W pokoju panował mrok. Jedynie blade światło bijące od księżyca wpadało do środka przez do połowy otwarte okno, pozwalając zobaczyć
cokolwiek.
A do oglądania w tym pokoju był bezmiar. Mimo, iż samo w sobie nie było wielkie, pomieszczenie mieściło wiele. Pośrodku ściany naprzeciw okna
od
podłogi do samego sufitu ciągnęły się czarne, drewniane drzwi. Wyciosane nań wzory przypominały bezładną abstrakcję, było to jednak tylko
złudzenie.
W rzeczywistości były to przedziwne, prastare runy, których znaczenia dziś już nikt nie pamięta. No, prawie nikt. Po obu stronach drzwi ze
ściany
wyrastały ogromne, na oko piętnastocalowe w wysokości i tyle samo w szerokości bliźniacze głowy lwów. Nie były to jednak wierne kopie tych
zwierząt,
a raczej ich wyobrażenie - oczy w zezie rozbieżnym, a każdy ząb był w kształcie i długości kła. Nie miały uszu ani nosa, zamiast tego z przodu
twarzy
wyrzeźbiono dwa pionowe zagłębienia służące według autora do oddychania. W rozwartej paszczy było widać długi ozór, łączący się z
podniebieniem
niczym niebo z lądem na horyzoncie w miejscu, gdzie kończyła się ściana.
Na lewo od okna stały ogromne regały zasłaniające całą ścianę za sobą. Na owych regałach stały różnych kolorów, wielkości i kształtu
zakurzone
księgi i zwoje. Każde z nich traktowało o rzeczach równie przyziemnych jak istota magii, rozważania filozoficzne i teologiczne czy o równowadze
wszechświata, a także o teoriach istnienia równoległych światów i możliwości podróży między nimi. Opodal regałów, między nimi a oknem stał
fotel.
Wykonany z ciemnego drewna i obity czerwonym materiałem dodawał temu miejscu tajemniczego akcentu. Pod fotelem rozciągała się skóra
białego
tygrysa służąca za dywan. Przy oknie stał oparty o trzy wypoziomowane nogi teleskop. Wyposażony w szereg powiększających szkiełek pozwalał
oglądać niebo z bliska zachowując dokładność. Przy ostatniej ścianie, tej na prawo od okna, stała wolnostojąca komoda, beczka wypełniona
wodą, na
której krawędzi oparty był ręcznik, i siennik z wygniecionym kocem nań. A gdyby stanąć pośrodku pokoju i spojrzeć w górę, widać byłoby
znajdujący się
wysoko ponad głową sufit. Nie był tak pospolity jak podłoga z białych, marmurowych płytek, o nie. Na suficie wyrzeźbione były twarze. Twarze,
które
znane są wyłącznie ludziom, które innym istotom nic nie mówią. Każda z tych postaci ma na sobie inny grymas – to szczęśliwy, to smutny, to
rozwścieczony, to w błogim stanie spokoju. Twarzy było półtora tuzina, a były to zarówno twarze męskie i damskie, choć tych drugich było o
wiele mniej.
A w czerwonym fotelu siedział stary mężczyzna. Mag. Widać to było nie tylko po jego iście książkowym wyglądzie, czyli po długiej, siwej
brodzie,
szpiczastej czapce, czarnej, zdobionej w żółte gwiazdki i runy opończy i kosturze z wyrzeźbionym wężem, który w oczach miał dwa, zielone
szmaragdy.
Można było poznać go po czymś jeszcze. Po czymś, co tylko nieliczni potrafią wyczuwać. Mianowicie po aurze. Siedział więc ten mag w swoim
fotelu, paląc
fajkę nabitą tytoniem. Na jego kolanach leżała książka z tytułem napisanym złotymi runami w dziwnym języku.
Błogą ciszę i ciemność w pokoju przerwała nagle postać otwierająca drzwi. Najpierw lekko je uchyliła, a kiedy zobaczyła pytający wzrok
maga,
otworzyła je szeroko i weszła do środka. Pokój rozświetliło światło z jej lampy trzymanej w ręce. Osoba ta była mężczyzną. Wysoki, szczupły i
młody, z
włosami ostrzyżonymi krótko, niemal przy głowie. Nosił na sobie lnianą koszulę i spodnie, buty miał czarne i ciężkie. U pasa przypiętą miał pochwę
z
mieczem i sakwę, a w ręku – latarnię.
- Przepraszam za spóźnienie, Wać magu. – rzekł młodzieniec gdy tylko zamknął za sobą drzwi – Przepraszam, że niepokoję szanownego maga o
tak
późnej porze. Nie mogłem się jednak wyrwać wcześniej. Rozumie pan, żona, dzieci…
- Niestety nie rozumiem – odpowiedział nie kryjąc sarkazmu magik, wlepiając weń młodzika swe czarne jak węgiel oczy – Ale i nie
gniewam się.
Jak widzisz nie śpię, więc nie przeszkadzasz mi zbytnio. Pozwól mi jeno, jeśli łaska, dokończyć fajkę i możemy zaczynać.
Przez chwilę młodzik stał niezręcznie, nie wiedząc co począć. Mag zaciągał się jabłkowym tytonie i dopiero po chwili zauważył swój błąd.
-Ach, wybacz, najmocniej przepraszam. – rzucił szybko, gwałtownie sięgając po kostur oparty o siedzenie. – Gdzie ja mam głowę – dodał.
Podniósł kij do
góry, zainkantował coś pod nosem, a oczy węża zaświeciły się na chwilę. Nagle zza komody wyleciały kawałki krzesła, które zaczęły się z
powrotem
składać w całość. Widocznie wcześniej musiało się uszkodzić, a przestrzeń za komodą służy magowi za śmietnik.
Gdy krzesło było już gotowe, młodzieniec usiadł nań ostrożnie, przenosząc ciężar ciała na swoje nogi. Jednak krzesło było stabilne, toteż usiadł
spokojnie
i wygodnie.
- A więc… – rozpoczął mag przeciągając sylaby, znów zaciągając się tytoniem. Słodka, dusząca woń unosiła się w powietrzu – Więc chciałeś,
żebym ci o czymś opowiedział, czyż nie?
- Tak jest, Wać magu – odpowiedział krótko.
- I tym czymś zdaje się jest historia sławetnego trytona Tilgora, czyż nie?
- Prawda. – odrzekł jeszcze krócej młodzik.
- A więc… - znów przeciągnął sylaby. Chwilę milczał, po czym podniósł się ze swojego wygodnego fotela, pozostawiając nań zagłębienia od jego
ciała.
Chwycił kostur i podparł się nim, kierując swe kroki ku biblioteczce. Wcisnął księgę w wolną przestrzeń, a następnie wrócił na fotel, wyciągając
fajkę z
ust. - Historia, którą pragniesz usłyszeć jest dość niezwykła dla nas, istot z powierzchni. Albowiem żaden z nas, jak tuszę, nie widział nigdy na
oczy dna
oceanu. Dlatego też nie wiem, na ile prawdopodobny jest ten fragment, jednak mimo wszystko opowiem ci go…
Jak przychodzą na świat trytoni i syreny, wiedzą tylko oni sami. Czy, tak jak ryby, składają ikrę, czy może rozmnażają się płciowo? Jeśli tak, to
w jaki
sposób, skoro ich dolne połowy ciała to ogony? A może rodzą się w jeszcze inny sposób, którego nam nie przyjdzie poznać? Jakkolwiek jednak
nie
rozmnażaliby się, w jakiś sposób to robią, albowiem ich populacja nadal istnieje i nie zmniejsza się. Któż z nas nie miał w rodzinie dziada lub wuja,
który
był rybakiem? Każdy z nich jest w stanie przytoczyć przynajmniej jedną sytuację, kiedy widział wylegujące się syreny na przybrzeżnej skale albo
słyszał
tajemniczy, kuszący śpiew wędrując wzdłuż jeziora. Kto wie, może i nam przyjdzie kiedyś zobaczyć te dziwne stworzenia. – Mag zrobił krótką
pauzę,
rzucił okiem na młodego mężczyznę, po czym wrócił do opowieści - Kontynuując… na dnie owego oceanu bez nazwy, w sposób znany tylko
istotom morza,
na świat przyszedł pewien tryton. Wierząc legendzie, wyglądał zupełnie jak ludzkie dziecko, lecz ze złączonymi nogami otoczonymi przezroczystą
błoną,
która później zmienia się w ogon. Tenże tryton był potomkiem dwóch kochających się „małżonków” – a raczej biologicznej pary, związanej
uczuciem na
zawsze. Ojcem tego małego stworzenia był niejaki Korinn – mistrz fechtunku i magii wody. Jego historia jest równie fascynująca, co ta, lecz
długa co
najmniej razy trzy, a ty chcesz usłyszeć o Tilgorze. Matką zaś była Sevash – znana wśród istot morskich, albowiem jej praprababka była
pierwszą
syreną, która zapuściła się w głąb lądu. Mieszkali sobie więc w trójkę – Korinn, Sevash i Tilgor - w niewielkiej kolonii w domu stworzonego
wyłącznie z
koralowca. Zamiast mebli, rosły tam różne, ogromne rośliny, pełniące rolę na przykład kanapy czy łóżka. Tak przynajmniej mówi legenda.
- Czy każdy dom tam tak wyglądał? – zapytał zaciekawiony młodzik.
- Phi, jeszcze pytasz! - żachnął się mag - Oczywiście, bo i z czego mieliby budować? Jak już powiedziałem, pierwszym morskim stworzeniem na
lądzie była praprababka matki Tilgora, to są aż cztery pokolenia. W ten czas raczej nie nauczyliby się kuć żelaza, wypalać cegieł czy nawet
wydobywać kamień. Tam, na dnie, były tylko rośliny i koralowce. Czasem też statki, ale to inna bajka. Jedno tylko ci powiem - dodał czarodziej
widząc wzrok młodzieńca sugerujący różne myśli kotłujące się pod czupryną - Nie znajdziesz morskiego królestwa, ani miasta, ani nawet wioski,
jeśli będziesz ich szukał. Tylko oni mają taką umiejętność, ty zaś jako istota lądowa możesz się tam dostać wyłącznie przypadkiem. Nie biorąc
rzecz jasna pod uwagę tego, że jest to niewykonalne też z innych względów - spojrzał bystro na słuchacza - nie wytrzymasz tyle bez tlenu. No
dobrze, ale mniejsza z domami. Ekchem...
Tilgor
już od dziecka miał skłonności awanturnicze. Często wypływał gdzieś na całe dnie, czasem nawet na kilka, często się buntował przeciw
rodzicom. Marzył
o tym, aby wyjść kiedyś na powierzchnię i zbadać tamten świat. Może nie jako pierwszy, bo historia zapisała już wcześniej wielu śmiałków,
którzy
przebywali dość długo na powierzchni. On jednak chciał poznać ten świat, nie tylko na nim być. A to, mój chłopcze, spora różnica.
- No dobrze – rzekł z nutką niecierpliwości mężczyzna – Opowiadaj jednak dalej. Chcę poznać jego dzieciństwo.
- Ach, no dobrze. Ale też co tu dużo opowiadać – dorastał normalnie. Nie miał raczej żadnych traumatycznych przeżyć jak większość z tych
wszystkim
znanych heroicznych postaci, o, choćby tych – mówiąc to wskazał kosturem ku sufitowi. Po chwili ciszy i wpatrywania się w znużony wzrok
słuchacza,
postanowił sobie nie odbiegać więcej od tematu. - W trakcie swojego dorastania uczył się wielu rzeczy. Przede wszystkim bardzo często pływał
nad cudne
pola pełne koralowców, roślin i zwierząt, zarówno tych normalnych jak i tych mistycznych. Gdy tylko Sevash zaczęła go uczyć o nazwach tych
roślin, ich
właściwościach i występowaniu, od razu mu się to spodobało. Zaintrygowało go to, że wiele z nich po odpowiednim przyrządzeniu daje magiczne
zdolności. Zauważył też, że zwierzęta – przede wszystkim ryby – w przedziwny sposób potrafią rozmawiać między sobą. Wtedy też spróbował
się z nimi
porozumieć. No i w ten sposób zaczął uczyć się ich mowy.
