Ocean Jadeitów ⇒ [Na morzu] Okręt rumem kołysany
[Na morzu] Okręt rumem kołysany
„Przez czasu nieco szansę miałem,
Wyruszyć - z nagła, tak jak stałem -
W odległe kresy mórz nieznanych
Okrętem rumem kołysanym.”
- „Siedem pieśni o żywocie Mistrza”, Lasota z Valladonu, fragment
Poprzednia przygoda
Ktokolwiek wymyślił sposób podróżowania przez teleportację, ten musiał mieć nie po kolei w głowie lub też - co może bardziej prawdopodobne! - podobnymi brakami odznaczał się ten, kto wątpliwej tejże sztuki nauczył panienkę Nardani. Ostatecznie jednak i tak nie to było najważniejsze, kto zawinił. Najważniejszy był fakt, że wielki poeta się topił.
Teleportacja przeniosła go zasadniczo nigdzie, a więc w sam środek powietrza, z pięć sążni nawet nie nad płaszczyzną ziemi, ale - z czego zdał sobie sprawę w ostatniej chwili, gdy już miał uderzać w falującą migotliwie powierzchnię - nad wodą, rozciągającą się zresztą w każdą możliwą stronę i wiążącą się z horyzontem za sprawą podobnej barwy. Ze strony kogoś obcego mogło to wyglądać nawet dosyć mistycznie: tajemnicza figura pojawiająca się z nagła, z niczego, zrodzona jak bóstwo z powietrza, by zaraz runąć do wody. W poemacie podobne zdarzenie zakończyłoby się najpewniej przybyciem srogiego morskiego potwora z rozkazu zrodzonego w ten sposób mocarza. Ale że to nie był poemat, wszelką wzniosłość zastąpił długi, dosadny i pozostający poza wszelką cenzurą krzyk, potem uderzenie w wodę, wielki chlust i chwila solidnego przekonania, że to koniec wszystkiego.
Dziwnie długo trwało, nim nad powierzchnię fal wynurzyła się wreszcie głowa poety, pozbawiona beretu i z przyklejonymi płasko do czaszki włosami. Lasota zamachał nerwowo rękami, jakby miało mu to pomóc w utrzymaniu równowagi, odkaszlnął, wytrzeszczył oczy, znowu wzbił trochę słonej piany ruchami podobnymi do ryby wyrzuconej na brzeg i gdy już odzyskał trochę głosu w podrażnionym gardle, wydarł się znowu. Tym razem już nie wulgarnie, nie miał w tej chwili wyobraźni do złorzeczenia światu, darł się więc raczej tak, jak uczyniłby to każdy inny człowiek w potrzasku. Może robił to o tyle głośniej, że widział z tego potrzasku ucieczkę. Statek! Majaczył, daleko co prawda, ale majaczył przed nim okręt, solidna konstrukcja, czort nawet z tym, kto tam konkretnie płynął, ważne, że faktycznie w pobliżu byli jacykolwiek ludzie mogący mu pomóc. Wraz z tą iskierką nadziei w Lasocie pojawiła się z powrotem jego typowa maniera. Może jakoś przyczynił się do tego także fakt, że zaraz wyłowił przemoczony beret i teraz przyciskał go do piersi.
- Pomocy! Na ratunek! Poezja tonie, dwadzieścia lat znakomitej poezji idzie na dno, dobrzy ludzie!
Ile się przy tym nałykał słonej wody, to zamierzał sobie wkrótce zrekompensować pucharem gorącego miodu. Uwierzył w niego tym bardziej, gdy zauważył, że statek faktycznie wypuszcza nagle jedną z łodzi, łódź ratunkową, specjalnie dla niego! Niebiosa miały opiekę nad wrażliwą częścią ludu zamieszkującego łuski dumnego Prasmoka.
- Ratujecie mi, dobrzy panowie, duszę! - zawołał jeszcze zanim na dobre rozeznał się w tym, kto tam siedzi w tej łódeczce. A gdy już się rozeznał, zwrot „dobrzy panowie” wydał mu się nagle szczególnie nietrafiony, to raz. A dwa - jeśli bliskie utonięcie w morskich odmętach było deszczem, to właśnie wpadał chyba pod rynnę.
Piekielna teleportacja. Podróż konno ubitym, równym traktem jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła!
Wyruszyć - z nagła, tak jak stałem -
W odległe kresy mórz nieznanych
Okrętem rumem kołysanym.”
- „Siedem pieśni o żywocie Mistrza”, Lasota z Valladonu, fragment
Poprzednia przygoda
Ktokolwiek wymyślił sposób podróżowania przez teleportację, ten musiał mieć nie po kolei w głowie lub też - co może bardziej prawdopodobne! - podobnymi brakami odznaczał się ten, kto wątpliwej tejże sztuki nauczył panienkę Nardani. Ostatecznie jednak i tak nie to było najważniejsze, kto zawinił. Najważniejszy był fakt, że wielki poeta się topił.
Teleportacja przeniosła go zasadniczo nigdzie, a więc w sam środek powietrza, z pięć sążni nawet nie nad płaszczyzną ziemi, ale - z czego zdał sobie sprawę w ostatniej chwili, gdy już miał uderzać w falującą migotliwie powierzchnię - nad wodą, rozciągającą się zresztą w każdą możliwą stronę i wiążącą się z horyzontem za sprawą podobnej barwy. Ze strony kogoś obcego mogło to wyglądać nawet dosyć mistycznie: tajemnicza figura pojawiająca się z nagła, z niczego, zrodzona jak bóstwo z powietrza, by zaraz runąć do wody. W poemacie podobne zdarzenie zakończyłoby się najpewniej przybyciem srogiego morskiego potwora z rozkazu zrodzonego w ten sposób mocarza. Ale że to nie był poemat, wszelką wzniosłość zastąpił długi, dosadny i pozostający poza wszelką cenzurą krzyk, potem uderzenie w wodę, wielki chlust i chwila solidnego przekonania, że to koniec wszystkiego.
Dziwnie długo trwało, nim nad powierzchnię fal wynurzyła się wreszcie głowa poety, pozbawiona beretu i z przyklejonymi płasko do czaszki włosami. Lasota zamachał nerwowo rękami, jakby miało mu to pomóc w utrzymaniu równowagi, odkaszlnął, wytrzeszczył oczy, znowu wzbił trochę słonej piany ruchami podobnymi do ryby wyrzuconej na brzeg i gdy już odzyskał trochę głosu w podrażnionym gardle, wydarł się znowu. Tym razem już nie wulgarnie, nie miał w tej chwili wyobraźni do złorzeczenia światu, darł się więc raczej tak, jak uczyniłby to każdy inny człowiek w potrzasku. Może robił to o tyle głośniej, że widział z tego potrzasku ucieczkę. Statek! Majaczył, daleko co prawda, ale majaczył przed nim okręt, solidna konstrukcja, czort nawet z tym, kto tam konkretnie płynął, ważne, że faktycznie w pobliżu byli jacykolwiek ludzie mogący mu pomóc. Wraz z tą iskierką nadziei w Lasocie pojawiła się z powrotem jego typowa maniera. Może jakoś przyczynił się do tego także fakt, że zaraz wyłowił przemoczony beret i teraz przyciskał go do piersi.
- Pomocy! Na ratunek! Poezja tonie, dwadzieścia lat znakomitej poezji idzie na dno, dobrzy ludzie!
Ile się przy tym nałykał słonej wody, to zamierzał sobie wkrótce zrekompensować pucharem gorącego miodu. Uwierzył w niego tym bardziej, gdy zauważył, że statek faktycznie wypuszcza nagle jedną z łodzi, łódź ratunkową, specjalnie dla niego! Niebiosa miały opiekę nad wrażliwą częścią ludu zamieszkującego łuski dumnego Prasmoka.
- Ratujecie mi, dobrzy panowie, duszę! - zawołał jeszcze zanim na dobre rozeznał się w tym, kto tam siedzi w tej łódeczce. A gdy już się rozeznał, zwrot „dobrzy panowie” wydał mu się nagle szczególnie nietrafiony, to raz. A dwa - jeśli bliskie utonięcie w morskich odmętach było deszczem, to właśnie wpadał chyba pod rynnę.
Piekielna teleportacja. Podróż konno ubitym, równym traktem jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła!
Mój poprzedni wątek
Po nieudanym werbunku nowej twarzy do załogi, wnerwiony Jespin wrócił do swej kompanii. Oliwy do ognia dodawał fakt, że w całym porcie rozniosła się nowina o marynarzu, który zgubił swój okręt. Pierwszą osobą, która zauważyła grymas na twarzy kapitana, była Catrina. Fakt faktem, to właśnie kobiety lepiej rozpoznają emocje u innych.
-Coś się stało Panie Jespin? - Zapytała się kobieta. Kapitan spojrzał na nią ironicznym wzrokiem jednego oka, ale odmówił sobie głupich komentarzy.
-Nie, nie... - Po czym dodał. -A właściwie to tak. Nasza załoga będzie niekompletna, brakuje kuka, ale to nic zaraz wypływamy.
-Tak jest. Ale właściwie, kim jest ten kuk? - Zapytała Catrina
-Kuchcikiem. Niby fucha nieważna, ale podtrzymuje morale załogi. Wiem z doświadczenia, że tam gdzie kuka nie ma, lub jest nędzny, to załoga szybko się buntuje - Odparł Jespin. - Ale to narazie nie ważne... Ważne jest to, że za chwile zaczynamy rejs i już wiem co będziemy robić. - Po czym zawołał całą ekipę. - Słuchać no wypierdy, bo dwa razy nie powtarzam. Codziennie pewien statek handlowy krążący ciągle tym samym szlakiem morskim zaopatruje Rubidię w lazuryt. Po co, nie wiem... Jedno jest pewne, cały towar jest wart jakieś kilka wiosek, a i sam okręt nie jest zbytnio chroniony, więc w piątkę damy radę. - Patrząc na swoją małpkę, dopowiedział. - A przepraszam, w szóstkę. - Jednak małpa nie dawała spokoju Jespinowi, chciała mu przekazać co się działo podczas jego nieobecności. Pirat jak na marynarza był dosyć inteligentny, więc domyślił się o co biega i poszedł za nią. A ta zaprowadziła go do kajuty i pokazała mu rozładowaną pułapkę, co za tym idzie, ktoś tam był podczas jego nieobecności. W jednej chwili, krew pirata skoczyła do góry, a żyły zaczęły pulsować tak jakby miały tańczyć taniec cha-cha. Kapitan wybiegł na pokład zdenerwowany, zaczął kląć na cały port. Załoga wiedziała już, że kapitan się domyślił o całej sprawie. A najbardziej przerażeni byli Patrick i Sylvio, którzy właśnie oni "odwiedzili" pokój kapitana.
-No to jesteście w siwej dupie, ja na pewno nie będę was krył... Miejcie chociaż teraz jaja i się przyznajcie. - Zaszeptał Hugo, jednak jego szept został stłumiony przez krzyk pirata.
-Do jasnej cholery, czy ja was nie mogę sam zostawić? Jeszcze ani razu nie byliśmy na morzu, a tu takie wybryki? Do tej pory byłem grzeczny, ale teraz nauczę was dyscypliny! Więc przyznać się, kto to był?! - Wrzaski Jespina było słychać na kilka budynków do przodu od zacumowanego statku, jednak nikt nie zwracał uwagi z tłumu, bo takie rzeczy to norma w porcie. Przestraszeni bracia nie mogli wydobyć ani jednego słowa z siebie. Kapitan widząc (a bardziej słysząc), brak odpowiedzi od podwładnych powiedział.
- Dobra... Jeżeli nie usłyszę od nikogo kto to był, to zabiję Sylvia. - Powiedział wyciągając pistolet. Sylvio pomimo braku odwagi przyznania się, zdołał tylko powiedzieć -Dlaczego ja? - Jespin odpowiedział żartobliwie, jednak nadal ze zdenerwowaniem. -Bo ciebie najmniej lubię.... -Sprawa stała się poważna, pirat zaczął odliczać.
-Jeden. - Celując w głowę chłopaka, ten natomiast zaczął chlipieć pod nosem i z niewiadomych przyczyn nadal nie mógł się przyznać. Być może był tak przerażony, że nawet zapomniał jak się ucieka.
-Dwa. - Jespin naciągnął kurek i położył palec na spuście.
-Trz.... - Przerwała mu Catrina, przyjmując karę na siebie. Pirat schował broń. Potem podszedł do niej, stanął prosto twarzą w twarz i walnął ją w policzek z ręki. Pech chciał, że akurat sygnet, który nosił damski bokser na palcu serdecznym, niefortunnie rozciął skórę dziewczyny pomiędzy nosem, a wargami. Nawet Hugo, który był wierny kapitanowi, widocznie pokazywał na twarzy, że takiego zachowania nie toleruje, jednak nie odezwał się słowem. Kapitan rzekł wtedy.
-Ty szmato. A ja uważałem cię za wierną. Za karę powinnaś dostać dziesięć batów, ale mam dla ciebie inną nauczkę. Policzysz w wolnym czasie wszystkie gwoździe trzymające ten statek w kupie, i nie myśl że nie wiem ile ich jest, bo mam to spisane w planach. - Po czym oznajmił wszystkim. -A wy wyczyścicie cały pokład, ma on lśnić. Jednak to już na pełnym morzu... Wypływamy! Hugo gratuluję, ty będziesz moim pierwszym oficerem. Patrick, wynocha na bocianie gniazdo. Sylvio, ty się przydasz dopiero przy abordażu. Ja chwytam za ster. A ty Catrina... O ile mnie pamięć nie myli pytałaś się, kim jest kuk. Tak więc powodzenia w zadaniu....
Statek powoli zaczynał odpływać od portu. Jednak atmosfera była wciąż napięta, luźnej zaczęło być dopiero po dwóch godzinach, kiedy to Jespin się uspokoił.
Po pewnym czasie, kiedy słońce świeciło najjaśniejszej w całym dniu, a statek był już daleko od Leonii, Patrick oznajmił, że coś widzi na tafli wody.
-Kapitanie! Coś tam jest w oddali... Jakiś kolorowy punkt, chyba człowiek... I przysięgam, że chyba spadł z nieba!
-Jakiego nieba? Co ty mi za farmazony opowiadasz? Czekaj, zaraz do ciebie przyjdę. - Po czym wspiął się po linach od masztu i dostał się na bocianie gniazdo. Wyjął lunetę ze swojej torby i spojrzał na tajemniczego jegomościa topiącego się w morzu.
-Rzeczywiście człowiek! Jak on się tam znalazł? Może się przydać... - Rzekł, po czym krzyknął z góry, do Sylvia i Huga, aby szykowali łódź. Po zejściu z masztu cała trójka wypłynęła z misją ratunkową dla tajemniczej osoby. Podpływając do ludka, załoga nie wiedziała co o tym myśleć. Jako pierwszy odezwał się Hugo
-Kogo my tu mamy? Popatrzcie ludzie, klauna w cyrku zgubili. - Wszyscy się roześmiali, widocznie tylko poecie nie było do śmiechu. Po wciągnięciu go na szalupę, kapitan kazał go związać. Przez całą drogę do statku, nikt nie odezwał się słowem, tylko złapany poeta mruczał coś pod nosem. Po wejściu na statek, tajemniczy gość został przywiązany dodatkowo do masztu. Po paru dobrych minutach, kiedy to słońce zdążyło już trochę zarumienić mężczyznę. Cała załoga podeszła do niego, i wtedy Jespin rzekł.
