Nazywam się Roderick Gemelli i gdyby ktoś spytał mnie kiedyś "Dlaczego szlachcic nie ma domu?" To odpowiedziałbym mu następującym słowem "Paradoks". Bo tak w skrócie wyglądało moje życie. Moje i mojego brata-bliźniaka Fryderyka.
Choć pochodzimy z zamożnej, arystokratycznej, wampirzej rodziny czystej krwi (naszym herbem jest biały pentagram na czarnym kole) to nigdy nie posiadaliśmy stałej rezydencji, czy pałacyku. Urodziliśmy się w drodze i tylko takie życie znamy z czasów wczesnego dzieciństwa. Nasz ojciec, Bernard był kartografem. Nie jakimś pierwszym z brzegu - był najlepszy w swoim fachu. Jego prace do dziś służą akademią, marynarzom i niektórym królom. Odzwierciedlały rzeczywisty podział świata i jego topografię, były wspierane o dokładne opisy miejsc i zamieszkujących je stworzeń. Dzięki nim planowanie wojen i potyczek stawało się lepsze i przyjemniejsze, gdyż mapy prezentowały wszystko, zaczynając od granic kotlin i wzniesień, a kończąc na zaznaczonych meandrach i zakolach rzecznych. Wszystko z dokładnością do milimetra. Taka praca niosła ze sobą jednak pewne konsekwencje. Jedna z nich sprawiła, że pierwsze trzydzieści lat życia spędziłem wraz z bratem i innym rodzeństwem (łącznie było nas pięcioro) na trakcie, podróżując od miasta do miasta, od wsi do wsi, od jednego wybrzeża po drugie, a czasami nawet i dalej, po oceanie. Ale mimo wszystko nie cierpieliśmy na brak gotówki, czy szacunek. Nasze nazwisko było dość popularne i lubiane, szczególnie w Valladonie, skąd, formalnie, pochodzimy.
Naszą matką natomiast była Serena, córka jednego z baronów i czystej krwi wampirzyca-wojowniczka, po której odziedziczyliśmy charakter. Podczas naszych wędrówek często zaciągała się jako eskorta karawan (dodatkowe źródło zarobku), a w przerwach kiedy nasz ojciec sporządzał mapy - niekiedy trwało to dni, nie raz tygodnie - matka była ochroną dla ważnych osobistości. Nikomu z nas to jednak nie przeszkadzało, zwłaszcza, że lubiłem towarzystwo rodzeństwa i razem z bliźniakiem, Fryderykiem chętnie pilnowaliśmy młodszych sióstr, które z czasem poszły w ślady matki. Byliśmy bardzo nietypową rodziną arystokratów.
A co się tyczy mojego brata i mnie, to zdradzę, że nie widzieliśmy dla siebie perspektyw życia jako kartografowie. Mimo wampirzej natury byliśmy ciekawi świata śmiertelników, chociaż nasze metody poznania bardzo się od siebie różniły. Co ja wygaduję? Za bardzo się od siebie różniły.
Ja większość wolnego czasu spędzałem, w miarę możliwości, w bibliotekach, gdzie czytałem wszystko, co nosiło "anatomia" lub "człowiek" w tytule. Ludzi poznałem przez ich własne doznania, które spisywały najznamienitrze umysły Alaranii. Z ksiąg takich jak "Natura ludzka" i "Co w nas siedzi" poznałem anatomię istot śmiertelnych i zasady ich działania, dlatego podczas naszych wędrówek pozwalałem sobie na prowadzenie podróżnego gabinetu, w którym pomagałem chorym ludziom. Dziś moja wiedza jest rozbudowana, znam budowę ciała, układ kości, wiem jak leczyć choroby, choć sam ich nigdy nie doświadczyłem.
