Ruiny Nemerii[Zamek górujący nad miastem] Czy w Nemerii mieszkali Nemorianie?

Miasto które niegdyś tętniło życiem, zniszczone po Wielkiej Wojnie dziś jest miastem nieumarłych... tutaj za każdym rogiem czai się cień. Długie ulice, tajemnicze zakamarki opuszczonych ogrodów i domów. Wampirze zamki, komnaty luster, rozległe katakumby i tajemne mgły zalegające nad miastem. Jeśli nie jesteś jednym z tych którzy postanowili żyć wiecznie strzeż się, bo możesz już nigdy nie wrócić do swojego świata!
Awatar użytkownika
Loraneel
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Mag , Badacz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Loraneel »

Koris klnął jak tylko zobaczył stan swojego ogona, a powinien przecież być wdzięczny! Lepiej ogon niż ręka lub noga.. Albo głowa. Chyba, że w grę wchodziła męska duma i skrócenie o kilkanaście centymetrów tej dodatkowej kończyny było dla niego równie bolesne, co dla innych mężczyzn utrata długości z innej długości.. A może w świecie kotołaków i kotowatych jest jakieś powiązanie między jednym a drugim? No nie zamierzała dopytywać, za to z chęcią złapała za odzyskany z łapy Mory artefakt. Aż dziwne, że tak delikatny przedmiot przetrwał te walki nienaruszony.. Zresztą wydawał się teraz znacznie mniejszy, mogłaby ją zapiąć na swojej ręce, co też byo dziwne.. W końcu niedźwiedź był ogromny. Obróciła ją dwa razy w dłoniach, jednak nie miała teraz czasu na dokładną analiznę, nie kiedy Koris wyrwał do przodu. Wrzuciła ozdóbkę pośpiesznie do torby, nie zapinając jej nawet, po czym ruszyła za panterołakiem.
- Koris, nie tak szybko! - krzyknęła za nim, po czym sama została zmuszona do lekkiego truchtu. Nie była co prawda o wiele wolniejsza od niego, ale z pewnością ustępowała mu wytrzymałością - już po przebiegnięciu kilkunastu metrów czuła duszność i serce biło jej jak dzwon.
- Cholera - wydyszała, zaciskając mocno pięści. Czemu musiał się tak śpieszyć! Nieostrożny kotołak w swoim pośpieszu mógł tylko narobić jej szkód, nie wspominając o tym, przy okazji mógł przeoczyć poszukiwany przedmiot. Loraneel mimo bólu w piersi wysilała swój zmysł magiczny, wciąż go szukając - nie traciła z oczu celu, kiedy ten był tak blisko. Jednak najwidoczniej jak się już rozpiędził, to Koris był równie ciężki do zatrzymania co taran i stawianie mu na drodze przeszkód niewiele go spowalniało.
- I po co było tak biec? - przyłożyła dłoń do piersi, obdarzając zmiennokształtnego długim spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Odetchnęła głęboko, wykorzystując gadanie Korisa by złapać oddech i równowagę.. Choć łatwo nie było. Zimne spojrzenie mieniących się, zimnych oczu i usta zaciśnięte w prostą linię mówiły wszystko o jego pomyśle, by zniszczyć całą tą wiedzę.. Jak mógł w ogóle coś takiego zaproponować! Wyprostowała się i spięła łopatki, wykorzystując całą swoją wysokość by dodać sobie autorytetu.
- Popilnuje Cię. Tylko nie narób zniszczenień! - ostrzegła, wskazując na cały księgozbiór. Co to był za pomysł, narażać tyle ksiag, zawierajacych wiedzę, która mogła nie opuszczać tego pomieszczenia i przeklętego miasta od.. Od kiedy upadło, a może i jeszcze wcześniej! To byłoby całkowicie przeciwne jej przekonaniom i naukom jakie dostała od matki, a która to usilnie i skutecznie wpajała jej szacunek do wiedzy wszelkiego rodzaju, nawet jeśli była poza zakresem jej zainteresowań. Koris chyba się tego domyślał, bo zaczął wykonywać zaproponowany plan. Czarodziejka w tym czasie pełniła rolę czujki - to jest stała z założonymi rękami i rozglądała się uważnie po wszystkich kątach i półkach. Jej uwagę zwróciły książki z wytłoczonym na grzbiecie godłem. Czy dobrze widziała herb księstwa Karnstein? Zmrużyła oczy, próbując się upewnić, czarno-czerwona szachownica była dość charakterystyczna, ale i odległość była znaczna. Takie ksiegi bywały nieraz zawrotnie drogie, zwłaszcza, że dynastia jeszcze trwała, jak i same księstwo, które może byłoby skłonne odkupić zapiski, o ile oczywiście były znaczące, a nie były jakimiś księgami księgowymi. I kiedy się tak nad tym zastanawiała, ktoś się wychylił zza dolnych półek. Cicho, spokojnie, bez zamieszania.. Dlatego Loraneel zauważyła go, gdy pokonał już większość drogi dzielącej go od Korisa.
- Za tobą! - wrzasnęła, alarmując zarówno zmiennokształtnego, jak i podążającego za nim ghampira, który miał w ręce coś.. Coś żarzącego się i jasnego i słysząc krzyk dziewczyny, rzucił się w stronę kotowatego.
Awatar użytkownika
Koris
Szukający drogi
Posty: 25
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Panterołak
Profesje: Najemnik , Ochroniarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Koris »

Błąd logiczny najwyższego kalibru, moje drogie dzieci. Wiecie co jest lepsze w konkursie na kończynę do utraty? Nie tracenie niczego! Tak, definitywnie najlepiej by było nie ponieść żadnej straty, chociaż to zakładałoby konieczność odrzucenia współpracy z Loraneel znacznie wcześniej kiedy to jeszcze jakkolwiek było możliwe. Teraz byłoby to conajmniej wysoce nie na miejscu z jednej strony i wysoce nierozsądne z drugiej - bo jasna cholera, zostawić kogoś na pastwę losu tak w środku największego bajzlu i iść sobie? Z odniesionymi ranami? Z obciętym ogonem i innymi zniszczeniami? I to, cholera, bez żadnych korzyści z tego wszystkiego.

Nie. Nie kalkuluje się. Ani pół ciuta.

Nie zmienia to jednak faktu, że błąd gonił błąd. Dość obeznany obieżyświat miał dzisiaj serię niefortunnych wydarzeń. Najpierw przeliczył się ze swoją magią i tarcza pękła, ryzykując śmierć z ręki sześciometrowego niedźwiedzia który też nijak nie był brany pod uwagę w równaniu na sukces tej wyprawy. A teraz wyrwał do przodu, ranny, ignorując fakt, że po drodze mogą go napotkać różne pułapki i utrudnienia. Wyszedł jednak z, jak się potem okazało słusznego, założenia, że przeciwnik nie wyglądał na brytana intelektu inaczej wsparłby Morę w walce i razem pewnie by Korisa i Loraneel unieszkodliwili jeśli ten dhampyr miał jakąkolwiek wartość bojową. Wolał go jednak zostawić na pastwę ich obojga, nie wiedzieć czemu... Tak czy siak, brytan intelektu ominąłby pułapki nie wyzwalając ich. Dhampyr nie mógł jednak tego osiągnąć, więc pułapek musiało nie być.

Dość ryzykownie głupie stwierdzenie, ale okazało się zaskakująco prawdziwe bo Koris po drodze nic nie napotkał oprócz opuszczonej na prędce kraty którą zniszczył i co pozwoliło Loraneel nadgonić. Musiała zwalniać. On nie, przyzwyczajony latami wędrówek do bycia w ruchu. Kocia gracja, zwinność czy smok jeden wie jak to jeszcze nazwać.
-Nie chcę mieć kolejnego przeciwnika z taktyczną przewagą. Jeden mi wystarczy. Kto widział, kurwa, sześciometrowe niedźwiedziołaki. To chyba coś jest nie tak z tym, co? Nie przeklinaj, na chwałę smoka, to nie miejsce i pora. - Odburknął nieco sarkastycznie na jej cholery i inne zjawiska nisko latające.

Nie skomentował za to swojego, po raz kolejny jak się okazuje, wieszczego przeczucia. Doskonale wyczuł w czym problem - Loraneel chcąca zachowania wiedzy stanowi duże utrudnienie całej sprawy. Kiedy jednak zrobiła całą władczą pajacerkę prychnął po raz kolejny.
-Dobrze mamo, nie musisz bić. - Po czym bez dalszych ceregieli ruszył na górę, skąd zdawało się dochodzić ich jedyne źródło informacji o położeniu dhampyra - stukot. Aczkolwiek przez stare deski, koleś mógł być w kilku miejscach na raz bo tutaj wszystko trzeszczało i skrzypiało pod każdym bardziej zdecydowanym oddechem.
I wiele słów padło pod adresem Loraneel, większość niecenzuralnych o soczystości nasilającej się z każdym stopniem drabiny i pojawieniem się na górnym pokładzie skarbnicy wiedzy, oczywiście w głowie, coby nie musieć znosić jakiejś niesympatycznej repliki ze strony czarodziejki co by niewątpliwie pogorszyło ich nadwątlone średnio udaną współpracą relację.
A potem krzyk, krzyk rozdzierający spokój i ciszę, ułatwiający zadanie wrogowi niczym niemrawe świtanie słońca o piątej rano, gdzie nie wiesz czy noc czy dzień. Na szczęście Koris podłączył się pod efekt krzyku i wykonał piruet, zamachując się bratanem by sparować cios.

