Gdzieś tam, na drugim końcu świata (oczywiście zależy, dla kogo, być może jest to tuż pod twoim nosem, rzecz jednak w tym, że miejsca, które powinny być w jakiś sposób bliskie naszemu sercu, zawsze robią wrażenie bardzo odległych od nas w kilometrach) w małej wiosce, która niewiele znaczyła, a jej nazwa nawet nie jest oznaczana na mapach, urodziła się pewna dziewczynka. Okoliczności przyjścia na ten świat miała wyjątkowo przykre - noc burzowa, mokra, rynsztok spływający wodą i krwią. Piwnica ciemna, lekarz w zakrwawionym i brudnym fartuchu zatyka matce usta, równocześnie ściskając ją za rękę, gdy pielęgniarka łapie dziecko.
Nie może być normalnie, skoro na górze wrzeszczy i morduje się około dwudziestu osób. Dobrze, że tylko tylu. Ale przecież to nic wielkiego, tylko zamieszki we wsi, jakaś szajka myślała, że może bezkarnie żądać od karczmy i sklepów haraczu. Karczmarz zebrał grupę mężczyzn i kobiet, którzy chcieli się temu przeciwstawić, po czym rozpętało się piekło. W końcu dwadzieścia tłukących się osób w wiosce, gdzie jest niespełna dwustu mieszkańców, to prawie tłum. Ci, którzy nie chcieli walczyć, schowali się w piwnicach. W tej urządzono mały szpital polowy - w wiosce był zresztą tylko jeden lekarz i pielęgniarka. W całym środku tego chaosu, ta kobieta zaczęła rodzić. Wśród tego małego piekła, ona przysyła na świat swoje dziecko.
Dziewczynkę, przez której wrzask tamtej nocy zginęło prawie trzydzieści osób.
Gdy piekło ucichło, matka Rhei zyskała drugi powód, żeby jej nienawidzono. Mimo wszystko pomyślała z rozrzewnieniem o tym, co było kiedyś. A taką przeszłość nieczęsto wspomina się tkliwie. Była w końcu damą do towarzystwa, kulturalnie mówiąc. Płacili jej na tyle dużo, że mogła pozwolić sobie na małe mieszkanko. Dopóki nie zaszła w ciążę. To dziecko było jej przekleństwem, nie chciała go, tak bardzo nie chciała... Nie znała ojca, nie mogła nic z nim zrobić. Postanowiła urodzić je i porzucić, żeby ktoś je przygarnął. Ale przez tą noc wszystko się skomplikowało. Nie został nikt, kto nie słyszałby o małej Rhei i jej przeklętej matce. Więc trzymała tego okropnego dzieciaka, modląc się, aby w końcu był na tyle duży, żeby można było wyrzucić go za próg. To też zresztą zrobiła, gdy tylko dziewczynka skończyła osiem lat, po czym wyjechała za miasto. I Rheia nigdy więcej nie widziała jej na oczy.
Jedyne, czego nauczyła Rheię matka, poza chodzeniem, mówieniem i korzystaniem z toalety, to zawsze radzić sobie samemu i nie liczyć na niczyją pomoc. Paradoksalnie, to dzięki temu właśnie przeżyła.
A więc matka wykopała ją na bruk, zakładając oczywiście, że do tej pory nie żyły na bruku - gdy matka wróciła do swojego "zawodu", jej zyski nie pozwalały na wynajem domu, więc mieszkały po piwnicach, ewentualnie nocowały w salonach co łaskawszych klientów. Pierwsze, co przyszło Rhei do głowy, to uciec ze znienawidzonego miasta. Miała, rzecz jasna, nadzieję, że gdzieś dalej ludzie okażą się łaskawszy. Na dobry początek, rzuciła w cholerę swoje nazwisko i mało prawdopodobne, aby dziś mogłaby je sobie przypomnieć.