W tym samym czasie mój brat, Fryderyk przechodził specyficzny okres buntu i ciekawości. Choć równie chętny do zdobywania wiedzy, jak ja, to pozyskiwał ją poprzez doświadczenie. Domyślasz się pewnie co to znaczy, a jeśli nie to napomknę, że czasami musieliśmy uciekać z miasta wcześniej niż to było przewidziane. Krótko mówiąc: Fryderyk lubił dokonywać autopsji, a materiał do badań dość często był "świeży". Oczywiście próbowałem mu to wybić z głowy, ale nie słuchał. Często wpadaliśmy przez to w kłopoty - mówiąc my nie mam na myśli rodziców. Tylko siebie i jego, bo choć zdażało mu się zabić - to ja go ciągle wyrywałem ze szponów sprawiedliwości. Prawem lub pomocą w ucieczce. Nie mogłem przecież zostawić bliźniaka na pastwę losu. Dziś, gdy to wspominam dochodzę do wniosku, że było warto.
Gdy dorośliśmy, czyli gdy stuknęła nam czterdziestka - zaciągnęliśmy się do wojska, gdzie z miejsca zrobiono z nas medyków (na pytanie "co potrafimy?" brat wbił mi strzałę w lewe płuco i na żywca zoperował. Ja naturalnie zrobiłem to samo z nim. Nie było żadnych argumentów by nas nie przyjąć). Czas jaki tam spędziliśmy wspominamy dość dobrze, choć kilka razy zamykano nas w ciemnicy (kazać wampirowi pracować wśród sikających krwią żołnierzy? - marny pomysł) ale bardziej doświadczonych lekarzy wojsko nie miało. Frontu prawie wogóle nie ujrzeliśmy na oczy, znaliśmy go tylko z krótkich i głośnych relacji pacjentów zanim zmarli lub zemdleli na stole. Mimo to nie ciągnęło nas na otwarte pole. Pamiętam, że jednego razu chciano nas "wypróbować" czyli wtrącić do ręki pikę, hełm i wystawić na pierwszy szereg. Jak duże było zdziwienie naszych wrogów, gdy ujrzeli dwóch "rycerzy" biegnących na nich z paczką strzał w brzuchu - każdy. Ogromne. Ale to nie było życie dla nas, więc kiedy prośby o stałe przeniesienie zawiodły - zdezertowaliśmy i ukryliśmy się w Valladonie.
Z naszymi umiejętnościami bez trudu zostaliśmy profesorami, którzy przez ostatnie siedemdziesiąt lat wykładali Anatomię i Medycynę na Uniwersytecie w Valladonie. Nasza wiedza, może nie tak bogata, jak w opasłych księgach, była oparta na praktyce i doświadczeniu, czego pergamin nie jest w stanie zapewnić. Sami wykładowcy szybko więc okazali nam szacunek, a studenci wzięli nas za autorytet. Nie było jednak tak kolorowo. Zraziliśmy do siebie niektórych profesorów (zwłaszcza czarodziejów), dla których jedynym źródłem poznania była książka. Nie raz oskarżano nas o demoralizację i głoszenie herezji (podczas zajęć prowadziliśmy częste prezentacje i doświadczenia wykorzystując do tego własne ciała) lub próbowano podkopać naszą reputację (co nie było trudne, zważywszy, że jesteśmy wampirami). Doszło też do kilku napadów na nasze osobistości, lecz za każdym razem strażnicy znajdowali pokiereszowane szponami i wysuszone ciała najemnych zbirów i mężczyzn spod ciemnej gwiazdy, a wokół żadnych świadków. Nie znajdowano też żadnych poszlak wskazujących na naszą dwójkę, a jeżeli już, wstawiało się za nami ponad czterystu studentów z Uniwersytetu. Do czasu, kiedy jeden z czarodziejów rzucił na mnie urok. Będąc w szaleńczym amoku i głodzie pożywiłem się bezbronną uczennicą. Skandal i oburzenie wzięło w ludziach górę, którzy zapominając o rozsądku, postanowili odpłacić mi za wyrządzoną krzywdę. W mojej obronie stanął Fryderyk, niesłusznie osądzony o współzbrodnię i razem ze mną wypędzony z miasta. Od tamtego momentu nie piję ludzkiej krwi i ze szczególną ostrożnością unikam czarodziejów.