I niczym ryk przeznaczenia, gdyby było ono conajmniej niedźwiedziem poza parkiem krajobrazowym... a nie, wróć. Właśnie zero ryku i zero dźwięku uderzającej o siebie stali. Broń Dhampyra, mimo rozżażenia do białości... odskoczyła od bratana jak odepchnięta niewidoczną siłą.
Koris wykorzystał moment zdziwienia przeciwnika którego broń cofnęła się mu we własnym ręku by zadać cios... który nie wiedzieć czemu postanowił całkowicie chybić wyginając się w pół-okrąg byle nie trafić przeciwnika.
A potem cała lawina wymienianych ciosów między dwójką, gdzie żaden z ciosów na dobrą sprawę nie trafił ani razu, bo bronie raczyły się od siebie odpychać, w przypadku bratana uniemożliwiając także zadanie ciosu w ciało.

Cios na odlew, dhampyr nie parujący bo pewny trwającego efektu. Niewidzialna siła odpychająca go... za granicę podestu na którym się znaleźli, trzy metry w dół na kamienną posadzkę. Łoskot.
A za nim skaczący jak spadająca gwiazda Koris z wymierzoną bronią w dhampyra...
Tylko po to by zawisnąć w powietrzu nad nieumarłym. Czubek paty niczym wahadło zegara spoczywające na ostatniej godzinie dhampyra, na wysokości jego nosa, a po drugiej stronie broni dziewięćdziesiąt kilo kota.
Szpada dhampyra wymierzona w Korisa rękę, próbując go zranić by pozbawić władania nad bronią.
I jeden gigantyczny błąd w ułamku sekundy. Przekleństwo w czarnej mowie wyartykułowane przez próbującego bycia fajnym dhampyra... a potem reakcja lawinowa.
Magiczne pole siłowe znika, rozżażone ostrze przecina ręke kota pod śmiesznym kątem wyrządzając na dobrą sprawę niewielkie, od razu zasklepione uszkodzenia i dużo poważniejsze miejscowe poparzenia... a także pata wbita w łeb dhampyra, aż po rękojeść zakańczająca jego żywot, a także działanie jego broni tudzież magii, to i więc obrażenia od poparzeń poważnymi nie są.
-Haha, czubek, a potem reszta ostrza! - Syknął Koris zwklekając się z truchła i przyciskając rękę do poparzonej rany. Głupi pomysł. Ból, aż mu się włosy na uszach wyprostowały.
-Bariera ciszy. Nie mogliśmy się nijak zranić dopóki którys z nas by się nie odezwał. Dość specyficzny efekt mojego umagicznienia, dość głupi. Ostatni raz miałem go parę lat temu. Upierdliwe, przeciwnik był niemową z obciętym językiem, musiałem więc się wystawić na cios pierwszy. Kurwa będę wyglądał po tej wyprawie jak sztuka schyłku epoki, tutaj dziab, tutaj ciach, a tutaj skwarka. - Westchnięcie i pacnięcie na dupę, następujące w sekundę później.
-Będziesz stąd coś zabierała? Byłem na górze, nie widziałem korytarza dalej ani twojego artefaktu. A książek jest w przybliżeniu miliard lub dwa. Jak się okaże, że kolejny etap stoi za podniesieniem księgi i podnoszącą się półką to zdążę osiwieć. - Ach, jest i stary dobry rozgadany zadowolony z siebie Koris. Do czasu.

Ale na razie Lora ma wolną rekę i może się wykazać.
Awatar użytkownika
Loraneel
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Mag , Badacz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Loraneel »

To co się tam działo.. Loraneel widziała wcześniej, że broń Korisa robiła rzeczy. Wyginała się w sposób niemożliwy dla zwykłych broni, by dosięgnąć wroga tam, gdzie trafienie nie mogło być możliwe.. Ale żeby wyginała się, żeby nie trafić przeciwnika, to było coś zupełnie nowego. Co śmieszniejsze, broń przeciwnika robiła dokładnie to samo, czyżby podobne do siebie artefakty? Jednak wymieniali się kolejnymi, pudłującymi ciosami i sytuacja robiła się coraz dziwniejsza. Zresztą, w powietrzu można było wyczuć magię, inną niż poprzednio, więc to chyba nie mógł być przypadek. W pewnej chwili nawet stała się tak abstrakcyjna, że Loraneel straciła nią zainteresowanie, zaczynając znów się rozglądać po księgach. Najgorsze w takim księgozbiorze, myślała sobie, jest to, że nie wiadomo na co można trafić. U niej w posiadłości biblioteka, co prawda mniej imponująca, ale została przez jakieś uprzejmego mieszkańca skatalogowana, a jej zawartość opisana, więc można było się w niej odnaleźć, jednak nie podejrzewała obecnych właścicieli o takie udogodnienia. I kiedy tak rozmyślała o tym księgozbiorze, dhampir zleciał z regałów, a za nim skoczył Koris. W tym momencie możnaby się spodziewać marnego końca obu panów, a na pewno śmiertelnego, to kiedy pierwszy spadł na ziemię, drugi zawisł nad nim jak.. Sama nie wiedziała jak to do końca ująć, dosłownie unosił się nad nim na odległość wyciągniętej ręki z mieczem, który to niemal opierał się na nosie nieumarłego. Czyżby magia siły? Koris ją pokazał, ale nie miał powodu do takich sztuczek. Przeciwnik? A może było to związane z sytuacją przed chwilą? Ciężko było orzec. Loraneel zrobiła nawet krok w tym kierunku, zaciekawiona, a wtedy dhampir się odezwał i sytuacja rozwiązała się w ułamku sekundy. Dosłownie mrugnęła i zmiennokształtny leżał na przeciwniku z rozciętą czy oparzoną ręką, broń była wbita w głowę dhampira, a im została wolna droga.
- Jesteś pewien, że nie żyje? - zapytała trzeźwo czarodziejka, podchodząc bliżej truchła, zgrabnie omijając plamę krwi i szturchnęła go nogą w bok, wdzięcznie unosząc suknię, by jej przypadkiem nie ubrudzić - Mam na myśli, nie żyje definitywnie. Może dla pewności powinniśmy obciąć mu głowę albo poćwiartować i spalić? - zaproponowała jeszcze, przechylając głowę w bok. Potem jednak straciła zainteresowanie trupem i zaczęła rozglądać się po sali. Skrzywiła się na słowa Korisa.
- Myślisz, że byliby tak prostaccy? W sumie nie wykazywali za wiele polotu.. - westchnęła głęboko, podchodząc do czegoś, co było chyba biurkiem nieumarłego. Odsunęła na bok książki, rzucając tylko przelotnie spojrzenie na tytuły - dotyczyły głównie kreomagowania oraz magii śmierci, ta druga kategoria niezbyt ją zainteresowała, z tej pierwszej znała te księgi, poza jedną, której nie omieszkała sobie odłożyć na bok. Oprócz tego były sterty papierów i notatek.. Niestety, dhampir robił je głownie dla siebie i niewiele z nich rozumiała - były to skróty myślowe lub luźne myśli, jednak jeden arkusz ją zainteresował, ze względu na rysunek znajomo wyglądającego przedmiotu. Bransoleta została opisana dość szczegółowo, ale nie miała czasu się wgłębiać w szczegóły - luźną kartkę wsunęła w odłożoną wcześniej księgę.
- Przy okazji, byłbyś tak uprzejmy by zdjąć mi tą księgę z regału obok ciebie? Półka zdaje się dziesiąta lub jedenasta, czerwowo-czarny herb z wilkiem na grzbiecie? - zapytała Korisa, sprawdzając szuflady mebla w poszukiwaniu jakieś wskazówki. Nic interesującego nie było, poza flaszkami czegoś, co podejrzanie przypominało krew. Zdegustowana, zaczęła jeszcze patrzeć na bibeloty. Podnosiła po kolei kałamarz, kubek, komplet piór, figurkę.. I przy tej ostatniej się zatrzymała, bo nie dało się jej podnieść. Pochyliła się nad nią, oglądając ją dokładnie. Początkowo wyrzeźbiona głowa wilka wyglądała jak zwykły przycisk do papieru, ale po co komuś przycisk do papieru, którym nie można, no wiecie, przyciskać papieru? Delikatnie złapała go za pysk i spróbowała przesunąć go na boki, a potem wcisnąć jakiś przycisk, koło oczu może? Nic z tego. Fuknęła po nosem, zirytowana, po czym po złości wcisnęła go z całej siły. Ku jej zaskoczeniu, zadziałało. Głowa wilka po początkowym oporze niemal całkowicie schowała się w biurku, coś zachrzęsciło, po czym słychać było jednostajny zgrzyt.. A po środku sali jedna z płyt podłogowych zaczęła się odsuwać, pokazując spiralne schody.
Awatar użytkownika
Koris
Szukający drogi
Posty: 25
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Panterołak
Profesje: Najemnik , Ochroniarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Koris »

