[Pamiętnik pielgrzyma Romira - przed tragedią do teraz]
Nazywam się Romir, tej wiosny ukończyłem 22 lata.
Imię moje pochodzi od słów "Ridentes ad mortem" co oznacza "Śmiejący się ze śmierci." . Ktoś może rzec, że to zuchwałe imię, jednak nie nadano mi go bez przyczyny. Ale po kolei.
Urodziłem się w miasteczku znajdującego się na terenach należących do Królestwa Demary, w czasie wybuchu epidemii, którą rozniosły chore Arratoi'e.
Moja matka była uzdrowicielką. To ona zapoczątkowała u mnie ciekawość związaną z ziołolecznictwem i warzeniem mikstur. Z kolei ojciec był malarzem. najmowali go mieszkańcy, duchowieństwo oraz szlachta, aby uwiecznił na płótnie szczególne dla nich momenty. Również i w jego dziedzinie próbowałem sił, ale nie miałem do tego typu zajęcia daru. Mam jeszcze dwójkę rodzeństwa. Starsza siostra jako jedyna z niewielu kobiet w Demarze dostąpiła zaszczytu pracowania w królewskim banku. Młodsza z sióstr to kokietka i tylko bale jej w głowie. Mimo usilnych starań rodziców, bardziej interesuje ją uwodzenie naiwnych mężczyzn niż pójście w ślady starszej siostry.
[NARODZINY]
Po krótkim wstępie pora wyjaśnić znaczenie mojego imienia.
Jak napisałem na początku, urodziłem się w czasie szalenia epidemii. Co prawda skutki jakie ze sobą niosła nie były poważne dla osób dorosłych czy nawet dzieci, ale dla niewiniątek i płodów noszonych w brzuchach matek była zabójcza. Kobiety dotknięte tą chorobą traciły swoje potomstwo jeszcze przed czasem rozwiązania. Moja matka jako uzdrowicielka miała kontakt z zarażonymi i było kwestią czasu, jak choroba ją dopadnie. Pomimo, że nosiła mnie w swoim łonie, naczelnik szpitala nakazał jej jak i innym ciężarnym zajmować się chorymi, którzy wymagali opieki, bo stwierdził, że i tak każda z nich straci potomstwo.
Gdy po wielu miesiącach ciąży nadszedł czas, kiedy to moja matka miała mnie porodzić, na jej ciele były widoczne ślady choroby, więc już wiedziała, że straciła dziecko. Każda poprzednia kobieta straciła maleństwo, dlaczego ona ma być wyjątkiem.
Po kilku chwilach bólu i konwulsji pojawiłem się na świecie. I tu się stało coś nieoczekiwanego. Położna miała już owinąć mnie w płótno, używane do zakrywania ciał zmarłych, kiedy małe, blade ciałko się poruszyło i wydało z siebie okrzyk. Zebrani ludzie zaczęli klękać i oddawać cześć Prasmokowi, że ten pozwolił mi żyć..
Zaraz potem nadano mi imię Romir, tj. śmiejący się ze śmierci.
[MŁODZIEŃCZE LATA]
Następne lata mojego życia spędziłem w rodzinnym mieście, poznając otaczający mnie świat i prawa w nim panujące.
Chyba jako jedno z niewielu dzieci lubiłem przesiadywać przed książkami. Z roku na rok moja ciekawość rosła. Zacząłem przeprowadzać małe doświadczenia, aby sprawdzić, czy to co napisali w księgach jest prawdą. Oczywiście doświadczenie były przeprowadzane z dziecięcą naiwnością i niewiedzą, przez co wielokrotnie dostawałem lanie od rodziców, za zmarnowanie składników kuchennych, alchemicznych czy dosypywanie proszków do jedzenia, których jedynym efektem był dziwny posmak. Również i lokalne zwierzęta nie miały lekko. Próbując różnych technik oswajania, nie raz zostałem pogryziony czy podrapany. Raz nawet mały cielaczek kopnął mnie w nos, kiedy próbowałem go skarcić, szarpiąc za ogon.