-Dobra... A teraz powiesz nam kim jesteś, co robisz, i jak do jasnej cholery znalazłeś się sam na pełnym morzu...
Po nieudanym werbunku nowej twarzy do załogi, wnerwiony Jespin wrócił do swej kompanii. Oliwy do ognia dodawał fakt, że w całym porcie rozniosła się nowina o marynarzu, który zgubił swój okręt. Pierwszą osobą, która zauważyła grymas na twarzy kapitana, była Catrina. Fakt faktem, to właśnie kobiety lepiej rozpoznają emocje u innych.
-Coś się stało Panie Jespin? - Zapytała się kobieta. Kapitan spojrzał na nią ironicznym wzrokiem jednego oka, ale odmówił sobie głupich komentarzy.
-Nie, nie... - Po czym dodał. -A właściwie to tak. Nasza załoga będzie niekompletna, brakuje kuka, ale to nic zaraz wypływamy.
-Tak jest. Ale właściwie, kim jest ten kuk? - Zapytała Catrina
-Kuchcikiem. Niby fucha nieważna, ale podtrzymuje morale załogi. Wiem z doświadczenia, że tam gdzie kuka nie ma, lub jest nędzny, to załoga szybko się buntuje - Odparł Jespin. - Ale to narazie nie ważne... Ważne jest to, że za chwile zaczynamy rejs i już wiem co będziemy robić. - Po czym zawołał całą ekipę. - Słuchać no wypierdy, bo dwa razy nie powtarzam. Codziennie pewien statek handlowy krążący ciągle tym samym szlakiem morskim zaopatruje Rubidię w lazuryt. Po co, nie wiem... Jedno jest pewne, cały towar jest wart jakieś kilka wiosek, a i sam okręt nie jest zbytnio chroniony, więc w piątkę damy radę. - Patrząc na swoją małpkę, dopowiedział. - A przepraszam, w szóstkę. - Jednak małpa nie dawała spokoju Jespinowi, chciała mu przekazać co się działo podczas jego nieobecności. Pirat jak na marynarza był dosyć inteligentny, więc domyślił się o co biega i poszedł za nią. A ta zaprowadziła go do kajuty i pokazała mu rozładowaną pułapkę, co za tym idzie, ktoś tam był podczas jego nieobecności. W jednej chwili, krew pirata skoczyła do góry, a żyły zaczęły pulsować tak jakby miały tańczyć taniec cha-cha. Kapitan wybiegł na pokład zdenerwowany, zaczął kląć na cały port. Załoga wiedziała już, że kapitan się domyślił o całej sprawie. A najbardziej przerażeni byli Patrick i Sylvio, którzy właśnie oni "odwiedzili" pokój kapitana.
-No to jesteście w siwej dupie, ja na pewno nie będę was krył... Miejcie chociaż teraz jaja i się przyznajcie. - Zaszeptał Hugo, jednak jego szept został stłumiony przez krzyk pirata.
-Do jasnej cholery, czy ja was nie mogę sam zostawić? Jeszcze ani razu nie byliśmy na morzu, a tu takie wybryki? Do tej pory byłem grzeczny, ale teraz nauczę was dyscypliny! Więc przyznać się, kto to był?! - Wrzaski Jespina było słychać na kilka budynków do przodu od zacumowanego statku, jednak nikt nie zwracał uwagi z tłumu, bo takie rzeczy to norma w porcie. Przestraszeni bracia nie mogli wydobyć ani jednego słowa z siebie. Kapitan widząc (a bardziej słysząc), brak odpowiedzi od podwładnych powiedział.
- Dobra... Jeżeli nie usłyszę od nikogo kto to był, to zabiję Sylvia. - Powiedział wyciągając pistolet. Sylvio pomimo braku odwagi przyznania się, zdołał tylko powiedzieć -Dlaczego ja? - Jespin odpowiedział żartobliwie, jednak nadal ze zdenerwowaniem. -Bo ciebie najmniej lubię.... -Sprawa stała się poważna, pirat zaczął odliczać.
-Jeden. - Celując w głowę chłopaka, ten natomiast zaczął chlipieć pod nosem i z niewiadomych przyczyn nadal nie mógł się przyznać. Być może był tak przerażony, że nawet zapomniał jak się ucieka.
-Dwa. - Jespin naciągnął kurek i położył palec na spuście.
-Trz.... - Przerwała mu Catrina, przyjmując karę na siebie. Pirat schował broń. Potem podszedł do niej, stanął prosto twarzą w twarz i walnął ją w policzek z ręki. Pech chciał, że akurat sygnet, który nosił damski bokser na palcu serdecznym, niefortunnie rozciął skórę dziewczyny pomiędzy nosem, a wargami. Nawet Hugo, który był wierny kapitanowi, widocznie pokazywał na twarzy, że takiego zachowania nie toleruje, jednak nie odezwał się słowem. Kapitan rzekł wtedy.
-Ty szmato. A ja uważałem cię za wierną. Za karę powinnaś dostać dziesięć batów, ale mam dla ciebie inną nauczkę. Policzysz w wolnym czasie wszystkie gwoździe trzymające ten statek w kupie, i nie myśl że nie wiem ile ich jest, bo mam to spisane w planach. - Po czym oznajmił wszystkim. -A wy wyczyścicie cały pokład, ma on lśnić. Jednak to już na pełnym morzu... Wypływamy! Hugo gratuluję, ty będziesz moim pierwszym oficerem. Patrick, wynocha na bocianie gniazdo. Sylvio, ty się przydasz dopiero przy abordażu. Ja chwytam za ster. A ty Catrina... O ile mnie pamięć nie myli pytałaś się, kim jest kuk. Tak więc powodzenia w zadaniu....
Statek powoli zaczynał odpływać od portu. Jednak atmosfera była wciąż napięta, luźnej zaczęło być dopiero po dwóch godzinach, kiedy to Jespin się uspokoił.
Po pewnym czasie, kiedy słońce świeciło najjaśniejszej w całym dniu, a statek był już daleko od Leonii, Patrick oznajmił, że coś widzi na tafli wody.
-Kapitanie! Coś tam jest w oddali... Jakiś kolorowy punkt, chyba człowiek... I przysięgam, że chyba spadł z nieba!
-Jakiego nieba? Co ty mi za farmazony opowiadasz? Czekaj, zaraz do ciebie przyjdę. - Po czym wspiął się po linach od masztu i dostał się na bocianie gniazdo. Wyjął lunetę ze swojej torby i spojrzał na tajemniczego jegomościa topiącego się w morzu.
-Rzeczywiście człowiek! Jak on się tam znalazł? Może się przydać... - Rzekł, po czym krzyknął z góry, do Sylvia i Huga, aby szykowali łódź. Po zejściu z masztu cała trójka wypłynęła z misją ratunkową dla tajemniczej osoby. Podpływając do ludka, załoga nie wiedziała co o tym myśleć. Jako pierwszy odezwał się Hugo
-Kogo my tu mamy? Popatrzcie ludzie, klauna w cyrku zgubili. - Wszyscy się roześmiali, widocznie tylko poecie nie było do śmiechu. Po wciągnięciu go na szalupę, kapitan kazał go związać. Przez całą drogę do statku, nikt nie odezwał się słowem, tylko złapany poeta mruczał coś pod nosem. Po wejściu na statek, tajemniczy gość został przywiązany dodatkowo do masztu. Po paru dobrych minutach, kiedy to słońce zdążyło już trochę zarumienić mężczyznę. Cała załoga podeszła do niego, i wtedy Jespin rzekł.
-Dobra... A teraz powiesz nam kim jesteś, co robisz, i jak do jasnej cholery znalazłeś się sam na pełnym morzu...
Że od samego początku wyglądało to niebezpiecznie, to Lasota zdecydowanie wiedział. Wolałby jednak dowiedzieć się od razu również tego, jak wszystko potoczy się dalej - ale choć byli tacy, którzy zgadzali się nawet, że może i jest jakiś tam z niego wieszcz (teraz każdy z tych przytakiwacieli śmiałby się srodze!), to nigdy nie było nikogo, kto nazwałby go prorokiem. A każdy śmiertelnik, znalazłszy się w podobnej sytuacji bez znajomości swego przyszłego losu, drżałby ze strachu. Że poecie jednak drżenie o byle co nie przystoi, to choć go wiązali, choć nie miał się jak bronić, choć woda lała mu się rękawami i przelewała w butach i oprócz zasztyletowania mógł spodziewać się również surowej choroby płuc - nie pokazał po sobie lęku. Przez całą drogę na statek, który wcześniej jakże ironicznie uznał za swój punkt ratunku, prawie tylko milczał i myślał, myślał bardzo intensywnie, obserwując ludzi, którzy go otoczyli. Łotry! Rozumiał to jeszcze zanim dotarli na okręt, by w barbarzyński sposób wziąć go sobie w niewolę. Łotry i bandyci, wystarczyło spojrzeć na te parszywe gęby. Pewnie dla zabawy obijali się jeden z drugim kamieniami. I gdzie rzucono poezję tego świata? Gdzie padły rym i rytm, narzędzia bogów - porzucone niby gałganek tam gdzie sfora dzikich psów! Czym się ratować? Jaki ułożyć plan? Bo póki co, planu nie było doprawdy żadnego!
Zamiast plany pojawiały się jednak w głowie Lasoty czarne scenariusze. Plotły się same, jeden gorszy od drugiego. Przecież skoro przywiązywali go do masztu, to i niewiele im brakowało do tych legendarnych ludów żyjących w głuszach, którzy swoich wrogów palują i zostawiają na żer ptaków. A tamte gwoździe rzucone w kąt pokładu przy drewnianych skrzyniach - czy to po to, żeby przybić poecie beret do czaszki? Pewnikiem ubawiłoby ich to przednio! Ale kiedy unieruchamiany Lasota wytrzeszczał oczy i na przemian to się rumienił, to całkiem tracił kolor, jego prawie-oprawcy odeszli do swoich zajęć. Bezspornie uczyniło mu to jeszcze większy mętlik w głowie - pod beretem właśnie, może nie przybitym, ale mokrym i z piórem opadającym żałośnie przed jednym ze zlęknionych oczu.
- Hejże, łotry! Gdzie znowu idziecie? Dajcie mi lepiej broń, zamiast mnie więzić, pokazałbym ja wam pysznie, z kim zadzieracie, pomioty głębinowych stworów!
Ale ten okrzyk, spowodowany przypływem odwagi, nie na wiele się zdał, bo najbliższy czas - a zdało mu się, że trwało to naprawdę niemożliwie długo - pozostał sam. Zdążył trochę wyschnąć, przynajmniej przodem, skoro tyłem przylegał do masztu, zdążył trochę się pokręcić, poznać na pamięć pokład i złapać kilka razy spojrzenie z co groźniejszym typem z tutejszej, na Prasmoka, załogi. I mogłoby się zdawać, że już to nauczy go pokory. Ale ktokolwiek uznałby w ten sposób, ten popełniłby srogi błąd.
Na widok zbliżającego się człowieka, który wydawał wcześniej rozkazy (musiał więc być jakimś konkretnie znaczącym kimś), Lasota porzucił półwiszącą pozycję, w której trzymały go tylko liny, naprężył się jak struna lutni i z dumą spojrzał prosto w twarz tamtego.
- Ha, więc chcecie już ze mną gadać? - wtrącił się już w pierwsze słowa najpewniej kapitana. Gdyby mógł tupnąć, to najpewniej zaraz by to uczynił, ale w obecnej sytuacji tylko stał tam dumny jak cesarz. I uznał, że to wcale nie głupia taktyka.
- Nie wiecie, z kim macie do czynienia! Moja godność Lasota, hrabia de Lac du Valladon, tamtejszy mistrz poetyki i muzyki, o czym wy, hałastro, nie mogliście nigdy słyszeć, bo poziom waszego obycia, wierzę, nie dosięga podeszew moich butów.
Przesadzał czy nie, Lasota dobrze poczuł się w swojej roli. Może zbyt dobrze.
- Jeśli choć mnie tkniecie, ręczę, zbrojna gromada rozłoży wasz śmieszny okręcik w drzazgi. Znalazłem się tu absolutnie wbrew mojej woli! Tak jest! To był skutek zawirowań magicznych, błędów natury czarodziejskiej, źle wypowiedzianej, jak sądzę, inkantacji teleportacyjnej. Nie zgadzam się na traktowanie, z jakim mnie tu przyjęto. Kto tu rządzi, człowieku, hę? Ty tu rządzisz? To słabo, powiem ci, rządzisz, jeśli gości mej rangi traktujesz w taki sposób.
Zamiast plany pojawiały się jednak w głowie Lasoty czarne scenariusze. Plotły się same, jeden gorszy od drugiego. Przecież skoro przywiązywali go do masztu, to i niewiele im brakowało do tych legendarnych ludów żyjących w głuszach, którzy swoich wrogów palują i zostawiają na żer ptaków. A tamte gwoździe rzucone w kąt pokładu przy drewnianych skrzyniach - czy to po to, żeby przybić poecie beret do czaszki? Pewnikiem ubawiłoby ich to przednio! Ale kiedy unieruchamiany Lasota wytrzeszczał oczy i na przemian to się rumienił, to całkiem tracił kolor, jego prawie-oprawcy odeszli do swoich zajęć. Bezspornie uczyniło mu to jeszcze większy mętlik w głowie - pod beretem właśnie, może nie przybitym, ale mokrym i z piórem opadającym żałośnie przed jednym ze zlęknionych oczu.
- Hejże, łotry! Gdzie znowu idziecie? Dajcie mi lepiej broń, zamiast mnie więzić, pokazałbym ja wam pysznie, z kim zadzieracie, pomioty głębinowych stworów!
Ale ten okrzyk, spowodowany przypływem odwagi, nie na wiele się zdał, bo najbliższy czas - a zdało mu się, że trwało to naprawdę niemożliwie długo - pozostał sam. Zdążył trochę wyschnąć, przynajmniej przodem, skoro tyłem przylegał do masztu, zdążył trochę się pokręcić, poznać na pamięć pokład i złapać kilka razy spojrzenie z co groźniejszym typem z tutejszej, na Prasmoka, załogi. I mogłoby się zdawać, że już to nauczy go pokory. Ale ktokolwiek uznałby w ten sposób, ten popełniłby srogi błąd.
Na widok zbliżającego się człowieka, który wydawał wcześniej rozkazy (musiał więc być jakimś konkretnie znaczącym kimś), Lasota porzucił półwiszącą pozycję, w której trzymały go tylko liny, naprężył się jak struna lutni i z dumą spojrzał prosto w twarz tamtego.
- Ha, więc chcecie już ze mną gadać? - wtrącił się już w pierwsze słowa najpewniej kapitana. Gdyby mógł tupnąć, to najpewniej zaraz by to uczynił, ale w obecnej sytuacji tylko stał tam dumny jak cesarz. I uznał, że to wcale nie głupia taktyka.
- Nie wiecie, z kim macie do czynienia! Moja godność Lasota, hrabia de Lac du Valladon, tamtejszy mistrz poetyki i muzyki, o czym wy, hałastro, nie mogliście nigdy słyszeć, bo poziom waszego obycia, wierzę, nie dosięga podeszew moich butów.
Przesadzał czy nie, Lasota dobrze poczuł się w swojej roli. Może zbyt dobrze.
- Jeśli choć mnie tkniecie, ręczę, zbrojna gromada rozłoży wasz śmieszny okręcik w drzazgi. Znalazłem się tu absolutnie wbrew mojej woli! Tak jest! To był skutek zawirowań magicznych, błędów natury czarodziejskiej, źle wypowiedzianej, jak sądzę, inkantacji teleportacyjnej. Nie zgadzam się na traktowanie, z jakim mnie tu przyjęto. Kto tu rządzi, człowieku, hę? Ty tu rządzisz? To słabo, powiem ci, rządzisz, jeśli gości mej rangi traktujesz w taki sposób.
