Dean bawił się na tarasie ze swoją rówieśniczką Marią. Mieli po sześć lat, nie wiedzieli, że córka arystokraty i biedny chłopak nie mieli prawa się wspólnie bawić. Poznali się kilka godzin wcześniej, Dean zainteresowany nową twarzą w Rubidii podszedł do szlachcianki, nie widząc w tym nic złego. Maria wiedziała, że rodzice wygoniliby nowego kolegę, więc zaproponowała wspólną ucieczkę. Dobiegli do portowej fontanny i tam zaczęli się bawić. Maria de Artstag i Dean bez nazwiska spędzili razem wspaniały czas, potem przyszli starsi bracia szlachcianki.
- Mały brudas, pewno bezdomny skurwysyn - powiedział jeden z nich, zabierając siłą rzucającą się i krzyczącą Marię.
- Za wysokie progi, smrodzie - skomentował trochę niższy od poprzedniego chłopak. Po wypowiedzeniu tych słów solidnie opluł sześciolatka.
Rodzeństwo de Artstag ruszyło w swoją stronę, jednak Dean wiedział, że nie mógł pozwolić im odejść.
Chłopczyk podniósł leżący obok pręt i podbiegł w stronę starszych chłopaków. Uderzył tego większego pod kolano. Szybko się z nim rozprawili.
- Podnosisz na mnie rękę! Na mnie! Na Roberta de Arstag, wiesz kim jest mój ojciec?! Wiesz, ile jestem dla niego wart? Wszystko! A wiesz ile ty jesteś dla niego wart? Mniej niż gówno z wychodka w naszej letniej rezydencji! - chłopak wykrzykiwał każde słowo, za każdym razem uderzając Deana.
- Spokojnie, mam lepszy pomysł - wtrącił się niższy brat. - Nauczymy go pływać.
Kazali usiąść Marii na obok fontanny. Zagrozili jej, dziewczyna płakała, ale nie ruszyła się z miejsca. Bracia podnieśli walczącego sześciolatka, a następnie podeszli na koniec pomostu.
- Raz! Dwa! Trzy! - ustalał tempo Robert.
Wyrzucili go, gratulując sobie.
Woda nie była zimna, ba Dean nie czuł się nawet zbytnio mokry, był na to zbyt wystraszony. Miotał się rękami i nogami, robił wszystko, aby utrzymać głowę nad powierzchnią. W końcu uderzył twarzą w morską taflę i wziął spory łyk wody. Spanikował jeszcze bardziej, czuł, że przegrywał, zaczął się zanurzać.
Wtedy nastąpił ratunek.
Znany garstce nielicznych rybak niemowa, który stracił język za karę(kiedyś był sługą pewnego szlachcica, miał pilnować jego dziecko, ale raz się zagapił i chłopak utonął w jeziorze), wskoczył do wody i podpłynął do Deana. Mężczyzna złapał szamocącego się sześciolatka i wypłynął z nim. Dean cały czas był pod wpływem adrenaliny, więc nie oszczędzał kopnięć swojemu wybawcy. Gdy dopłynęli do łódki, rybka wepchnął chłopaka do środka.
Wtedy Dean kopnął go po raz ostatni. Kopnięcie to było opłakane w skutkach.
Bohater dostał w twarz, w naruszonego szkorbutem zęba który wpadł do gardła, blokując oddech. Rybak trochę się poszamotał, a potem zanurzył się i próbując wykrztusić zęba, wciągnął sporo wody. Stracił przytomność i poszedł na dno.
Sześciolatek zemdlał z pomieszania strachu i wycieńczenia. Dzięki temu nie zauważył sztormu, który odbił jego łódź od brzegu.