Faktem jest, iż broń Korisa robiła rzeczy. Ale, co warte jest zauważenia, rzeczy ograniczone do zmiany swojej fizys w sposób gięcia się jak wężyk. Dopiero w połączeniu z, jeśli ktoś jest na tyle zdesperowany by to tak nazwać, całkowicie chaotycznym darem Korisa robiła rzeczy wszelkiej maści. W duchu kot podziękował i sobie i swojej broni, że nie trafiło się mu umagicznienie krwią szaleńca - czegoś, co ostatni raz wydarzyło się jakieś... kilka lat nazad, kiedy to pojedynek, przez umagicznienie krwią szaleńcy i zderzenie z naprawdę niesympatycznym typem rapiera absorbującego siłę uderzenia i zwracającego go z nawiązką, skończył się umazaniem cieszą którą płakało ostrze od stóp do głów.
A to w dużym uproszczeniu doprowadziło do bardzo dziwnego zbliżenia quasi-seksualnego z przeciwnikiem, który odkrył, iż ogon Korisa jest najbardziej pociągającym co w życiu widział, a sam Koris zastanawiał się dlaczego, skoro drzewa to wielkie brokuły, to bywają stożkowe, a brokuły już rzadziej, kiedy kalafiory też.
To było bardzo intensywne i bardzo dziwne, pozbawiające ubrań, godności i chęci życia przeżycie. Na szczęście z dużym naciskiem na to jak wielkie ono było - nie doszło do samego zbliżenia, bo o ile krew szaleńca wywołuje skrajnie losowe stany to nie wywołuje raczej erotycznej euforii, jak to się WIELOKROTNIE zdarzało samej krwi Korisa. Z drugiej strony, tak czasem obserwując na to co się dzieje, to na prasmoka można przysiąc - że krew Korisa i krew szaleńca to pojęcia niemalże tożsame!

Ważnym było jednak to, że przy stosunkowo małych stratach przeciwnik legł martwy. I jedyne, czego w swoim fałszywie śmiesznym okazywaniu wyższości bez okazywania pogardy nie mogła, to zarzucić Korisowi braku umiejętności szermierczych. Chłopak nawet przy niesprzyjających warunkach jak odpychające się ostrza, zdawało się wyraźnie, kontrolował stuprocentowo pole bitwy. Było to także widoczne przy ataku potępionych, których choć gromada, a cele do ochrony aż dwa nie stanowiły żadnego poważniejszego wyzwania dla kotowatego, który w swoim śmiertelnym tańcu stanowił widok tyle mistyczny co i niebezpieczny - coś jakby bękarcie połączenie wężą z kotem w trzewiach mgły, rozpływającej się i pojawiającej w innym miejscu - połączenie gracji, prędkości i nadnaturalnej elastyczności. Koris najbliżej serca trzymał określenie które zasłyszał o swoim stylu szermierczym od jegomościa pełniącego funkcję kwatermistrza pewnego małego księstewka. Jegomość rzekł o nim wtedy: "Chłopak zdaje się tańczyć ze światem, jak gdyby w ramach przeprosin za wykorzystywanie go do swych magicznych celów, próbował go przeprosić uwodzeniem w tańcu niczym obrażoną ukochaną".

-To dhampyr. Wiesz, czym jest dhampyr? Nie wyczułaś po aurze? To ktoś, kto bardzo by chciał być wampirem, ale ma słabości człowiecze. Takie coś... - Koris poruszył ostrzem na boki, wywołując w pomieszczeniu pojawienie się fenomenu dźwiękowego, który można uprościć do określenia go przelewającą się przez podgotowane pieczarki jajecznicą, po czym ostrze wyciągnął zdecydowanym ruchem. - ...Stanowczo i bez wątpliwości pozbawia życia. - Ściągnął z głowy bandanę, odsłaniając panterze uszy i obfitość w nich różnych ozdób jak kolczyki i małe, drogocenne klejnociki na łańcuszkach, po to by przewiązać nią zranioną rękę. Wstał, z lekkim ociąganiem się zauważalnym w ślamazarności ruchów i odetchnął głęboko.
-W takich chwilach cieszę się, że nie jestem wyżyłowanym mięśniakiem. Uszkodzenie termiczne mięśnia byłoby straszną suką, a tak... - Pociągnął nosem w zabawnie wyolbrzymiony sposób. - Trochę jak bekon z pantery. Pewnie byłbym smaczny. I ta, nie spodziewam się za wiele po naszych gospodarzach. - Rzucił na rozluźnienie atmosfery nie przejmując się marudzeniem w tle Loraneel która złorzeczyła nieuporządkowanym księgom, samemu przeszukując dhampyra w poszukiwaniu czegoś przydatnego. Chwycił jego niezwykle długi i potężnie zdobiony rapier o masywnej rękojeści i wykorzystując swoją magię wymusił na broni transformację w długi i jednolity stalowy kij bez żadnych elementów szczególnych. Zawiesił go, przepychając przez szlufkę pasa, umocowawszy o wystający pasek przepaski.
Kiedy został poproszony o pomoc, z dużą gibkością znalazł się blisko wskazanej księgi i znalazł dokładnie tą, o którą prosiła Loranel. Nie miał najmniejszego zamiaru jej czytać, ale mógł ją zlokalizować i podać. Zresztą, wystarczyły przelotne spojrzenia na zawartość tego, co otwierała Loraneel by dojść do wniosku, że to w większości bełkot lub wiedza na tematy, którymi nie chciał się nijak parać Koris. Jedna czy dwie o kreomagowaniu wpadły mu w oko i znalazły się spięte paskiem pod jego pachą, ale...

Czekaj, co?

Nie zdążył zareagować. O ile nie przeszkadzało mu podnoszenie bibelotów, tak jego zmysły zawyły na alarm z całą mocą kiedy kątem oka ujrzał Loraneel zapierającą się całym swoim ciężarem na jednym z elementów. Dziewczyna wpychała coś z determinacją, jakby prosząc się o zwolnienie jakiegoś systemu spustowego i śmierć. W Korisie... coś pękło, być może to była cierpliwość. A może coś innego, zmęczonego niczym męczy się wyginana stal, zmęczonego irytacją, bólem i samym zmęczeniem.
I zrobił coś, czego nie zrobił nigdy. Podniósł rękę na swojego pracodawcę. Rzucił się do niej, spinając się cały jak napięta strzała, z prędkością błyskawicy i złapał ją wykorzystując swoją kocią zwinność, bez możliwości obrony, za oba nadgarstki, ściskając mocno na tyle, by ją unieruchomić, ale nie na tyle, by wywołać jakieś obrażenia.
-Do kurwy nędzy, Loraneel! A jeśli ściana biurka byłaby fałszywa i w momencie wciśnięcia tego napięty mechanizm wystrzeliłby ci z kuszy w brzuch?! Dlaczego znów się prosisz o to, by coś ci się stało?! Cholera, jesteś cenna, nie po to ryzykuję dla Ciebie życie walcząc z przeciwnikami z którymi nie chciałbym nigdy walczyć, byś mi tutaj zginęła w tak głupi sposób jak jakaś durna pułapka! Twoje przeżycie to sprawa mojego honoru cholera! - Złość, mimo miarowego uzewnętrzniania się, nie schodziła z Korisa, przybliżył się, zmuszając dziewczynę do wycofania się, a w rezultacie, do wylądowania tyłkiem na biurku. Uchwyt nie lżał.
-Możemy ustalić, raz na zawsze i bym nigdy nie musiał tego powtarzać, że wbijesz sobie do głowy, nieważne czy prawdziwe, własne wywyższanie się nademną i zaznaczanie jak to jesteś bardziej wychowana, potężna, magiczna, mądra i w ogóle piękna? I jak już to sobie wbijesz, to pozwolisz łaskawie mi za Siebie zginąć, a przynajmniej ryzykować śmiercią, zamiast osobiście robić głupie rzeczy?! - Ryknął jej na sam koniec prosto w twarz, przeżywając sumę wszystkich irytacji jednocześnie. Puścił ją i odwrócił się do niej plecami, kierując się bez zawahania i bez dalszego opóźnienia w stronę schodów.
-Ale dobra robota z przejściem dalej. Jak zostawiłem ci siniaki na nadgarstkach to potrąć mi z kontraktu na jakąś maść. I nie sądze, że jesteś jakoś szczególnie lepsza... może trochę. I może trochę ładna jesteś. - Nieświadomie zaczął strzyc swoimi okrągłymi misio-uszami. Ważnym jest, że zaczął schodzić w dół.

