki w miejscu, gdzie piekielny docisnął jej szble do ciała zbyt mocno swoim uściskiem, ale to nie była zbyt wielka cena za ujście z życiem.
– Jesteś cały? – zapytała, wciąż z trudem łapiąc oddech. – Bo ja z całą pewnością będę musiała coś zjeść. Szkoda sakwy, w niej miałam wszystkie moje rzeczy… – Usiadła na udeptanej ziemi - na szczęście spodnie były w takim samym stanie jak wcześniej - skrzyżowała nogi i zakryła się skrzydłami. – Daj mi chwilę odpoczynku i możemy ruszać.
Ciąg dalszy: Jon i Satoria.