***
Jonatan Roland Riordain Corvo stał na rufie i wpatrywał się w morze. "Elfia Panna" szybko płynęła w stronę Turmalii, a morze było spokojne. Cała załoga była zmęczona, nie później niż godzinę wcześniej dopadł ich sztorm. Corvo wpatrywał się w niewielką wyspę, leżącą na granicy horyzontu. Rozmyślał o swoich obowiązkach, żałował, że nie miał nikogo do pomocy. Z rozmyśleń wyrwał go okrzyk jednego z marynarzy:
- Człowiek za burtą!
Wszyscy żeglarze, którzy akurat nie spali, rzucili się jak jeden mąż do prawej burty. Kilkanaście metrów od statku dryfował kawałek deski, na którym leżał młody chłopak, był nieprzytomny. Majtek Bartosz zawiązał węzeł ratowniczy w pasie i wyskoczył, reszta mężczyzn, w tym Corvo, trzymała linę. Marynarz złapał chłopaka, wtedy szesnastu mężczyzn wciągnęło ich na pokład "Panny". Żeglarze położyli nieprzytomnego chłopca na deskach, dzieciak nie oddychał, a żaden z członków załogi nie wiedział co robić.
Ale Corvo wiedział.
- Odsuńcie się! - krzyknął do zebranych marynarzy i uklęknął przy leżącym chłopcu.
Corvo podniósł chłopca i zabrał go do swojej kajuty, nie chciał, aby jego sekret wyszedł na jaw.
Drzwi się zamknęły, mężczyzna położył dzieciaka na swojej koi, a następnie wyciągnął ręce przed siebie. I zaczął czarować. Najpierw usunął całą wodę z jego płuc, potem wtłoczył tam powietrze. Nadzorował przepływ krwi w żyłach, odpowiednio naciskał na serce, naprawiał zniszczone komórki.
Po kwadransie czarowania Corvo usiadł na podłodze. Był stary, nawet jak na standardy czarodziejów, chociaż wyglądał na około pięćdziesiąt. lat. Użycie magii było męczące, ale poskutkowało. Chłopak wciąż był nieprzytomny, ale oddychał spokojnie, a jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała w odpowiedniej częstotliwości.
Czarodziej mimowolnie przeczytał aurę dzieciaka, to co odkrył, bardzo go zaskoczyło. Chłopiec był świetnym materiałem na maga. Corvo miał okazję szkolić ucznia, ucieszył się w duchu, ale wiedział, że chłopiec był za młody. Czarodziej zostawił mu minimalną skazę na aurze, symbol dzięki któremu mógłby go później odnaleźć.
- "Zostawię go w Turmalii, dam trochę pieniędzy. Wrócę po niego za kilka lat. Dobrze by też było, gdyby ktoś miał na niego oko" - zaplanował w myślach Corvo.
***
Pierwszy cios był łatwy do uniknięcia. Drugi wręcz przeciwnie.
Dean, bezdomny dziewiętnastolatek z Turmalii biorący udział w nielegalnych, kanałowych walkach od trzech lat, upadł na ziemię. Potem zarobił kopniaka w przeponę. Przeturlał się w bok i wstał, próbując odzyskać oddech. Anzelm, jego przeciwnik, honorowo zaczekał.
Dean zastanawiał się, jak mógł pokonać oponenta. Anzelm był gruby i silny, a dziewiętnastolatek mógł pochwalić się tylko szybkością.
Musiał wygrać tę walkę, to było jego ultimatum, przegrał już tyle, że nikt nie chciał go wystawiać. Ten pojedynek był jego "być albo nie być" w tej branży.
W myślach ułożył plan wykorzystania swojej szybkości. Pomógł mu sam Anzelm, który na chwilę stracił równowagę. Chłopak przystąpił do realizacji.
Dean podszedł do wroga, a następnie szybko odskoczył, pięść minęła go o włos. Młodzieniec popchnął rękę grubasa tak, że ten się zachwiał. Potem nastąpiła szybka kombinacja uderzeń: krocze, wątroba, splot słoneczny i szczęka. Anzelm padł na ziemię.