Prosto do jądra ziemi albo do piekieł, zdawało się koniecznym stwierdzić.
I kolejne kilkanaście minut schodzenia w głąb tylko po to by wyjść do mrocznego korytarza, który Koris nieco rozświetlił, zwracając Loraneel uwagę by patrzyła pod nogi, bo ziemia zdawała się tutaj wypełzać spomiędzy kamiennych płyt. Czyżby część zamku starsza od obecnego na górze dhampyra i jego kolegi niedźwiadka?
-Spróbuj wyczuć tutaj aurę. Wylepia wszystko jak miód. Jeśli czegoś szukasz, to właśnie tutaj będzie tego źródło. - Koniec korytarza nastąpił równie nagle, jak po uderzeniu pióruna pojawa się oberwanie chmury. Koris nie potrzebował nawet wąsów, by wyczuć, że pomieszczenie nagle dziesięciokrotnie zwiększyło swoją szerokość. Pod stopą wyczuł zgrubienie.
-Stój. Całe pomieszczenie wypełnia lepkość i zgnilizna oprócz tej płyty, ale jest solidna, nie jest naciskowa i połączona z mechanizmem... - Po sekundzie jednak spoczywania Korisowej stopy na płycie, poczuł jak noga drętwieje... A w rogach pomieszczenia pojawia się słabe światło, wystarczające jednak, by nastał półmrok.

Kilkanaście metrów szerokości, kilkadziesiąt metrów długości. Na ścianach specyficzne glify i symbole, których przeznaczenia Koris nie znał. Wszystko zbudowane z tej samej, nieco zielonkawej od mchu, a głównie o kolorze srebra, kwarcytowej bryły. Najważniejsze jednak było wzniesienie w samym centrum pomieszczenia, na którym znajdował się potężny sarkofag wyciosany z czarnego jak śmierć obsydianu, do którego były przyczepione łańcuchy, a których drugi koniec zdawał się znikać pod światłami w rogach pokoju. W samym sercu sarkofagu, w czymś, co przypominało połączenie łańcuchów, trwiło ostrze.
-Słyszałem opowieści o tym ostrzu. Limbo, krzywoprzysiężca oraz kilka równych równie uroczych nazw. Nie stawaj na płycie, wysysa siły życiowe. - Rzekł cichutko, próbując umysłem ogarnąć co tutaj zastali, co się dzieje i co się zaraz stanie.
-Można z pełną stanowczością powiedzieć, że to jest magiczne serce zamku. W sarkofagu nie ma magii, za to widzę wyjątkowo zbitą aurę między światłami, a sarkofagiem.... - Koris, nie bacząc zbytnio na swoje życie, zmęczony już wydarzeniami dnia dzisiejszego, podszedł do jednego z ogniw potężnego łańcucha i dotknął... dotknąłby go, gdyby jego dłoń nie przeleciała, niczym przez powietrze.
-Eteryczne. Połączone z platformą, światłami, pętające sarkofag razem z ostrzem. Samo ostrze z tego co wiem z legendy, nie jest magiczne. Po prostu jest pierwszym ostrzem które powstało, zmaterializowane myślą prasmoka. Jego posiadacz złożył przysięge nie mordować nim, a bronić się tylko... Jeśli legendy nie kłamią, to z ostrza tego miecza spłynęły oceany krwi. - Koris słyszał bardzo wiele legen o Limbo, jednak tylko ta zdawała się być najbardziej rozsądną i prawdopodobną. Inne zakładały bardzo dziwne powinowactwa i właściwości broni...
Co nie zmienia faktu, że jedno się zgadzało. Koris choćby zamknął oczy i bardzo myślał o czymś innym, nie był w stanie wyrzucić ze swojej pamięci tego ostrza. Pamiętał każde zarysowanie, krzywizne i każdy milimetr kształtu, jak gdyby sekundę wcześniej miał go przed oczami. To może być doskonałe do jego daru umagicznienia...
-Co robimy, szefowo. - Rzucił nieco z przekąsem w stronę swojej zleceniodawczyni, jak gdyby chcąc zaznaczyć koniecznie jaką mają relację. A może to było kolejne przypięcie do faktu, że to on powinien nadstawiać karku, a nie ona? Ten Koris to dziwny kotek.
Awatar użytkownika
Loraneel
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Mag , Badacz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Loraneel »

Loraneel z pewnym zaskoczeniem spojrzała na Korisa, gdy ten zaczął jej opowiadać o tym kim, czy też raczej, czym był jego przeciwnik i z lekkim rozbawieniem wzruszyła ramionami.
- Niby po co miałabym się zajmować jego aurą? - prychnęła, patrząc na chłopaka - Od tego mam ciebie, prawda? - stwierdziła prostolinijnie, unosząc jedną brew. No bo po co jej niby najemnik, jak nie od tego by skutecznie eliminować przeciwników? Koris jednak zdawał się mieć inną opinię na temat swojej roli, bo chyba chciał zostać niańką.
Kiedy zmiennokształtny rzucił się w jej stronę, cofnęła się o krok, patrząc na niego początkowo w szeroko otwartymi oczyma. Poruszyła dłońmi, sugerując mu, by ją lepiej puścił, ale kotołak nie miał takiego zamiaru. Przesuwał ją do tyłu, aż oparła się o biurko.
Mina jej stężała, oczy zamieniły się w szparki. Nawet nie słuchała tego co do niej warczał - nawet nie miała zamiaru rozmawiać w takich warunkach. Jeśli sądził, że czymś takim - przymusem, zastraszeniem, cokolwiek miał na myśli - zmusi ją do posłuchu.. To zdecydowanie nie znał jeszcze czarodziejki. Koris był w połowie zdania gdy wykonała ruch.
Wykorzystując to, że chłopak nie miał wielkiego pola ruchu, kopnęła go z całej (na szczęście niezbyt epickiej) siły w czuły punkt każdego mężczyzny. Nie zrobiła tego kolanem, lecz stopą, odpychając go przy okazji z całej siły. Oczy jej płonęły.
- Nigdy. Więcej. Nie dotykaj mnie bez pozwolenia - wycedziła, zaciskając dłonie w pięści. Wyprostowała się mocno, ramiona miała spięte do tyłu, głowę odrzuconą do tyłu. Patrzyła na niego z góry, pobladła.
- To lepiej ty coś zrozum, kotku. Nie obchodzi mnie twój nędzny honor. Nie wynajęłam niańki, tylko ostrze do walki. Jeśli w czasie przeszukiwań utnie mi rękę, to do jasnej cholery tylko i wyłącznie mój problem! - wykrzyczała na koniec. Oddychała szybko, płytko, odsunęła się na kilka kroków.
- Nie wyobrażaj sobie, że będziesz tutaj rycerzem ratującym niewiasty w tarapatach. Po pierwsze, do rycerza ci daleko, a i ja nie jestem dziewczynką z kłopotami. Nie będziesz sobie poprawiał samooceny próbami rycerzowania - masowała nadgarstki, patrząc na panterołaka z urazą - A po drugie, to jak masz się tak zachowywać, to najlepiej już stąd odejdź, nie będę więcej tego znosić - zakończyła, odwracając głowę. Zajęła się poprawiając rękawy i otrzepując suknię. Jeśli Koris nie odszedł, to czarodziejka uznała, że zrozumiał. Zabrała ze sobą księgi, kiedy je pakowała zauważyła, że dłonie jej drżały.
Schody się ciągnęły i ciągnęły, jeszcze głębiej w dół. Co to za pomysł, piwnica w piwnicy? Jakaś krypta? Nie mogli być tego pewni. Czasu mieli coraz mniej, nie zamierzali w końcu zostawać tutaj na noc. W końcu jednak, dla Loraneel całkiem nagle, z korytarza przeszli do pomieszczenia. Znad ramienia zmiennokształtnego przyglądała się pomieszczeniu, które rzeczywiście sprawiała, że zmysł magiczny aż krzyczał. Przełknęła ślinę.
- To nie jest dobra magia.. Śmierdzi śmiercią jeszcze bardziej niż reszta zamku - stwierdziła, pod wpływem atmosfery pomieszczenia ściszając głos. Miecz nie bardzo ją interesował. Przedstawiał być może sporą wartość historyczną oraz materialną, ale.. Nie magiczną. A ich umowa była jasna.
- Jest twój - zapewniła go, gdy tylko zaczął o nim opowiadać - Mnie obchodzi to, co magiczne, a zdaje się właśnie znaleźliśmy to, czego szukałam. Więc Panie Najemniku, skoro mam się nie narażać... - jej ostatnie słowa były równie ironiczne, co i jego - ...to mi to przynieść i możemy się zwijać - zakończyła, zakładając ręce na piersi i uśmiechając się paskudnie.
Awatar użytkownika
Koris
Szukający drogi
Posty: 25
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Panterołak
Profesje: Najemnik , Ochroniarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Koris »

