Warownia Nandan-Ther ⇒ [Miasto]Czas przygotowań.
- Vivien
- Przybysz z Krainy Rzeczywistości
- Posty: 84
- Rejestracja: 14 lat temu
- Rasa: Przemieniona
- Profesje:
- Kontakt:
- Nieufność leży w naturze człowieka, ludzie lubią intrygi i wszelkie udziwnienia. Rzadko spotyka się takich, którzy tego nie robią. A jeszcze rzadziej takich, którzy ufają komuś na słowo. Jeszcze nie wiem czy pojadę. Uwierz mi, ja nie jestem taka jak wy, nie potrafię ot tak zdecydować o podróży z gronem wojowników. Naprawdę nie wiem jaką decyzję powinnam podjąć - rzekła. Zaiste nie wiedziała co mogłaby więcej powiedzieć, mężczyzna był dla niej kimś kogo nie pojmowała, nigdy wcześniej nie znała nikogo, kto ufałby bez jakiegoś potwierdzenia. Poza tym faktycznie nadal nie miała pojęcia jaką decyzję podjąć.
"Moje dni krótkie na płaczu padole, Obfite w rozkosz, lecz płodniejsze w bole - Przecież pomiędzy rozkosze i trudy. Przeszedłem życie nie doznawszy nudy.."
Po raz pierwszy na obliczu mężczyzny pojawiło się zniecierpliwienie, ledwo widoczne na horyzoncie ciemne chmury. Trwało to jednak chwilę, i jego oblicze znów złagodniało jednak, nabrało powagi.
- Dobrze jak sobie życzysz - wstał powoli, spojrzał jeszcze raz uważnie na nią, w porannym słońcu w jego oczach błyszczała złość.
- Odwiedzę cię jeszcze, na razie wypoczywaj i zdrowiej - mówił przyjaźnie i łagodnie.
Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia, dbając by cicho zamknąć drzwi. Potem oddalił się równie uważnie, nie chciał w końcu by nagle od hałasu rozbolała ją głowa, dziś zdawało mu się że nie wygląda wcale lepiej niż wczoraj. Po drodze warknął na swoich ludzi " siodłajcie trzy konie", udał się do siebie by ubrać inny strój i zszedł na dół. Z każdym krokiem rosła w nim złość, nie znał dokładnie przyczyny tej emocji, ale czuł że wzbiera się w nim, grzmi jak w czas burzy. Jego dwóch wojowników czekało już z końmi, chwycił cugle swojego wierzchowca, przerzucił wodze na siodło i wskoczył. szarpnął wodze, koń zarżał zatańczył kopytami na dziedzińcu i ruszył galopem przed siebie. Dwóch ludzi ruszyło za nim w ślad. Ściął drogę klucząc między domami, wreszcie czując że duszone emocje puszczają, znajdując ucieczkę w tej szalonej jeździe. Koń chrapał, rżał i pędził co sił w nogach, kręcąc się, wyginając całe swoje ciało, przyśpieszając z każdym okrzykiem. W końcu dotarli do bramy, wcisnęli się między dwa wozy, które właśnie zakorkowały prawie całą uliczkę i zupełnie już wolni ruszyli cwałem. Eohaid nie wiedział gdzie jedzie, w jakim kierunku, w jakim celu, po prostu pędził, pozwolił by wiatr porwał mu zbędne myśli, poczucie ciasnoty jaką czuł w tym mieście, gniewu jaki rozgorzał w nim samym. Popuścił wodze, pozwolił wierzchowcowi pędzić przed siebie, wzbijać piasek drogi, wystukiwać szalony rytm na drodze. Jak w ojczyźnie gdzie nikt nie był ograniczony, gdzie równiny ciągnęły się dniami i tygodniami, gdzie nie było tych wszystkich spisków, przesadnej nieufności, gdzie żyło się surowo ale w ładzie z przyrodą. Pędzili dopóki ich konie nie zlały się potem i pianą, wtedy dopiero zawrócili je w stronę miasta.
Dopiero późnym wieczorem stukot koni na dziedzińcu ogłosił ich powrót, wojownicy zdążyli już się zdenerwować nieobecnością swojego pana i z dużą radością przywitali go na progu gospody. Arcyksiążę pokiwał głową na ich pojawienie się doceniając ich obecność i wszedł do środka. Zastanawiał się czy chce mu się znów prowadzić rozmowę z czarodziejką. Dziś miał dosyć rozmowy z nią, która w sumie nie prowadziła do niczego. Ona nie wierzyła w jego dobre intencje, a jemu nie chciało się naprawiać jej świata. Nie wiedział czemu, aż tak zirytowała go, dlatego uznał że dziś da sobie spokój. Umył się zatem, zjadł coś i udał się na spoczynek.
- Dobrze jak sobie życzysz - wstał powoli, spojrzał jeszcze raz uważnie na nią, w porannym słońcu w jego oczach błyszczała złość.
- Odwiedzę cię jeszcze, na razie wypoczywaj i zdrowiej - mówił przyjaźnie i łagodnie.
Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia, dbając by cicho zamknąć drzwi. Potem oddalił się równie uważnie, nie chciał w końcu by nagle od hałasu rozbolała ją głowa, dziś zdawało mu się że nie wygląda wcale lepiej niż wczoraj. Po drodze warknął na swoich ludzi " siodłajcie trzy konie", udał się do siebie by ubrać inny strój i zszedł na dół. Z każdym krokiem rosła w nim złość, nie znał dokładnie przyczyny tej emocji, ale czuł że wzbiera się w nim, grzmi jak w czas burzy. Jego dwóch wojowników czekało już z końmi, chwycił cugle swojego wierzchowca, przerzucił wodze na siodło i wskoczył. szarpnął wodze, koń zarżał zatańczył kopytami na dziedzińcu i ruszył galopem przed siebie. Dwóch ludzi ruszyło za nim w ślad. Ściął drogę klucząc między domami, wreszcie czując że duszone emocje puszczają, znajdując ucieczkę w tej szalonej jeździe. Koń chrapał, rżał i pędził co sił w nogach, kręcąc się, wyginając całe swoje ciało, przyśpieszając z każdym okrzykiem. W końcu dotarli do bramy, wcisnęli się między dwa wozy, które właśnie zakorkowały prawie całą uliczkę i zupełnie już wolni ruszyli cwałem. Eohaid nie wiedział gdzie jedzie, w jakim kierunku, w jakim celu, po prostu pędził, pozwolił by wiatr porwał mu zbędne myśli, poczucie ciasnoty jaką czuł w tym mieście, gniewu jaki rozgorzał w nim samym. Popuścił wodze, pozwolił wierzchowcowi pędzić przed siebie, wzbijać piasek drogi, wystukiwać szalony rytm na drodze. Jak w ojczyźnie gdzie nikt nie był ograniczony, gdzie równiny ciągnęły się dniami i tygodniami, gdzie nie było tych wszystkich spisków, przesadnej nieufności, gdzie żyło się surowo ale w ładzie z przyrodą. Pędzili dopóki ich konie nie zlały się potem i pianą, wtedy dopiero zawrócili je w stronę miasta.
Dopiero późnym wieczorem stukot koni na dziedzińcu ogłosił ich powrót, wojownicy zdążyli już się zdenerwować nieobecnością swojego pana i z dużą radością przywitali go na progu gospody. Arcyksiążę pokiwał głową na ich pojawienie się doceniając ich obecność i wszedł do środka. Zastanawiał się czy chce mu się znów prowadzić rozmowę z czarodziejką. Dziś miał dosyć rozmowy z nią, która w sumie nie prowadziła do niczego. Ona nie wierzyła w jego dobre intencje, a jemu nie chciało się naprawiać jej świata. Nie wiedział czemu, aż tak zirytowała go, dlatego uznał że dziś da sobie spokój. Umył się zatem, zjadł coś i udał się na spoczynek.
Kiedy nadszedł kolejny dzień, Eohaid jak zwykle odwiedził czarodziejkę. Tym razem jednak pożegnał się, jego czas dobiegł końca, ona zaś chyba nadal nie była przekonana. Życzył jej zatem zdrowia, opłacił tydzień z góry karczmy i wyruszył. Czuł że wyjeżdżając z miasta stracił tylko kilka dni, był zmęczony błądzeniem od wielu lat po tych ziemiach. Do tego rano otrzymał list od swojego namiestnika, w którym przyjaciel prosi go by ten wrócił jak najszybciej. Nie wiele mu pozostało do zrobienia, wysłał dwóch gońców ku ostatnim sojuszniczym państwom, a sam obrócił wreszcie konia pyskiem ku ojczyźnie. Z radością wierzchowiec ruszył raźnym cwałem, już czując wiatr w grzywie. Jego wojownicy nie mówiąc słowa, tak naprawdę pragnęli już ujrzeć swoje żony i dzieci. Pragnienie to rosło z każdym rokiem, zaś teraz daleko od swoich domów, marzyli już by ujrzeć rodziny. Dlatego nie oszczędzano wierzchowców, zatrzymując się tylko na kilka godzin snu, by jak najszybciej dotrzeć do domów. Eohaid wracał przygnębiony z wyprawy, owszem zebrał wiele sojuszów pokojowych ale żadnej żony. Kwestia żony, bolała go i wychodziła z rozmów jego podkomendnych coraz częściej. Miał swoje lata, zima mijała nie ubłagalnie za zimą, państwo stawało się pod jego rządami coraz mocniejsze i bogatsze. Jedynie tron pozostawał nie pewny. Eohaid wieczorami zaczynał szeptem modlić się do bogini Epone, by wybrała mu żonę, by zadbała o przyszłość swego ludu. dziwnie się czuł słuchając własnych słów, dotąd nie prosił o nich bogów, czuł zatem że staje się bezsilny w tej sprawie. Odrzucił jednak te myśli, każdego dnia wyglądał już znanych mu pastwisk i równin Lirien.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości