– Wszystko zaczęło się w folwarku, gdzie pracowali moi rodzice. Jego właściciel - Kerath - raz zauważył, że mam niezły refleks, więc posłał mnie do swojego przyjaciela, Terema. Najadłem się wtedy strachu, bo pełnił funkcję zarządzcy i zupełnie inaczej tłumaczyłem sobie tę wizytę. Na miejscu dowiedziałem się czegoś zaskakującego - miałem być trenowany do walki. Właściciel, jako jeden z niewielu zauważał polityczne zmiany - w końcu sam był kiedyś kupcem, a do szlachty się wżenił - więc chciał być na nie przygotowany. Tworzył więc własną, prywatną armię; szkolił chłopów, a niektórych, szczególnie utalentowanych wybierał - tak jak i mnie - do swojej straży przybocznej. Dostałem kij, który został moją bronią, a ja codziennie ćwiczyłem walkę z byłym żołnierzem. Terem nie był niezorientowany w moich zadaniach i przekonałem się o tym już pierwszego dnia, kiedy to zmiast otrzymać swój zwyczajowy przydział obowiązków, dostałem do zrobienia rzeczy wymagające znacznie większego wysiłku. Tak już pozostało aż do samego końca mojej nauki; zmęczony szedłem ćwiczyć, aby później na koniec dnia, będąc całkowicie wycieńczonym paść, zasypiając jeszcze przed uderzeniem w siennik.
Cała sytuacja miała jednak swoje dobre strony. Po pierwsze, zacząłem jeść niemal tak dobrze, jak sam lord. Wśród moich rówieśników to często wywoływało zazdrosne spojrzenia, a niedługo później zostałem zmuszony do konfrontacji. Tutaj zaczyna się drugi plus, bo po niej ja i mój kij staliśmy się postrachem każdego dziecka w dworze, a moje rodzeństwo - które przy okazji razem z rodzicami zaczęło wpatrywać się we mnie jak w obrazek - nie było obarczane przez innych dodatkowymi pracami.
Pomimo zdobycia szybkiej dominacji na podwórku, nadal przegrywałem każde starcie z Teremem, chociaż sam widziałem postępy - sukcesywnie zmniejszała się liczba siniaków, które pojawiały się na moim ciele. W końcu - jakieś dwa lata i z pięć kijów później - pojedynki stały się bardziej wyrównane, a każdy z nich trwał więcej niż kilka minut. Niedługo potem dostałem miecz ćwiczebny i pomimo początkowej koślawości moich ruchów, od razu przekoanłem się, że to jest rodzaj broni, którą powinienem był się posługiwać od samego początku. Tym razem mój postęp w nauce dużo szybszy; nie wiem czy powodem był mój entuzjazm, czy też po prostu moje poprzednie szkolenie dawało taki efekt.
W dodatku w Teremie oprócz nauczyciela znalazłem sobie także najbliższego przyjaciela. Zawsze mogłem zwierzyć mu się ze swoich trosk albo podzielić szczęściem, a on był pełen pomocnych sugestii. Przy okazji był znakomitym gawędziarzem oraz nie stronił od opowiadania różnych historii ze swojego życia. Dowiedziałem się, że przez długi czas był dowódcą grupy zbrojnych chroniących karawany Keratha. Ufał mu, ponieważ mężczyzna był i jego przyjacielem - jeszcze kiedy sam jeździł ze swoimi karawanami, poznał go wśród grupy najemników, a ten kilkakrotnie ratował kupcowi życie. Rozwiał też także moje wątpliwości co do szkolenia - jak się okazało, rzeczywiście byłem jedynym uczącym się u niego, ale w całej okolicy było jeszcze wielu takich jak ja, przygotowywanych do żołnierskiego życia.
Dlatego też wzrósł we mnie niepokój, gdy Terem został mianowany dowódcą garnizonu jednego z okolicznych grodów, a cała tamtejsza drużyna wzmocniona kilkunastoma wojskowymi. Co więcej, z dworku zniknęło całe wojskowe uposażenie, do tej pory leżące w mały magazynie, albo zdobiące ściany. Coś się szykowało, a nie wiedziałem co, choć nietrudno było się domyślić. Nie miałem jednak czasu żeby to roztrząsać - kiedy mój nauczyciel był nieobceny, musiałem zacząć ćwiczyć z synem Keratha - Jeorn. Był młodszy ode mnie i dopiero zaczynał naukę walki, więc nie miał ze mną żadnych szans. Początkowo wygrane były satysfakcjonujące, lecz potem zaczęły wywoływać jeszcze większą frustrację, niż głupio przegrane pojedynki z Teremem - nic na nich nie zyskiwałem, a tylko traciłem czas, kiedy mogłem szlifować swoje umiejętności. Jedyną zaletą był fakt, że nie musiałem już zajmować się niczym więcej, co dawało mi nieco swobody. Zabrałem się za naukę czytania i pisania, których skrzętnie udzielał mi Jeorn.