Młody bokser podniósł rękę i wydał z siebie okrzyk radości. Z tłumu dobiegało sporo przekleństw i kilka okrzyków radości nielicznych którzy postawili na przegrywającego większość walk gladiatora.
- "Tym zwycięstwem otworzyłem sobie drogę do dalszej kariery" - pomyślał Corvo, wcześniej wygrał tylko kilka walk i to z równymi sobie, a Anzelm był o klasę lepszym bokserem.
Dean odebrał nagrodę i poszedł do "Pijanego Bosmana", najlepszej gospody dla wszystkich hazardzistów. Już usiadł przy stole, czekając na jednego z lokalnych pokerzystów, gdy podszedł do niego młody mężczyzna ubrany niczym sługa na dworze.
- Dean, pięściarz z turmalijskich kanałów? - spytał, choć ton jego wypowiedzi wskazywał raczej na zdanie twierdzące.
- Przykro mi, akurat wyszedł - odpowiedział dziewiętnastolatek, dobrze wiedząc, że sytuacje w których szlachcic chce czegoś od biedaka, nie wróżą nic dobrego.
- Nie rób ze mnie durnia! Mój pan, nie mogę powiedzieć kim on jest ze względu na dobro wizerunku, uważa się za mistrza kościanego pokera. Słyszał, że jesteś w tym dobry, więc chce z tobą zagrać.
- Źle sformułowałeś zdanie - zaczął mówić Dean. - Twój pan nie chcę ze mną zagrać, on chce ze mną wygrać. Bo obaj dobrze wiemy, że jeśli z nim wygram, to zginę jeszcze w murach tej gospody, abym przypadkiem nie wygadał, że pokonałem samozwańczego Wielkiego Mistrza Pokera. Moją tezę potwierdza fakt, że jesteś jedyną osobą w tej izbie, której nie znam, więc spotkanie z twoim panem miałoby się odbyć w jego komnacie. W miejscu, w którym nie byłoby żadnych świadków morderstwa zbyt dobrego pokerzysty. Podsumowując, stawiasz mi wybór pomiędzy pójściem z tobą i porażką, a nieruszeniem się z miejsca. A przegrywać nie lubię.
Wbrew wszelkim pozorom bogato odziany rozmówca nie zdradzał znaków zakłopotania. Wręcz przeciwnie, uśmiechnął się.
- Gratuluję - odpowiedział. - Zdałeś test. Miałem sprawdzić, czy jesteś wystarczająco bystry, aby podołać zadaniu mojego pana, który potrzebuje młodego boksera, potrafiącego myśleć. Chcesz zarobić? Niekoniecznie legalnie oczywiście.
- Nie można było tak od razu - rzekł Dean, minimalnie się uśmiechając. - Pójdę z tobą, ale z czystej ciekawości. Nic nie obiecuję.
Weszli do największego pokoju w gospodzie. Na środku izby stało biurko, przy którym siedział ubrany w prostą tunikę mężczyzna mający około pięćdziesiąt lat. Z dwóch strony drzwi stało dwóch drabów. Każdy z nich miał skórzaną zbroję bez żadnych znaków ani herbów. Ściany były puste. Jedynym elementem przykuwającym uwagę był stos listów lezący na biurku.
- Skończyłeś podziwiać? - spytał siedzący za biurkiem mężczyzna.
- Owszem - odparł Dean - i nasuwa mi się pytanie.
- Więc je zadaj.
- Czego chce ode mnie dyplomata z Meotu, niejaki Jonatan Roland Riordain Corvo?
Mężczyzna lekko się zaśmiał i odparł:
- Dlaczego niby miałbym nim być? Widziałeś kiedyś dyplomatę w tak obskurnej gospodzie?