Ale nie znała świata i nie rozumiała ludzi. Dwa dni szła traktem do kolejnej, niewiele większej, wioski. Mijali ją kupcy czy drobni podróżnicy, ale nie doczekała się żadnych pytań czy pomocy, nie licząc bułki, którą ktoś cisnął jej z wozu pod nogi. Po dotarciu do drugiej wioski bezskutecznie próbowała znaleźć u "dobrych ludzi" jakąś pracę, której mogłaby sprostać. Nikt nie rwał się do zatrudnienia ośmiolatki nawet na polu. Spała w ciemnych uliczkach, nie mając pojęcia, co zrobić. Przepłakała kilka dni, żyjąc tylko z tego, co ludzie wyrzucali, i pewnie robiłaby to dalej, gdyby nie spotkała swojego Anioła Stróża. Nazywał się Al, był kilka lat starszy od niej, był sierotą, która opiekowała się swoim młodszym bratem. Mieszkał z nim na ulicach już prawie od roku. Wyciągnął do niej pomocną dłoń. Zwykła potem myśleć, że to on nauczył ją jak przeżyć. Czego jednak nauczył ją naprawdę? Kraść. Włamywać się. Rozpalać ogień. Budować schronienie z gałęzi i liści. Zastawiać małe pułapki na króliki w lesie. I używać noża. Powiedział jej też, że nie należy płakać, bo ludzie biorą to za słabość i że jeśli uda jej się to przetrwać, potem będzie bardzo silnym człowiekiem. Bardzo uniesione słowa jak na dwunastolatka. Przeżyła z nimi - Alem i jego bratem - dwa lata, podczas których mieszkali w czterech miastach i dwudziestu dziewięciu piwnicach bądź opuszczonych domostwach. Potem Rheię schwytano, gdy próbowała okraść kogoś nieco ważniejszego i tym razem nie skończyło się tylko na wizycie w areszcie. Trafiła do więzienia dla "tych młodych".
Zwykła potem mówić, że jeżeli Al nauczył ją jak przeżyć, to oni nauczyli ją życia. Czego nauczyli ją naprawdę? O dziwo, czytać, prawie przed samym jej wyjściem poznała bardzo życzliwą dziewczynę, która chętnie jej pomogła. Ale też jak ukryć broń. Jak mówić, żeby ci uwierzyli. Jak kłamać. Jak użyć noża do czegoś więcej niż patroszenie królików. Jakich ziółek użyć na tych, których się nie lubi, a jakie dać tym, którzy są chorzy i mogą się przydać. Właśnie, jak odróżnić ludzi przydatnych od tych, którzy będą tylko zawadzać. Z czego można zrobić broń.
Wyszła pół roku później. Ala i jego brata już nigdy nie spotkała, ale tak naprawdę nie do końca byli jej potrzebni. W tym więzieniu przekonała się, że może narobić sobie przydatnych znajomości. Półświatek, do którego trafiła okazał się rozwinięty. Zakręciła się w mieście, w którym ją złapano, dzięki kilku osobom, z którymi odbywała karę, które powiedziały jej jak i do kogo uderzyć. Uznano ją tam za interesującą, w końcu była bardzo młoda, a całkiem sporo umiała. Ktoś pomyślał, że można by to wykorzystać, więc nauczył ją więcej w zamian za parę przysług. Jednak miasto zaczynało ją nudzić. Kiedy wreszcie uznała, że da sobie sama radę, wyruszyła w ponowną podróż. Kradzieże pozwalały żyć, łapała też czasami legalniejsze zlecenia - chociażby zbieranie ziół.
W jednej podróży, dwa i pół roku po więzieniu, zaatakowała niewłaściwą - a może bardzo właściwą - osobę. Była to kobieta, która zajmowała się głównie nauką walki. Zazwyczaj brała za to pieniądze, oczywiście. Ale Rheia ją zainteresowała. Miała umiejętności i miała potencjał. I to coś... Czasem wiedziała, gdzie ktoś uderzy, zanim to zrobił. Wiedziała, że ktoś chce wyjąć broń. To było niezwykłe. Więc zaproponowała jej naukę. Dziewczyna nie miała nic do stracenia. Zgodziła się. Jednak pieniędzy nie miała. Jako zapłatę, kobieta chciała, aby dziewczyna gotowała, sprzątała dom, w którym ją uczyła, wykonywała proste prace.
Potem okazało się, że obie w jakiś sposób były do siebie zbyt podobne. Obie zawzięte, uparte, niełatwo się opanowujące. Kobieta nie była delikatna przy treningach, raniła Rheię i wymagała od niej dużo więcej, niż dziewczyna mogła z siebie dać. A jednak skakała nad własnymi granicami, żeby nie dać jej tej satysfakcji, pokazać, że dzieciak, który sam siebie wychował, nie musi być beznadziejny czy nieogarnięty. Wychodziło jej. Dzięki swojemu szóstemu zmysłowi, okazała się bardzo dobra w walce na bliski dystans. Zręczność przy kradzieżach i otwieraniu zamków też okazały się bardzo przydatnymi umiejętnościami. Kobieta nauczyła ją też kilku innych, niezwiązanych z walką rzeczy, chociażby powiedziała jej jeszcze kilka słów o ziołach, o tym, co zamieszkiwało lasy i o mapach. Nazywała to zdolnościami, które były niezbędne do przetrwania.
Uczyła się u tej kobiety prawie rok, podczas którego tamta przynajmniej pięćdziesiąt razy niemal ją zabiła, czy to przy treningach, czy z wściekłości za odzywki. Jednak rozstały się w pokojowych stosunkach, a nawet kobieta dała dziewczynie medalion, który teraz nosiła na szyi. Zleciła wykonanie go znajomemu, któremu Rheia spotkała tylko jeden raz, a mimo to amulet wspaniale współgrał z jej szóstym zmysłem, wspomagając jego działanie i umożliwiając Rhei widzenie aur. Pamiątką była także blizna na twarzy, jedna z wielu, których powstania winna była nauczycielka, a jednak jedyna, której powstania nie chciała spowodować, dlatego też dokładała starań, aby dobrze ją zaleczyć. Historia tej blizny jest jednak zupełnie innym rozdziałem, który nie miał wpływu na koleje losu Rhei. A blizna to blizna. Człowiek bez blizn musi mieć nudne życie.
Kiedy Rheia skończyła naukę, dysponowała już nieco niesamowitymi umiejętnościami oraz kilkoma cennymi znajomościami. Wróciła do miasta, w którym niegdyś odsiadywała karę w więzieniu, odnalazła starych znajomych i wraz z nimi zaczęła budować coś większego. Po jakimś czasie byli całkiem znani jako szajka świadcząca bardzo specyficzne usługi. Korzystali z nich ludzie nawet z najwyższych szczebli, w końcu nikt nie chciał brudzić sobie rąk, a czasami trzeba było pozbyć się tego czy innego problemu.
Wiodło im się świetnie, zarabiali krocie, wynajmowali wspólnie dom, dzień w dzień imprezowali, a noc w noc pracowali. Dni płynęły spokojnie, miesiące nic nie zmieniały, dopiero, gdy Rheia skończyła dziewiętnaście lat coś się zmieniło.
Zwracali na siebie skutecznie uwagę od samego początku, można więc było przewidzieć, że prędzej czy później ktoś się nimi zainteresuje. Pewien komendant straży uwziął się po tym, jak ofiarą padł jego partner. Zaczęło się od niespodziewanych najść, co położyło rychły kres codziennym imprezom, każdemu doklejono ogon, co z kolei zmusiło ich do zaprzestania wykonywania zleceń. Krok po kroku wszystko zaczęło się walić, musieli być bardzo ostrożni, żeby nie wpaść, a w dodatku jakoś uzasadnić swoją zamożność.
Komendant straży dotarł do sześciu z wielu ich klientów. Dwóch sypnęło. Urządzono na nich obławę, więc zmuszeni byli uciekać. W umyśle Rhei do dziś dobrze rysowała się nocna pogoń ulicami miasta i potrafi wciąż krok po kroku opisać zasadzkę, w którą wpadli. Fakt faktem, ich dziesięcioosobowa grupa została otoczona przez oddział strażników. Tu rozpętało się piekło, które przypominać by jej mogło dzień jej narodzin, gdyby cokolwiek z niego pamiętała. Jej grupa nie zamierzała się poddać pod żadnym pozorem. Założeniem była walka do upadłego. Problem polegał na tym, że strażników było więcej i "do upadłego" zbliżało się nieuchronnie i bardzo szybko. Wkrótce została ich trójka na środku kordonu strażników, pozostali byli ranni lub skuci.
Tu upadła dewiza "Nie zostawiamy swoich", gdy jeden z tych aresztowanych wrzasnął proste "W NOGI!". Rheia i jej dwóch towarzyszy uciekli. Podjęli potem, rzecz jasna, próbę ocalenia towarzyszy, ale pierwsza skończyła się fiaskiem, a na drugą nie było już czasu. Powieszono ich. Bez procesu. Ocalała trójka zadecydowała, że lepiej i bezpieczniej będzie się rozejść... zaraz po ostatniej misji. Chodziło oczywiście o zabicie komendanta straży, który przysporzył im tyle problemów.
Starannie przygotowana zasadzka, porwanie go do dawnej willi grupy i skazanie na śmierć w okropnych męczarniach. To choć trochę ukoiło rządzę zemsty pozostałości szajki. Potem przyszła pora na rozstanie. Było proste, zupełnie nie emocjonalne, a jednak padła tam wiele znacząca obietnica - obietnica spotkania za parę lat.
A Rheia nie wątpiła, że gdy będzie chciała, zdoła odszukać towarzyszy broni.
Po rozstaniu podjęła znów tułaczkę bez głębszego celu. Mówiła, że chciała trochę szczerzej poznać świat, inny niż ten, w którym przyszło jej się urodzić, dorastać i żyć. Łapała się zleceń, małych i większych, związanych z jej "zawodem", gdy komuś udało się do niej dotrzeć. Jednak to, czym się zajmowała, zachowywała w tajemnicy. Nikt nie musi wiedzieć. Niewiedza bywa niebezpieczna... ale czasami to wiedza szkodzi bardziej.