Przez twarz kowala przebiegł delikatny uśmiech. Nim zaczął opowiadać jej o czymkolwiek, zmrużył oczy przyglądając się jej. Wolną dłonią odgarnął włosy Villemo w geście czułości. Ramieniem przyciągnął ją do siebie, przytulając do piersi. Lubił ją tutaj mieć, tak blisko siebie. Nadal nie do końca docierała do niego prawda, iż leżą koło siebie, nadzy, że coś między nimi zaistniało, zmieniło się. Niedawno jeszcze obcy wędrowcy, pełni obaw, uciekający. Teraz bliscy sobie jak nigdy.
- Moja matka zawsze będzie kojarzyć mi się z zapachem pieczonego chleba. Do dziś ten zapach budzi we mnie wspomnienie ciepłych wieczorów, kiedy obserwowałem jak przygotowuje ciasto, jak miesza składniki, jak chowa chleb w piecu - uśmiechnął się znów, zamykając oczy by przywołać ten obraz.
- Drzwi od kuchni zawsze były wtedy uchylone i kiedy pracowaliśmy z ojcem w kuźni, ten zapach oznaczał koniec dnia. Szliśmy wtedy do domu, spoceni, zmęczeni i brudni od sadzy, ale matka wyrzucała nas do mycia - mężczyzna zaśmiał się cicho - dopiero kiedy byliśmy umyci, wszyscy jedliśmy wspólnie wieczerze. Wszyscy, to znaczy ja, moi rodzice i siostry, swego czasu mieliśmy jeszcze dwa psy i kota. Węgiel, Łapa i Czarny też dostawały wtedy jeść. Łapa był przybłędą. Znalazłem go kiedyś na jeden z wypraw po drewno. Może wpadł w sidła i poranił sobie łapę, może ktoś mu to uczynił, faktem było że kulał na prawą tylną nogę. Wziąłem wygłodniałe psisko do domu, odkarmiliśmy i patrzeliśmy jak rośnie. I rosła.. rosła.. rosła
Kowal uniósł ręce pokazując kobiecie jak rósł pies, stając się coraz bardziej grubym.
- A potem... okazało się, że to ona, a do tego była w ciąży. Urodziła coś małego, czarnego, włochatego i strasznie brzydkiego. Nazwałem go węgiel, bo miał nawet oczy czarne jak on. I tak stał się on z pokracznej, małej kulki, dużym psem i moim jedynym przyjacielem. Chodził ze mną wszędzie, ostrzegał kiedy ktoś się zbliżył, wystawiał zwierzynę na polowaniach. Z kulki z czasem stał się znacznie większym psem niż Łapa, stając się też stróżem naszego domu. A jeśli chodzi o Czarnego, to był to wyjątkowy wędrowca. Czasami leżał na piecu, grzejąc się w czasie długich zim, czasami zaś znikał na tygodnie. Zawsze chodził swoimi drogami, z uniesionym wysoko ogonem i dumnie głową. Raz przychodził do ciebie skradając się po pościeli nad samym ranem.
Mówiąc to Gerald zaczął delikatnie przesuwać palcami po boku Villemo, chcąc zobrazować jej kocie łapki wędrujące po ciele człowieka.
- Żeby wtulić się w twój kark, o tutaj - przysunął się i pocałował kark kobiety.
- A bywały dni, gdzie omijał nas łukiem, jakby nagle przypominał sobie, że jest w końcu kocim arystokratom, a my tylko jego niewolnikami. Moje najwcześniejsze wspomnienie ojca, to jak wychodził przed kuźnie, by w słońcu ocenić miecz. Unosił go z wielkim szacunkiem ku świetlistej kuli, jakby trzymał największy klejnot świata i oglądał. Oceniał wszystko, błysk metalu, jego twardość w dotyku, to czy kucie jest wystarczająco mocne, czy krawędzie są ostre, czy zdobienia są odpowiednie. Wiesz lubiłem obserwować ten jego błysk w oku, zadowolenie. Każdy miecz, topór, nawet zwykła podkowa, musiała być zrobiona po mistrzowsku. Nie przestawał kuć, chociażby miał spędzić cały dzień i noc, jeśli coś co wyszło spod jego dłoni nie podobało mu się. Większa część mojego dzieciństwa upłynęła mi na pracy. Pamiętam świetnie mają matkę za młodych lat, była piękną kobietą. Miała takie włosy jak ja oraz lśniące piwne oczy. A ojciec... - zamyślił się na chwilę.
- Pod koniec życia, wyglądał jak stary, poskręcany, niski krzew. Kładący już swoje długie gałęzie ku ziemi. Za czasów siły jednak, był wyższy niż ja, w barkach potężny jak koń pociągowy i równie silny. Miał żylaste, zniszczone pracą dłonie. Jednak wbrew posturze, był człowiekiem łagodnym, stoickim. Nie unosił się, zawsze słuchał w skupieniu, radził a mądrość jego ceniona wśród wsi. Uważał, że każdy jest kowalem swojego losu, że tylko ciężką pracą możemy osiągnąć wszystko co pragniemy. Był dla mnie jako małego chłopca filozofem, nauczycielem i mentorem. Kochałem go i jego śmierć byłą największą stratą w całym moim życiu... Szybko potem odeszła moja matka, mówiono, że ze smutku po nim i jestem wstanie w to uwierzyć. Kochała go bowiem jak mało kto. W domu nigdy się nie kłóciliśmy, nie było sprzeczek, za to rozbrzmiewał w zimie śpiew moich sióstr. Wiesz kiedy zajmowały się szyciem, przędły wełnę zawsze śpiewały. Wszystkie miały piękne, wysokie głosy. Ale najbardziej lubiłem głos Issaris, jest najstarsza z nas wszystkich. Jako pierwsza opuściła dom i to tak dawno temu.
Ciąg dalszy