W okresie dorastania zebrały się nade mną ciemne chmury. Plaga pozostawiła na mnie swoje znamię. W porównaniu do ludzi urodzonych przed lub po wybuchu epidemii, moje ciało było inne, słabe. Moja skóra miała blady odcień. Nawet słońce nie mogło mnie dostatecznie opalić. Z tego powodu mieszkańcy śmiali się, że wyglądam jak jeden z nieumarłych. Stan mojego wzroku się pogorszył, przez co mogłem zapomnieć o tym, aby zostać łucznikiem w armii. Co więcej, na głowie pojawiały mi się siwe włosy, dzięki czemu wyglądałem na kogoś, kto zaczyna tracić swą siłę witalną i zmierza ku starczemu trybowi życia. Nawet przyrost masy mięśniowej był zdecydowanie wolniejszy niż u pozostałych, a trenowałem ciężej niż ktokolwiek. Moja słaba postura była powodem ataków i kpin ze strony innych młodzieńców, którzy strojeniem sobie ze mnie żartów chcieli popisać się przed pannami. Ktoś mi nawet zasugerował, że lepiej, abym pogodził się z swoim losem i zmienił nastawienie, bo wygląda na to, że moje życie się niedługo skończy. Byłem z tego powodu rozgniewany, jednak w głębi czułem, iż ta złośliwa rada może być mi pomocną. Zacząłem się mentalnie zmieniać. Stawałem się wytartym z emocji, przestało mnie interesować życie społeczne, niemal codziennie odwiedzałem świątynie kultu Prasmoka lub bibliotekę i starałem się żyć tak, jak gdyby to rzeczywiście były moje ostatnie miesiące. Żałowałem, że nie miałem okazji, aby założyć rodzinę i dorobić się majątku. A jedynie co po sobie pozostawię, to obraz wiecznie chorego chłopaka, któremu raz udało się ograć śmierć. Zresztą, ta cały czas się o mnie upominała. Doprawdy, tyle razy ile ulegałem wypadkom, czy to mnie dzikie sfory psów atakowały, czy zaczynałem chorować na poważne choroby, nie mogło brać się z czystego przypadku. Czasem myślałem że władcy życia i śmierci się mną bawią. Raz nawet jakiś kapłan sobie zażartował, że jestem napiętnowany przez śmierć, bo niemożliwością jest, aby takie wypadki, zdarzały się w takich ilościach, jednemu człowiekowi. Ale jednocześnie mam niesamowitą przychylność Nieba, bo zawsze wychodziłem z takich sytuacji prawie nietknięty.
[POCZĄTEK DOROSŁOŚCI]
Nastał rok moich 18-tych urodzin. Zgodnie z powszechnym prawem musiałem przejść szereg procedur, z których dwie należało wykonać jak najszybciej. Pierwszą z nich było stawienie się w koszarach, aby ocenili moje właściwości i ewentualną przydatność w walce. Po przejściu kilku badań, został ogłoszony werdykt, z którego wynikało, że poza jakąś tam siłą i zręcznością nie nadaje się, aby chociażby spisywać pozycje poszczególnych oddziałów, bo na polu walki nie rozróżniłbym wrogów od sojusznikami, a poza tym nie mam odpowiedniej kondycji, aby biegać z założoną na sobie zbroją. Prawdę mówiąc ucieszyło mnie to. Uważam, że z żołnierskiego życia cieszą się tylko głupcy, bo kto mądry chciałby walczyć w obronie jakiś spasionych możnowładców, którzy posyłają swoich ludzi na śmierć z powodu prywatnych zatargów.
Drugą procedurą było odwiedzenie w świątyni, abym dostąpił błogosławieństwa z rąk arcykapłana. Cóż, przychylność sił wyższych oraz ich łaski przydałyby mi się, zwłaszcza, że śmierć wyjątkowo mi się naprzykrza.
W drodze do świątyni mijałem wielu z tych, którzy mówili, że nie doczekam tego czasu. Teraz chodzą ze spuszczonymi głowami w akcie przeprosin za to, co mi wróżyli. Nie czułem do nich urazy. Nawet było mi ich żal.
Właśnie miałem wejść się do świątyni, kiedy przed samą bramą zaczepił mnie jakiś starzec, który wręczył mi dziwnie wyglądający kamień w kształcie jajka. Byłem zdziwiony tą sytuacją. Próbowałem zapytać się, co ten podarek ma znaczyć, ale jedynie co usłyszałem, to jakiś bełkot o prezencie z Gór Druidów dla godnego opiekuna. Miałem właśnie chwycić dziwaka i wcisnąć mu ten podarek z powrotem, jednak za mną stał już kapłan, który chwycił mnie za ramię i zaciągnął do wnętrza świątyni, bo wszystko jest gotowe i czekają tylko na mnie.