Zaskakiwała go ignorancja Loraneel momentami, jak może być czarodziejką, kimś, kogo główną bronią jest wiedza i przezorność by nie zakończyć za szybko żywota, a jednocześnie tak całkowicie ignorować zmienne?
-To całkowicie zabawne, bo zakłada zaufanie do mnie, co dziwnie mi nie gra z twoją pewnością Siebie i poczuciem wyższości. Ty wiesz, typ nie wie jaką magią włada, to z jakiej mańki warto mu ufać, może jest całkowicie debilem i mylą mu się nieumarli i typ zaraz wstanie i urządzi krwawą masakrę. Różnie to bywa. - Może rzeczywiście Koris chciałby zostać niańką, ale może nie dla Loraneel. W końcu w tej chwili właśnie raczej dziwił się jej nieodpowiedzialności. Znalazła się, panna magiczka z bogatych kręgów, co to nie umie o siebie zadbać. To zepsuje, tam łapę wsadzi, a tutaj zaufa nieodpowiedniej osobie.
Bardzo naiwną jednostką była też, jeśli jakkolwiek sądziła, że jest pierwszą kobietą w życiu Korisa która postanowiła pozbawić go władzy nad rodzinnymi klejnotami przez kontakt nożny - tudzież stopą jak w tym przypadku. Gdyby sytuacja pozwoliła, Koris zapewne by westchnął, szkoda całkiem dobrych stóp i nóg na kopanie, można je lepiej wykorzystać. Na przykład by odkopytkowała w stronę zachodzącego słońca jak najszybciej. Widząc tylko cień ruchu ze strony Loraneel od razu przesunął kolano w przód, skręcając biodra. Cios dalej doszedł, ale bardziej w bok uda, tam, gdzie chciała kończąc się tylko niegroźnym muśnięciem bez większego poszkodowania. Ale osiągnęła swój cel, bo puścił ją i odskoczył od niej dając się odepchnąć. To chyba pierwsza sytuacja w życiu Korisa w której zastraszenie nie okazało się być idealnym środkiem przymusu bezpośredniego. Dziwne, zazwyczaj zmuszenie kogoś kończyło się uzyskaniem pożądanej akcji, a tutaj proszę, czynny chociaż trochę niepotrzebnie agresywny - opór.
-Dobre, dobre. Zabolało. Gdybyś jednak trafiła tam gdzie chciałaś, musiałbym ci złamać nogę. - Uśmiechnął się paskudnie Koris. Próbował innej zagrywki, chciał jej dać to, czego oczekiwała. Zimnego, nieprzejętego zabijaki. I choć faktem było, że na dziewięćdziesiąt procent nie byłby jej w stanie okaleczyć... cóż, mówić wolno chyba każdemu bez większych konsekwencji, co?
Ale potem musiała gadać dalej, a Korisa średnio obchodziło co ma mu do powiedzenia, tak będąc zupełnie szczerym. Machnął na nią tylko ręką, dalej robiąc swoje.
-Spoko, będzie jak chcesz. Zabij się, jeśli masz takie życzenie. I jasne, nie jesteś dziewczynką z kłopotami, tylko pierdolonym żółtodziobem. Nie wiem co gorsze, ignorancja wieku dziecięcego i nieobycie ze światem czy ledwo opuszczenie skorupki i rzucanie się na głęboką wodę. Jak wolisz, jak wolisz. - Odpowiedział bez żadnych zbędnych emocji w głosie. Skoro jej pasuje taki układ, to niech odwala taki szajs dalej. Koris najwyżej obejdzie jej truchło szerokim łukiem, weźmie tylko co bardziej magiczne czy drogocenne rzeczy i pójdzie sobie w swoją stronę.

To jest w sumie jedyny problem, nie zrozumieili się. On myślał, że ona potrzebuje przyjaciela i opiekuna w najemniku, a ona myślała, że wynajmuje ostrze którego nie trzeba nosić bo samo łazi. Ot takie małe nieporozumienie wynikające z niewystarczającego przegadania kontraktu. Raczej łatwe do skorygowania i owocnego prędkiego zakończenia współpracy w wyniku zgonu jednej lub drugiej strony. A mawiają, że kto się czubi ten się lubi.
Potem jednak zejście do piekła głęboko w czeluściach i bardzo śmiałe stwierdzenie ze strony Loraneel.
-Ta? Myślałem, że to ja jestem od wyczuwania aury i magii. Wpieprzasz mi się w obowiązki, żółtodziobie. - Warknął szorstko. Wyrwał do przodu, badając panel. Chciał działać, nie oglądac się na Loraneel. Nie pytać, nie zastanawiać. W końcu jest ostrzem do wynajęcia.
Ruszył w stronę sarkofagu, przechodząc przez łańcuchy na przełaj. Wskoczył z normalną sobie gracją na sarkofag, zauważając na nim te same symbole, co na ścianach. Studiował je krótką chwilę. Dotknął miecza, próbując go bez skutku wyciągnąć - spętany jak sto pięćdziesiąt.
Po dłuższej chwili namysłu, ciszy i potencjalnego ignorowania sugestii powrócił w okolicę panelu. Ruchem miecza zmusił Loraneel do postąpienia krok do przodu - panel nie zareagował.
-Czyli wysysa energię tylko jeśli ktoś z własnej woli nań stanie. Ciekawe. Akt poświęcenia. - Po czy bez namysłu, nie marnując swojego ani niczyjego czasu, stanął obiema stopami na panelu.

Łańcuchy z każdą upływającą sekundą zaczęły coraz bardziej stanowić eteryczne widziadło niźli konstrukt materialny, symbole na ścianach częstowały otoczenie coraz mocniejszym światłem. A Koris zaczął blednąć i lekko drżeć, czując jak słabnie. Dopiero po kolejnych sekundach wydarzyło się coś - a wysysanie sił życiowych przestało się odbywać.
Pomieszczenie przeszył przeraźliwy synkroszum, coś jakby... jakby ktoś grał szklanym ostrzem z magii na napiętych drucianych strunach z innej magii. Dźwięk, którego nie dało się opisać ani przypomnieć w momencie w którym przestawało się go słyszeć, uderzający zewsząd niepokój, ból, mrok, cierpienie i dezorientacja. Jakby wpaść do obracającego się bębna nieszczęść, plującego magią poruszającą każde włókno istnienia w zupełnie inny i odmienny od poprzedniego włókna sposób. Część symboli zgasła, transformując się w blade kulki światła - które powędrowały w stronę sarkofagu. Szum i wyładowania losowej magii - czyżby spowodowanego tym, że panel posilił się chaotyczną magią Korisa? - ustały dopiero, gdy blaskiem rozbłysł sarkofag, a miecz upadł obok nie trzymany już niczym.
A potem eksplozja światła, w ciągu kilku sekund podmuch zimna, gorąca, suchego i wilgotnego powietrza, lekkie trzęsienie ziemi i nieznośna nieruchliwość martwej równiny, miarowo i naprzemiennie uzupełniane skrzącymi się płomykami światła i elektrycznymi wyładowaniami na skórze, skaczącymi między włosami.
Kiedy światło ustalo razem ze wszystkimi irracjonalnymi zjawiskami, nad sarkofagiem lewitowała... dość intrygująca postać.

Szkarłatno-czarne szaty, których zwisające luźno brzegi muskały krawędź sarkofagu. Na ramionach lito-złote naramienniki wygrawerowane runami. Wyciągnięta trupia, kościana dłoń, zaciśnięta na kosturze połyskującym głodną magią - niby purpurą, niby fioletem, a jednak czymś, co z daleka można opisać jako niesamowicie głodne i żarłoczne wręcz.
Idąc wyżej - głowa, a raczej sama, goła czaszka. Kości. Inkrustowane złotem i rzeźbione bardzo fantazyjnymi wzorami i symboliką. W oczodołach jarzące się fiołkowe płomyki.
-Nareszcie wolny. Po tylu latach. Doskonała magia na pierwszy posiłek. Nigdy o takiej nie słyszałem, nigdy takiej nie widziałem. Cudownie chaotyczna i wyzwolona. - Odezwał się głosem, jakby ktoś wrzucił osełkę do naprawdę głębokiej jaskini. Nieobecny, z daleka i... diabelnie zachrypły.
Koris cofnął się z panelu, który mimo obaw, zaprzestał jakiegokolwiek działania. Cóż, zrobił swoje to nie jest potrzebny.
-A ty? Fuj, magia demonów. Niesmaczna, smakuje gorzko. Ale, nie tylko przyjemnościami człowiek żyje. Musisz wystarczyć jako deser, nim ruszę na dalszą ucztę. - Kolejne stwierdzenie, tym razem skierowane prosto do Loraneel.
Dawny Koris zapewne by zasłonił odruchowo Loraneel. Aktualny Koris miał całkowicie gdzieś istniejące wobec jej osoby zagrożenie. Nie miał też zamiaru dyskutować z nieumarłym liczem.

