Pył unoszący się wokół dwóch postaci, niczym całun - opatulał je i chronił. Słońce nie miało siły przedrzeć się przez gęstą warstwę chmur. Tylko mały chłopczyk bawiący się z dużym psiurem wydawał się być szczęśliwy. Radosny, jakby w ogóle nieprzejęty zwiastunami rychłej zagłady. A przecież Natura mówiła. Natura ostrzegała.
Kto w wieku pięć lat słuchał ostrzeżeń?
Tętent kopyt rozległ się na trakcie prowadzącym do; małej, niezbyt znanej wioseczki, leżącej zaraz obok jednej z wielu rzek przepływających przez Atorię. Zwyczajne, ubogie budynki, wszystkie zbudowane z gliny, jakby grzyby, rosły zaraz obok siebie. Wszyscy się tutaj znali, a wieści rozchodziły błyskawicznie. Nie było inaczej tego dnia. Pies zawarczał głośno, pokazując; rząd wielkich, ostrych kłów. Wydawały się wielgachne, a jednak Kallem z wyraźną niecierpliwością ciągnął za ogon swojego towarzysza. Jednak to nie przez to zwierzak warczał. On słyszał, on wiedział. Murzynek był jeszcze za mały, ale on już przeczuwał, co się zbliżało. Krzyk matki i wołanie ojca. Niczym w wielkim mrowisku, ludzie zaczęli biegać po całej wiosce, chowając co popadnie i - nawet siłą - zaciągając swoje dzieci do domu. Tylko mały chłopczyk z burzą czarnych włosów i wesołym spojrzeniem, dalej bawił się przy drodze, nie zważając na swojego pupilka. A on wiedział, co się święci.
Dwudziestu, może trochę więcej. Tyle ich było. Kallem z otwartą buzią patrzył się, jak ubrani od stóp do głów w jasne szaty i brązowe kamizelki, wjeżdżali do jego rodzinnego domu. Tak, domu, bo przecież był już w każdej chatce. Ruszał każdy przedmiot, a wszyscy ludzie stąd byli jego rodziną. Byli jego klanem. Krzyki urwały się niemal tak nagle, jak się zaczęły. Matka małego Murzynka wypadła do centrum wioski, patrząc się z załzawionymi oczyma na swojego maluczkiego syneczka. Zaczęła wrzeszczeć. Jej głos rozdarł ciszę panującą w tym miejscu, niczym bicz sięgając nawet tego malutkiego człowieczka. Ale on nie usłyszał nic. Był zbytnio zafascynowany całym wydarzeniem. Bo przecież nie codziennie w jego strony przyjeżdżali tacy ludzie! Nie zauważył nawet, kiedy dwóch z mężczyzn podeszło do niego. Mieli obnażone miecze - zupełnie jak on. Z tą różniąc, że jego był prosty i drewniany, a ich paskudnie zakrzywione i na pewno ostre. Błysnęły kły, a później rozległy się krzyki. Wielki, ważący praktycznie tyle samo co dorosły mężczyzna, psiur, rzucił się na przybyłego, niemal od razu zatapiając swoje ostre zębiska w jego szyi. Silne pociągniecie i przerażający krzyk, zamienił się w zdławiony odgłos człowieka topiącego się we własnej krwi. Lecz zaraz do niego dołączył pisk i skomlenie przyjaciela Kallema - szybko skrócone, jednym, celnym ciosem w łeb. I dopiero wtedy mały chłopczyk usłyszał krzyk: Uciekaj!
Nie zdążył już dostrzec, jak jego matka jest powalona na ziemie, a następnie brutalnie kopnięta w głowę. Nie mógł już dostrzec, jak tatuś wybiega z ostrzem w dłoni, przebijając nim pierwszego lepszego najeźdźcę. Nie mógł, bo biegł. Kierował się w stronę drzew, nie oglądając się wcale. Już kiedyś słyszał od babki: kiedy uciekasz, nie odwracaj się. Teraz, jak jeszcze nigdy w życiu - posłuchał. Jednak to był dalej tylko; maluczki, przerażony Murzynek. I nie był taki szybki jak jego niedoszłe obiekty fascynacji. Ostatnie co usłyszał, to krótki rozkaz, a następnie poczuł tylko ból. Ból, którego jeszcze nigdy nie zakosztował. Nie było to porównywalne do przewrócenia się na kamień, czy chwilowego, delikatnego ugryzienia jego pieska. Został brutalnie złapany za kostkę, waląc głową o ziemię. Po prostu odpłynął. Odpłynął, z cieknącymi łzami. Ale nie łzami boleści, a tęsknoty. Bo dopiero wtedy zrozumiał, że został pojmany. Że nie zobaczy już nigdy mamusi i tatusia.