U większości osób na samą myśl o byciu zakładnikiem piratów, robi się nie doborze. Jednak tajemniczy gość zamiast trząść portkami, jeszcze bardziej utrudniał swoją sytuację, która nawiasem mówiąc nie była dobra od samego początku. Związany gadał jak najęty. Jedyną rzeczą, którą udało się zrozumieć przez chwilę, to imię porwanego i coś, co wyglądało na niemożliwą wymówkę znalezienia się na morzu, w którą piraci i tak nie wierzyli. Dalsza próba spokojnego nawiązania kontaktu, kończyła się niepowodzeniem. Przez chwilę można było pomyśleć, że "klaun" którego żartobliwie nazwał Hugo, przekrzykuje samego siebie. Nikt z załogi nie był do końca pewien co czuje schwytany, jednak na pewno wiedzieli, że gdyby go rozwiązali, to najpewniej rzucił by się na pierwszego-lepszego kompana z załogi. Dlatego postanowili, że przed rozwiązaniem pierw go "zmiękczą". Jako pierwszy do akcji zabrał się Jespin. Wyjmując z pasa jeden, ze swych ostrych jak brzytwa noży do rzucania, pokazał ostrze schwytanemu machając nim przed jego twarzą. Odsunął się na kilka kroków, i w jednej sekundzie rzucił w jego stronę. Nóż wylądował kilka centymetrów od twarzy jeńca, wbijając się w maszt. A schwytany jak wcześniej, tak nadal tylko próbował rwać się do walki, powtarzając tylko co jakiś czas "łotry", oraz "bandyci". Zirytowany całą sytuacją kapitan, wpadł na kolejny genialny pomysł. Kazał on przywiązywać poetę do masztu, tym razem głową w dół. Co prawda trochę czasu zajęła zmiana pozycji jeńca, bo cały czas próbował się wyrwać, ale gdy to zrobili to zapał porwanego po pewnym czasie się zmniejszył, (jednak nadal nie zniknął). Kapitan zadowolony częściowym powodzeniem powiedział.
-A teraz poczekajmy... - I na jego rozkaz, wszyscy odeszli zostawiając porwanego sam na sam, ze znienawidzonym masztem. Załoga w tym czasie planowała abordaż, na statek pełen lazurytu. Po hucznej naradzie zdecydowali, że wykorzystają spokojne wody i zaatakują okręt, pierw gradem strzał, a później czystą partyzantką. Minęła jakaś godzina, załoga postanowiła wrócić do wiszącego. Przebieg "zmiękczania" dobiegł końca. Jespin wyjął swój rapier i podszedł do poety. Osoby trzecie mogłyby pomyśleć, że pirat za chwilę wypruje mu flaki. Jednak ten przeciął liny trzymające mężczyznę w niewoli. Dał mu czas na wstanie i powiedział.
-Ej Laska, czy jak ci tam... Tak chciałeś walczyć, to teraz pokaż co potrafisz... - Walka była nieunikniona.
-A teraz poczekajmy... - I na jego rozkaz, wszyscy odeszli zostawiając porwanego sam na sam, ze znienawidzonym masztem. Załoga w tym czasie planowała abordaż, na statek pełen lazurytu. Po hucznej naradzie zdecydowali, że wykorzystają spokojne wody i zaatakują okręt, pierw gradem strzał, a później czystą partyzantką. Minęła jakaś godzina, załoga postanowiła wrócić do wiszącego. Przebieg "zmiękczania" dobiegł końca. Jespin wyjął swój rapier i podszedł do poety. Osoby trzecie mogłyby pomyśleć, że pirat za chwilę wypruje mu flaki. Jednak ten przeciął liny trzymające mężczyznę w niewoli. Dał mu czas na wstanie i powiedział.
-Ej Laska, czy jak ci tam... Tak chciałeś walczyć, to teraz pokaż co potrafisz... - Walka była nieunikniona.
Może mimo wszystko ta dzika brawura, którą jeszcze nie tak wcale dawno Lasota uważał za swoją drogę ku wolności i ogólnemu szczęściu, nie była jednak najdoskonalszym pomysłem. Sam poeta potrzebował jednak czasu, żeby to zrozumieć - a właściwie to nawet nie tyle samego czasu, co raczej spędzenia go w odpowiednim do kontemplacji stanie. Właściwie to nie spodziewał się tego. Wiedział, że jest w samym centrum jaskini lwów, zdążył już cokolwiek poznać umiejętności tych ludzi, ale nadal musiał przeżyć wszystko na własnej skórze, by do końca zrozumieć powagę sytuacji. Zresztą, jak tak o tym potem pomyślał, to chyba i tak nie skoczył źle. Ostatecznie wisiał tylko do góry nogami, co chociaż gotowało mu solidnie mózg, to nadal było lepsze od tego całego przybijania beretu, ucinania języka albo miażdżenia palców, o jakie posądzano niektórych królów-tyranów. A więc tak. Nie było najgorzej!
Największą wadą nastałej sytuacji było to, że wyraźnie z każdą minutą myślenie przychodziło mu z coraz większym trudem. Ucichł co prawda, ale po jakimś czasie najwyraźniej i to przestało mu odpowiadać, bowiem - być może nie do końca świadomie - znowu coś tam słabo mamrotał pod nosem, nie będąc już samemu pewnym, czy to on jest przekręcony, czy cały świat, i czy aby na pewno znał tamtą pannę, o której ułożył kilka całkiem solidnych rymów. Smok, ah, była smokiem, takie sprawy zawsze dobrze wypadały jeśli idzie o rytm, naturalna sprawa, tylko czemu urządziła mu takie pożegnanie? Pomyśleć, że mógł być teraz wszędzie, a był akurat tutaj, gotów na wszelki wypadek układać już własne epitafium.
Mniej więcej w takim właśnie kierunku jego boleśnie przegrzane myśli podążyły wraz z chwilą, gdy zobaczył przed nosem buty człowieka, muszącego być kapitanem. Uniósł brwi (czy raczej je opuścił, nie byłby pewien, gdyby go zapytano), rozchylił już usta, żeby coś powiedzieć, najpewniej coś nieszczególnie mądrego, ale nagle to, co dotąd krępowało jego ruchy, zupełnie ustąpiło i poeta rad nierad z całym impetem runął do przodu, robiąc eleganckiego fikołka. Momentalnie zrobiło mu się jeszcze gorzej, kiedy cała nagromadzona krew spróbowała w ciągu kilku chwil odpłynąć z głowy do kończyn. Obraz mu się zamglił, widoki zafalowały, myśli rozbiły się wodospadem o skały rzeczywistości… i zaraz popłynęły dalej wartkim potokiem. Lasota zamrugał gwałtownie, wyciągając ręce żeby się podeprzeć. Dopiero dotarły do niego słowa kapitana, na co już tylko jęknął. Nie wstał, ale podszedł na klęczkach do jego nóg i gładko wpadł w pozę oranta.
- Człowieku! - zawołał. - Bądźcie człowiekiem! Ile ja umiem, jak ja was mogę zabawić tutaj, na tym nudnym jak sto diabłów morzu, gdzie mi tam do walki z wami, jakżeście mnie tak wymęczyli! Miejsce serce… Psia… mać…
Największą wadą nastałej sytuacji było to, że wyraźnie z każdą minutą myślenie przychodziło mu z coraz większym trudem. Ucichł co prawda, ale po jakimś czasie najwyraźniej i to przestało mu odpowiadać, bowiem - być może nie do końca świadomie - znowu coś tam słabo mamrotał pod nosem, nie będąc już samemu pewnym, czy to on jest przekręcony, czy cały świat, i czy aby na pewno znał tamtą pannę, o której ułożył kilka całkiem solidnych rymów. Smok, ah, była smokiem, takie sprawy zawsze dobrze wypadały jeśli idzie o rytm, naturalna sprawa, tylko czemu urządziła mu takie pożegnanie? Pomyśleć, że mógł być teraz wszędzie, a był akurat tutaj, gotów na wszelki wypadek układać już własne epitafium.
Mniej więcej w takim właśnie kierunku jego boleśnie przegrzane myśli podążyły wraz z chwilą, gdy zobaczył przed nosem buty człowieka, muszącego być kapitanem. Uniósł brwi (czy raczej je opuścił, nie byłby pewien, gdyby go zapytano), rozchylił już usta, żeby coś powiedzieć, najpewniej coś nieszczególnie mądrego, ale nagle to, co dotąd krępowało jego ruchy, zupełnie ustąpiło i poeta rad nierad z całym impetem runął do przodu, robiąc eleganckiego fikołka. Momentalnie zrobiło mu się jeszcze gorzej, kiedy cała nagromadzona krew spróbowała w ciągu kilku chwil odpłynąć z głowy do kończyn. Obraz mu się zamglił, widoki zafalowały, myśli rozbiły się wodospadem o skały rzeczywistości… i zaraz popłynęły dalej wartkim potokiem. Lasota zamrugał gwałtownie, wyciągając ręce żeby się podeprzeć. Dopiero dotarły do niego słowa kapitana, na co już tylko jęknął. Nie wstał, ale podszedł na klęczkach do jego nóg i gładko wpadł w pozę oranta.
- Człowieku! - zawołał. - Bądźcie człowiekiem! Ile ja umiem, jak ja was mogę zabawić tutaj, na tym nudnym jak sto diabłów morzu, gdzie mi tam do walki z wami, jakżeście mnie tak wymęczyli! Miejsce serce… Psia… mać…
Takiego obrotu spraw Jespin się nie spodziewał. Człowiek, który chwilę temu był dumny z siebie jak paw i przechwalając swoje możliwości, bez skrupułów groził całej załodze. Teraz klęczał przed stopami kapitana, niczym biedak proszący o grosze. Pirat widząc boleściwe zachowanie mężczyzny, nie wiedział co o tym sądzić. Z jednej strony nie ufał mu, z drugiej natomiast potrzebował dodatkowej pomocy na statku. Patrząc na wygląd poety, wycenił jego wiedzę morską na kompletne minimum. Posturą też nie robił dobrego wrażenia. Jednak chłop to chłop, mógłby się przydać nawet na tak zwane "mięso armatnie". Na statku zapanowała cisza, jak na sali rozpraw, przed ogłoszeniem wyroku sądowego. Jespin spojrzał przez chwilę, na wyschniętą od słońca twarz poety. I powiedział.
-Nie wiem w co ty grasz i nie chcę wiedzieć. Jedno jest pewne, dostaniesz ode mnie tylko jedną szansę. I nie myśl sobie, że okazuję tobie litość. Przydasz mi się później, a jak na razie przydzielę tobie inne zadanie. Będziesz pomocą kuchenną, naszej ukochanej Catriny. Umiesz coś gotować, nie? A zresztą nie ważne, tutaj cię nauczymy kuchni marynarskiej. - Po czym widząc zasuszone usta mężczyzny, kazał przynieść mu wodę i podał mu dłoń, aby wstał. - Nie przedstawiłem się jeszcze? A może o mnie słyszałeś, w co wątpię. Jespin Cipher, kapitan tych gałganów, i od kilku minut twój. - Natychmiastowa zmiana nastroju pirata do artysty, miała być chwytem umysłowym. Nie wiedział on czy zadziałał, jednak był dobrej myśli. - Może się przejdźmy do kambuza, nalegam. - I po chwili wolnym spacerem zaprowadził poetę do wnętrza statku. Idąc przez kolejne pomieszczenia, pirat rozpoczął kolejną rozmowę. - Słuchaj no Laska... Przepraszam cię za tę.. mhn.. Powitanie... Miałem dziś gorszy dzień. Może zaczniemy wszystko od nowa? Bycie piratem to jest dopiero życie! Zobaczysz spodoba ci się, szczególnie kiedy dostaniesz swoją część łupu. A potem, przy następnym powrocie do portu, pożegnamy się jak przyjaciele. - Rzekł. Pokonując kolejne kroki po skrzypiących deskach pokładu, mężczyźni dotarli do średniego rozmiaru kambuza. W centrum pomieszczenia znajdował się duży stół, z marmurowym blatem przystosowanym specjalnie do krojenia. Półek było niewiele, natomiast skrzynie z jedzeniem walały się wszędzie. Źródłem światła było tylko jedno okienko, obok którego zawieszony był czosnek. Jak na warunki pirackie, można by powiedzieć luksus. - No to jesteśmy... - Oznajmił Jespin. - I pamiętaj, tylko od ciebie zależy jak nam będzie się układać. Za chwilę, ktoś do ciebie przyjdzie. Aha, bym zapomniał... Mówiłeś coś o zabawie, jeżeli dziś nie zaatakujemy statku, to przyjdź na pokład pod koniec dnia. Nie będziesz żałował... - Po czym odszedł, zostawiając poetę samego na jakieś pięć minut...
-Nie wiem w co ty grasz i nie chcę wiedzieć. Jedno jest pewne, dostaniesz ode mnie tylko jedną szansę. I nie myśl sobie, że okazuję tobie litość. Przydasz mi się później, a jak na razie przydzielę tobie inne zadanie. Będziesz pomocą kuchenną, naszej ukochanej Catriny. Umiesz coś gotować, nie? A zresztą nie ważne, tutaj cię nauczymy kuchni marynarskiej. - Po czym widząc zasuszone usta mężczyzny, kazał przynieść mu wodę i podał mu dłoń, aby wstał. - Nie przedstawiłem się jeszcze? A może o mnie słyszałeś, w co wątpię. Jespin Cipher, kapitan tych gałganów, i od kilku minut twój. - Natychmiastowa zmiana nastroju pirata do artysty, miała być chwytem umysłowym. Nie wiedział on czy zadziałał, jednak był dobrej myśli. - Może się przejdźmy do kambuza, nalegam. - I po chwili wolnym spacerem zaprowadził poetę do wnętrza statku. Idąc przez kolejne pomieszczenia, pirat rozpoczął kolejną rozmowę. - Słuchaj no Laska... Przepraszam cię za tę.. mhn.. Powitanie... Miałem dziś gorszy dzień. Może zaczniemy wszystko od nowa? Bycie piratem to jest dopiero życie! Zobaczysz spodoba ci się, szczególnie kiedy dostaniesz swoją część łupu. A potem, przy następnym powrocie do portu, pożegnamy się jak przyjaciele. - Rzekł. Pokonując kolejne kroki po skrzypiących deskach pokładu, mężczyźni dotarli do średniego rozmiaru kambuza. W centrum pomieszczenia znajdował się duży stół, z marmurowym blatem przystosowanym specjalnie do krojenia. Półek było niewiele, natomiast skrzynie z jedzeniem walały się wszędzie. Źródłem światła było tylko jedno okienko, obok którego zawieszony był czosnek. Jak na warunki pirackie, można by powiedzieć luksus. - No to jesteśmy... - Oznajmił Jespin. - I pamiętaj, tylko od ciebie zależy jak nam będzie się układać. Za chwilę, ktoś do ciebie przyjdzie. Aha, bym zapomniał... Mówiłeś coś o zabawie, jeżeli dziś nie zaatakujemy statku, to przyjdź na pokład pod koniec dnia. Nie będziesz żałował... - Po czym odszedł, zostawiając poetę samego na jakieś pięć minut...