Wyciągnął rekę. Mimo ogarniającego go zmęczenia, które mrużyło oczy i ciągnęło w dół powieki... Koris wyczarował swoją magią kaktus. Normalny, diabelnie kolczasty kaktus. Chwycił go w dłoń i z całym impetem, zamykając uprzednio oczy, pacnął się nim w twarz. Setki kolców zmieniło nagle właściciela, z kaktusa kaktusa na kaktukorisa.
-TAK! Zrobimy to, tak! - Krzyknął Koris, który zachowywał się przez narastająca, bardzo rozproszoną falę bólu, jakby właśnie dostał drugiego wiatru w plecy. Licz, cokolwiek nieco skonfundowany, skierował swój kostur w jego stronę, posyłając dość solidny i dość szybki pocisk głodnej, purpurowej magii. Koris uskoczył, zsypany kaktusimi-kolcami jak jeżozwierz, powarkując i pojękując coś, po czym kolejnymi ruchami ręki i przy wykorzystaniu swojej magii stworzył trzy głazy wielkości ludzkiej głowy. Lewa ręka zmieniła ich grawitację na niemalże nieobecną... Powodując ich wzlot w powietrze po podbiciu ich stopą i pchnięcie mocno spodem dłoni w stronę licza... a gest prawej dłoni zwiększył ich grawitację dziesięciokrotnie, przez co nagle zmieniły trajektorię i zanurkowały jak małe komety - dwa głazy roztrzaskały się w pył razem z sarkofagiem, w który wleciały z gracją pocisku wystrzelonego z ekstremalnie potężnej katapulty... a jeden trafił licza, zrywając z jego ciała naramiennik i część stroju, odsłaniając nagą klatkę piersiową - same kości, żeberka i ogólnie no szkielet, stary. Stary szkielet.
Na nieszczęście Korisa licz też władał magią i to dość potężną. Kamienne kolce pomknęły w stronę kotowatego, razem z lodowymi, a także pociskami dziwnego, lepkiego szlamu. Magiczna tarcza którą Koris wytworzył połączona z ciągłym pozostawaniem w ruchu wystarczyło, by pantera nie została tak łatwo unieszkodliwiona.
Kolejne kamienne pociski Licza i podobne zagrywki co z kamieniami, ale z rozłożonymi z całości segmentami srebrnej bransolety którą Koris wcześniej znalazł. Te, po zmianie ich wagi i z rzutem wzmocnionym magicznym pchnięciem i uderzeniem mocy, wbijały się na kilka metrów w otaczające ich mury - jeden trafił prosto w oko licza, inne podziurawiły jego szaty i obłupały kawałki kości. Co zabawne, Loraneel nie miała niestety zbyt czasu ani pola do działania - ta wymiana magii to było kilkanaście sekund. Strzał w oko, zgaśnięcie jednego płomienia...
I znów ten paskudny magiczno-skrzeczący szum rozdzierający ciała na włókna.
-Dobrze, posiłek nie powinien być za prosty! - Krzyknął licz, skupiając się dla odmiany na Loraneel. Kilkadziesiąt drobnych igieł z rożnych materiałów pojawiło się przed kościaną twarzą tylko po to, by zostać wystrzelonym w następnej sekundzie.

Ułamek chwili. Słowa Loraneel - jak zginie, to trudno. Jej sprawa. Sama się tu pchała. Sama zginie. Jej wina, że włada tak nieprzydatną bojowo magią. Ułamek sekundy. Ruch kościanej dłoni.
Ruch kościanej dłoni, oznaczający wystrzelenie pocisków.
Nie, magiczna tarcza... nie na tą odległość.
Uderzenie mocy? Nie zbije wszystkich.
Cholera.
Ułamek sekundy i ułamek myśli.
Strasznie głupiej myśli.
Uderzenie mocy pod własne stopy, odepchnął się od podłoża i przeleciał przed Loraneel, przyjmując na własne ciało większość ataku. Kilkadziesiąt kolcy sterczących z ciała. Krew, lejąca się sporymi, ciężkimi kroplami na podłogę.
Ostatnie spojrzenie tego spotkania, mówiące: Tak jak ustalaliśmy.
-Uciekaj.- Krzyknęła pantera, już nie swoim głosem. Oczy, z fiołków, stały się rubinami. Jednolicie szkarłatnymi rubinami z bardzo cienkimi, poprzecznymi onyksowymi źrenicami. Przeistoczenie. Nie takie, jak to, które widziała wcześniej czarodziejka.

Koris był teraz dwukrotnie większy, kolce wypadły z jego ciała bez większego efektu. Koris stał się gigantyczną panterą o złotych pasmach w swojej ciemnej jak węgiel sierści i z wielkimi rubinowymi oczami. I z jeszcze większymi kłami i pazurami na łapach. Jeśli poprzednia przemiana wydawała się Loraneel dość dużą - teraz Koris był dosłownie dwukrotnie wyższy, dłuższy i szerszy... I jak się okazało po pierwszym ruchu - znacznie szybszym i silniejszym, gdzie każdy ruch i odbicie od podłoża zostawiało w nim pęknięcia.
Teraz wszystko w sumie zależy już od Loraneel. Czy posłucha i ucieknie, tak jak ustalali, tak jak ją prosił... Czy zostanie, z własnej ciekawości dla spektaklu, zaryzykuje własną śmiercią... A jeśli ucieknie, to czy wróci po kota gdy wszystko ustanie, by zapoznać się z jego stanem?

Jedno było pewne.
Żadna pantera nie powinna uderzeniem łapy wyrywać sporej bryły kamienia z kamiennego sarkofagu i żaden prastary licz nie powinien odczuwać tak wyraźnego strachu. Bo w sumie co jest gorsze? Tak potężny przeciwnik jak pantera, czy...
Parująca z jego ciała bardzo zła i bardzo prastara magia?
Przekleństwo.
Klątwa.
Brzemię.
I cholernie dużo losowych ataków pojawiających się wokół Korisa, skupiających resztki swojej siły życiowej w ostatecznj kawalkadzie ciosów i magicznych aktów. Bezgraniczne zniszczenie. Nikt, ani nic nie jest bezpieczne.
Zostało tylko pole do ostatecznego tańca śmierci, która przyjdzie odebrać swoją należność od swojego pieszczoszka.
A potem, jeśli nie postanowi go zabrać, kolejne powody do koszmarów. Bo pożoga nigdy nie jest miłym wspomnieniem.
Awatar użytkownika
Loraneel
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Mag , Badacz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Loraneel »