A potem nadeszła wojna - kilka mniejszych państewek graniczących z Bezkresnymi Pustkowiami zjednoczyło swoje siły i ruszyło na wschód przez granicę Madenii. Zostałem przydzielony do straży przybocznej Keratha, który sam dowodził sporą liczbą żołnierzy, zrekrutowanych spośród chłopów jego posiadłości. Błyskawicznie okazało się, że rozmowy z dziedzicem na temat taktyki oraz strategii były więcej niż przydatne, bo wyznaczono mnie na dowódcę Ostrzy - bo tak zaczęliśmy się nazywać. Sam Jeorn pozostał w posiadłości swojego ojca, bo ten wolał nie ryzykować jego życiem.
Tylko że przegrywaliśmy przez brak jakiejkolwiek organizacji defensywy - szlachta w większości zlekceważyła ostrzeżenia Keratha, uważając go bardziej za kupca, niż jednego z nich, przez co kolejne wsie i majątki były przejmowane przez najeźdźców nienapotykających niemalże żadnego oporu i będących coraz bliżej stolicy. Jeśli tylko mieliśmy taką możliwość, staraliśmy się wspomóc walczących, lecz i tak nie powstrzymaliśmy ich triumfalnego marszu, udało się go jedynie spowolnić. Zbliżali się coraz bardziej do Liden - grodu którego obroną zarządzał Terem. Miałem nadzieję, że królowi uda się stworzyć siłę wystarczającą, aby stawić im czoło w walnej bitwie, jednakże okazała się ona płonna. Na szczęście agresorzy nawet nie przejęli się ufortyfikowanym miastem - obstawili je posterunkami wystarczającymi, aby powstrzymać możliwe wypady dywersyjne, a sami parli wgłąb kraju. Był to pewien sukces - od ich armi odłączyło się więcej ludzi, niż do tej pory stracili łącznie we wszystkich walkach, ale przy okazji związali też część naszych sił wewnątrz murów. Za to nasze oddziały nie mogły już sprawnie utrzymywać dystansu od wrogiej armii - drogi były pełne ludzi uciekających przed śmiercią. W końcu nas doścignęli.
Szyki stały równo, ramię w ramię. Niefortunnie, nawet pomimo wzorowej postawy, nie mieliśmy jakichkolwiek szans przeciwko wrogiej armii posiadającej znaczną przewagę liczebną. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to zabrać ich jak najwięcej ze sobą.
Nadchodziła szarża; my nie mieliśmy prawie żadnej kawalerii, bo konie padły nam już dawno z głodu - pasza nie przedostawało się przez zbitą ciżbę uciekających ludzi. Uratowaliśmy tyle zwierząt, ile tylko się dało, lecz to nie było wystarczająco, by stawić czoło przeciwnikom z dobrze zorganizowanymi liniami zaopatrzeniowymi, bo sami też zaczynaliśmy głodować.
Udało im się odeprzeć pierwszy impet, a potem jeźdźcy przeszkadzali sami sobie. Na szczęście, jako członek straży przybocznej, nie musiałem być w pierwszym szeregu - to był mój debiut, jeśli chodzi o przegrane bitwy, więc sam do końca nie wiedziałem, jak się zachowam - jednak bitwa i tak szybko do nas dotarła, bo oddział zaatakowano także od flank. W takiej sytuacji nie było mowy o fechtowaniu się - musiałem tylko znaleźć kogoś, kto się odsłonił, a potem go ranić, samemu nie narażając się na ciosy, bo z powodu panującego ścisku nawet nie bardzo można było ich uniknąć. Ale mimo tego, razem z jakimś tuzinem Ostrzy parliśmy na przód, wzajemnie się osłaniając, ratując z opresji i zostawiając za sobą coraz więcej ciał. Ktokolwiek się do nas nie zbliżył, padał trupem - najczęściej na długo zanim zdążył nam zagrozić. Słyszeliśmy krzyki gdzieś za plecami - to nasi wojacy nabrali ducha i podjęli stawiane przez nas krwawe wyzwanie. Każdy dwoił się i troił, jednak z każdym krokiem rosło w nas zmęczenie - już dawno straciliśmy rachubę czasu, w dodatku osłabił nas wcześniejszy nieustanny marsz. Upadłem jako pierwszy, trafiony czymś twardym w głowę.
Obudziłem się w jakiejś chatce, do której zaniosła mnie mieszkająca tam czarodziejka. Podobno jakimś cudem uratowałem się z rzezi, której dokonano na naszych ludziach po bitwie, od której zdążyło minąć prawie że dwa tygodnie. Nasze siły przegrały z kretesem, a ja nie miałem już do czego wracać.
Na samym początku czas mijał mi bardzo powoli, bo całe dnie spędzałem w łóżku. Kiedy Zernáa uznała już, że mój organizm odzyskał pełnię sił, wróciłem do życia. Ledwo mogłem się ruszać, lecz i tak starałem się jak najwięcej pomagać czarodziejce - rąbałem drwa, nosiłem za nią wszystko, co tylko było trochę cięższe, to ja robiłem zakupy z miejscowymi… Wszystko to po to, aby spłacić choć trochę dług, który miałem wobec niej i na powrót przyzwyczaić zastałe mięśnie do wysiłku. Najpierw nie zastanawiałem się nad tym, żeby ją opuścić - byłem zbyt apatycznie nastawiony do wszystkiego - a gdy podjąłem już decyzję, jesień zaczęła się na dobre. Nie chciała wypuścić mnie przed zimą, więc zostałem.
Jako, że zakończyła już przygotowania do najcięższych miesięcy, nie musieliśmy wiele robić. Dlatego zaczęła mnie uczyć. Wszystkiego - od polityki i ekonomii, przez literaturo- i kulturoznastwo, aż po alchemię i anatomię. Opowiedziała mi dzieje swojego życia, a ja odpłaciłem się tym samym - chociaż mi zajęło to znacznie krócej. Chciała nawet pokazać mi to i owo w temacie magii, jednak ja - jakże lekkomyślnie - wzbraniałem się. Obserwowałem ją podczas tkania czarów, a ona obserwowała mnie, kiedy wraz z cieniami ćwicyłem walkę.
Przypadkowa znajomość zamieniła się w przyjaźń, ta przeszła w namiętność… Minęła zima, a ja nadal tam byłem. Obydwoje mieliśmy świadomość, że to nie miłość, ale mimo wszystko się oszukiwaliśmy. Może nawet coś by z tego było, gdyby nie jedna kłótnia, po której zebrałem manatki - miałem niewiele, więc nie trwało to długo - i udałem się na zachód. Gdy dotarło do mnie co zrobiłem, wróciłem się, lecz ona zniknęła. Nigdy więcej nie udało mi się natrafić na żaden jej ślad.
Ponowiłem zatem swoją wędrówkę, starając się przy okazji zdobyć jakieś pieniądze. Chwytałem się takich prac, jakie tylko się nadarzyły - najczęściej pracowałem w portach albo zajmowałem się towarami w różnych magazynach, ale potem udało mi się zdobyć pracę jako strażnik karawany, która miała przemierzyć Bezkresne Pustkowia, a potem skierować się do Fargoth. Los się do mnie uśmiechnął, więc nie miałem zamiaru przepuszczać takiej okazji.
Na przestrzeni lat wynajmował mnie cały czas jeden kupiec; obserwowałem jak rośnie jego imperium handlowe, kilkakrotnie uchroniłem go od życia, zdrowia albo dóbr, a on dał mi zarobić małą fortunę, którą ulokowałem w różnych miejscach. Potem jednak znalazł mnie rzekomy posłaniec Jeorna, wzywający mnie z powrotem do ojczyzny. Syn Keratha obserwował bacznie sytuację polityczną w okupowanym kraju, a teraz zaczynały rozwijać się okoliczności sprzyjające temu, aby zorganizować zbrojne powstanie - większość ludności została sponiewierana, a szlachta zbierała się pod jego przywództwem; co więcej, sojusz zawiązany aby podbić Madenię rozpadał się - poszczególne strony coraz śmielej poczynały sobie wobec innych, lecz nie podjąć próby przejęcia całkowitej władzy, bo okoliczne państwa czekały tylko na wewnętrzny konflikt. Wybuchały spory terytorialne, ściśle ustalone granice nagle przestawały być obowiązujące, a wszystkiemu towarzyszyła atmosfera nieufności. Podobno to on sam grał dużą rolę w tym kryzysie. Mnie chciał wcielić do korpusu oficerskiego.
Bałem się wyboru. Nigdy nie byłem patriotą, ale w kraju kryli się moi przyjaciele i rodzina; za to z drugiej strony miałem tutaj już bezpieczne życie, którego ułożenie sobie zajęło mi dłuższy czas, poza tym ciążyłaby na mnie duża odpowiedzialność. Dokładnie sprawdzając podane mi informacje miałem nadzieję kupić sobie nieco czasu, lecz w końcu musiałem podjąć decyzję. Postawiony pod ścianą, rozpocząłem przygotowania do powrotu Madenii.
Wyprawa trwała długo; za największą przeszkodą - Bezkresnymi Pustkowiami - musieliśmy przebijać się nadzwyczaj ostrożnie i powoli, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. To, co zastaliśmy na miejscu, to kraj nieustannie na granicy spokoju i wojny domowej. W teorii zostałem parobkiem, jednak częściej po prostu wędrowałem, służąc za zwiadowcę. Aktorstwo nie było moją dobrą stroną, tylko że miałem ku temu najlepsze predyspozycje - dzięki długiemu zniknięciu, nikt nie miał prawa mnie pamiętać, co pozwalało przybierać mi różne role - dlatego najcześciej zachowywałem się jak weteran poprzedniej wojny. Niewiele było tego, co udało mi się zasłyszeć, ale zawsze stanowiło to jakąś przewagę strategiczną. A w momencie kiedy takie życie zaczęło mi przeszkadzać, rozpoczęliśmy bunt. Przejęliśmy kilka strategicznych punktów - głównie z bronią i prowiantem, chociaż nie brakło fortyfikacji, broniących naszego małego terytorium. Nasz sukces opierał się na tym samym, przez co przegraliśmy lata wcześniej - nikt nie wierzył, że Madeńczycy zdołają podnieść się z kolan. Pomagał nam także fakt, iż przez początkowe dni Jeorn i jego siły były uznawane za sprzymierzeńca Zjednoczonych. Nie odbiliśmy dużej części grodów, lecz skutecznie odcięliśmy je od zaopatrzenia. Znaczna część kraju była nasza, tylko że pojawił się inny problem - okoliczne państewka wyczuły swoją szansę i rzuciły się na nas, wyrywając ochłapy. Dopóki walczyły z naszymi przeciwnikami było nam to na rękę, aczkolwiek wcześniej czy później dotarliby do nas.
Na szczęście po długich rozmowach dyplomatycznych udało nam się - za cenę cześci dawnych terytoriów - zawiązać z nimi porozumienia. Wspomagani ich siłami, przeszliśmy do ofensywy, dzięki której nie tylko odzyskaliśmy ziemie, ale przejęliśmy nowe. Jednak te sukcesy nie dały mi wiele; pewnego raz - podczas wędrówki przez las - mój mały oddział zwiadowczy wpadł w zasadzkę. Nie mieliśmy najmniejszych szans - napastników było znacznie więcej. To ja byłem celem - wszystkie bitwy, podczas których dowodziłem naszymi siłami, były dużymi sukcesami. Zaskarbiło mi to wielu nieprzyjaciół i - jak podejrzewałem - któryś z nich postanowił się na mnie odegrać zdradzając trasę moich ludzi.
Ostatecznie mogłem pocieszać się faktem, że porywacze musieli uciekać - mieli niewiele czasu na przesłuchania i nie wykorzystali na nie nawet chwili. Dopiero później ich postępowanie stało się bardziej zrozumiałe - posiadanie mnie jako więźnia zapewniało im bezpieczeństwo w przypadku kłopotów, a oni sami po prostu chcieli ocalić swoje życia.
Większość czasu mijała mi na jeździe konno - zawsze skrępowany oraz pilnowany na tyle pilnie, abym nie mógł uciec. Czasem odurzali mnie jakimiś ziołami, żebym stracił przytomność. Taki stan rzeczy ciągnął się tygodniami; potem rozdzielieli się na małe grupki po dwie, trzy osoby i rozeszli się w różne strony świata. Ja zostałem z dwójką z nich - jak się potem dowiedziałem, byli niżsi rangą, ale paradoksalnie najbardziej doświadczeni. Przesiąknięci wojną, mieli do mnie bardzo specyficzne podejście - dopóki nie próbowałem uciec ani z nimi walczyć, traktowali mnie jak równego sobie. Wolałem sam rozporządzać swoim życiem, ale - jak wyjaśnili - checieli zatrzymać mnie tylko do czasu, aż nie zaczną przeprawy przez Bezkresne Pustkowia - wtedy nie mógłbym zaszkodzić żadnemu z uciekinierów.
Szliśmy na południe przez kilkanaście następnych dni, a potem puścili mnie wolno, życząc mi powodzenia. Tylko co z tego, skoro byłem bez broni, pieniędzy, ani wiedzy gdzie dokładnie się znalazłem, a zapasów pozostawili mi na zaledwie tydzień drogi?
Udałem się w podróż powrotną - tak przynajmniej mi się wydawało. Wolałem poruszać się lasami niż traktami, obawiając się bandytów, dezerterów i innych jegomościów mogących chcieć się ze mną rozprawić. Dzięki temu moja wędrówka - mimo, iż powolna - była znacznie bezpieczniejsza. Początkowo los się do mnie uśmiechał, bo nie minęło nawet pół tygodnia, a znalazłem już miasto. Planowałem znaleźć jakąś pracę, uzupełnić zapasy i wracać do Fargoth.
Niestety, nie było mi dane cieszyć się tym zbyt długo - po około miesiącu, zupełnie przypadkowo wplątałem się w karczemną zwadę. W pierwszych miałem zamiar uciec, ale potem stało się jasne, że będę musiał skorzystać ze swojego doświadczenia w walce w tłoku. Po jakimś czasie zostałem już tylko ja i kilku weteranów, tylko że wtedy zainterweniowali strażnicy, których najwyraźniej wezwał właściciel. Na nic zdały się jakiekolwiek tłumaczenia - zabrali nas ze sobą, do więzienia. Miałem pecha - byłem przybyszem z zewnątrz, więc wszystko co tylko się dało spadło na moje barki. W ten sposób dostałem wybór - powieszenie, albo walka o wolność na miejsciek arenie, gdzie miałem stoczyć kilka pojedynków. Zgodziłem się nawet pomimo obawy, że wszystko wygląda zbyt pięknie. I miałem rację - w każdej walce spotykały mnie jakieś utrudnienia; zawiązana za plecami ręka, przesadnie ciężka i niewygodna zbroja, wymuszone głodówki… Mimo wszystko, jakoś udało mi się wytrwać. W ostatnij pojedynku miałem walczyć z jakąś tutejszą leśną maszkarą. Co gorsza, broń została umieszczona w jej legowisku.
Zanim się tam dostałem, miałem już wyprute flaki. Wśród ogłuszających wrzasków widowni wynieśli mnie na zewnątrz i wrzucili do rynsztoka. Dalej…
– Tam cię znalazłam – odpowiedziała rudowłosa, która do tej pory słuchała uważnie opowieści uratowanego przez nią mężczyzny. – Wyglądałeś paskudnie, a po oględzinach dotarło do mnie, że jedną nogą stoisz już w grobie. Przeniosłam nas do bezpiecznego miejsca i robiłam co tylko mogłam, aby utrzymać cię przy życiu. Cała ta magia wpłynęła na twoje ciało tak, że dosłownie rzecz biorąc, nie jesteś już człowiekiem. – Zmierzyła go wzrokiem; wyglądał, jakby za chwilę miał spotkać się ze śmiercią. Dla nich to nie było zaskakujące, chociaż to może dlatego, że przeżyły już tak tyle lat?
– Jak to – wykrztusił z siebie dopiero po chwili – „nie jesteś już człowiekiem”? Skąd masz…
– Stop! – przerwała mu od razu. – Po prostu nie jesteś już człowiekiem. Ani elfem, demonem lub syreną. Jesteś… jedyny w swoim rodzaju. Widać to po aurze, która słabnie, tak jak twoja stała się mniej wyczuwalna po tym, gdy cię uleczyłam. Przemiana może mieć jakieś skutki uboczne, które objawią się dopiero po jakimś czasie, ale na twoim miejscu bym na to nie liczyła.
– Tego nie da się odwrócić, prawda?
– Nie. Ale nie sądzę, żeby to wiele zmieniło w twoim życiu – rzekła wstając. – Idziesz ze mną, czy mam ci życzyć powodzenia?
– Teraz, kiedy zapad już noc?
– Tak, czy nie? – Mówiąc te słowa, szła już w stronę ściany lasu.
——————————
Satoria obudziła się. Pamiętała, co wydarzyło się dalej - w końcu jak mogłaby zapomnieć? - mężczyzna towarzyszył jej długie miesiące, podczas których ćwiczyła z nim walkę, rozmawiała, żartowała, szybko się zaprzyjaźnili… To były chyba najszczęśliwsze chwile w jej życiu i niesamowicie trudno było jej się z nim rozstać, szczególnie, że i pojawiło się między nimi coś więcej… Nagle zapragnęła się znowu z nim zobaczyć.