Nigdy.
Kall widział, jak jego przyjaciel z wioski jest sprawdzany. Widział, jak każą mu się rozebrać, a dziwny pan dotyka jego twarzy, zaglądając w zęby, zupełnie tak samo jak jego tatuś robił z koniem. Chłopczyk był w tym samym wieku, razem uczył się z Kallemem, bawił i bił. Ba, niewprawne oko mogło ich wziąć za braci. Taka sama burza czarnych włosów, brązowe oczy i ciemna skóra. Murzynek po usłyszeniu krótkiego, bardziej podobnego do warknięcia słowa: pole. Spojrzał zaciekawiony, jak jego współziomek z wioski jest gdzieś zabierany. I właśnie wtedy nadeszła jego kolei. Badanie, a może sprawdzian, mogło przebiegnąć bez żadnych komplikacji. Ale Kallem nie był koniem. Nie pokazał swoich małych, perlistych ząbków. Nawet kiedy siłą otworzyli mu małą buźkę - ugryzł palce dziwnego pana. Wtedy drugi raz poczuł ból. Promieniujący od jego pupy, rozchodził się po całym ciele. Murzynek z zawzięciem i istną nienawiścią w oczach spojrzał na swojego kata, bardzo niechętnie pokazując swoje kiełki. Posłaniec - to właśnie usłyszał. Nawet chwila nie minęła, a został odciągnięty na bok. Nie tam, gdzie jego malutki przyjaciel. W zupełnie inne miejsce. Przez innego pana. Kall już się nie wyrywał. Już nie walczył. Właśnie wtedy zrozumiał, że to nie ma sensu. Że jest przegrany.
Dni zamieniały się w miesiące, a miesiące w lata. Szkolenie, ba, zmiana osobowości Kallema trwała niezliczoną ilość czasu. Głodówki, kolejne uderzenia i rozkazy. Chłopak biegał - w tym był najlepszy. Nie walczył, chyba że z marzeniami. Nie gotował - był za mały na to. Po prostu używał stóp, próbując wykonywać dobrze rozkazy. A ich była masa. Nie poznawał nowych ludzi. Wiedział, że jest to bezcelowa inwestycja w przyszłość. Znał tylko swojego pana i jego imię. Pamiętał także jak nazywać obcego z batem - nadzorcę niewolników. To oni byli nad nim i to właśnie tylko oni mogli nim rządzić. Oczywiście, w teorii. W praktyce było zupełnie inaczej.
Jako młodzik, był kopany, wyzywany, wyśmiewany. Idąc zanieść rozkazy do innych pracujących w polu, przychodził po kilku godzinach, wymęczony pracowaniem na nim. Oczywiście, za to też dostawał cęgami, a wyjaśnienia tylko przysparzały mu więcej upokorzeń i bólu. Młody Kall nie liczył dni. Nie był w stanie. Budzony w środku nocy, nieraz do następnego świtu pracował, nie jedząc nic oprócz czerstwego chleba i rozwodnionego piwa. Idealnym wyznacznikiem czasu były blizny - te systematycznie zapełniały całe ciało chłopczyka, robiąc na jego plecach swoisty kalendarz. Dotykając ich, pamiętał doskonale sposobność, przy jakiej je zdobył. Jego pierwsza ważna wiadomość, doniesiona zbyt wcześnie - baty. Jego pierwsza prezentacja przy innych łowcach niewolników - paskudna rana na ręce. Czemu? Sprawdzenie jego wytrzymałości za ból. Za co też dostał cęgami, bo pojedyncza łza ozdobiła jego, już wtedy, smutne i wymęczone lico.