Ostatnio edytowane przez Tilia 6 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Powód: Mianownik: kambuz Dopełniacz: kambuza
Powód: Mianownik: kambuz Dopełniacz: kambuza
Że słowa mają wielką moc, o tym przecież poeta wiedział i przez całe życie to właśnie wykorzystywał, by czarować tłumy, wprawiać obcych ludzi w zachwyt i zdobywać wielbicieli gdziekolwiek się pojawiał. Jak widać mimo lat nauki nigdy nie przyszło mu jednak do głowy, że pewne słowa nie bez powodu odgórnie określano mianem magicznych. W tej całej sytuacji mogło wystarczyć jedno zwykłe „proszę”, padające w zdaniu na miarę „proszę, nie zabijajcie mnie, nie chcę nikomu zrobić krzywdy”. Albo zwyczajne „przepraszam”, pasujące do frazy „przepraszam, że przeszkadzam, ale jeśli postawimy na odrobinę uprzejmości, to na pewno dojdziemy do porozumienia”. Ale Lasota, cóż, zdecydowanie nie umiał przestać być sobą i dopiero solidne niedogodności zmusiły go do zejścia z tonu, zachowania się jak człowiek i przystania chociaż trochę na nastałe warunki. Z tego wszystkiego nie zwrócił już nawet zbyt wielkiej uwagi na nagłą zmianę nastawienia kapitana. W którejś chwili przyjął bukłak z wodą, prawie go opróżnił, i tylko przytakiwał - o wiele zbyt bowiem był zadowolony, że zachował życie, ba! Że wreszcie zaczyna być tu chyba traktowany jak gość!
- Piraci, łupy, przyjaciele - powtórzył trochę jeszcze nieobecnie słowa kapitana. Gdyby nie jego pomoc, zapewne nie byłby teraz nawet w stanie pójść równo tam, dokąd powinien, a tak to potrafił nawet wyglądać na szczególnie zadowolonego. Skutki wiszenia głową w dół odpuszczały powolutku. - Wiadomo! Wiedziałem, że jak wam przemówić do rozsądku, to nawet logicznie rozumujecie na tym statku, wiedziałem…
Ale póki co on sam nie pojmował wszystkiego do końca - a przynajmniej do momentu, w którym stanął nagle w ciemniejszym pomieszczeniu pod pokładem, a nie już w pełnym słońcu, i nagle dotarła do niego cała reszta. Kuchnia, jakby nie patrzeć, to była solidna kuchnia wedle morskich standardów! A on - ten, któremu powinni w takim miejscu gotować jak królowi - miał od tej chwili sam tutaj pomagać? Jeśli on znowu stał na nogach, to najwidoczniej świat musiał stanąć na głowie. Na całe szczęście nie miał teraz siły, żeby kwestionować decyzje człowieka, który jeszcze niedawno nie miał oporów przed przywiązaniem go do masztu. Bąknął więc już tylko coś mało dumnego, zamrugał gwałtownie, a kiedy się odwrócił, człowiek mianujący siebie Jespinem wracał już na pokład.
- Lasota - odezwał się w nagłej ciszy poeta, jakby teraz mu się przypomniało. - Zwą mnie Lasota, Mistrz z Valladonu, to nie takie trudne do zapamiętania!
I pogroziwszy pięścią w bliżej nieokreślonym kierunku dopiero przeszedł kilka kroków w głąb pomieszczenia. Wystarczyły szybkie oględziny by stwierdzić, jak wiele jest tu sympatycznych rzeczy. Ha, odkąd opuścił Valladon, nie spodziewał się prędko zobaczyć z powrotem ani peklowanych mięs, ani przypraw korzennych, a tymczasem tutaj miał tego dostatek! Wcale przyjemna kołysząca się komnatka… zwłaszcza, że jeśli nos go nie mylił, to w kolejnej z beczek musiało przelewać się wino, i to nie byle jakie, ale najczystszego sortu, z owoców dojrzewających w słońcach dalekich krain…
- Zostaw to, ptaszku.
Ledwo podniesiona pokrywa beczki opadła z hukiem, wymknąwszy się Lasocie z rąk. Momentalnie odwrócił się tam, skąd dobiegał go głos - i to głos nie byle jaki, bo kobiecy. Dostrzegł w mroku kąta tylko błysk oczu, ale chwilę potem dumna sylwetka wysunęła się naprzód. Oczy chwilowo straciły blask.
- Ejże! - Dopiero pstryknięcie dzikiej damy skierowało wzrok Lasoty z powrotem w górę. Wyglądała już nie tylko na niezadowoloną, ale wręcz na zdegustowaną. - Bogowie, i to ciebie jego wysokość kapitan mi przysyła? Nie powinien robić ci nadziei, chłopczyku, zginiesz na tej łajbie w ciągu godzin.
- Oooh, dosyć tego! - Gdyby się tylko dało, Lasota zakasałby teraz pewnie rękawy. Doskoczył do panny w ciągu chwili. - Nie trafiłem na ten wasz okręt z własnej woli, więc uprzejmością byłoby, gdyby wszyscy po kolei przestali próbować tu nastraszyć mnie, ma się rozumieć, mężczyznę z krwi i kości, paniusiu! Ty zresztą też nie wyglądasz na kogoś, kto robi w kuchni, oddam głowę i dłoń w zakładzie, że smak masz gorszy niżeli uliczny szczurołap!
Że ta paniusia miała na imię Catrina i że nie powinno się zachodzić jej za skórę zwłaszcza dzisiaj, o tym oczywiście Lasota nie mógł wiedzieć. Miał jednak nieśmiały przebłysk tej świadomości - wraz z chwilą, kiedy panna szarpnęła go za fraki i przycisnęła do ściany tak, że aż trudno było ocenić, co głośniej stęknęło - sam poeta, czy drewniane deski. Pozabijaliby się, to całkiem pewne, gdyby nie powrót kapitana.
A więc piracki statek to jednak ni mniej, ni więcej, jak dom wariatów. Połowa ckliwych ballad kłamała.
- Piraci, łupy, przyjaciele - powtórzył trochę jeszcze nieobecnie słowa kapitana. Gdyby nie jego pomoc, zapewne nie byłby teraz nawet w stanie pójść równo tam, dokąd powinien, a tak to potrafił nawet wyglądać na szczególnie zadowolonego. Skutki wiszenia głową w dół odpuszczały powolutku. - Wiadomo! Wiedziałem, że jak wam przemówić do rozsądku, to nawet logicznie rozumujecie na tym statku, wiedziałem…
Ale póki co on sam nie pojmował wszystkiego do końca - a przynajmniej do momentu, w którym stanął nagle w ciemniejszym pomieszczeniu pod pokładem, a nie już w pełnym słońcu, i nagle dotarła do niego cała reszta. Kuchnia, jakby nie patrzeć, to była solidna kuchnia wedle morskich standardów! A on - ten, któremu powinni w takim miejscu gotować jak królowi - miał od tej chwili sam tutaj pomagać? Jeśli on znowu stał na nogach, to najwidoczniej świat musiał stanąć na głowie. Na całe szczęście nie miał teraz siły, żeby kwestionować decyzje człowieka, który jeszcze niedawno nie miał oporów przed przywiązaniem go do masztu. Bąknął więc już tylko coś mało dumnego, zamrugał gwałtownie, a kiedy się odwrócił, człowiek mianujący siebie Jespinem wracał już na pokład.
- Lasota - odezwał się w nagłej ciszy poeta, jakby teraz mu się przypomniało. - Zwą mnie Lasota, Mistrz z Valladonu, to nie takie trudne do zapamiętania!
I pogroziwszy pięścią w bliżej nieokreślonym kierunku dopiero przeszedł kilka kroków w głąb pomieszczenia. Wystarczyły szybkie oględziny by stwierdzić, jak wiele jest tu sympatycznych rzeczy. Ha, odkąd opuścił Valladon, nie spodziewał się prędko zobaczyć z powrotem ani peklowanych mięs, ani przypraw korzennych, a tymczasem tutaj miał tego dostatek! Wcale przyjemna kołysząca się komnatka… zwłaszcza, że jeśli nos go nie mylił, to w kolejnej z beczek musiało przelewać się wino, i to nie byle jakie, ale najczystszego sortu, z owoców dojrzewających w słońcach dalekich krain…
- Zostaw to, ptaszku.
Ledwo podniesiona pokrywa beczki opadła z hukiem, wymknąwszy się Lasocie z rąk. Momentalnie odwrócił się tam, skąd dobiegał go głos - i to głos nie byle jaki, bo kobiecy. Dostrzegł w mroku kąta tylko błysk oczu, ale chwilę potem dumna sylwetka wysunęła się naprzód. Oczy chwilowo straciły blask.
- Ejże! - Dopiero pstryknięcie dzikiej damy skierowało wzrok Lasoty z powrotem w górę. Wyglądała już nie tylko na niezadowoloną, ale wręcz na zdegustowaną. - Bogowie, i to ciebie jego wysokość kapitan mi przysyła? Nie powinien robić ci nadziei, chłopczyku, zginiesz na tej łajbie w ciągu godzin.
- Oooh, dosyć tego! - Gdyby się tylko dało, Lasota zakasałby teraz pewnie rękawy. Doskoczył do panny w ciągu chwili. - Nie trafiłem na ten wasz okręt z własnej woli, więc uprzejmością byłoby, gdyby wszyscy po kolei przestali próbować tu nastraszyć mnie, ma się rozumieć, mężczyznę z krwi i kości, paniusiu! Ty zresztą też nie wyglądasz na kogoś, kto robi w kuchni, oddam głowę i dłoń w zakładzie, że smak masz gorszy niżeli uliczny szczurołap!
Że ta paniusia miała na imię Catrina i że nie powinno się zachodzić jej za skórę zwłaszcza dzisiaj, o tym oczywiście Lasota nie mógł wiedzieć. Miał jednak nieśmiały przebłysk tej świadomości - wraz z chwilą, kiedy panna szarpnęła go za fraki i przycisnęła do ściany tak, że aż trudno było ocenić, co głośniej stęknęło - sam poeta, czy drewniane deski. Pozabijaliby się, to całkiem pewne, gdyby nie powrót kapitana.
A więc piracki statek to jednak ni mniej, ni więcej, jak dom wariatów. Połowa ckliwych ballad kłamała.
Po wyjściu z wnętrza statku kapitan stanął na pokładzie, po czym zwrócił się w stronę prawej burty. Widok był zdumiewający. Nie tak daleko wysunięty horyzont, ukazał swój miraż łączący jasnopomarańczowe niebo, z granatowym morzem. Morska bryza nie była już tak orzeźwiająca, jak ta poranna jednak i tak idealnie pasowała do całokształtu. Tak piękne widoki, zdarzały się naprawdę rzadko. Przez moment pirat zapomniał o całym stresie związanym z dzisiejszym dniem. Zajrzał do skórzanej torby i wyjął pełną flaszkę rumu, wyrzucając przy tym kilka pustych do wody. Nigdy nie miał on w zwyczaju delektować się trunkiem. Dlatego po otwarciu butelki, szybko wypił całą zawartość przysłowiowym "jednym duszkiem" i wyrzucił ją do wody, aby zaraz potem butelka przyłączyła się do swoich dryfujących sióstr. Szklane flaszki znajdowały się w odległości dziesięciu metrów od statku, ciągle się oddalając. Kapitan wpadł na pomysł, aby poćwiczyć celność strzelając do uciekających śmieci. Wyjął już nabity pistolet, wycelował w odbijające się od słońca szkło i pociągnął za spust. Trafił. Jedna z butelek rozbiła się na drobne kawałeczki, zanurzając się na dno. Huk z broni okazał się stosunkowo niewielki, wszak dźwięk bez echa nie rozprasza się aż tak donośnie. Dlatego Jespin bez alarmowania załogi, wrócił do swej czynności. Wyjął i załadował kulę, ponownie wycelował i znów pociągnął za spust. Tym razem nic się nie stało, pistolet się zaciął.
-Cholera jasna... - Zamruczał cicho pod nosem, próbując odblokować broń. Całą tę scenę zauważył Hugo, który po ocenie sytuacji, podszedł do kapitana.
-Nic ci nie jest? - Zapytał.
-Cholerne gówno znów odmawia posłuszeństwa. - Odpowiedział, po czym szybkim ruchem ręki odblokował zamek. Z dalszego strzelania do butelek były nici, bo zdążyły już odpłynąć na bezpieczną odległość. Hugo widząc frustrację kapitana, zmienił temat.
-No a ten... Las.. Lasi.. Lesi.. Jak mu tam było?
-Lasota... - Odparł Jespin, po czym dodał z uśmiechem. - Ale Laska brzmi lepiej.
-No to ten cały "Lasota", czemu go właściwie nie zabijemy? Nie ufam mu kapitanie...
-Wiesz... Polubiłem go, ma facet jaja i temperament. Takich właśnie ludzi potrzebujemy, a poza tym jak odmówi posłuszeństwa, to go wyprostujemy.
-Taa... - Zasapał Hugo.
-No nie ważne, pójdę zobaczyć co tam się u niego dzieje. Czy przypadkiem nie planuje ucieczki lub jeszcze gorzej... - I jak pirat powiedział, tak zrobił. Wszedł do wnętrza statku, minął wąski korytarz, i tuż przed drzwiami pirackiej kuchni zaczął słyszeć odgłosy szarpaniny. Bez namysłu wszedł do środka pomieszczenia, a jego oczom ukazała się Catrina trzymająca poetę za szmaty. Kobieta ujrzawszy kapitana, puściła biednego mężczyznę i od razu zamilkła. Jespin natomiast podszedł do obydwu, stanął centralnie przed ich twarzami i spokojnym głosem powiedział.
-Co tu się dzieje?
-Kapitanie mój... - Zająknęła Catrina. - Ja...
-No właśnie ty... Rozmowa w porcie nic ci nie dała? A ty. - zwracając się do "świeżego". - Masz mi coś do powiedzenia? A zresztą nieważne.... Macie współpracować i to jest wasz psi obowiązek! Za godzinę jest wydawany posiłek, lepiej się postarajcie. - I po sekundowej przerwie dodał. - Chyba będzie dla was lepiej, jak tu zostanę i popatrzę na was gołąbeczki. - Po czym usiadł przy najbliższym krześle, uważnie obserwując każdy ruch poddanych. Może jednak dobieranie w pary nie było dobrym pomysłem...
-Cholera jasna... - Zamruczał cicho pod nosem, próbując odblokować broń. Całą tę scenę zauważył Hugo, który po ocenie sytuacji, podszedł do kapitana.
-Nic ci nie jest? - Zapytał.
-Cholerne gówno znów odmawia posłuszeństwa. - Odpowiedział, po czym szybkim ruchem ręki odblokował zamek. Z dalszego strzelania do butelek były nici, bo zdążyły już odpłynąć na bezpieczną odległość. Hugo widząc frustrację kapitana, zmienił temat.
-No a ten... Las.. Lasi.. Lesi.. Jak mu tam było?
-Lasota... - Odparł Jespin, po czym dodał z uśmiechem. - Ale Laska brzmi lepiej.
-No to ten cały "Lasota", czemu go właściwie nie zabijemy? Nie ufam mu kapitanie...
-Wiesz... Polubiłem go, ma facet jaja i temperament. Takich właśnie ludzi potrzebujemy, a poza tym jak odmówi posłuszeństwa, to go wyprostujemy.
-Taa... - Zasapał Hugo.
-No nie ważne, pójdę zobaczyć co tam się u niego dzieje. Czy przypadkiem nie planuje ucieczki lub jeszcze gorzej... - I jak pirat powiedział, tak zrobił. Wszedł do wnętrza statku, minął wąski korytarz, i tuż przed drzwiami pirackiej kuchni zaczął słyszeć odgłosy szarpaniny. Bez namysłu wszedł do środka pomieszczenia, a jego oczom ukazała się Catrina trzymająca poetę za szmaty. Kobieta ujrzawszy kapitana, puściła biednego mężczyznę i od razu zamilkła. Jespin natomiast podszedł do obydwu, stanął centralnie przed ich twarzami i spokojnym głosem powiedział.
-Co tu się dzieje?
-Kapitanie mój... - Zająknęła Catrina. - Ja...
-No właśnie ty... Rozmowa w porcie nic ci nie dała? A ty. - zwracając się do "świeżego". - Masz mi coś do powiedzenia? A zresztą nieważne.... Macie współpracować i to jest wasz psi obowiązek! Za godzinę jest wydawany posiłek, lepiej się postarajcie. - I po sekundowej przerwie dodał. - Chyba będzie dla was lepiej, jak tu zostanę i popatrzę na was gołąbeczki. - Po czym usiadł przy najbliższym krześle, uważnie obserwując każdy ruch poddanych. Może jednak dobieranie w pary nie było dobrym pomysłem...
- Nie mam pięciu wiosen! - odszczeknął się poeta w pierwszej chwili, kiedy właściwie tylko kapitan pojawił się przed nimi, by zaprowadzić porządek. Bo i właśnie, nikt nie musiał tu robić porządku, Lasota był od dawna dorosły, a - co nawet ważniejsze - samodzielny, arcysamodzielny, bardziej niż niejedno niepodległe państewko, tak więc z problemami umiał radzić sobie jak mistrz. Zwłaszcza, jeśli to były jego problemy. I powiedziałby to, bez wątpienia gadałby jeszcze długo, znów pełen sił i nastawiony do walki nie gorzej niż kogut, ale coś spowodowało jednak, że zdołał zamilknąć. Rozwiązywanie swoich problemów to była jak gdyby jedna kwestia, ale powodowanie nowych (choć niewątpliwie i w tym był w tym doskonały) stawało się w pewnych okolicznościach kłopotliwe. Na przykład wówczas, gdy pozostawało się samotnym prawie-rozbitkiem na obcym okręcie, gdzie chyba nikt nie był mu w zupełności przychylny. Przynajmniej jeszcze nie.
Z całych sił postarał się więc wypaść chociaż trochę profesjonalnie i po tej jednej odzywce umilkł, nadymając się tylko jak paw. Dobrze, pomyślał, robiąc krok do tyłu z prawdziwie arystokratyczną manierą, i popatrzył długo po całym kambuzie. Zahaczył wzrokiem o kapitana, potem o swoją chcąc-nie-chcąc towarzyszkę niedoli, i tak zresztą bardziej obytą, niż on sam. Wreszcie wyrzucił ręce w powietrze, co w najlepszym przypadku należało odczytywać jako kapitulację i przeszedł bardziej w głąb pomieszczenia.
- Niechże więc będzie! - odezwał się do nikogo w szczególności. - Kuchnia na morzu? Nie wiecie, drodzy, kogo zaprzęgacie sobie do brudnej roboty, gotowania uczyła mnie ulica, ale napitek! Szczypta imbiru i wanilii do pełnego wina demarskiego uczyni rewolucję w zmysłach każdego, choćby zaprawionego opijusa! Zobaczmy, co tu…
- Kroisz jarzyny.
To nie była nawet prośba, ale rozkaz - płynący zresztą z ust zdecydowanie rozgoryczonej już w tej chwili kobiety, niemal że rzucającej na stół spożytkowaną przez lata dechą do krojenia. W tą po chwili malowniczo wbił się wielki tasak, śpiewając jeszcze jakiś czas drżącą pieśń metalu: na tyle długo, by na Lasocie wywrzeć pewne wrażenie, wrażenie na tyle silne, że chociaż przydzielono mu do roboty faktyczne siekanie kapusty, to zabrał się do tego już bez marudzenia. Gdzieś po drodze zdjął tylko z głowy swój beret, mrucząc coś o tym, że nawet król nie męczy się z obowiązkami w koronie. Potem nastała cisza. Bardzo zresztą ponura cisza, znaczona tylko poskrzypywaniem okrętu, odległym szumem fal i nieregularnym stukaniem tasaka o deskę. Lasota nie do końca zdolnie atakował warzywa, Catrina zajęła się przygotowaniem peklowanego mięsa wyciągniętego z beczek. I nietrudno się było domyślić, że to w zupełności zanudzi poetę.
Trudno było nawet określić, kiedy właściwie otworzył usta.
Niegdyś przed wielu, wielu laty
W królestwie nad mórz pianą…
Catrina rzuciła mu mordercze spojrzenie, ale nie przestał śpiewać. Jakby na przekór jeszcze mocniej uderzył w ton, coraz gorzej wykonując przy tym swoją marną robotę.
Żyła dzieweczka, którą znałem;
Annabel Lee ją zwano.
Dzieweczka z kraju ponad morzem,
W królestwie nad mórz pianą
Żyła tym tylko, że mnie kocha,
I tym, że jest kochaną!
- Oh, litości! - Kobieta w końcu nie wytrzymała. Odepchnęła Lasotę na bok i sama zajęła się wyjątkowo wściekłym krojeniem kapusty, wy zaraz jeszcze groźniej wrzucać ją do zagotowanej nad skromnym ogniem wody.
Lasota otrzepał dłonie i spojrzał na kapitana, znowu nasadzając beret na głowę. Chyba niewiele się właściwie przejął tylko, że znowu nie musiał nic robić, bo tylko nonszalancko oparł się o stół.
- Zdaje się, że wasi ludzie nie wiedzą za dużo o dobrej muzyce, co, panie? - odezwał się, trochę na wyrost dwornie. - Was, marynarzy, mogliby poeci wiele nauczyć! O muzyce, to po pierwsze, i o trunkach! To pełne demarskie, jak już mówiłem - majstersztyk! Ale dalibyście mi przyprawić na modłę własną nieco valladońskiego wytrawnego, czapki z głów!
Z całych sił postarał się więc wypaść chociaż trochę profesjonalnie i po tej jednej odzywce umilkł, nadymając się tylko jak paw. Dobrze, pomyślał, robiąc krok do tyłu z prawdziwie arystokratyczną manierą, i popatrzył długo po całym kambuzie. Zahaczył wzrokiem o kapitana, potem o swoją chcąc-nie-chcąc towarzyszkę niedoli, i tak zresztą bardziej obytą, niż on sam. Wreszcie wyrzucił ręce w powietrze, co w najlepszym przypadku należało odczytywać jako kapitulację i przeszedł bardziej w głąb pomieszczenia.
- Niechże więc będzie! - odezwał się do nikogo w szczególności. - Kuchnia na morzu? Nie wiecie, drodzy, kogo zaprzęgacie sobie do brudnej roboty, gotowania uczyła mnie ulica, ale napitek! Szczypta imbiru i wanilii do pełnego wina demarskiego uczyni rewolucję w zmysłach każdego, choćby zaprawionego opijusa! Zobaczmy, co tu…
- Kroisz jarzyny.
To nie była nawet prośba, ale rozkaz - płynący zresztą z ust zdecydowanie rozgoryczonej już w tej chwili kobiety, niemal że rzucającej na stół spożytkowaną przez lata dechą do krojenia. W tą po chwili malowniczo wbił się wielki tasak, śpiewając jeszcze jakiś czas drżącą pieśń metalu: na tyle długo, by na Lasocie wywrzeć pewne wrażenie, wrażenie na tyle silne, że chociaż przydzielono mu do roboty faktyczne siekanie kapusty, to zabrał się do tego już bez marudzenia. Gdzieś po drodze zdjął tylko z głowy swój beret, mrucząc coś o tym, że nawet król nie męczy się z obowiązkami w koronie. Potem nastała cisza. Bardzo zresztą ponura cisza, znaczona tylko poskrzypywaniem okrętu, odległym szumem fal i nieregularnym stukaniem tasaka o deskę. Lasota nie do końca zdolnie atakował warzywa, Catrina zajęła się przygotowaniem peklowanego mięsa wyciągniętego z beczek. I nietrudno się było domyślić, że to w zupełności zanudzi poetę.
Trudno było nawet określić, kiedy właściwie otworzył usta.
Niegdyś przed wielu, wielu laty
W królestwie nad mórz pianą…
Catrina rzuciła mu mordercze spojrzenie, ale nie przestał śpiewać. Jakby na przekór jeszcze mocniej uderzył w ton, coraz gorzej wykonując przy tym swoją marną robotę.
Żyła dzieweczka, którą znałem;
Annabel Lee ją zwano.
Dzieweczka z kraju ponad morzem,
W królestwie nad mórz pianą
Żyła tym tylko, że mnie kocha,
I tym, że jest kochaną!
- Oh, litości! - Kobieta w końcu nie wytrzymała. Odepchnęła Lasotę na bok i sama zajęła się wyjątkowo wściekłym krojeniem kapusty, wy zaraz jeszcze groźniej wrzucać ją do zagotowanej nad skromnym ogniem wody.
Lasota otrzepał dłonie i spojrzał na kapitana, znowu nasadzając beret na głowę. Chyba niewiele się właściwie przejął tylko, że znowu nie musiał nic robić, bo tylko nonszalancko oparł się o stół.
- Zdaje się, że wasi ludzie nie wiedzą za dużo o dobrej muzyce, co, panie? - odezwał się, trochę na wyrost dwornie. - Was, marynarzy, mogliby poeci wiele nauczyć! O muzyce, to po pierwsze, i o trunkach! To pełne demarskie, jak już mówiłem - majstersztyk! Ale dalibyście mi przyprawić na modłę własną nieco valladońskiego wytrawnego, czapki z głów!
Albo bard był niespełna rozumu, albo wiedział co robi i był pewny siebie. Jedno było pewne - jego technika zadziałała, Jespin znów uległ jego perswazji i wydał pozwolenie na przyrządzenie wina według jego receptury. Nawet sama Catrina zrobiła wielkie oczy na widok ciągłego ulegania pirata nad artystą, (mu to jednak było oczywiście na rękę).
-Jak będzie do dupy, to ci ją skopie... Rozumiemy się? - Zaburczał tylko kapitan, jego nowy towarzysz przytaknął i ruszył do roboty. Catrina znów została sama w obowiązkach, na szczęście już kończyła swoją robotę. Na obiad szykowała się ryba z kapustą, popijana podobno "rewolucyjnym" winem...
-Ale nudy do cholery... - Wydusił z siebie zażenowany Patrick, leżąc i opierając się o maszt na bocianim gnieździe. Jego skóra wyraźnie się opaliła, co tylko świadczy o czasie spędzonym na patrolu z bratem.
-No tylko woda, woda i woda... Już rzygać mi się chce od tego widoku. - Odpowiedział tak samo znudzony Sylvio. Dla upływu czasu zaczął się bawić lunetą, którą dostał od kapitana. Zaczął ją składać i rozsuwać w rytmicznym tempie, udając że gra na akordeonie. Za którymś razem kiedy wysunął lunetę, większe szkiełko odpadło od niej i zaczęło się turlać, po czym wypadło z bocianiego gniazda na pokład.
-Cholera... - Powiedział podniesionym głosem Sylvio.
-Cóż przynajmniej masz coś teraz do roboty... - Odpowiedział ironicznie Patrick.
-Zamknij się i może byś mi pomógł, bo OBAJ dostaniemy manto. - Rzekł jeszcze raz, schodząc po linie na pokład.
-Przecież ktoś tu musi stać i wypatrywać... Czegoś....
-A wiesz ty co... Pocałuj mnie w dupę! - I znów zaczął schodzić z liny.
Znajdując się na ostatnim metrze, zeskoczył z więzów potykając się o kolana. Jednak aby nie narobić sobie wstydu, udał że tak właśnie miał wylądować. Teraz jego jedynym celem było odzyskanie soczewki z rąk nieszczęsnego pecha. Chłopak uklęknął na "cztery nogi" po czym zaczął wypatrywać szkiełka. Szmerając pomiędzy sztosami lin, kul armatnich i skrzyń narobił sobie jedynie brudu na ciuchach i kilka guzów od walnięcia się głową o wieko skrzyni.
-I jak nic nie znalazłeś? - Zawołał Patrick.
-Jeszcze nie! - Odrzekł. -Ale zaraz... - Powiedział pod nosem Sylvio, gdy zauważył odbijający się od światła przeźroczysty, owalny przedmiot leżący dosłownie kilka stóp od masztu. Od razu do niego podszedł i wziął do ręki. To była soczewka. Nie wiedział czy czuć złość, że od początku soczewka leżała kilka kroków (nie licząc upadku z dołu) od miejsca, z którego spadła. Czy radość, że w końcu ją znalazł.
-Znalazłem! - krzyknął do brata, po czym migiem wrócił na platformę, z której wcześniej zszedł.
-No i gdzie ona była? - Zapytał Patrick
-Obok masztu... - Odpowiedział
-Ha! Najciemniej pod latarnią... - Zaśmiał się -A teraz dawaj to, ja naprawię... - I po otrzymaniu szkiełka do rąk, metodą "na siłę" wcisnął je na swoje miejsce, naprawiając przy tym lunetę.
-A teraz sprawdźmy czy działa... - Po czym przyłożył oko do nieszczęsnego przedmiotu. Ledwo przez nią wyjrzał i zamarł po kilku chwilach.
-O cholera.... - Powiedział.
Na horyzoncie widać było statek kupiecki...
W całym pomieszczeniu było gorąco od ognia i pary, dania były gotowe.
-No to zobaczmy co tam zrobiliście. - Powiedział do kuchcików kapitan, zaczynając się zajadać potrawą. Jednak po trzech kęsach jego degustację zakłócił Patrick, wybiegając na cały kambuz.
-Kapitanie... Statek na horyzoncie. - Zameldował. Jespin od razu wstał i wydał rozkaz.
-Jeżeli naprawdę to ten statek, o którym ci mówiłem, to w takim razie szykujemy się do ataku... - Uśmiechnął się, wypił duszkiem kieliszek wina przyrządzonego przez Lasotę i dodał. -Bronie znajdziecie w skrzyniach na pokładzie.
Na statku zapanował mętlik.
-Jak będzie do dupy, to ci ją skopie... Rozumiemy się? - Zaburczał tylko kapitan, jego nowy towarzysz przytaknął i ruszył do roboty. Catrina znów została sama w obowiązkach, na szczęście już kończyła swoją robotę. Na obiad szykowała się ryba z kapustą, popijana podobno "rewolucyjnym" winem...
-Ale nudy do cholery... - Wydusił z siebie zażenowany Patrick, leżąc i opierając się o maszt na bocianim gnieździe. Jego skóra wyraźnie się opaliła, co tylko świadczy o czasie spędzonym na patrolu z bratem.
-No tylko woda, woda i woda... Już rzygać mi się chce od tego widoku. - Odpowiedział tak samo znudzony Sylvio. Dla upływu czasu zaczął się bawić lunetą, którą dostał od kapitana. Zaczął ją składać i rozsuwać w rytmicznym tempie, udając że gra na akordeonie. Za którymś razem kiedy wysunął lunetę, większe szkiełko odpadło od niej i zaczęło się turlać, po czym wypadło z bocianiego gniazda na pokład.
-Cholera... - Powiedział podniesionym głosem Sylvio.
-Cóż przynajmniej masz coś teraz do roboty... - Odpowiedział ironicznie Patrick.
-Zamknij się i może byś mi pomógł, bo OBAJ dostaniemy manto. - Rzekł jeszcze raz, schodząc po linie na pokład.
-Przecież ktoś tu musi stać i wypatrywać... Czegoś....
-A wiesz ty co... Pocałuj mnie w dupę! - I znów zaczął schodzić z liny.
Znajdując się na ostatnim metrze, zeskoczył z więzów potykając się o kolana. Jednak aby nie narobić sobie wstydu, udał że tak właśnie miał wylądować. Teraz jego jedynym celem było odzyskanie soczewki z rąk nieszczęsnego pecha. Chłopak uklęknął na "cztery nogi" po czym zaczął wypatrywać szkiełka. Szmerając pomiędzy sztosami lin, kul armatnich i skrzyń narobił sobie jedynie brudu na ciuchach i kilka guzów od walnięcia się głową o wieko skrzyni.
-I jak nic nie znalazłeś? - Zawołał Patrick.
-Jeszcze nie! - Odrzekł. -Ale zaraz... - Powiedział pod nosem Sylvio, gdy zauważył odbijający się od światła przeźroczysty, owalny przedmiot leżący dosłownie kilka stóp od masztu. Od razu do niego podszedł i wziął do ręki. To była soczewka. Nie wiedział czy czuć złość, że od początku soczewka leżała kilka kroków (nie licząc upadku z dołu) od miejsca, z którego spadła. Czy radość, że w końcu ją znalazł.
-Znalazłem! - krzyknął do brata, po czym migiem wrócił na platformę, z której wcześniej zszedł.
-No i gdzie ona była? - Zapytał Patrick
-Obok masztu... - Odpowiedział
-Ha! Najciemniej pod latarnią... - Zaśmiał się -A teraz dawaj to, ja naprawię... - I po otrzymaniu szkiełka do rąk, metodą "na siłę" wcisnął je na swoje miejsce, naprawiając przy tym lunetę.
-A teraz sprawdźmy czy działa... - Po czym przyłożył oko do nieszczęsnego przedmiotu. Ledwo przez nią wyjrzał i zamarł po kilku chwilach.
-O cholera.... - Powiedział.
Na horyzoncie widać było statek kupiecki...
W całym pomieszczeniu było gorąco od ognia i pary, dania były gotowe.
-No to zobaczmy co tam zrobiliście. - Powiedział do kuchcików kapitan, zaczynając się zajadać potrawą. Jednak po trzech kęsach jego degustację zakłócił Patrick, wybiegając na cały kambuz.
-Kapitanie... Statek na horyzoncie. - Zameldował. Jespin od razu wstał i wydał rozkaz.
-Jeżeli naprawdę to ten statek, o którym ci mówiłem, to w takim razie szykujemy się do ataku... - Uśmiechnął się, wypił duszkiem kieliszek wina przyrządzonego przez Lasotę i dodał. -Bronie znajdziecie w skrzyniach na pokładzie.
Na statku zapanował mętlik.
- Aaa, płacić by mi mogli za dystrybucję tego nektaru bogów - mruczał pod nosem przepełniony radością poeta. Bo chociaż dodawanie składników do gotowego już wina nie mogło równać się z dopisywaniem kolejnych strof do rosnącego poematu, ale nadal było w pewien sposób zadowalające. Zwłaszcza, że wina należało kosztować co i raz, bez smakowania swoich potraw nawet najdoskonalszy kucharz nie byłby wszak w stanie ocenić, czy przypraw było im już dość. Drewniana łycha służąca zwykle do przelewania zup śmigała raz za razem - od dna beczułki do ust poety, a że przez to w jakiś sposób wina ubywało zawrotnym tempie, to kiedy ono samo było gotowe, zostało go dosłownie o połowę mniej, niż przedtem. Cóż było czynić, te pół smakowało już tak, że bogowie nie zawahaliby się porzucić na chwilę swoich niebieskich tronów, by rozsmakować się w kojącym, korzennym aromacie tych ziemskich trunków - ale dla całej załogi pirackiego okrętu było to przecież za mało! W ruch poszła więc druga beczułeczka, a po drodze i jakiś zapieczętowany gąsiorek, zapodziany pomiędzy innymi trunkami, udało się znaleźć. Ten zawierał coś, co na pewno nie było winem: po dnie pływała żurawina i gałązki nieznanej proweniencji, a sam napitek palił przełyk jak wszyscy diabli. Po tym należało popić ze trzy razy słodziutkim winem białym (brakowało tylko nuty orzechowej, o właście) - a gdy popiło się już te pięć razy, to znaczy właściwie siedem, jeśli dobrze liczyć (czyli dziewięć) to nagle niczym nie trzeba się już było przejmować. Czy smakowało? Smakowało - ale co z tego! Ważne, ażeby mogło również kopnąć gdzie należy!
- Panie, będziesz pan zadowolony albo nie nazywam się Lasota z Vala-lala! - obiecał gorliwie zdecydowanie zbyt już wesoły bard, własnoręcznie wlewając kapitanowi do kufla i cudem tylko sprawiając, by ani kropla nie znalazła się przy tym na stole. Musiała ratować go wprawa, ot co. Gdy się jest przez pół życia pijanym, a drugie pół na kacu, to i odruchy łatwiej się wreszcie opanowuje.
Nalawszy - ale nie ulawszy, zawsze warto podkreślić - siadł Lasota na stołeczku po prawicy kapitana, jak hrabia, gotów w każdej chwili sięgać po to jadło, które mu od godziny pachniało, ale które wtedy jeszcze było nie do spożywania… I na pewno sięgałby żywo, gdyby nie zdarzyło się, że wybuchał wojna. No, a przynajmniej jemu, w tym stanie, zdawało się, że to musi być wojna. Najpierw zerwali się wszyscy wkoło, a dopiero potem on samo zdał sobie z tego sprawę. Patrzył wielkimi oczami na to wszystko - ale gdy zerwał się wreszcie, był to zryw prawdziwie powstańczy, rewolucyjny, radykalny wręcz!
Bronie na pokładzie? A więc po broń! Nie będzie się marnował przecież, pokaże, że skoro i jest tu razem to z innymi, to tak samo jak ci inni może napaść na obcy statek. Tak jest, napaść, zrabować, przecież to prawie jego chleb powszedni, co się będzie marnował…
- Przepraszam bardzo! - rzucił głośno, gdy przyszło mu przepychać się do składu broni; na dziwne spojrzenia kamratów nie zwrócił najmniejszej uwagi. Chwilę potem miał już w ręce to, czego szukał… a przynajmniej na co zdążył. Rapier! Skądkolwiek się tu wziął, cieszył oko i nie był wcale zbyt ciężki, specjalista rzekłby może nawet, że świetnie wyważony. Czy Lasota umiał się nim posługiwać? Skąd. Czy zamierzał? I to jeszcze jak!
Potem wszystko działo się bardzo szybko. Statek kupiecki nie zdołał zmienić kursu na tyle, by uniknąć otarcia się niemal burtami ze statkiem piracki. Świsnęły w powietrzu haki na linach, powbijały się w heblowany pokład tamtego - i nie minęła chwila, nim padły deski i już dało się wbiec wprost na rabowany okręt.
Czegoś takiego Lasota jeszcze nie widział. Owszem, przypominało to uliczną potyczkę, ale ostatecznie bardziej było od niej widowiskowe. Piraci byli piratami właśnie i to tak, jakby tego chciała każda legenda zapisana w szancie - wlali się złowrogą falą, by zebrać łup, a ktokolwiek stawał im na drodze, musiał w tejże fali utonąć. Niezwykłe to było. Zjawiskowe. Rymy układały się same.
Poza rymowaniem próbował jednak bard chociaż trochę włączyć się do walki. Tu zdarzył się kolejny cud - że chociaż cały świat kiwał mu się na boki nawet bardziej, niż by tego wymagało przebywanie na morzu, to i tak zdołał przebiec po desce i wpaść w wir walczących. Długo na szczęście sobie nie powalczył, nie miał na to nawet siły. Tu nazwał kogoś przebrzydłym lojalistycznym szczurem, tam znowu spróbował wymierzyć komuś bardzo niecną sprawiedliwość swoim rapierem, ale ostatecznie jego broń wytrącona została z ręki w mgnieniu oka. Tyle jej było, słowem - błysk w promieniach zachodzącego słońca i zaraz koniec dzielnej obrony.
Nic dziwnego, że dopiero kiedy wszystko już ucichło, poeta powoli i ostrożnie wychynął z wielkiej beczki, w której wcześniej się schował. I tym razem nie był nawet z siebie dumny.
- Panie, będziesz pan zadowolony albo nie nazywam się Lasota z Vala-lala! - obiecał gorliwie zdecydowanie zbyt już wesoły bard, własnoręcznie wlewając kapitanowi do kufla i cudem tylko sprawiając, by ani kropla nie znalazła się przy tym na stole. Musiała ratować go wprawa, ot co. Gdy się jest przez pół życia pijanym, a drugie pół na kacu, to i odruchy łatwiej się wreszcie opanowuje.
Nalawszy - ale nie ulawszy, zawsze warto podkreślić - siadł Lasota na stołeczku po prawicy kapitana, jak hrabia, gotów w każdej chwili sięgać po to jadło, które mu od godziny pachniało, ale które wtedy jeszcze było nie do spożywania… I na pewno sięgałby żywo, gdyby nie zdarzyło się, że wybuchał wojna. No, a przynajmniej jemu, w tym stanie, zdawało się, że to musi być wojna. Najpierw zerwali się wszyscy wkoło, a dopiero potem on samo zdał sobie z tego sprawę. Patrzył wielkimi oczami na to wszystko - ale gdy zerwał się wreszcie, był to zryw prawdziwie powstańczy, rewolucyjny, radykalny wręcz!
Bronie na pokładzie? A więc po broń! Nie będzie się marnował przecież, pokaże, że skoro i jest tu razem to z innymi, to tak samo jak ci inni może napaść na obcy statek. Tak jest, napaść, zrabować, przecież to prawie jego chleb powszedni, co się będzie marnował…
- Przepraszam bardzo! - rzucił głośno, gdy przyszło mu przepychać się do składu broni; na dziwne spojrzenia kamratów nie zwrócił najmniejszej uwagi. Chwilę potem miał już w ręce to, czego szukał… a przynajmniej na co zdążył. Rapier! Skądkolwiek się tu wziął, cieszył oko i nie był wcale zbyt ciężki, specjalista rzekłby może nawet, że świetnie wyważony. Czy Lasota umiał się nim posługiwać? Skąd. Czy zamierzał? I to jeszcze jak!
Potem wszystko działo się bardzo szybko. Statek kupiecki nie zdołał zmienić kursu na tyle, by uniknąć otarcia się niemal burtami ze statkiem piracki. Świsnęły w powietrzu haki na linach, powbijały się w heblowany pokład tamtego - i nie minęła chwila, nim padły deski i już dało się wbiec wprost na rabowany okręt.
Czegoś takiego Lasota jeszcze nie widział. Owszem, przypominało to uliczną potyczkę, ale ostatecznie bardziej było od niej widowiskowe. Piraci byli piratami właśnie i to tak, jakby tego chciała każda legenda zapisana w szancie - wlali się złowrogą falą, by zebrać łup, a ktokolwiek stawał im na drodze, musiał w tejże fali utonąć. Niezwykłe to było. Zjawiskowe. Rymy układały się same.
Poza rymowaniem próbował jednak bard chociaż trochę włączyć się do walki. Tu zdarzył się kolejny cud - że chociaż cały świat kiwał mu się na boki nawet bardziej, niż by tego wymagało przebywanie na morzu, to i tak zdołał przebiec po desce i wpaść w wir walczących. Długo na szczęście sobie nie powalczył, nie miał na to nawet siły. Tu nazwał kogoś przebrzydłym lojalistycznym szczurem, tam znowu spróbował wymierzyć komuś bardzo niecną sprawiedliwość swoim rapierem, ale ostatecznie jego broń wytrącona została z ręki w mgnieniu oka. Tyle jej było, słowem - błysk w promieniach zachodzącego słońca i zaraz koniec dzielnej obrony.
Nic dziwnego, że dopiero kiedy wszystko już ucichło, poeta powoli i ostrożnie wychynął z wielkiej beczki, w której wcześniej się schował. I tym razem nie był nawet z siebie dumny.
Po krótkiej chwili wszyscy, z wyjątkiem kapitana znajdowali się przy skrzynkach z bronią. Ten natomiast pobiegł do swej kajuty, zabrać swój specjalny oręż. (Przecież trzeba jakoś pokazać wyższość nad innymi). I tak oto przebierając pomiędzy złotymi sztyletami, mieczami wykutymi przez krasnoludów z dalekiej północy, oraz innymi cudownymi narzędziami szybkiej, lecz bolesnej śmierci. - Ten wybrał jedynie dwa platynowe noże do rzucania i pięknie ozdobioną, skórzaną ładownicę napakowaną po brzegi kulami. Resztę (czyli pistolet i rapier), zawsze nosił przy sobie. Jeszcze tylko przed samym napadem, włożył pomiędzy ubrania stalowe płytki i wyruszył na rzeź.
Po wyjściu na pokład, zabrał z ziemi linę z hakiem i wydał polecenie rzutu tylko wtedy, kiedy oba statki znajdą się w odległości dziesięciu metrów od siebie. Kiedy nastał ten moment, wszyscy w jednej chwili wyrzucili zaczepy, które wystrzeliły jak z procy, niszcząc przy tym zbędne, ale efektowne ozdoby znajdujące się na burtach i masztach.
Kapitan jako pierwszy rzucił się do abordażu, a zaraz po nim jego kompanii. Przewaga liczebna była widoczna - sześciu na około trzydziestu, jednak kapitanowi to nie przeszkadzało. Od razu po postawieniu nogi na obcym statku, piątka majtków okrążyła Jespina. Byli to marynarze w średnim wieku nieznający się na walce bronią, (co tylko potwierdza fakt, że posiadali jedynie maczety i pałki, a ci bardziej doświadczeni - kukri).
Pirat wykorzystując słabe doświadczenie rywali, wyciągnął miecz dzierżąc go w prawej dłoni, natomiast w lewej wyciągnął pistolet i rozpoczął szarżę. Wycelował w przypadkowego przeciwnika i oddał strzał prosto w jego głowę. Kula przeleciała na wylot wylewając przy tym mnóstwo krwi i strzępki mózgu. Kolejni zaś przeciwnicy zostali poćwiartowani za pomocą rapiera. Kompani widząc agresję swojego kapitana, aż nie mogli uwierzyć co widzą. Chwilę temu rozbawiony wilk morski - teraz czysty psychol z opowieści mrożących krew w żyłach. Oni sami nie próbowali zabijać ducha winnych marynarzy, a bardziej ogłuszać i obezwładniać. Jednak na polu walki nie ma czasu nad rozmyślaniem empatii i innych bzdet. Teraz liczył się tylko łup... Tak więc po oczyszczeniu pokładu, nadszedł czas na magazyn.
Kiedy Jespin już miał zejść pod pokład, zauważył czerwony beret znajdujący się w beczce. Od razu domyślił się kto to może być... Podszedł do beczki, po czym wywrócił ją potężnym kopniakiem, a z niej wyłonił się artysta. Trochę zażenowany, trochę wkurzony, a jeszcze bardziej rozweselony pirat powiedział do niego.
-Ty tchórzu... Teraz to już musisz coś robić, ruszaj dupsko, zabierz broń z jakiegoś trupa i schodź pod pokład, bo nas opóźniasz... - Najwyraźniej Bard nie miał wyboru, razem z nim zeszła pozostała czwórka. Kapitan jednak znów został sam, zauważył ruch za szklanymi drzwiami znajdującymi się po podestem na ster. Jespin bez namysłu wparował do pomieszczenia, ujrzał kapitana wrogiego statku chowającego coś do biurka.