Nie trafiła - i co z tego, skoro osiągnęła swój cel? Urażony wzrok czarodziejki mówił wszystko, nie musiała już niczego dodawać ponaddto, co już powiedziała. Groźby Korisa niezbyt na nią działały, być może był to fakt, że jakieś dwie minuty wcześniej zapewniał, że jej życie jej ważniejsze od jego? Czy to może być to? Odwróciła wzrok, machinalnymi ruchami doprowadzając swoje ubrania do porządku, dając mu do zrozumienia, że nie słucha, nie przejmuje się tym co ma do powiedzenia i najlepiej jakby zakończył te szczekanie po próżnicy. No i koniec końców tak się stało, choć z zupełnie niepojętego dla Loraneel powodu zgrywał obrażoną na cały świat diwę albo mordercę bez serca. A przecież doskonale wiedziała, że to tylko poza, po co było się wysilać? A podobno to kobiety były obrażalskie.. Kto to wymyślił z pewnością nie poznał Korisa, który dla podkreślenia efektu starał się być popisowo szorstki i nieprzyjemny. Trochę ją to rozbawiło. Od początku przecież chyba jasne było, że demonolożce nie przeszkadza takie zachowania, już bardziej irytująca była jego wesołość i troskliwość. Ale ponieważ, jak stwierdził, wpieprzała mu się w robotę, to z delikatnym uśmieszkiem obserwowała tylko jego poczynania. Nawet zrobiła krok, który wskazał jej mieczem, zakładając ręce na piersi, ale.. Nie poczuła nic. Delikatne mrowienie w nogach, nic więcej. Odsunęła się więc, dając Korisowi dojśc do jakże światłych wniosków. Panel wysysający z chętnego życie, co za pomysłowość. Chyba tylko nekromanta mógł wpaść na coś takiego. Można byłoby próbować to obejść, próbować przekształcić.. Ale po co, skoro można było postąpić jak idiota i się poświęcać dla zlecenia? Ah, no tak, zapomniałaby. Honor czy coś takiego nie pozwalał mu ustąpić.
Nawet gołym okiem widać było, jak blednie i słabnie, ale, skoro sam chciał.. To kim ona była, by wielkiemu wyjadaczowi zabraniać? Ona, zółtodziobek? Znacznie zabawniej było pozwolić mu się osłabiać, a może i zabić - bo przecież nie wiedział, czy dawka energii potrzebna do zniszczenia łańcuchów nie będzie całą jego energia życiową. Nie wiedział też czy będzie w stanie wycofać się wystarczająco szybko, by w razie potrzeby tego uniknąć. Po prawdzie, to nie mógł być nawet pewien czy Loraneel w razie potrzeby mu pomoże! Przecież nic mu nie obiecała. Niestety, nie można było zakazać być człowiekowi idiotą, o ile by cokolwiek to zmieniło, a czarodziejka nawet nie zamierzała próbować. Tak więc czekała na jakiś efekt, jaki to przyniesie (a nie mogli mieć pewności, że jakikolwiek przyniesie, w końcu to mogła być tylko pułapka) i w sumie już zaczynała podejrzewać, że nic się tu poza świecącymi znakami nie pojawi, gdy usłyszała dziwny dźwięk.. Będący połączeniem syku i szumu, za którymi poszło poczucie niepokoju i lekkiej dezorientacji. Pradawna przytrzymała się ściany, opierając się o nią, gdy otoczenie gwałtownie się zmieniało - od upału przez mróz, suchy wiatr i wilgotny dotyk mgły.. Gdyby nie stabilny dotyk ściany byłoby to znacznie bardziej nieprzyjemne doświadczenie. Niezmienna, lekko chropowata struktura pod policzkiem i dłońmi sprawiała, że czuła się na miejscu.
Dopiero gdy się to skończyło, zza ramienia Korisa wyjrzała by ocenić, co się zmieniło. Miecz leżał na podłodze, zaś nad sarkofagiem coś fruwało. Owo coś było tak stereotypowe, jakby wyszło z ust jakiegoś barda na lokalnej popijawie. Serio, wychodzący ze starego grobowca licz żywiący się magią? I to jeszcze narzekający na jej rodzaje?
- Gdybym wiedziała, że jakiś nadęty szkielet będzie narzekał na demonologię, to na pewno wybrałabym inną dziedzinę magii - sarknęła, nie mogąc się powstrzymać by nie powiedzieć drobnej złośliwości, ni to do samego licza, ni to do Korisa, ale w większości sama do siebie. Niestety, nie miała okazji się dalej wyzłośliwiać, bo Koris i licz postanowili się obrzucać głazami i innymi rzeczami.
Jej matka, gdyby tu była, zapewne wyśmiałaby ich obu - nim zajęła się nauką, była znakomitym magiem bojowym. Jednakże Loraneel nigdy się tym nie zajmowała i jak zazwyczaj tego nie żałowała, tak teraz było jej trochę szkoda, że nie nauczyła się choć trochę tego jak magię wykorzystywać ofensywnie. Po to jednak wynajęła kotołaka, prawda? By zajął się wszystkimi problemami. Dlatego prawie nic nie poczuła, gdy rzucił się przed nią, zasłaniając ją przed pociskami. Jedyne, co ją przeszyła, bo obrzydzenie na widok krwi i związane z tym mdłości. Nie zastanawiając się długo, czarodziejka sięgnęła do torby i na ramię Korisa wcisnęła znaleziona wcześniej bransoletę, po tym zaś bez zawahania odwróciła się i poszła w stronę schodów. Poszła, nie pobiegła. Trzymając w dłoni suknię, by nie szorowała po ziemi i nie ubrudziła się ze spokojem i powagą.
Nie odeszła jednak daleko.
Choć zniknęła z oczu zarówno jednego jak i drugiego, czarodziejka była całkiem blisko, na tyle, by nasłuchiwać kiedy skończy się bitwa. Wytarła ręce w chusteczkę i wytarła w nią ręce, nim wyciągnęła notatnik i zaczęła go kartkować, by znaleźć odpowiednia stronę. Uśmiechnęła się. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie był to z pewnością sympatyczny uśmiech.. Ale z całą pewnością był szczery.
Nim wszystko ucichło, była już przygotowana, więc jak tylko zapadła cisza, postanowiła wrócić. Tym razem, przygotowana na wszystko..
No, prawie. Ale na Korisa - owszem.
Awatar użytkownika
Koris
Szukający drogi
Posty: 25
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Panterołak
Profesje: Najemnik , Ochroniarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Koris »

W sumie nekromancja w czystej postaci, co? Albo forma zasilania jednego głupiego nekromanty przez innych głupich nekromantów. Koris miał chwilę na przyjrzenie się dziwnym runicznym znakom, które pokrywały ściany. Fakt, część z nich to było zwykłe runiczne pismo, wersy z różnych specyficznych pół-zaklęć i słów koncentrowania energii dla debili, których nauczyciel Korisa go nauczał, kiedy jeszcze obaj myśleli, że jakkolwiek da się kontrolować jego chaotyczne równoumagicznienie. Ale, prócz tego wyróżniały się cztery runiczne układy. Imiona, układające się w ciągi liter - Nahrik, Zakros, Elgiom, Natel. I teraz loteria część główna. Czy są to imiona tych, którzy zapieczętowali potężnego licza, czy tych, którzy stworzyli system nawadniający dla tego wyjątkowo niesympatycznego - nawet jak na standardy ludzi z którymi zadawał się Koris - chwasta?
Zresztą, tak, Lora miała rację. To był honor. Bo jeśli ktoś sobie pomyślał ten system tak, by potencjalnie uwalniający licza z jego grobowca musiał się poświęcić, to Koris miał zamiar w pełni zagrać w tą grę na ustanowionych zasadach i nie odpuszczać tylko dlatego, że istniały łatwiejsze wyjścia z zastanej sytuacji. Zakładał też, w całej swojej pewności siebie, że starczy mu sił na nawodnienie chwasta, a nawet zostanie mu tyle siły, by po wszystkim tego chwasta wyrwać.

I jak się okazało w dalszym rozwoju wypadków - nie pomylił się. Punkt dla niego, zero punktów dla Loraneel. Spodziewał się za to, że po wyssaniu z niego tyle energii na pewno będą miały miejsce jakieś efekty specjalne. W końcu dla jednego chwasta to to jest nie do przejedzenia, stąd też w sumie ucieszył się, gdy wszystko zaczęło wirować, szumieć, piszczeć syczeć i robić rzeczy. Kątem oka zauważył Loraneel, podczas całego spektaklu trzymającą się chłodnej ściany jak pijany krewny na suto zakrapianej imprezie, modlący się do smoka o trochę więcej równowagi i by treść żołądka podchodziła do gardła odrobinę wolniej. Uśmiechnął się do niej nieco wrednie i szepnął, gdy wszystko ucichło, że on czuje takie fajerwerki za każdym razem, kiedy używa swojego niespotykanego daru... więc w sumie to mu wszystko jedno, szczerze i po całości. Ale licz fajny! No, wydawał się super fajny. Taki w sam raz dla pokonania by potem o nim snuć opowieści. Jego wejście strasznie jednak zepsuła Loraneel, która nie mogła się powstrzymać nawet na ten moment, nawet w takiej chwili, by nie walić swoich wrednostek.
-Przed chwilą ten licz mi się wydawał epicki i myślałem, że będzie super. Wiesz, że uwolniliśmy pradawne zło, które zniszczy część królestwa, a potem bohatersko go powstrzymamy. Ale jak zaczynasz mu pyskować to strasznie tracę zapał, a on powagę. Dzięki Loraneel, zepsułaś przeciwnika - mruknął kot wyraźnie zniesmaczony tym, że pierwsze co zrobiła Loraneel, to napyskowała wielkiemu, pradawnemu nieumarłemu magowi, który powinien budzić przestrach i robić efekt wow... a teraz wydawał się jakiś taki miałki i niepotrzebny.

Jednak gdzieś już w trakcie trwania bitwy i po tym, jak zasłonił Loraneel ratując jej życie lub zdrowie, poczuł, że jakaś dziwna i obca magia znajduje się nagle na jego ramieniu. Instynktownie wyczuł działanie bransolety - jej magia wzbierała w ciele, jakby ktoś na ramieniu utrzymał w szklanym balonie wir wodny albo burzę. Gdy tylko pozwoli, by jego chaotyczność ustąpiła zawartości bańki - jej efekt zacznie działać. Stąd też, gdy Loraneel udało się zniknąć, Koris pozwolił, by artefakt rozlał się po jego ciele... wszystko, dosłownie każda komórka jego ciała, zaczęła puchnąć i rosnąć, i w mgnieniu oka Koris był... no cóż, dużo większym Korisem. Który po chwili stał się dużo większą czarno-złotą panterą, o nieregularnej sierści i oczach w kolorze świeżo rozlanej juchy. Innymi słowy? Stał się czymś, na widok czego wszystkie inne panterołaczki dałyby mu kuper jak kaczki, a facetom opadłyby jadaczki.
Szkoda tylko, że podczas swojej przemiany taktyka ograniczała się do łopatologicznego - znajdź, zniszcz. Nie było mowy o wyrafinowanych planach, pyskówkach i cokolwiek bardziej rozbudowanym rozłożeniu całej akcji by móc dobrze kontrować przeciwnika.