Przełomem w życiu Kallema było dorośnięcia syna jego oprawcy. Wtedy też został wybrany do nowej grupy niewolników, a następnie służących w jego domu. Tam właśnie nauczył się stąpać cicho, ale nie za cicho. Mówić głośno, ale do ograniczonej... głośności. Mimo tego, że było wiele nakazów i przymusów - nie było batów. Kall został kamerdynerem, mając za obowiązek latać po całym domostwie, rozkazywać i sprawdzać wszystko. Jeśli kolacja była spóźniona - on dostawał karę. Choćby jeden pieniek drzewa zniknął ze składziku - on dostawał karę. Nie było żadnej możliwości, żeby mógł się jakoś usprawiedliwić. Tak było i już.
Kolejny, rutynowy dzień. Owsianka na zsiadłym mleku i rozwodnione wino z wodą. Zaczęty długo przed świtem, miał zakończyć się późno po zachodzie. Ubranie się nie zajmowało zbyt wiele czasu. Kall już wiedział, że jeśli będzie to robić szybko, może mieć więcej czasu na dojście do kuchni. Poranna toaleta też była uboga - jego pan nie tolerował brudasów. W domu miało być czysto, a każdy obskurny niewolnik był wywalany na zbity pysk. Ale na to też Kallem znalazł sposób. Ubranie ukrywało brud na praktycznie całym ciele, lecz paznokcie i twarz musiała być zadbana. Oczywiście, miska z wodą była do tego niezbędna. Praktycznie zawsze zimna, przyjemnie orzeźwiała lico Murzyna, przywodząc mu na myśl rzekę przepływającą obok jego wioski... a może to było jezioro? Albo górski potok?
Gdzie znajdowała się jego rodzina? Chłopak nie miał czasu na fantazjowanie o byciu księciem i mieszkaniu wśród aksamitów i murów zamku. Wiedział, że stamtąd by go nie porwali... bo przecież tam była straż? Skoro u jego pana była, to i tam powinna być. Przynajmniej w teorii... Ale. Och! Myśli czasami przeszkadzały kamerdynerowi. Dezorientowały go, odciągając od jego obowiązków. A wiedział, że jeśli choćby jeden nie zostanie dopełniony - nie będzie mu łatwo przez cały kolejny tydzień.
Krzyki już od wczesnych godzin porannych rozbrzmiewały w ścianach kuchennych. Kobiety, opatulone w proste suknie, nierzadko wstawały wcześniej niż Kallem, musząc uporać się z pierwszym wyzywaniem dnia - śniadaniem. On przychodził tam raczej z poczucia obowiązku, a nie z jakiegoś konkretnego powodu. Tylko czasami budził nieznośne dziewuchy, które nawet nie zwlokły swych poużywanych ciał z pryczy. Wtedy miał zły humor, bo przez nie, mógł nie zdążyć z terminami. Na szczęście zdarzało się to niebywale rzadko.
Małe, bose stópki zawiadamiają kamerdynera zawczasu, że ktoś zbliża się do domostwa. To nie nowość - przynajmniej kilka razy na dzień tak się dzieje. Zawsze jest to ten sam, smutny chłopczyk. I zawsze ma na sobie tylko przepaskę. Tylko tym razem przynosi zupełnie inne wieści. Jego pan będzie miał gości. Więc trzeba było się przygotować. Kallem odwiedza każde pomieszczenie służby, wydając rozkazy. Wszystko ma lśnić, a każdy - choćby najdrobniejszy nakaz - wykonany. Stoły mają wyglądać iście królewsko, uginając się wręcz pod ciężarem jadła. Straż ma dostać nowe ubranie - wszakże nie mogą paradować nago, lub w starych łachmanach. Kall chce się wykazać i może zasłużyć na drobną nagrodę. On wie, że jego pan umie być szczodry. Ale on oczekuje posłuszeństwa od swoich niewolników.
Więc kamerdyner taki jest.
Zjawia się karoca ciągnięte przez dumne, kare konie. Para bucha im z pyska, a mięśnie napinają się do granic możliwości. Jest już wieczór, więc tarcza księżyca idealnie oświetla podjazd, pozbawiając pracy wszelakich pochodni, które tak naprawdę - święcą tylko na pokaz. Kallem jak zawsze stoi przed drzwiami i czeka. W swoisty sposób też przypomina kobyły. Czarny, z wielką klatą i wyrzucanym, ciepłym powietrzem z szerokich nozdrzy. Pięciu gości. Czyli nie będzie tak źle. Czterech pierwszych przechodzi zaraz obok Kalla, obrzucając go raczej obojętnym, niźli wdzięcznym spojrzeniem. Dopiero piąty zawiesza na nim oko, zatrzymując się przed nim, okalając spojrzeniem całego Murzyna. Od stóp do głów, taksując go, jakby był jakimś towarem na sprzedaż. Kamerdyner czeka, stoją z zawieszoną głową, aż gość wejdzie do środka. Nie podoba mu się on - no cóż. Nie jego interes. Musi tylko trzymać się wytycznych, nic więcej. Za nadinterpretacji się płaci.
A u jego pana płaci się bardzo dużo. Uczta przebiega bez żadnych niuansów. Przynajmniej, licząc czas do początku końca. Wtedy Kall otrzymuje nowy rozkaz. Widzi spojrzenie swojego pana. Widzi niemy żal w oczach. Oczywiście, przyzwyczaił się do Kallema. Jednak dźwięk monet go przekonał. Kilka dłuższych chwil później już jedzie powozem, patrząc się z nieufnością na ludzi się w nim znajdujących. Nie pożegnał się z nikim, nie zabrał praktycznie niczego. Nie przywiązywał się też do miejsca, bo wiedział, że odejście będzie boleć. A to widocznie był dopiero początek wielkiego odejścia. A raczej podróży do nowego, gorszego świata. Lecz co tam Kallem mógł wiedzieć. Był tylko niewolnikiem z tatuażami na mordzie. Nic niezwykłego.
- Macie nowe mięsko! - rozległ się dźwięk, odbijając się od drewnianych ścian areny.
Szczęk ostrzy został niemal natychmiast przerwany, a zastąpiono go pogardliwymi plunięciami i prychnięciami. Słońce świeciło mu w oczy. Było cholernie wysoko, jakby... zupełnie jak w domu. Kallem otworzył z nadzieją oczy, przysłaniając je niemal natychmiast dłońmi. Cieszył się. Cieszył się, że wreszcie był w domu. Chwycił w dłoń piasek i zaczął go wysypywać na ziemię. Niczym dziecko, które dostało w ręce swoje byłe, ulubione zabawki. Lecz... stało się. Słońce zaszło, a Kall dopiero wtedy usłyszał dźwięki. Ktoś do niego coś mówił. Ach, czyli jednak to był sen? Marzenie, nawiedzające go pierwszy raz w życiu?
- Głupi jesteś, czy tępy? - Znowu ten sam, uporczywy głos. Siłą wyrywając go z tej pięknej i jakże odległej krainy. Murzyn spojrzał jeszcze raz w górę, a widząc wręcz monstrualnych rozmiarów Białego, od razu spuścił wzrok. Przypominał mu jego byłego nadzorcę niewolników. Tego, który pierwszy uderzył go biczem, nawet nie okazując żadnych emocji. Bez żadnego wyrazu twarzy. Jakby rąbał drewno, albo jadł zupę.
- Mówię do ciebie, niewolniku. - Słowo-klucz. Kallem niemal odruchowo wstaje z miejsca, schylając posłusznie podbródek.
- Kallem.
- No widzisz! A jednak głupek umie mówić. Dobrze, dobrze - mruczy pod nosem Białas. - Kim byłeś wcześniej? Walczyłeś? Pracowałeś na po...
- Debilu, nie widzisz jaki czyścioszek z niego - przerywa mu inny człowiek. Jednak ten jest praktycznie dwukrotnie mniejszy od Białasa, ba, można powiedzieć, że ma posturę dziecka.
- Popatrz na ręce i twarz - wskazuje nożem na lico Kalla - prędzej mu do sługusa w domu, niźli kogoś przydatnego tutaj. Białas nie zwraca uwagi na zaczepkę. Widocznie odczuwa jakiś respekt przed... Dużym. Lecz to nie interes Kallema. On jest tylko sługą. Jego nowy pan mu każe, on to robi.
- Byłem kamerdynerem na dworze mojego pana.
- No jasne, że twojego, przygłupie! A kogo innego? Kamerdyner... dobre mi sobie. Zobaczymy, do czego się tutaj nadasz. - Wielkolud rozgląda się dookoła, jakby chciał zwołać resztę kumpli. Nie musi. Wszyscy, którzy byli na tej arenie, już stali dookoła Murzyna, gapiąc się na niego z niemym zainteresowaniem.