- Jaka to mowa? – rzucił podekscytowany młodzik, nie zwracając uwagi na poirytowanie starca, któremu przerwano – Jak to możliwe, że czło…
to znaczy
istota rozumna może rozmawiać ze zwierzętami?
- Otóż można, przede wszystkim odpowiednio akcentując wymawiane wyrazy w odpowiednim języku. Elfy, dla przykładu, by dobrze akcentować
–
śpiewają. To dość obszerny temat, a ty przecież chcesz posłuchać o…
-Tak, tak, przepraszam. – zarumienił się i spuścił głowę w dół.
- Nie szkodzi. – Jako, że tytoń w fajce uszedł już z dymem, mag sięgnął po pudełko stojące obok fotela i z powrotem ją nabił. – Tilgor, trzeba ci
to bowiem
wiedzieć, miał niezwykłe zdolności magiczne. Może nie tak wielkie jak jego ojciec, jednak i jemu kapka tegoż talentu dolana została do czary
losu. Według
pewnego źródła… - donośne jęknięcie towarzyszące podnoszeniu się z fotela starca zakłóciło fantastyczny klimat i przerwało na chwilę jego
opowieść.
Podpierając się kosturem, mag podszedł do swojej biblioteczki i, jeżdżąc palcem po grzbietach i żłobionych weń literach, począł szukać pomocy
naukowej
– Według książki mędrca Hadriana, który jako jedyny spisał swoje przygody z Tilgorem, u owego trytona magiczna moc pojawiła się nagle, pod
wpływem emocji. Och, mam cie! – krzyknął radośnie, wyciągając grubą księgę oprawioną w zieloną skórę ze srebrnymi runami. Otworzył ją,
wzbijając w
powietrze chmurę kurzu, po czym wertował jej stronnice, jakoby niedbale, nie zważając na sędziwy wiek papieru. W końcu zatrzymał się na
jednej z nich i
zaczął czytać: - „Podczas „inicjacji”, jaką wymyślili jego koledzy, musiał pokonać agresywnego narwala. Ot zwykła zabawa, syreny często
wymyślają
takie wyzwania. Podczas zaciekłej walki, zwierz ów przebił mu przedramię, powodując obfite krwawienie i wytrącił mu w ten sposób z ręki trójząb
–
albowiem każdy tryton ma swój trójząb. Narwal okazał się nie tylko agresywny – a raczej szalony – ale i sprytny. W moment przytwierdził Tilgora
do
skały, nie pozwalając mu odpłynąć choćby o cal. Oczywiście przyjaciele rzucili się mu z pomocą, jednak niewiele pomogły ich próby odciągnięcia
jego
uwagi. I gdy już mierzył w niego swym ogromnym, ostrym rogiem…”
- Tak…? Tak? Co się stało? – rzekł podniecony i zafascynowany młodzik, pospieszając staruszka wzrokiem.
- Użył magii. – rzekł, zamykając księgę - Jednym ruchem ręki odepchnął agresora falą wrzącej wody. Ten zaś, oparzony, uciekł w popłochu. – na
chwilę
przystanął, zaciągając się kilka razy pod rząd – Tak właśnie było. Ojciec, gdy o tym usłyszał, uznał, że to najwyższy czas, aby rozpocząć
ojcowskie
szkolenia. Zanim Tilgor osiągnął wiek dojrzały – to jest w dwudzieste letnie przesilenie od urodzenia licząc – poznał już tajniki magii wody, a
władał nią
sprawniej niż nie jeden mag. Poza jednak nauką magicznych sztuczek, tryton odbył szkolenia w fechtunku, a także był hartowany wieloma
ćwiczeniami
siłowymi. Dodatkowo, matka jego – nie chcąc pozwolić na całkowite pozbawienie uczuć, na które był narażony – zajęła się jego artystyczną i
wrażliwą
stroną duszy. Nauczyła go szacunku do innych, prawidłowego zachowania, a także nauczyła śpiewać i korzystać z wyobraźni. Doprawdy, Tilgor
był
wychowany przez kamień i puch.
- Miał pewnie cudne dzieciństwo – posumował młodzik – Niejeden pragnąłby podobnego losu. A co się z nim stało PO osiągnięciu dojrzałości?
Staruszek spojrzał na niego spod czapki, odkładając fajkę już bez tytoniu na podłogę obok pudełka. Westchnął cicho, po czym rzekł tym samym
tonem:
- Postanowił ziścić swoje marzenia. Chciał, jak już mówiłem, zbadać świat na powierzchni. Ten cel, dodatkowo wzniecony nabytymi zdolnościami,
tak go
pochłonął, że po 20 przesileniu, zdecydował się opuścić dom. Była to dla niego, jak i dla rodziców, trudna decyzja. Mimo wszystko, decyzja już
dawno
zapadła, więc jedyne, co im pozostało, to pożegnać się z nadzieją, że jeszcze kiedyś się zobaczą. Na „do widzenia”, Tilgor dostał nowy,
magiczny trójząb,
parę
niezbędnych rzeczy, oraz magiczny amulet – pamiątka po ojcu. Dostał również księgę z najpotrzebniejszymi czarami.
- I co? Gdzie się później udał?
- Oczywiście tam, gdzie zamierzał – na powierzchnię. Przez piętnaście lat kluczył samotnie na Wyspie Syren, poznając tamtejszy krajobraz i
świat. Odkrył
też ograniczenia w swojej transmutacji w postać lądową. Chodzi o to, że trytoni mogą zmieniać swój ogon w ludzkie nogi, jednak zaledwie na pół
doby.
Po tym czasie muszą koniecznie znaleźć się z powrotem w wodzie, inaczej… ech, co tu mówić, wyschną z życia. Zauważył jednak dość szybko,
że miejsce, w
którym się znajduje wcale nie jest tak wielkie, jak mu się wydawało. Dowiedział się też, że to jedynie wyspa – a więc niewielki skrawek suchego
lądu. Ta
informacja obudziła w nim nowe nadzieje – i cele. Udał się do krainy Alaranii, by tam prowadzić dalsze życie.
Po tych słowach mędrzec przestał mówić. Zamilkł. Młodzik, jakoby wyrwany z transu słuchacza, spojrzał na niego z zapytaniem.
- I co dalej?
- A to, mój drogi chłopcze – rzekł mag ponownie wstając z fotela – opowieść na inny raz. Bo zanim poznasz cała historię Tilgora, wolnego
trytona, musisz
poznać cały szereg biografii tysiąca osób, które spotkał na swojej drodze. A – jak wiadomo – każdy człowiek, to inna historia.
Zawiedziony młodzik, powstał ze swojego stworzonego, zdawałoby się przed chwilą, krzesła i odniósł go obok komody. Ciągle czuł niedosyt –
wiedział,
że mag specjalnie ukrywa przed nim dalsze losy Tilgora. Dlaczego? Co takiego wydarzyło się tam, w Alaranii, kiedy tenże tryton zstąpił na ląd?
Jakie
przygody przeżył? Kogo spotkał? Czy kiedykolwiek jeszcze wrócił do swojego domu?
- Na te, i wiele innych pytań – rzucił nagle mag, przerażając mężczyznę. Czytał w moich myślach – pomyślał – Nie ma jasnych odpowiedzi.
Przyjdź do mnie
jeszcze kiedyś, a spróbuję – choć niczego nie obiecuję! – opowiedzieć ci całą historię tej postaci. Lecz teraz… Chciałbym się położyć. Jak
widzisz za oknem,
już północ, a ja bądź co bądź spać kiedyś muszę.
Podszedł do drzwi i otworzył je szeroko, ręką żegnając młodzika, który wraz ze światłem latarni zniknął za jej progiem. Gdy tylko zatrzasnął drzwi,
w
pokoju znów zapanował mrok. I w tymże mroku, mag ułożył się do snu - wcześniej odkładając kostur i ''kroniki Hadriana'' - Nie mógł jednak
zasnąć tak
prędko.
- Tilgor… - szepnął sam do siebie – Cóż za przedziwna to była postać…