Nie.
Było miejsce tylko na zniszczenie.
Ścian, podłoża, sufitu, sarkofagu, miecz gdzieś w tle przeleciał miotnięty wybuchem losowej magii, uwolnionej z uderzonego wielkim przywołanym toporem licza. Magia, stworzenie, grawitacja, zmiany stanów skupienia i stanu materii - wszystko się bardzo mieszało i przeplatało. Zdawało się, że ich starcie nie będzie miało końca...
Aż do momentu w którym panterołak nie przyjął ciosu na ciało po to by się zbliżyć do licza i w momencie, gdy ten wysysał jego magię - zmaterializowania w jego głowie wielkiej kolczastej kuli, która rozerwała ciało nekromanty na kawałki.
Szkielet próbował chyba w ostatnich tchnieniach swojego nie-życia się ratować, co nie zmieniło nic, gdyż Koris nie poprzestał na kuli. Zaczął losowo materializować odłamki stali i inne żelazne odpady byle tylko miażdżyć i mielić w ciągłych wybuchach czystej grawitacyjnej energii pozostałości szkieletora, aż całkowicie opuścił on świat i przestał zajmować miejsce w świecie materialnym, dokonując artystycznej wymuszonej przemiany w pył.

Cała bitwa trwała łącznie dwie godziny. Dwie godziny, po których sala zwiększyła swoją wielkość trzykrotnie, kształt z sześcianu stał się nieregularnie eliptyczną kupą przestrzeni wyciętą w gruzi... I po których na środki sali pozostał tylko panterołak, gigantyczny i czarny, oczy ze szkarłatu powoli przechodzące we fiołki. Słabnący i walczący ostatkiem sił by nie usnąć.
Jak uśnie to kto zatamuje krwawienie brzucha, którego nabawił się podczas wyrywania chwasta? A wolałby nie dochodzić do siebie znacznie dłużej, niż to konieczne... Jeśli Loraneel postanowi w przypływie łaski wrócić - nim uśnie i pewnie zapomni zdradzi jej jedynie przeczytane imiona.
No bo teraz to już w sumie nic nie rozczyta w tej kupie gruzu.
Awatar użytkownika
Loraneel
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Mag , Badacz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Loraneel »

Nie tego się spodziewała, gdy szła do Korisa. Oczywiście, zniszczenia były nie do uniknięcia, ale nie sądziła, że z sali zostaną tylko ruiny, nawet nie kamień na kamieniu, że po szkielecie nie zostanie praktycznie nic.. Kiepskiego stanu panterołaka akurat się spodziewała, ale też nie tego, że zaraz zacznie zasypiać. Loraneel wyglądała jak zupełnie z innego świata z tym miejscu - szła ostrożnie, patrząc pod nogi, unosząc delikatnie w dłoniach dół sukni, by się nie zakurzyła, co było o tyle śmieszne, że wszystko w tym pomieszczeniu już było tylko pyłem i gruzem. Jej dłonie wyglądały nieco dziwnie - biła z nich lekka, błękitna poświata - przygotowany czas, gotowy do uwolnienia. Stworzyła go z myślą o Korisie, gdyby sprawiał kłopoty, ale koniec końców uznała, że użyje go w innym celu. Zlokalizowała mniej więcej centrum sali, ostrożnie mijając panterołaka, rozejrzała się.. Odetchnęła głęboko, po czym przyłożyła dłonie do ziemi, krzywiąc się przy tym. Podłoże delikatnie drgnęło, jakby w rytm lekkiego oddechu czarodziejki i łagodnie wypowiadanych słów. Oderwała powoli dłoń od podłoża, a wraz z nią delikatne, błękitne linie, drgające swobodnie. Loraneel przymknęła oczy, skupiając się, zaś nitki pomknęły we wszystkie strony. Najpierw utworzyły kwadrat na poziomie podłogi, następnie z każdego kąta i środka pionowe linie na odpowiednią wysokość. a końcu połączyły się ze sobą, tworząc lekkie łuki nad głową czarodziejki. Oderwały się od jej dłoni i wszystko zaczęło ponownie drgać, jakby się próbowało ułożyć, i w podobniej kolejności co poprzednio, najpierw wypoziomowała się podłoga. Następnie ściany wróciły do swojego kształtu, a po nich ułożyło się sklepienie i kolumna na środku. Pokój wyglądał niemal identycznie - jeśli nie liczyć zniszczonych sprzętów, kurzu, braku licza i krwawiącego Korisa.
- I co teraz? - usłyszała za swoimi plecami. Czarodziejka podskoczyła, przykładając dłonie do ust by zdusić mimowolny okrzyk. Kogo jak kogo, ale zjawy się teraz nie spodziewała. Serce biło jej jak dzikie, ale szybko odzyskała równowagę. Zmierzyła nieumarłą wrogim spojrzeniem, mimowolnie pocierając okryte bandażami przedramię.
- A co ma być? Jesteś panią zamku, rób co chcesz - odpowiedziała jej opryskliwie, nie przestając czujnie obserwować. Ona jednak nie zdawała się skupiać swojej uwagi na niej. Bardziej interesował ją Koris, nad którym koniec końców zawisła. Kot był już nieprzytomny i wracał do swojej ludzkiej postaci.
- A z nim? - zapytała, przyglądając się mu z zainteresowaniem. Czarodziejka poczuła ścisk w żołądku, gdy na niego spojrzała. Widok krwi zawsze ją obrzydzał, zwłaszcza w takiej ilości. Wzruszyła więc ramionami, odwracając wzrok.
- Pewnie umrze, jego rany są poważne. Przy odrobinie szczęścia będziesz miała towarzystwo - zakpiła, unosząc brew. Zjawa myślała przez chwilę, zaś czarodziejka zaczęła rozglądać się po sali. Rozwalona była doszczętnie, więc jeśli gdzieś był ukryty przedmiot którego szukała.. To powinien tu być. Czuła jego aurę tak wyraźnie jakby był tuż przed nią.. Ale równocześnie go tu nie było. Jej myśli gnały, rozważając kolejne opcje. Magiczny schowek? Pułapka? Może był ukryty przez jej wzrokiem..
- Uratuj go - odezwała się w końcu. Zdumiona Loraneel zamrugała szybko, wbijając w nieumarłą spojrzenie, po czym prychnęła z lekkim śmiechem.
- Czemu miałabym to robić? - zapytała poważnie, tym razem najwyraźniej zaskakując zjawę, która ponownie zamilkła. Kiedy już czarodziejka straciła nadzieję na odpowiedź, odezwała się.
- To twój towarzysz.
- Ledwo się znamy. To najemnik. Zapłaciłam mu za to - wyjaśniła ze swobodą, ale tym razem odpowiedź padła szybko.
- Zapłacę ci.
- Nie potrzebuję pieniędzy - nieco zdegustowana tą propozycją, jak i samym uporem zjawy już powzięła postanowienie by nie odpowiadając jej więcej, ale kolejne zdanie szybko zmieniło jej zdanie.
- Dam ci to, czego szukasz.
Czarodziejka zastanowiła się, obserwując zarówno kotowatego jak i zjawę, lekko przygryzając wargę. Czy właściwie miała tu opcję? Jeśli rozzłości zjawę, może stąd nie wyjść żywa, nie wspominając o artefakcie. Koris koniec końców także okazał się przydatny. Zacisnęła usta. Będzie musiała się przełamać, nawet jeśli ta cała krew i brud.. Westchnęła głęboko.
- Znajdź go, a się nim zajmę - zgodziła się niechętnie. Zjawa znikła, a czarodziejka powoli, ociągając się, noga za nogą.. W końcu zgarnęła suknię w dłonie i przykucnęła, wyciągając z torby bandaż. Zrobiła się zielona na twarzy, potem blada, ale wytrzymała - zrobiła solidny opatrunek, zawiązując go nawet nieco za mocno.
Pozostało czekać. Kolory powoli zaczęły wracać na twarz Korisa, choć może był to efekt z trudem rozpalonego ogniska. Czarodziejka, po tym jak zabrała swój artefakt, siedziała na kawału zamiecionej ziemi z naburmuszoną i niezadowoloną miną, gdy panterołak zaczął się budzić - i stukała niecierpliwie paznokciami o przedramię.
Zablokowany

Wróć do „Ruiny Nemerii”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość