Joreid urodziła się na dalekiej i zimnej rubieży Alaranii. Jej rodzinny gród, choć liczba osób go zamieszkujących nie była większa od ilości ludzi jakiejkolwiek podrzędnej mieściny na równinach, był największy na przestrzeni wielu staj. Mała górska warownia była otoczona wysoką palisadą z pni, które z upływem lat zdążyły skamienieć, a które przed wiekami ułożyło obecnie już nieznane plemię.
Życie w trudnych warunkach wysokich gór, gdzie ciepła pora trwała niezwykle krótko, było ciężkie. Każdy, bez względu na płeć i wiek, musiał pracować, gdyż ktokolwiek kto osłabiał osadę, był pozostawiony samemu sobie, podobnie działo się z kalekimi, nowo-narodzonymi dziećmi, które były pozostawiane w wyższych partiach gór, gdzie panowała wiecznie zima. Tych twardych reguł bytowania przestrzegała starszyzna złożona z wodzów klanów i najstarszych mieszkańców, którzy wbrew pozorom starszego wieku byli niezwykle surowi, a i często bezwzględni. Ludzie wierzyli w cały panteon bóstw, które jednak czczono jedynie w trakcie odpowiednich świąt i wyjątkowych okazji, gdyż nie chciano ich obrazić zbyt częstymi prośbami. W zamian za to, na co dzień oddawano się opiece, błagano i proszono o wsparcie przodków będących pośrednikami między tym, co tu, a tym, co tam. Stąd też wielkim szacunkiem cieszyła się miejscowa szamanka.
Tak więc zdarzyło się, że w roku, w którym stara zaklinaczka postanowiła znaleźć swą następczynię, przyszła na świat rudowłosa Joreid, którą uznano za ogień w ludzkiej postaci oraz Astrid — dziewczynka o dwukolorowych oczach. Obie zostały wybrane przez Gydę na swoje uczennice i w wieku lat pięciu opuściły swe rodziny. Być może w ten sposób umknęły ciężkiemu losowi kobiet ich grodu, ale w zamian weszły na o wiele bardziej krętą drogę wśród duchów i guseł. Nauka Joreid i Astrid dotyczyły szamanizmu, magii, astralnej części natury, poznawaniu toku rytuałów, astronomii i zielarstwa. Trudno powiedzieć czy między nimi zawiązała się przyjaźń, choć obie były pewnie dla siebie jak rodzina, od której zostały oderwane, ale wiadomo, jak z rodziną bywa. Rudowłosa była niezwykle uzdolniona, może nawet bardziej, pomimo braku doświadczenia od mentorki, ale to Astrid była nadzwyczaj
charyzmatyczna i to jej ludzie się bardziej bali i prędzej podporządkowywali. Mimo to, to właśnie Joreid pierwsza dostała talizman od Gydy, co oznaczało zakończenie jej podstawowych nauk. Spowodowało to znaczne ochłodzenie między dwójką dziewczyn, w stosunku do którego zima wśród lodowców górskich wydawała się orzeźwiającym bryzą na Jadeitowym Wybrzeżu.
W piętnastym roku od oddania ich szamance na przełomie podejrzanie, jak wielu po tym miało uważać, długiego lata i wątpliwie, dalsze zdanie tych poprzednich, pięknej jesieni, nawiedziła ich gród zaraza. Zaczęło się od matki w połogu. Jej śmierć nie była bynajmniej niczym dziwnym, szkoda było stracić, wydawałoby się, kobietę w pełni lat, ale cóż trudno, ciągle i zawsze było trudno, więc czy warto było się przejmować? Jedynie tak wysoka gorączka, dziwne wybroczyny i te nietypowe sińce były niepokojące, ale tylko dla Gydy, Astrid i Joreid. Potem nastąpiła lawina — choroba dotykała swym nadpsutym palcem wielu i równo. Zaczęto wyganiać chorych poza palisadę, a żeby ustrzec się przed ich buntem, wyrzucano wieczorami jedzenie, które nocą wygnańcy zabierali. Tylko one trzy, niby chronione przez przodków, zbliżały się do nich i próbowały leczyć. Nic z tego im nie wyszło, a duchy w ogóle zamilkły, jakby nic się nie działo. Zdarzyło się, że jakoś niedługo przed zimą zachorowała również i Gyda. Może dzięki temu reszta została uchroniona przed agresją tych chorych niedobitków, których nie zdążyła zabrać ani choroba, ani zimno, a którym histeria i przerażenie przed taką śmiercią kazały zwrócić się przeciwko swoim. Starszyzna zakazała opuszczać komukolwiek, nawet młodym szamankom, twierdzę.