Po wszystkim mogłem wreszcie wrócić do domu. Zmęczony padłem na swoje łóżko. Z kieszeni mojego płaszcza wyturlało się kamienne jajko, które otrzymałem przed świątynią. Nie wiedząc co z tym zrobić odłożyłem je na kominek. Przez chwilę nawet zdawało mi się, że w momencie dotknięcia ciepłej od ognia cegły, jajko się poruszyło. Uznałem, że to tylko moja wyobraźnia i pogrążyłem się w śnie.
Kilka dni później spostrzegłem, że jajko zaczęło zmieniać kolor i od czasu do czasu zdawało się poruszać. W pewnej chwili zewnętrzna warstwa zaczęła pękać. Zdziwiłem się, że kamień od tak może zacząć się kruszyć. Jakaś niewidzialna siła sprawiła, że kamienne jajko stoczyło się z półki i spadło na podłogę. Impet upadku sprawił, że pękło na pół. Co ciekawe środek nie był lity, a pusty. Coś zaczęło się wygrzebywać z pomiędzy odłamków. Przetarłem oczy ze zdumienia. Spod pozostałości po skorupce wyłoniła się dziwna istota. Niby jaszczurka, ale ze skrzydłami i rogami. Chciałem już chwytać za jedną z grubszych ksiąg i rozgnieść to coś, gdy mała istotka zaczęła na mnie spoglądać i wydawać dźwięki niby piski, niby pomruki. Zawahałem się. Byłem przerażony, ale jednocześnie zdumiony tym co widzę. W końcu zdecydowałem się pozostawić małe dziwadło przy życiu i zobaczyć co z tego wyrośnie.
[PIELGRZYMKA]
Przez następne kilka lat doskonaliłem się w sztuce medycznej, wysławiania oraz studiowałem stare księgi, które znalazłem w piwnicach biblioteki.
Czując, że nadszedł już czas, podszedłem do egzaminu państwowego, który jakimś cudem zaliczyłem. Dzięki czemu udało mi się zdobyć rangę adepta.
Jako nowy adept miałem obowiązek wziąć udział w pielgrzymce do sanktuarium, znajdujące się w Lydia'i.
Przyszedł dzień opuszczenia miasta i udania się na pielgrzymkę.
Rodzice mnie pobłogosławili, a w prezencie otrzymałem od nich mały wisiorek, który jest u nas w rodzinie od wielu pokoleń. Wisiorek miał tą właściwość, że dzięki zaklętej w nim mocy mogłem porozmawiać z błąkającymi się duchami, aby w razie konieczności wskazywały mi drogę lub ostrzegały przed niebezpieczeństwem.
Po ostatnich pożegnaniach wziąłem na barki swoją torbę i podążyłem za grupą pielgrzymów.
Maszerowaliśmy przez wiele dni, zanim dotarliśmy do portu w mieście Dafne, w którym czekał na nas okręt. Jakimś szczęściem przez całą doczesną drogę nic się nie wydarzyło, nawet pogoda była idealna, a to wbrew wszelkim przekonaniom źle wróżyło.
Bowiem jeśli szczęście dopisuje przez dłuższy czas, to potem pech uderza z całą mocą. Jednak do czasu postawienia stóp na pokładzie okrętu, nikt się tym n ie przejmował.
Czas spędzony na morzu mijał powoli i beztrosko, do momentu w którym jeden z marynarzy nie oznajmił, że zbliża się sztorm. Przejęci tym co nas czeka zeszliśmy pod pokład i przygotowywaliśmy się na nadejście burzy. Wkrótce statkiem zaczęło kołysać na lewo i prawo. Słyszeliśmy zrywające się liny i beczki turlające się po pokładzie. Raz po raz jakiś marynarz wrzeszczał coś do swoich kamratów. Jakoś o północy, pogrążeni w głębokim śnie zostaliśmy zbudzeni przez kapitana, który zdołał jedynie krzyknąć "Trzymać się....!" Wielka fala uderzyła w burtę. Woda wdarła się pod pokład, nad nami było słychać trzask łamanych masztów, a cały okręt gwałtownie się przechylił na bok. Kadłub nie wytrzymał uderzeń nadnaturalnej wielkości fal oraz walających się luzem ciężkich przedmiotów. Miejscami pojawiły się sporej wielkości pęknięcia, a później ich miejsce zajęły wyrwy, przez które dosłownie rzecz ujmując wdzierająca się woda wymyła ze środka wszystko co możliwe, w tym mnie. Zdążyłem się jedynie chwycić jakiegoś kawałka beczki, po czym znalazłem się pod wodą. Wyporność drewna, którego się uchwyciłem wyniosła mnie na powierzchnię. Woda zalewała mi oczy. Przecierając je raz za razem widziałem jak nasz okręt pogrąża się w głębinie wraz z załogą i pielgrzymami, którzy zostali wewnątrz. Zmęczenie oraz chłód odbierały mi siły. Przyciągnąłem do siebie większy zbitek desek, na których się położyłem. Słyszałem wrzaski innych, jednak byłem zbyt skostniały, aby im pomóc. Chwilę po tym straciłem przytomność.
Nie wiem jak długo byłem nieprzytomny. Ocknąłem się, gdy Słońce było już wysoko na niebie. Poczułem, że coś siedzi mi na piersi, a wokół mojej twarzy powietrze jest zdecydowanie cieplejsze niż przy dłoniach i stopach. Spojrzałem przed siebie. Minęła chwila zanim zdołałem odzyskać zdolność ostrego widzenia (przynajmniej na moje możliwości). Tym, co na mnie siedziało, był mój chowaniec Pyrko. Przez cały czas buchał płomieniami, aby mnie ogrzać. Musiał robić to przez dłuższy czas, gdyż, cały dyszał i starał się szybko nabierać ogromne ilości powietrza. Rozejrzałem się. Wokół mnie leżały kawałki okrętu, a gdzieniegdzie ciała nieszczęśników. Zebrałem siły i wstałem. Moje szaty pielgrzyma były zupełnie przemoczone, ale nie to stanowiło największy problem. Straciłem cały dobytek. Zioła, mikstury, pieniądze, ubrania, jedzenie ... nowo poznanych ludzi. Zachował się jedynie wisiorek podarowany przez rodziców i sygnet adepta.
Wdrapałem się na pobliską górkę. W oddali dostrzegłem coś na kształt budynków, za nimi góry, a patrząc w drugą stronę jakąś rzekę i las. Począłem się zastanawiać gdzie jestem. Przywołałem pamięcią mapę i charakterystyczne punkty, które widziałem będąc na okręcie, a także kierunek rejsu. W końcu doszedłem do wniosku, że muszę być gdzieś po zachodniej stronie Starych Gór, słynących ze swoich wodospadów, a lasem Abbaddur. Wróciłem na wybrzeże. Osuszyłem ubrania i zebrałem to, co moim zdaniem było przydatne. Na sam koniec zebrałem ciała zmarłych i pochowałem ich pod kawałkami desek, tak aby zwłoki nie zostały rozprute przez lokalną faunę. Zmówiłem krótką modlitwę za ich dusze i ruszyłem w kierunku miasta u podnóża gór.
[Pamiętnik pielgrzyma - Elddar, pokój w strażnicy]
Miastem, do którego dotarłem było Elddar, wysunięte najbardziej na północny-wschód kontynentu. Tam też, po rozstrzygnięciu konfliktu pomiędzy handlarzami ryb, poznałem moich pierwszych towarzyszy. Dumnego i śmiałego Szapura oraz czarodziejkę magii wody Saynę, którą przyszło nam ratować z rąk mrocznego kultu, odpowiedzialnego za porwania i morderstwa tamtejszych mieszkańców.
Elddar było również miejscem, gdzie po raz pierwszy kogoś dotkliwie skrzywdziłem. Pomimo tego, że mordercom z kultu należała się kara, to jednak myśl o tym, że spowodowałem uszczerbek na czyimś zdrowiu, a nawet życiu, sprawia, że mimo działania w prawym celu, nie czuję się z tym dobrze. Jednak z tego wszystkiego też wiele wyniosłem. Przez niemal bezustanną walkę trochę się podszkoliłem we władaniu kosturem, mogłem również wykorzystać wiedzę zielarską do sporządzenia mikstury szaleństwa, przyszykowaną dosłownie na kolanie. I najważniejsze, poznałem moc wisiorka podarowanego przez rodziców. Okazało się, że nie tylko mogę się komunikować z pobliskimi duchami, ale także przebywać na granicy świata żywych i umarłych. Co więcej, jeśli na to pozwolę, to duchy mogą przejmować kontrolę nad moim ciałem oraz dodawać mi sił. Ma to jednak swoją cenę. Gdy przez dłuższy czas przebywam na granicy światów lub zbytnio się oddale od swojego ciała, czuję, że więź mego ducha z materialnym odpowiednikiem słabnie. Nie powinienem nadużywać tej mocy, dopóki nie zrozumiem jak to wszystko działa.
Kończąc, dzisiaj zamierzał opuścić tą miejscowość. Udam się do Lydia, w nadziei, że spotkam kogoś z moich okolić i uda mi się powrócić do Demary.