Słowa Białasa nie sięgają dumy Kalla. Ba, nawet jej nie widzą. Bo jak może coś zobaczyć, czego nie ma? Duma, honor - te wartości już dawno zdławiono u Murzyna. A gniew? Odczuwał go po raz ostatni, kiedy te nieznośne, wydybane tysiąc razy dziewuchy, nie zrobiły na czas śniadania. Ale to było raz. Jeden jedyny raz.- Pokaż, co potrafisz... Kamerdynerze.
Tłum zaczyna głośno skandować i tupać o ziemie. Kallemu przypomina się... jego wioska. Jego miejsce. Tam zawsze, jeden raz w tygodniu organizowano walki. Na gołe pięści lub tępą broń - byleby nikomu nic się nie stało. Lecz Kall był wtedy za młody, ażeby brać w czymś takim udział. A jego umiejętności rozkwaszania nosa... nie były zbyt rozwijane. Posłańcowi, a później kamerdynerowi nic takiego nie było potrzebne. On miał rozkazywać, biegać i umieć liczyć. Tyle. Murzyn patrzy się na Białasa. Są prawie takiego samego wzrostu, ale on jest szerszy. I to o wiele. Ale ma jeden słaby punkt - kiedy na górze wygląda niczym głaz, to na dole ma tylko małe pieńki. Idealny, wrażliwy punkt. A Kallem zawsze był uczony - kiedy masz szansę, skróć czas. I właśnie teraz to zrobi. Udaje, że chce uderzyć mężczyznę w twarz, a następnie kopie z całej siły w jego kolano. Złe ustawienie, a także siła kopnięcia - wywracają Kalla. Lecz zanim on upada, słyszy piękne, wręcz boskie trachnięcie. Kość została złamana. I wtedy już wie, jaka to przyjemność. Jaka to przyjemność sprawiać komuś ból.
Nawet nie dociera do niego wycie Białasa, a później dotyk. Lecz nie przypominając nic z delikatności - brutalny, silny uścisk, który niczym żelazne kajdany zaciska się na jego kostce i przyciąga do siebie. A następnie jest tylko jedno. Cios. Nos Murzyna jest rozgnieciony niczym ciasto na chleb. Cios. Czuje w ustach posmak czegoś ciepłego, słonawego i metalicznego. Cios. Kallem już nie może się patrzyć. Nie czuje nic. Odpływa, pamiętając jeden odgłos. Zabierając go ze sobą i osłaniając się nim. Odgłos pękającej kości.
- Dziś Guter, mój pierworodny, ma urodziny. Z tej okazji odbędą się... niezwykłe MISTRZOSTWA! Wszyscy wojownicy wezmą w nich udział, a, jeśli ktoś przeżyje - dostanie nagrodę! Wielką, WIELKĄ nagrodę!
Motłoch skanduje, jak kolejno na wielką, piaszczystą arenę wychodzą ludzie: Kamerdyner - ubrany tylko w przepaskę i naramiennik. Trzyma w rękach dwa sztylety, mogące wydawać się krótszymi mieczami,
Duży - jak zawsze z tym swoimi pokpiwającym uśmieszkiem. W ręce ma tylko średniej długości, metalowy... patyk. Z ostrzem na końcu wygląda niemal śmiesznie. Niemal, bo wszyscy wiedzą - to złowieszcza broń, Książątko - z niewymuszoną gracją wchodzi na forum areny, rozglądając się drapieżnie po wszystkich widzach. Tłum zaczyna krzyczeć, a on - w swojej wielkiej dobroci - kłania się przed nimi,
Białas - kulejąc lekko, wchodzi na arenę, trzymając w jeden ręce sieć, a w drugiej topór. Połączenie dla jedynych głupie - dla drugich okrutnie dobre.
- Powitajcie ich! Są wam dobrze znani! Niektórzy dopiero co zakwitają, inni dalej uparcie trzymają się stołka. - Głos wywołuje ogólne rozbawienie, wprawiając w brzydki, wręcz paskudny śmiech większość widzów. - Za kilka chwil, zaczną walczyć na śmierć i życie! Ostatni ocalały zostanie... oceniony przez was!
Kallem klęka i bierze piach w dłoń. Zawsze mu to pomaga. Przypomina o tym, co kiedyś było dla niego ważne. Kiedy był niewolnikiem w rezydencji, nie miał czasu rozmyślać. Wolność była zbyt odległa, by choćby jej cząstka pozostała przy Murzynie. Jednak teraz, będąc wojownikiem - miał nikłą nadzieje. Wiedział, że dzisiaj wszystko się rozstrzygnie. Wiedział, że to właśnie to słońce, ci ludzie, ten piasek będą świadkami wolności, albo śmierci. Wolności albo śmierci kogoś, kto zasługiwał na to jak nikt inny. Bo przecież kto chciał bardziej odejść z tego miejsca, niźli niewolnik z tatuażami na mordzie? Bębny idą w ruch - to samo trąbki, jakby byli na jakimś cholernym przedstawieniu. Brama prowadząca na arenę się zamyka, a ludzie...
Zaczynają walczyć.
Kallem wie, kto jest najgroźniejszy. Kiedy Książątko wyskakuje w swej szermierczej pozie na Białasa, Duży już czeka. Wie, że to Murzyn po niego przyjdzie. Wiele się nie myli. Nie rozlega się uderzenie stali o stal, metalu o metal. Tutaj jest walka na uniki. Duży, w swej wielkiej mądrości - czeka. Wie, że dla niego jeden cios może przeważyć na całej walce. Kamerdyner za to nie może wystawić się na atak - wystarczy wbicie tego cholernego, metalowego kołka w jakiekolwiek miejsce i walka jest z miejsca przegrana. Ustawia się bokiem do swojego oponenta, patrząc mu w oczy. Tam może poznać kolejny ruch Dużego. Tam może wygrać z nim - bo jego oczy to tylko puste zwierciadła. Wychodzą plusy bycia torturowanym.
- Wiesz? Mógłbyś to wyg... - Duży próbuje zagadać Kamerdynera. Nie udaje mu się to. Murzyn atakuje, kiedy Duży ciągnie swój wywód, jedno ostrze kierując w szyję przeciwnika, a drugie - w jego brzuch. Jeśli choćby jeden ze sztyletów sięgnął celu - walka jest przesądzona, jednak Duży się nie daje. Uskakuje niczym zwinna łania, sam nawet nie próbując kontratakować. I wtedy na jego czole występuje kropelka potu. Perli mu się, ukazując w słońcu to, czego Kallem oczekiwał. On się męczył. Kolejne wymiany ciosów były niemal takie same. Murzyn atakował, a Duży próbował unikać ciosów, niestety - czasami mu się nie udawało. Rozcięcie na prawej ręce - płytka rana, lecz sprawiająca przyjemność Kallemowi. Dająca mu uczucie, że ten cholerny, maluczki człowieczek się męczy. Że nie jest nieomylny. I wtedy sytuacja diametralnie się zmienia. Kiedy Kall przeświadczony o rychłym zwycięstwie, wyskakuje na przeciwnika w ostatniej, niemal pewnej próbie zabójstwa - ten się nie rusza z miejsca. Dopiero kiedy ostrze jest dosłownie parę cali od jego skóry - uskakuje na bok, wbijając metalową broń w udo Murzyna. Siła z jaką się wbija, powala Kamerdynera, już do końca go uziemiając. Pękła mu kość, a to gówno należące do Dużego - utkwiło do połowy w jego udzie, wystając z drugiej strony. Duży wyciąga sztylet zza pazuchy, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Przez krótką chwilę myślałem, że ci się uda. Wiesz? Jesteś dobry, cholernie dobry, ale... nie czytasz. Nie czytasz wy... - Duży znowu nie kończy swojej wypowiedzi. Z jego ust wypływa strumyczek szkarłatniej posoki, spływając szybciutko po jego brodzie. Jakby naglił ją czas i miała umówione już terminy. Dopiero teraz Murzyn widzi, jak klatka piersiowa Dużego nabrzmiewa, aby następnie wypuścić na powierzchnie paskudny czubek ostrza. Rapiera.
- Za dużo gada chłopczyna. A podobno był najlepszy - mruczy cicho Książątko, wyrywając szpadę z ciała Dużego, a następnie kopniakiem posyłając go na ziemie. On też nie wygląda zbyt dobrze - jego druga ręka jest niesprawna, niemal zwisająca w połowie. Zapewne dosięgnął go topór Białego, który - bądź, co bądź - mógłby rozpłatać gościa na pół. Kallem zaczyna powoli odsuwać się od Książątka. Niby boi się go. Pokazuje, że chce od niego uciec. A ten widocznie się na to nabiera, powoli okrążając truchło Dużego.
- Teraz, kiedy już wygram, mam zamiar założyć rodzinę. Rozumiesz, krówka, piesek - jakiś bachor - kontynuuje, mając w dupie skandujący tłum - nawet fajnie, nie? Wiesz, nawet cię polubiłem. Taki spokojny, opanowany... - mówi, spluwając flegmą zabarwioną na różowo.
- Prawie jak ja, wiesz? Niestety, tylko jeden z nas może stąd wyjść. I to będę ja.
Książątko staje w niemal boskiej pozie przed Kallem, w ogóle nie przejmując się zniecierpliwionym tłumem. Unosi rapier do góry, uśmiechając się obłąkanie. I wtedy...
... zaraz obok niego zapada się ziemia, a z otworu - niemal natychmiast - wyskakuje tygrys. Dodajmy - bardzo zdenerwowany tygrys. Książątko zdobywa się na pełen niedowierzania wyraz twarzy, zanim ogromna bestia skacze na niego, wgryzając mu się w szyję i targając niby zabawkę. Murzyn za to nie próżnuje. Przez chwilę omamiony majestatem wielkiego kota, znowu zaczyna swój taktyczny odwrót do tyłu - jednak teraz wyglądając, jakby uciekał od drapieżnika. Oczywiście, nikt z widzów nie widzi zakopanego w piasku sztyletu, który został niemal wyrzucony przez Kalla w akcie zaskoczenia i bólu, kiedy został ranny. Jednak do jego użycia nie dojdzie nigdy. Bo w tym samym czasie dzieje się wiele - zgoła nieprzewidzianych - rzeczy. Rozlega się krzyk, a później pisk... i na arenę zlatuje pies. Mały, kundel bury - jeszcze młody. Po chwili dezorientacji i ogarnięcia co się stało, zaczyna biec w stronę Murzyna i tygrysa, już z odległości szczekając.
- Wawe! - głos rozlega się na całą arenę, a wszystkie oczy zwrócone są na honorową lożę - to właśnie tam, syn pana Kamerdynera, głośno szlocha i szamocze się, próbując przywołać swojego pupila, który biegnie na spotkanie nieustępliwej śmierci. Bo chyba nie myślicie, że kundel wygra z królem dżungli?
- Cholerne, głupie, dziecko. Kallem z wrzaskiem wyrywa ze swojego ciała metalowy kołek, zaciskając z całej siły zęby. Nawet nie wyobrażał sobie takiego bólu - wszakże wiele już przeżył. Jednak ten sprawiony przez samego siebie, było niemal nie do wyobrażenia.
Tygrys odwraca swój wielki, majestatyczny łeb, jeszcze trzymając w pysku kawałek Książątka. Patrzy się z zaciekawieniem na szczeniaka, który szczeka na niego, zupełnie jakby przeganiał namolnego kocura - a nie bestie do zabijania. Drapieżnik wstaje znad swojej dotychczasowej ofiary, przekręcając swój łeb i spoglądając z zaciekawieniem, rusza w stronę pieska. Lecz nigdy ma do niego nie dotrzeć, gdyż Kallem - w akcie swej ostatniej, wyzwoleńczej akcji - skacze na wielkiego kota, zagłębiając po sam czubek metalowy badyl, krzycząc przy tym głośno. Kundel milknie i ucieka w kąt, skomląc cicho, a zwierze... upada na Kamerdynera, przygniatając go całym ciałem. Rozlega się odgłos pękających kości. Prawdopodobnie jedna przebija płuco Murzyna. Następna pewnie rani inne, ważne organy niewolnika. Lecz on już nic nie czuje. Pamięta tylko szum wody i wie jedno. Wie tylko jedną, cholernie ważną rzecz. Jest wolny. A tłum wstaje z miejsc i ryczy głośnie niż jakikolwiek zwierz na Łusce Prasmoka.