Zimę przeżyli spokojnie, nienękani przez chorych i ich widma czy głód, na tyle przydało się cudowne lato, że mieli pod dostatkiem zapasów. Duchy milczały dalej. Na wiosnę, kiedy myślano, że nieszczęście ich opuściło, a co bardziej entuzjastycznie nastawieni do życia chcieli się brać do nadrabiania strat w mieszkańcach, zostali napadnięci. Było to może normalne zdarzenie, wszak napady na osłabionych sąsiadów były chwalebną rozrywką, wręcz
ważnym zwyczajem. Najazd na ich warownie nie powinien się powieść, a jednak. Bogowie musieli się przy tym nieźle bawić. Potem mówiono, że to jeden z dotkniętych zarazą w zamian za zdrowie, a może z zemsty, wskazał sposób na zdobycie twierdzy. Jeszcze później uważano, że były to wszystkie mściwe duchy tych, których skazano na śmierć. Joreid była pewna, że jeszcze niedługo, a by usłyszała, że to sam Prasmok chwilowo się obudził i swym pazurem otworzył stalowe bramy. Część mieszkańców, w szczególności kobiety i dzieci, została przejęta przez wrogie klany. Astrid i Joreid zostawiono przy życiu — bano się gniewu przodków napadniętego plemienia. Najeźdźcy mieli własnego czarownika, bardzo potężnego, który najwyraźniej uznał, że należy pozbyć się konkurencji w postaci rudowłosej szamanki. Zaczęły się dziać niecodzienne wypadki, pojawiać wielce niefortunne znaki. Po cichu zaczęto powtarzać plotkę, jakoby to Joreid złamała prawa i zbezcześciła przodków, a i być może obraziła bóstwa, ale jak to uprzejmy współplemieńcy nie potrafili już powiedzieć (w końcu, na co komu taka wiedza, jak się ma rudzielca ze skłonnościami magicznymi, to jak ogry i widły — intuicyjnie samo się nasuwa). Nie zarzucano jej niczego wprost, bo ludzie bali się jej mocy, ale tylko do czasu, o czy sama zainteresowana była przekonana. Duchy nie pomagały jej, wtedy do końca straciła wiarę w nie, a zrozumiała, że są dla niej narzędziami, jak wszystko inne, jak choćby zioła, popręg czy torba.
Joreid wykorzystała okazję w postaci sporej handlowej karawany, jakie niekiedy zapędzały się w te niegościnne strony po rudy, minerały i znakomite skóry, i opuściła rodzinny gród, zanim zrobiono z niej gustowną bryłę lodu.
Tak zawędrowała na równiny Alaranii. Najpierw zatrzymała się na kilka lat w okolicach Ostatniego Bastionu wśród dwóch poznanych wiedźm, gdzie w zamian za swą wiedzę została zapoznana za alchemią i demonologią. Znowu opuściła swe towarzyszki w dalszym poszukiwaniu wiedzy i może większej potęgi, bo gdzieś tam głęboko tliła się chęć rewanżu na pewnym magu z zapomnianej, małej i żałosnej warowni w górach na dalekim pograniczu Imperium, choć Joreid do tej małej namiętności nie przyznała się nawet przed samą sobą.