-Proszę, kogo my tu mamy? - Pirat zadał ironiczne pytanie, po czym wyciągnął sztylet i rzucił go w stronę ofiary. Ten natomiast wbił się w jego przedramię obezwładniając go.
-Nie! Nie zabijaj! - Kapitan handlowca zaczął szlochać.
-A niby dlaczego miałbym cię oszczędzić?
-Mww.. Proszę nie zabijaj! - Ten tylko nadal powtarzał wcześniejsze słowa...
-Co zabrakło argumentów? Dobra umówmy się tak... Coś przede mną schowałeś. JA to wezmę, a TY nie zostaniesz zabity, rozumiemy się? - żeglarz tylko skinął głową przytakując. Jespin na ten znak podszedł do biurka i zaczął przeglądać wszystkie półki po kolei. W stertach nic nie wartych papierów i kilku piór natrafił na tajemniczą mapę.
-Wiesz co to jest? - zapytał. Ranny tylko kiwnął głową dając przeczący sygnał. Pirat na ten gest, wbił kolejny sztylet - tym razem w okolicy uda a krocza. Biedny kapitan wydał tylko z siebie krzyk bólu.
-A teraz wiesz? - Powiedział zdenerwowany Cipher
-Mapa... mapa..
-Tyle to ja też wiem do cholery! Mów konkretniej! - Ale nie uzyskał odpowiedzi. Marynarz umarł. Wykrwawił się, bo Jespin przebił mu tętnice udową. w tej chwili do pomieszczenia wszedł Hugo.
-Kapitanie! Ładownia cała w lazurycie! Około dwadzieścia cetnarów ładunku, jak kapitan mówił. Z trzy wioski można kup... - I na widok kapitana całego w cudzej krwi zamilkł.
-Załadować towar i wracamy. - Oznajmił mrocznym tonem głosu.
W jego głowie siedziała tylko zagadkowa mapa i skarby, które ukrywa. Łowy były udane, szary kruk znów zaczął panować nad morzem. A statek handlowy, zmienił się w statek widmo. Do pełnego szczęścia przydałaby się tylko kąpiel, bo pirat na tamtą chwilę wyglądał jak pole pełne maku.
Po wyjściu na pokład, zabrał z ziemi linę z hakiem i wydał polecenie rzutu tylko wtedy, kiedy oba statki znajdą się w odległości dziesięciu metrów od siebie. Kiedy nastał ten moment, wszyscy w jednej chwili wyrzucili zaczepy, które wystrzeliły jak z procy, niszcząc przy tym zbędne, ale efektowne ozdoby znajdujące się na burtach i masztach.
Kapitan jako pierwszy rzucił się do abordażu, a zaraz po nim jego kompanii. Przewaga liczebna była widoczna - sześciu na około trzydziestu, jednak kapitanowi to nie przeszkadzało. Od razu po postawieniu nogi na obcym statku, piątka majtków okrążyła Jespina. Byli to marynarze w średnim wieku nieznający się na walce bronią, (co tylko potwierdza fakt, że posiadali jedynie maczety i pałki, a ci bardziej doświadczeni - kukri).
Pirat wykorzystując słabe doświadczenie rywali, wyciągnął miecz dzierżąc go w prawej dłoni, natomiast w lewej wyciągnął pistolet i rozpoczął szarżę. Wycelował w przypadkowego przeciwnika i oddał strzał prosto w jego głowę. Kula przeleciała na wylot wylewając przy tym mnóstwo krwi i strzępki mózgu. Kolejni zaś przeciwnicy zostali poćwiartowani za pomocą rapiera. Kompani widząc agresję swojego kapitana, aż nie mogli uwierzyć co widzą. Chwilę temu rozbawiony wilk morski - teraz czysty psychol z opowieści mrożących krew w żyłach. Oni sami nie próbowali zabijać ducha winnych marynarzy, a bardziej ogłuszać i obezwładniać. Jednak na polu walki nie ma czasu nad rozmyślaniem empatii i innych bzdet. Teraz liczył się tylko łup... Tak więc po oczyszczeniu pokładu, nadszedł czas na magazyn.
Kiedy Jespin już miał zejść pod pokład, zauważył czerwony beret znajdujący się w beczce. Od razu domyślił się kto to może być... Podszedł do beczki, po czym wywrócił ją potężnym kopniakiem, a z niej wyłonił się artysta. Trochę zażenowany, trochę wkurzony, a jeszcze bardziej rozweselony pirat powiedział do niego.
-Ty tchórzu... Teraz to już musisz coś robić, ruszaj dupsko, zabierz broń z jakiegoś trupa i schodź pod pokład, bo nas opóźniasz... - Najwyraźniej Bard nie miał wyboru, razem z nim zeszła pozostała czwórka. Kapitan jednak znów został sam, zauważył ruch za szklanymi drzwiami znajdującymi się po podestem na ster. Jespin bez namysłu wparował do pomieszczenia, ujrzał kapitana wrogiego statku chowającego coś do biurka.
-Proszę, kogo my tu mamy? - Pirat zadał ironiczne pytanie, po czym wyciągnął sztylet i rzucił go w stronę ofiary. Ten natomiast wbił się w jego przedramię obezwładniając go.
-Nie! Nie zabijaj! - Kapitan handlowca zaczął szlochać.
-A niby dlaczego miałbym cię oszczędzić?
-Mww.. Proszę nie zabijaj! - Ten tylko nadal powtarzał wcześniejsze słowa...
-Co zabrakło argumentów? Dobra umówmy się tak... Coś przede mną schowałeś. JA to wezmę, a TY nie zostaniesz zabity, rozumiemy się? - żeglarz tylko skinął głową przytakując. Jespin na ten znak podszedł do biurka i zaczął przeglądać wszystkie półki po kolei. W stertach nic nie wartych papierów i kilku piór natrafił na tajemniczą mapę.
-Wiesz co to jest? - zapytał. Ranny tylko kiwnął głową dając przeczący sygnał. Pirat na ten gest, wbił kolejny sztylet - tym razem w okolicy uda a krocza. Biedny kapitan wydał tylko z siebie krzyk bólu.
-A teraz wiesz? - Powiedział zdenerwowany Cipher
-Mapa... mapa..
-Tyle to ja też wiem do cholery! Mów konkretniej! - Ale nie uzyskał odpowiedzi. Marynarz umarł. Wykrwawił się, bo Jespin przebił mu tętnice udową. w tej chwili do pomieszczenia wszedł Hugo.
-Kapitanie! Ładownia cała w lazurycie! Około dwadzieścia cetnarów ładunku, jak kapitan mówił. Z trzy wioski można kup... - I na widok kapitana całego w cudzej krwi zamilkł.
-Załadować towar i wracamy. - Oznajmił mrocznym tonem głosu.
W jego głowie siedziała tylko zagadkowa mapa i skarby, które ukrywa. Łowy były udane, szary kruk znów zaczął panować nad morzem. A statek handlowy, zmienił się w statek widmo. Do pełnego szczęścia przydałaby się tylko kąpiel, bo pirat na tamtą chwilę wyglądał jak pole pełne maku.
- Odwagi mi, panie, nie brak! - zełgał poeta, a że łże to było czuć z pięciu mil, ale wziął się z powrotem w garść i poszedł tam, gdzie mu kazali. Broni jednak przy tym nie brał, może był zbyt pijany, by czymkolwiek się przejmować, a o ataku już nawet nie myślał. Zresztą, kiedy się rozejrzał, nawet nie przechodziło przez myśl, by miał spodziewać się jakiegokolwiek ataku. Rabunek najpewniej musiał tak wyglądać, ale dla niewprawnego obserwatora był to widok wciąż szokujący. Kto się nie poddał, ten zginął. Nie mieli szans! Wielcy bogowie, czyż to nie byli w końcu cywile? Ha, piraci nie pokazali pełni swoich umiejętności, gdy jego samego, schwytawszy, postanowili sobie pomęczyć. Dopiero teraz dało się zobaczyć pełnię ich możliwości, czy raczej skutki tejże, w pełni. Może sam powinien był się cieszyć, że w ogóle nadal żył i że wzięli go za swego, chcąc nie chcąc - bo co robili z wrogami, to trudno było w ogóle opisać!
Ostatecznie miało się jednak okazać, że we wszystkim tym był naprawdę solidny cel, cel barwy morskich głębin albo nawet i nie, trudnej do porównania z czymkolwiek, chyba że z jakimś egzotycznymi kwiatami! Aż zapominało się, że trzeba przejść przez kałużę krwi na podłodze, gdy podchodziło się do tych skrzyń, teraz otwieranych i okazujących swoją zawartość. Sam Lasota nie wytrzymał i gdy cała reszta w koło zajęła się oglądaniem tych cudeniek, on też wziął jeden z kamieni; przyjrzał mu się uważnie, potem uniósł pod strużynę światła, zachwycił się w duchu białymi, jakby z soli zbitymi korytarzami w czysto niebieskiej powierzchni. Bez szlifu zdawał się kruchy, ale było w nim wciąż coś niepojęcie pięknego. Stąd też kamień raz dwa wylądował w jednej z przytroczonych do pasa barda sakw. Ot, na pamiątkę.
Chociaż w dalszym ciągu nie sądził, by był w stanie kiedyś zapomnieć to wszystko. Kiedy minęła już jego pierwotna brawura i kiedy musiał wrócić na statek piratów, jakoś mimochodem zamyślił się, a potem zwrócił do jednego z idących obok piratów.
- Ten wasz kapitan - zaczął marzycielsko - to taka cicha woda, zdaje mi się?
- Nie zdaje - brzmiała burkliwa odpowiedź; dopiero teraz zresztą sam poeta zauważył, że jego ponury rozmówca twarz ma przyzdobioną kwiatami krwawych rozbryzgów. Mimo to postarał się trzymać fason.
- Widzieć go w walce… ha, szedł jak burza! Dziw bierze, że nie wziął tego statku we własne ręce, coby go zatopić, bo patrząc po nim to dałby radę!
Ale na to entuzjastyczne stwierdzenie nie dostał już odpowiedzi, pirat mruknął tylko coś o szczurach lądowych i zaraz odbił, żeby zająć się czymś innym. Lasota, znowu nieco zamyślony i z przekrzywionym nieco beretem, ruszył w nieznanym sobie kierunku, byle tylko oderwać się na trochę od tej hałastry. Gdy tylko przeniesiono ostatnie skrzynie lazurytu, ci podnieśli bowiem znowu hałas. Zdawało się, że mieli zamiar świętować.
Dziwne jednak, że tego samego zamiaru nie podzielał ich kapitan.
Nieco się poeta zdumiał, widząc go tutaj - nadal uwalanego krwią i zmierzającego wyraźnie do swojej kajuty, gdzieś pewnie nad pokładem. Panowie musieli się minąć.
- Dobry łup! - pochwalił Lasota takim tonem, jakby gratulował mu zaślubin. Wyszło nieco niezręcznie. - Ale… spodziewałbym się większej radości po waszej kapitańskiej mości.
Ostatecznie miało się jednak okazać, że we wszystkim tym był naprawdę solidny cel, cel barwy morskich głębin albo nawet i nie, trudnej do porównania z czymkolwiek, chyba że z jakimś egzotycznymi kwiatami! Aż zapominało się, że trzeba przejść przez kałużę krwi na podłodze, gdy podchodziło się do tych skrzyń, teraz otwieranych i okazujących swoją zawartość. Sam Lasota nie wytrzymał i gdy cała reszta w koło zajęła się oglądaniem tych cudeniek, on też wziął jeden z kamieni; przyjrzał mu się uważnie, potem uniósł pod strużynę światła, zachwycił się w duchu białymi, jakby z soli zbitymi korytarzami w czysto niebieskiej powierzchni. Bez szlifu zdawał się kruchy, ale było w nim wciąż coś niepojęcie pięknego. Stąd też kamień raz dwa wylądował w jednej z przytroczonych do pasa barda sakw. Ot, na pamiątkę.
Chociaż w dalszym ciągu nie sądził, by był w stanie kiedyś zapomnieć to wszystko. Kiedy minęła już jego pierwotna brawura i kiedy musiał wrócić na statek piratów, jakoś mimochodem zamyślił się, a potem zwrócił do jednego z idących obok piratów.
- Ten wasz kapitan - zaczął marzycielsko - to taka cicha woda, zdaje mi się?
- Nie zdaje - brzmiała burkliwa odpowiedź; dopiero teraz zresztą sam poeta zauważył, że jego ponury rozmówca twarz ma przyzdobioną kwiatami krwawych rozbryzgów. Mimo to postarał się trzymać fason.
- Widzieć go w walce… ha, szedł jak burza! Dziw bierze, że nie wziął tego statku we własne ręce, coby go zatopić, bo patrząc po nim to dałby radę!
Ale na to entuzjastyczne stwierdzenie nie dostał już odpowiedzi, pirat mruknął tylko coś o szczurach lądowych i zaraz odbił, żeby zająć się czymś innym. Lasota, znowu nieco zamyślony i z przekrzywionym nieco beretem, ruszył w nieznanym sobie kierunku, byle tylko oderwać się na trochę od tej hałastry. Gdy tylko przeniesiono ostatnie skrzynie lazurytu, ci podnieśli bowiem znowu hałas. Zdawało się, że mieli zamiar świętować.
Dziwne jednak, że tego samego zamiaru nie podzielał ich kapitan.
Nieco się poeta zdumiał, widząc go tutaj - nadal uwalanego krwią i zmierzającego wyraźnie do swojej kajuty, gdzieś pewnie nad pokładem. Panowie musieli się minąć.
- Dobry łup! - pochwalił Lasota takim tonem, jakby gratulował mu zaślubin. Wyszło nieco niezręcznie. - Ale… spodziewałbym się większej radości po waszej kapitańskiej mości.
Myśli zżerały Jespina od środka; dokąd prowadzi ta mapa, co skrywa, dlaczego nieszczęsny kapitan przeciwnego statku chciał ją ukryć? Same pytania - zero odpowiedzi. Wracając na swój statek, nawet nie raczył spojrzeć na łup. On po prostu wiedział, że ta mapa MUSI skrywać coś bardziej drogocennego, ale żeby ją lepiej zbadać, potrzebuje pobyć w samotności. A tylko jego kajuta - sanktuarium spokoju, willa na oceanie - mogła mu tę samotność zapewnić. Więc kiedy postawił nogi na swoim pokładzie, ruszył szybkim marszem do pomieszczenia. I kiedy już miał przekroczyć progi swojej kwatery, z jego myśli wytrącił go Bard. Ten tylko powiedział coś wesołym tonem. Jespin nawet nie zrozumiał tych słów; był za mocno przejęty. Jedynie co zrobił, to spojrzał na mężczyznę i wyraźnie swoim wzrokiem jednego oka dał sygnał "Nie mam teraz czasu do jasnej cholery, przyjdź później". I nawet nie zdążył zobaczyć reakcji świeżego majtka, minął kilka kroków i trzasnął drzwiami od kajuty, a chwilę później zamknął się na klucz. Z zewnątrz można było usłyszeć potężne kliknięcie zamka.
-Chodź Laska! Czas uczcić zwycięstwo. - Zawołał jeden z braci, próbując odciągnąć artystę od Jespina. Po czym na pokładzie zaczęła grać muzyka. Okazało się, że Hugo potrafi grać na akordeonie.