Dean się uśmiechnął i zaczął wyjaśniać:
- Chodzi o listy. Cały stos korespondencji, każda koperta przybita inną pieczęcią. Po stanie papieru wnioskuję, że są dosyć świeże. Osoba, która dostaje tyle listów, albo jest bardzo popularnym kochankiem, albo dyplomatą. Opcję z kochankiem odsunąłem z powodu twojej brody. Obecnie wśród kobiet z Jadeitowego Wybrzeża panuje moda na prowadzenie się z ogolonymi mężczyznami, a twoja broda nie widziała brzytwy od co najmniej dwóch tygodni. Ważny jest również fakt, że twoja twarz jest zdecydowanie inna, niż ta kojarzona z amantem.
Trudniejszym faktem było skojarzenie cię z Meotem. Tutaj również musiałem wykazać się znajomością mody. Niedawno przyjechała na walki do nas drużyna pięściarzy z Meotu właśnie. Każdy z nich miał taki sam miedziany naszyjnik, jakie mają twoi strażnicy.
Siedzący za biurkiem mężczyzna uśmiechał się, jakby ziścił jakiś straszny plan. W końcu odpowiedział:
- Nie ukrywam, dobrze mnie rozgryzłeś. Zastanawia mnie tylko, skąd znasz moje nazwisko?
- Pracowałem jako pomocnik sekretarza portowego, a ty zamówiłeś ostatnio bardzo dużo wroniego zioła. Musiałem wypisać sporo dokumentów, a w każdym było twoje, długie nazwisko.
Corvo skrzyżował ręce na biurku i zajrzał w oczy młodego Deana.
- Mam dla ciebie propozycję, której nie pozwolę ci odrzucić - powiedział.
- Pff, a niby co się stanie, jeśli ją odrzucę? Twoja mizerna ochrona mnie zatrzyma?
Ochrona rzeczywiście była w mizernym stanie. Jeden ze strażników oszczędzał prawą nogę, a drugi ciężki oddychał, słabe strony które, aż prosiły się o wykorzystanie.
- Jeśli odrzucisz, porwę cię własnoręcznie.
Dean stwierdził, że nadszedł czas na ucieczkę. Kopnął pierwszego ochroniarza w prawą kostkę, następnie skierował pięść w jego twarz.
Ale cios nie został zadany.
Dziewiętnastolatek został wzniesiony do góry i lewitował, a strażnicy rozpłynęli się w powietrzu.
- Jak widzisz, w pełni panuję nad sytuacją - powiedział Corvo. - A moja propozycja jest następująca. Chcę cię uczyć. Chcę zrobić z ciebie Maga.
***
I tak zaczęła się nauka Deana. Długie jedenaście lat ciężkiej pracy. Uczeń czarodzieja zamieszkał w jego rezydencji w Meocie. Dean pokochał to miasto, zarówno przez architekturę i wysokie budynki, jak i dużo bardziej życzliwe nastawienie ludzi, niż te z Turmalii i Rubidii.
Corvo często wyjeżdżał na misje dyplomatyczne, ale nigdy nie brał na nie swojego ucznia. W czasach wyjazdów gdy Dean zostawał sam, młody mężczyzna regularnie uprawiał hazard i pakował się w kłopoty. Często kogoś obrażał, niejednokrotnie kogoś pobił, raz nawet uwiódł żonę bogatego kupca, aby zrobić mu na złość. Corvo mocno nadszarpnął swoją reputację, wyciągając Deana z kłopotów, ale nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, aby wyrzucić chłopaka na zbity pysk. Stary czarodziej wiedział, że jego dni były policzone, a chciał zostawić swojego dziedzica na tym świecie.
Gdy uczeń i mistrz byli razem w Meocie, miejsce miała prawdziwa nauka. Dean zgłębiał klasyczne nauki, takie jak fizyka, matematyka i alchemia oraz studiował wiedzę tajemną i praktyczne używanie zaklęć.
Ponadto Corvo załatwił swojemu uczniowi lekcje walki na pięści, bo jak sam stwierdził "zawsze musisz mieć plan awaryjny, nie można zawsze polegać na magii".
***
Dean przesunął wieżę na B7 i zaczekał na ruch swojego mistrza. Corvo zbił wieżę, używając gońca.
- Chciałeś mi coś powiedzieć - rzekł trzydziestoletni uczeń czarodzieja.
- Owszem, kończysz naukę.
- I tyle? Żadnej imprezy pożegnalnej, wielkiego testu? - Dean przesunął konia na A2 - Szach.
- Impreza może by była, gdybyś zdobył jakichś przyjaciół, ale nie masz do tego talentu. A test? Po co komu test? Prawdziwym egzaminem będzie twoje życie, chwile w których magia uratuje ci życie. - Corvo wycofał się królem. - Nauczyłem cię, tego co da się nauczyć. Teraz musisz tylko ćwiczyć.
- A co z tobą? Zostajesz na stanowisku dyplomaty? - Dean wykonał roszadę.
- Nie, ja już się napracowałem. - Ruszył pionem do przodu. - Jestem bardzo stary, stary nawet jak na standardy czarodziejów, niedługo nadejdzie mój koniec, a chcę zwiedzić jeszcze jedno miejsce. Jednak tę drogę muszę pokonać samotnie.
Dean miał spokojną minę, wiedział, że ten dzień był nieunikniony. Młody mag przywiązał się do upartego i denerwującego mistrza, ale nie zamierzał płakać z powodu rozstania, nie należał do zbyt uczuciowych. Wykonał ruch damą.
- Szach mat - oświadczył.
- Bardzo dobrze - powiedział Corvo. - Widzisz? Już mnie nie potrzebujesz. Zanim się rozejdziemy, chcę ci przekazać dwie rzeczy.
Pierwszą sprawą jest twoje miano. Zarejestrowałem cię, jako członka rodziny. Od kilku godzin nazywasz się Dean Corvo, a twoją nową ojczyzną oficjalnie został Meot. Ma to niebanalne znaczenie, ponieważ chcę, abyś kontynuował moją pracę. Mam nadzieję, że domyśliłeś się, że nie jestem zwykłym dyplomatą.
Dean kiwnął głową.
- Moje nazwisko - kontynuował mistrz - jest czymś w rodzaju skrótu wziętego z mojego ojczystego języka. W przetłumaczeniu na wspólny nazywam się Jonatan z Corv, drugie i trzecie imiona są moim wymysłem, aby moje miano brzmiało bardziej dostojnie.
Miasto Corv leżało daleko na wschodzie, zostało splądrowane i spalone niecałe trzysta lat temu, ale zanim upadło powstała tam szczególna grupa. Krąg Corvijski, bo tak się nazwaliśmy, miał dbać o porządek w użytkowaniu magii. Zajmowaliśmy się zdejmowaniem klątw, usuwaniem niebezpiecznych czarowników, kontrolowaniem nekromantów i wiedźm. Było nas wielu, obecnie została ledwie garstka. Ale każdy przedstawia się jako Corvo, dlatego zalecam ci, abyś używał swojego nowego nazwiska częściej niż dawnego imienia.
Dean rozsiadł się na krześle.
- Więc zakładasz, że będę kontynuował twoje dzieło? Że będę zajmował się złym użyciem magii?
- Oczywiście, że będziesz - odpowiedział starszy Corvo. - Uwielbiasz zagadki i adrenalinę, a to czym się zajmuję zapewnia i jedno i drugie.
- Tu mnie masz. - Były uczeń był zadowolony z nowego celu w życiu. - Czy mogę ufać każdemu, kto przedstawi się jako Corvo?
- Będziesz miał szczęście, jeśli jakiegoś spotkasz. Ale gdyby tak się stało, zadaj pytanie: "skąd pochodzisz?", członek Kręgu zawsze odpowie "Z Corv". Ty odpowiesz tak samo, gdy spotkasz innego Corvo'a.
Została jeszcze jedna sprawa, ale to załatwisz z kimś innym.
Stary czarodziej opuścił komnatę, tymi samymi drzwiami wszedł dość nietypowy gość. Szef meoteńskiego wywiadu, niejaki Brus Rideu. Wysoki, ale chudy mężczyzna, który słynął z tego, że zawsze wiedział o wszystkim. Usiadł na krześle.
- Nie należę do tych, co gadają po próżnicy, więc załatwimy to szybko - zaczął mówić. - Uważasz się za patriotę. Chcesz pracować dla wywiadu, wspierając swoje państwo?
Dean przytaknął.
- Wspaniale, zamieszkasz w Nowej Aerii, otrzymasz posiadłość na Ulicy Piekarza, stałą pensję i gospodynię. W zamian będziesz nam dawał regularne raporty na temat sytuacji w mieście.
***
Jonatan Roland Riordain Corvo przygotował cały swój bagaż, nie było wiele rzeczy, które zamierzał zabrać, wszystko zmieściło się w mały tobół. Stary czarodziej zostawił na szafce pożegnalne prezenty dla swojego ucznia. Laskę Poszukiwacza i Księgę Imienną. Obok leżał list z instrukcjami. Corvo wyszedł na balkon i po raz ostatni spojrzał na panoramę Meotu. Przed opuszczeniem tego miejsca zrobił ostatnią rzec związaną z Deanem. Usunął lekką skazę na jego aurze, tą którą mu stworzył dwadzieścia cztery lata wcześniej.
Następnie otworzył teleport i wyruszył w swoją ostatnią podróż.
***
Corvo był niezwykle zafascynowany, chodź jego twarz nic nie zdradzała. Młody mag miał swoje pierwsze zadanie, podobno wiedźma mieszkająca na Równinach Drivii robiła ofiary z ludzi. Dean jechał traktem, gdy usłyszał krzyki:
- Chodźcie tu! Pozabijam was wszystkich! Każdego skurwionego kundla!
Corvo ruszył cwałem do miejsca, z którego było słychać krzyki. Dojechał po chwili, zobaczył dwóch martwych rycerzy i trzeciego, który jeszcze się bronił, kurczowo trzymał miecz. Trzy demoniczne ogary gotowały się do ataku.
Mag zeskoczył z siodła i zaatakował każdego demona lodowym pociskiem, atak nie miał zabić bestii, miał sprawić, żeby zajęły się Corvo'em. Udało się, trzy charty rzuciły się na maga.
Dean był gotowy, wypowiedział magiczną formułę i wykonał odpowiedni ruch dłoniami, psy się zatrzymały i zaczęły skomleć. Mag napierał całą swoją energią, używał zaklęcia zmieniającego ciśnienie wewnątrz ciał demonów. Ogary wybuchnęły obryzgując swoimi wnętrznościami wszystko w promieniu kilku metrów.
Corvo padł na kolana. Za dużo czarowania w za krótkim czasie. Mag zemdlał.
Dean obudził się w obozie. Rozejrzał się po tym miejscu. Sześć wojskowych namiotów rozbitych na niewielkim wzgórzu. Po obozowisko kręciło się wielu mężczyzn, każdy miał przypasany miecz, niektórzy nosili pancerze. Corvo usiadł na pryczy, czuł, że osłabienie mijało. Podszedł do niego jeden z rycerzy. Był solidnej postawy, miał lekkie zmarszczki i zakola.
- Wreszcie się obudziłeś. Zaczęliśmy się martwić, byłeś nieprzytomny jakieś...
- Niecałe trzy godziny - dokończył mag.
- Skąd to wiesz? - Rycerz nie krył zdziwienia.
- Z ułożenia chmur. I z zapachu mojego płaszcza. - Dean wstał i poprawił ubranie.
- No dobrze, nie wnikam. Komu mogę dziękować za ratunek?
- Corvo.
- Więc dziękuję ci z całego serca, panie Corvo. Uratowałeś Roberta de Arstag, a ród de Arstag to nie skąpcy! Możesz prosić o co zechcesz.
Nazwisko rycerza wydało się magowi dziwnie znajome, ale Dean nie mógł połączyć go z żadnym ze swoich wspomnień. Męczyło go to.
- O nagrodzie porozmawiamy później, czeka mnie pilniejsza sprawa.
- Wiedźma. - Widać było, że rycerz też chciał błysnąć intelektem.
- Owszem wiedźma. Zakładam, że to również wasz problem, mogę spytać, dlaczego?
- Sprawa osobista, ta suka zabiła mi siostrę oraz brata. - Na chwilę przerwał, patrząc na horyzont. - Jej dom znajduje się kwadrans stąd na północ. Wysłaliśmy tam trzech rycerzy, w tym mego brata właśnie. Wrócił tylko koń należący do Ruperta, szlachetne ciało młodego de Arstaga zwisało bezwładnie z siodła. - Znowu przerwał, tym razem zaczął bawić się sprzączką od pasa. - Planowaliśmy wyruszyć na nią całą grupą, ale jak widać Pan nam sprzyja. Przyszedłeś się nią zająć. W końcu robicie w tej samej branży, czarowniku.
- Wszystko się zgadza - odpowiedział Corvo - oprócz jednego. Jestem magiem, a nie czarownikiem. A do wiedźmy wyruszę, gdy tylko coś zjem, jeśli nie masz nic przeciwko.
Corvo podjechał do miejsca, w którym powietrze drgało w widoczny sposób. Mag znał przyczynę tego zjawiska, bariera. Pod względem techniki zabezpieczenie było wykonane bardzo dobrze, ale brakowało praktyki, osłona miała wiele luk. Corvo wykorzystał jedną z nich, teleportując się kilka metrów dalej.
Był niecałe sto stóp od chaty wiedźmy i szedł przed siebie. Przy pomocy Laski Poszukiwacza sprawdzał natężenie magii. W okolicy było spokojnie, co oznaczało, że niewiasta nie spodziewała się, że ktokolwiek mógłby przejść przez jej barierę. Kryształ wskazał na duże natężenie, gdy Corvo stał pod drzwiami chaty.
Wiedźma właśnie odprawiała rytuał, według odczytów Laski, zgromadziła olbrzymie ilości magii, mag musiał interweniować natychmiast.
Otworzył drzwi w ostatni momencie, wiedźma zamierzała właśnie wbić sztylet w serce starannie pomalowanej kozy. W całym pomieszczeniu było pełno dymu, na stole obok kobiety leżały otwarte grymuary.
Kobieta była wybita z rytmu, Corvo zdecydowanym ruchem wyrwał jej sztylet z ręki, następnie rzucił zaklęcie rozpraszające magię.
- Zwariowałaś, chcesz zniszczyć całą równinę?! - wykrzyczał jej w twarz.
- O nie. Nie całą. Tylko jeden obóz, obóz wypełniony rycerzami po brzegi. - Niewiasta uśmiechała się na myśl o zamordowaniu wojowników. Corvo stwierdził, że była bardzo ładna, choć miała lekkie skazy na urodzie.
Mag oparł się na kosturze i przeczytał aurę kobiety. Dowiedział się, że w gruncie rzeczy dążyła do harmonii. Zdziwił się.
- Może zanim zaczniesz niszczyć, porozmawiamy? - zaproponował.
- Niech będzie - wiedźma wskazała dwa ręką dwa fotele. - Nie przyszedłeś, aby mnie zabić. Poza tym też parasz się magią.
Corvo rozsiadł się i zaczął rozmowę.
- Dlaczego chcesz ich zabić?
- Bo dowodzi nimi mój brat. - Kobieta powiedziała to, jakby ten fakt wszystko tłumaczył.
- To ja chyba miałem do czynienia z jakimiś dziwnymi rodzinami. Wyobraź sobie, że w żadnej nie było sytuacji, w której rodzeństwo chciało się nawzajem pozabijać.
- Drwij sobie ile chcesz - powiedziała nawijając blond lok na palec. - Nienawidzę go.
Corvo nie naciskał, nie chciał znać jej historii, chociaż wiedział, że i tak ją usłyszy. Nie mylił się.
- Byłam zamknięta w moich komnatach, od kiedy skończyłam siedem lat. Wszystko wina mojego ojca, niech mu ziemia ciężką będzie, który nie chciał uwierzyć w winę swoich synów, lub uznał, że lepiej zamknąć głupią córkę, którą i tak przehandlowałby za intratne stanowiska w wieży, zamiast ukarać męskich potomków. Siedziałabym samotnie w wieży pewnie i do dzisiaj, gdyby nie fakt, że uciekłam mając dziewiętnaście lat. Konkretniej mówiąc, wyskoczyłam. Byłam całkiem połamana, znajdowałam się na granicy życia i śmierci. Ale nie dane było mi wtedy umrzeć. Odnalazła mnie wiedźma Misha, która przyjęła mnie do siebie i nauczyła tego, co sama potrafiła. Byłam gotowa na zemstę.
Przebrana za służącą wkradłam się do zamku ojca i otrułam starego kurwiarza. Byłam jednak głupia i dałam się zdemaskować. Gonili mnie przez kilka tygodni, do czasu gdy dotarłam tutaj, do chaty mojej byłej mistrzyni. Wtedy wysłałam moje demoniczne psy, aby zabiły moich braci, niestety z nieznanych mi powodów, zginął tylko młodszy. Musiałam więc przygotować coś mocniejszego, wtedy zjawiłeś się ty.
Corvo w ciszy łączył fakty. Wiedział, że czekał go wybór, ale nie miał pojęcia, które z rozwiązań mogło być lepsze.
- W czym zawinili twoi bracia? W co nie wierzył twój ojciec?
- Kiedy miałam sześć lat, bawiłam się z pewnym chłopakiem. Zwykła dziecięca zabawa, jednak moi bracia mieli na ten temat inne zdanie. Zabrali mnie siłą, a chłopaka wrzucili do portu. Utopił się na miejscu.
Wtedy Dean przypomniał sobie całe zdarzenie. Zabawę z dziewczynką, uderzenia jej brata i strach przed utonięciem. Przypomniał sobie, kim byli de Arstagowie. Zdecydował się na działanie.
- Chłopak nie utonął - powiedział do wiedźmy. - Po jakimś czasie został uczniem czarodzieja, gdy zakończył naukę, udał się na Równiny Drivii, miał znaleźć pewną wiedźmę.
Corvo nie musiał mówić dalej. Kobieta pojęła, o co chodziło.
- Nie tak wyobrażałam sobie nasze spotkanie - rzekła, patrząc na maga z niedowierzaniem.
- Ja też Mario de Arstag. Ja też
***
Robert de Arstag położył się na pryczy i niemal od razu zasnął. Czarownik nie wrócił, więc rycerz założył, że jego siostra zabiła kolejną osobę. W duchu przeklinał głupotę Marii. Obiecał sobie, że rano ruszą do szturmu.
Nie dożył nawet do północy.
Ni z tego, ni z owego został przykryty ciężką taflą wody, która zaczęła go topić. Robert zginął, błędnie oskarżając siostrę o swoją śmierć.
***
Dean Corvo cały czas zajmował się złym użytkowaniem magii, wysyłał też regularnie raporty do szefostwa wywiadu Meotu. Jeśli chodzi o jego związek z Marią, to był on niezwykle chaotyczny. Nieraz się rozstawali, nieraz do siebie wracali. Zerwania miały wiele powodów, hazard, nastawienie Marii, kłopoty w które wpakowywał się Corvo.
Ich chaotyczny związek trwał wiele lat. I wiele lat mógł jeszcze potrwać, on był magiej, ona wiedźmą, oboje mieli możliwość posiadania nadnaturalnie wydłużonego życia.