-Co ty skrywasz, psia mać... - Zamruczał cicho pod nosem kapitan, siedząc przy biurku i przyglądając się znalezisku. Mapa sama w sobie nie była nad wyraz wyróżniająca; ot, kawałek zabrudzonego pergaminu z poszarpanymi krawędziami, do tego niestarannie pomalowane trzy zielone punkty (co pewnie symbolizują wyspy) na tle niebieskiego oceanu. Dodatkowo w górnym, prawym rogu umieszczona została róża wiatrów, a dookoła zielonych wysepek porozrzucane były czerwone kreski.
Pierwsza myśl jaka wpadła piratowi do głowy, była dosyć banalna - porówna mapę z innymi. Wyjął z biurka mapę całej środkowej Alaranii i zaczął szukać pierw na oceanie Jadeitów, potem w okolicach morza cienia. Jednak nic nie znalazł, dlatego wziął kolejną mapę (tym razem całego kontynentu), i po czterech godzinach mozolnego przeglądania i porównywania obu map, nadal był z pustymi rękoma.
-W cholerę z tobą! - wykrzyknął zmęczony Jespin, po czym położył głowę na blacie i zasnął.
Nim się zbudził, nastał nowy świt.
-Chodź Laska! Czas uczcić zwycięstwo. - Zawołał jeden z braci, próbując odciągnąć artystę od Jespina. Po czym na pokładzie zaczęła grać muzyka. Okazało się, że Hugo potrafi grać na akordeonie.
-Co ty skrywasz, psia mać... - Zamruczał cicho pod nosem kapitan, siedząc przy biurku i przyglądając się znalezisku. Mapa sama w sobie nie była nad wyraz wyróżniająca; ot, kawałek zabrudzonego pergaminu z poszarpanymi krawędziami, do tego niestarannie pomalowane trzy zielone punkty (co pewnie symbolizują wyspy) na tle niebieskiego oceanu. Dodatkowo w górnym, prawym rogu umieszczona została róża wiatrów, a dookoła zielonych wysepek porozrzucane były czerwone kreski.
Pierwsza myśl jaka wpadła piratowi do głowy, była dosyć banalna - porówna mapę z innymi. Wyjął z biurka mapę całej środkowej Alaranii i zaczął szukać pierw na oceanie Jadeitów, potem w okolicach morza cienia. Jednak nic nie znalazł, dlatego wziął kolejną mapę (tym razem całego kontynentu), i po czterech godzinach mozolnego przeglądania i porównywania obu map, nadal był z pustymi rękoma.
-W cholerę z tobą! - wykrzyknął zmęczony Jespin, po czym położył głowę na blacie i zasnął.
Nim się zbudził, nastał nowy świt.
- Zwycięstwo, tak jest… - mruknął bard, ale jeszcze chwilę potem, kiedy odciągano go już w stronę rozświetlonego kambuza, zerknął w zadumie za siebie, na te drzwi, za którymi zniknął kapitan. Rzecz była doprawdy zastanawiająca… Ale nie da się myśleć nad niczym zbyt długo, jeżeli zaraz gdzieś kto otworzy beczułkę wina, wystawi trochę sera na zagryzkę, wyciągnie karty lub kości do gry, a w końcu: gdy zabrzmi skoczna muzyka! Jak się bawić, to się bawić, nie ma co za dużo kombinować. A o tym, że do akordeonu doskonale pasował flet, to nie trzeba było nikogo przekonywać - wystarczyło wbić się odpowiednio w melodię graną przez jednego z piratów (potem okazało się, że ma na imię Hugo) i zaraz wszyscy ryknęli radośnie, wznosząc kufle na cześć swojego nowego muzyka. Może była w tym wina jakiejś niepojętej magii w granej melodii - ta sama w sobie była bowiem tak wesoła, jakby miała moc rozpędzenia każdego kłębowiska chmur, jakby mogła odpędzać zarazy i podrywać całe miasta do tańczenia. A może sami kamraci, oddychający chmielowym powietrzem, sami z siebie byli coraz radośniejsi. Trudno orzec, ale nie było komu rozstrzygać tej kwestii, bo prędko wszyscy bawili się już zbyt dobrze. I nie była to wcale taka zabawa, jaką spotyka się w byle miejskiej karczmie - tu brakowało karczmarza, który mógłby towarzystwo uspokoić w razie rozruchów, brakowało nawet kapitana, nikogo więc nie dziwiło, gdy po jakiejś wyjątkowo burzliwej karcianej potyczce w ruch poszły noże (na szczęście ucierpiał tylko blat stołu) albo gdy absolutnie pijani załoganci postanowili urządzić sobie konkurs w rzucie rzepą do morza. Gdzieś przewalały się pięknie niebieskie kamienie, gdzie indziej ktoś stawiał w zakład jakieś rodowe pamiątki - brakowało, ma się rozumieć, jedynie kobiet, ale może ci tutaj byli już przyzwyczajeni do takiego morskiego celibatu. W każdym razie nikt niczego Lasocie nie proponował. A on i tak dobrze się bawił, głównie od momentu, w którym nauczono go, jak powinno pić się rum: na szybko, bez zmyślenia i dla ogólnej radości. Wszystko udało się wypełnić.
O tym, co działo się potem, nie umiałby opowiedzieć nawet sam bard. Na pewno zaistniał jakiś konkurs na to, który muzykant potrafi lepiej sparodiować drugiego. Na pewno to jemu, Lasocie, przypadł za to w nagrodę wieniec z naci pietruszki. Na pewno pod koniec zrobiło się jakoś leniwie i sennie i na pewno ostatni popadali spać niedługo przed nastaniem świtu. Ale co było gdzieś pomiędzy, kto wybił dziurę w wielkim garze na zupę albo gdzie podział się zwój liny z pokładu - tego najpewniej nikt nie pamiętał.
A potem - cóż, potem nastał dzień potężnego kaca.
Lasota obudził się w hamaku, którego jeszcze dzień wcześniej na pewno nie było na pokładzie. Po jakimś czasie zorientował się zresztą, że to wcale nie prawdziwy hamak, ale czyjeś portki, rozwieszone między głównym masztem a jakąś liną. Poeta przeciągnął się leniwie, ziewnął kilka razy, dopiero poprawił beret, który dotąd osłaniał mu oczy przed słońcem i dopiero leniwie ześlizgnął się na pokład. Tam zresztą też nie czekał go jakiś szczególny ruch. Raczej znakomita część załogi przejawiała oznaki solidnego przepicia; jeśli już ktoś wymieniał spojrzenie z barem, było to zupełnie niewidzące spojrzenie.
- Cienie ludzi! - chrypął Lasota, opierając się o kogoś, kto zmywał pokład. Ten nawet nie zauważył. - Cienie tych, których wytrawił do cna potwór procentów, martwe wizje nawiedzające ten okręt… a wczoraj jeszcze było tak radośnie! Zawsze to samo, do kroćset…
Ale że własne gadanie przyprawiało go o ból głowy, to zamknął się i ruszył do kuchni. Jeszcze wczoraj na sto procent widział tam gdzieś butlę słodkiej wody - i odnalazł ją i tym razem, zakopaną wśród nieskończonego bałaganu, jaki się tu wczoraj pojawił. Usiadł bard pośrodku stołu, odkorkował butlę i pociągnął z tuzin solidnych łyków, nim w końcu przestało go suszyć. Ależ było warto!
O tym, co działo się potem, nie umiałby opowiedzieć nawet sam bard. Na pewno zaistniał jakiś konkurs na to, który muzykant potrafi lepiej sparodiować drugiego. Na pewno to jemu, Lasocie, przypadł za to w nagrodę wieniec z naci pietruszki. Na pewno pod koniec zrobiło się jakoś leniwie i sennie i na pewno ostatni popadali spać niedługo przed nastaniem świtu. Ale co było gdzieś pomiędzy, kto wybił dziurę w wielkim garze na zupę albo gdzie podział się zwój liny z pokładu - tego najpewniej nikt nie pamiętał.
A potem - cóż, potem nastał dzień potężnego kaca.
Lasota obudził się w hamaku, którego jeszcze dzień wcześniej na pewno nie było na pokładzie. Po jakimś czasie zorientował się zresztą, że to wcale nie prawdziwy hamak, ale czyjeś portki, rozwieszone między głównym masztem a jakąś liną. Poeta przeciągnął się leniwie, ziewnął kilka razy, dopiero poprawił beret, który dotąd osłaniał mu oczy przed słońcem i dopiero leniwie ześlizgnął się na pokład. Tam zresztą też nie czekał go jakiś szczególny ruch. Raczej znakomita część załogi przejawiała oznaki solidnego przepicia; jeśli już ktoś wymieniał spojrzenie z barem, było to zupełnie niewidzące spojrzenie.
- Cienie ludzi! - chrypął Lasota, opierając się o kogoś, kto zmywał pokład. Ten nawet nie zauważył. - Cienie tych, których wytrawił do cna potwór procentów, martwe wizje nawiedzające ten okręt… a wczoraj jeszcze było tak radośnie! Zawsze to samo, do kroćset…
Ale że własne gadanie przyprawiało go o ból głowy, to zamknął się i ruszył do kuchni. Jeszcze wczoraj na sto procent widział tam gdzieś butlę słodkiej wody - i odnalazł ją i tym razem, zakopaną wśród nieskończonego bałaganu, jaki się tu wczoraj pojawił. Usiadł bard pośrodku stołu, odkorkował butlę i pociągnął z tuzin solidnych łyków, nim w końcu przestało go suszyć. Ależ było warto!
Około wczesnego południa, kapitan wreszcie wybudził się z ciężkiego snu. Śnił mu się koszmar, a dokładniej wszystkie dusze wszystkich istot, które kiedykolwiek zginęły z jego ręki. Jednak w jego śnie sami zabici nie byli najgorsi. Oj nie... Najgorszy okazał się widok twarzy krewnych i bliskich nieszczęsnych nieboszczyków, których wzrok potrafił wywołać potężne dreszcze na plecach. Te łzy, tyle smutku... Jak widać nawet pirat posiada chociażby najmniejsze serce, które w przypadku Jespina okazało się ruszyć w najmniej odpowiednim momencie. Gdy się zbudził, gwałtownie niczym kula armatnia odciągnął głowę od stołu, wystrzeliwując przy tym strużkę śliny nazbieranej podczas nocy. A gdy wreszcie wstał z krzesła, rozebrał się do naga i zrobił szybką kąpiel w drewnianej wanience, stojącej w jednym z rogów pomieszczenia. Chłód morskiej wody wymieszanej z aromatycznymi solami, postawił w końcu kapitana na nogi. Odświeżony założył nowe ubrania - stare wrzucił do wody, w której się kąpał (i tak już miała zostać wylana, co się będzie marnować?) i oficjalnie rozpoczął kolejny dzień. Zabrał ze stołu tajemniczą mapę i schował ją do kieszeni płaszcza, po czym zszedł na pokład. Widok wszystkich poddanych, którzy zostali opętani przez kaca, nie narobił dobrego humoru kapitanowi.
-Co się tu dzieje pijusy jedne? Pobudka! - Wrzasnął. Krzyk zdecydowanie dla pół-pijanych ludzi, nie jest najbardziej przyjemny, dlatego wszyscy majtkowie w zasięgu jego głosu skulili głowy.
-Paniiie *CHLIP* Kapitanie... Melduję.... gotowość bojową... - Oznajmił leżący na stosie lin Hugo, facet zdecydowanie na chwilę obecną nie nadawał się do żadnej pracy. Aby zbudzić mężczyznę z pijackiego snu, doktor Jespin zastosował kurację ekspresową - zabrał z podłogi przypadkowe wiadro z nieznaną cieczą, (małe szanse by to była woda) i wylał całą zawartość na głowę śpiocha. Ledwo Hugo zdążył ogarnąć co się stało, a już stanął na swych karłowatych nóżkach.
-Co jest kur... Kapitan? Melduję się na stanowisku! - Powiedział, tym razem w pełni trzeźwy majtek.
-Bardzo się cieszę. - Odpowiedział z uśmiechem na twarzy pirat, po czym dodał. -Mam już dla ciebie rozkaz, zastosuj mój sposób na kaca innym kolegom.
-Tak jest! - zasalutował i poszedł wypełnić polecenie. Jespin natomiast udał się do jadalni, głodny był tak, że zjadłby wielbłąda... wieloryba z płetwami. Nie minęła minuta, a już znalazł się w pomieszczeniu gastronomicznym. Przysiadł się do siedzącego barda. Facet był niby na kacu, ale nie jak inni - dało się z nim skontaktować.
-Ciężki dzień, a bardziej noc. Co? - Zapytał ironicznie pirat, zagryzając kawał pieczonego mięsa, który leżał nietknięty na talerzu. Chyba ktoś zapomniał zjeść kolację... Po jakimś czasie wyjął zagadkową mapę i przyjrzał jej się uważnie. Znów nic nie ustalił. Gdy już miał ją schować, zauważył że część pergaminu zmienia barwę pod wpływem światła. Od razu zabrał świeczkę leżącą na stole i przyłożył ją na bezpieczną odległość do mapy. W centrum malowidła pojawił się napis - Gdzie płyną łzy
-Gdzie płyną łzy... Skąd mam to wiedzieć? - Powiedział na głos zdezorientowany Jespin.
-Co się tu dzieje pijusy jedne? Pobudka! - Wrzasnął. Krzyk zdecydowanie dla pół-pijanych ludzi, nie jest najbardziej przyjemny, dlatego wszyscy majtkowie w zasięgu jego głosu skulili głowy.
-Paniiie *CHLIP* Kapitanie... Melduję.... gotowość bojową... - Oznajmił leżący na stosie lin Hugo, facet zdecydowanie na chwilę obecną nie nadawał się do żadnej pracy. Aby zbudzić mężczyznę z pijackiego snu, doktor Jespin zastosował kurację ekspresową - zabrał z podłogi przypadkowe wiadro z nieznaną cieczą, (małe szanse by to była woda) i wylał całą zawartość na głowę śpiocha. Ledwo Hugo zdążył ogarnąć co się stało, a już stanął na swych karłowatych nóżkach.
-Co jest kur... Kapitan? Melduję się na stanowisku! - Powiedział, tym razem w pełni trzeźwy majtek.
-Bardzo się cieszę. - Odpowiedział z uśmiechem na twarzy pirat, po czym dodał. -Mam już dla ciebie rozkaz, zastosuj mój sposób na kaca innym kolegom.
-Tak jest! - zasalutował i poszedł wypełnić polecenie. Jespin natomiast udał się do jadalni, głodny był tak, że zjadłby wielbłąda... wieloryba z płetwami. Nie minęła minuta, a już znalazł się w pomieszczeniu gastronomicznym. Przysiadł się do siedzącego barda. Facet był niby na kacu, ale nie jak inni - dało się z nim skontaktować.
-Ciężki dzień, a bardziej noc. Co? - Zapytał ironicznie pirat, zagryzając kawał pieczonego mięsa, który leżał nietknięty na talerzu. Chyba ktoś zapomniał zjeść kolację... Po jakimś czasie wyjął zagadkową mapę i przyjrzał jej się uważnie. Znów nic nie ustalił. Gdy już miał ją schować, zauważył że część pergaminu zmienia barwę pod wpływem światła. Od razu zabrał świeczkę leżącą na stole i przyłożył ją na bezpieczną odległość do mapy. W centrum malowidła pojawił się napis - Gdzie płyną łzy
-Gdzie płyną łzy... Skąd mam to wiedzieć? - Powiedział na głos zdezorientowany Jespin.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości