Valladon[Valladon] Po raz pierwszy, po raz drugi, sprzedane

Wielki rozległe miasto, skupisko ludzi, jak i innych ras. To miejsce odwiedza wiele istot, istot niebezpiecznych, magicznych ale także przyjaznych. Znajdziesz tu towary z całego świata, skarby i tajemnicze artefakty. Jeśli czegoś potrzebujesz znajdziesz to tutaj
Awatar użytkownika
Riordan
Błądzący na granicy światów
Posty: 21
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Artysta , Zielarz , Alchemik
Kontakt:

[Valladon] Po raz pierwszy, po raz drugi, sprzedane

Post autor: Riordan »

        Riordan przeklinał chwilę, w której Bertram de Lacque stanął w jego drzwiach i przypomniał o dzisiejszym wernisażu. Przeklinał też, może nawet bardziej, chwilę nieco późniejszą, kiedy bez oporu wyszedł z domu i tę znacznie wcześniej, kiedy beztrosko popijał napar z liści, którego zdecydowanie nie powinno się popijać, a nade wszystko przeklinał chwilę sprzed tygodnia, kiedy szlachcic, z niezwykłym entuzjazmem zaprosił go na wystawę, a on sam, po nie dość długim namyśle przystał na propozycję. De Lacque był, przede wszystkim we własnym mniemaniu, największym koneserem sztuki lokalnej. Całkiem zresztą prawdopodobne, że faktycznie mógł w pełni uczciwie szczycić się tym tytułem, jako że konkurencja, prawdę mówiąc, była żadna.
        Riordan, chcąc nie chcąc, znalazł się pośrodku jednej z bogatszych dzielnic miasta, na drugim piętrze świeżo odremontowanej kamienicy w charakterze poważanego malarza. W prawdzie nigdy wcześniej nie myślał o sobie w ten sposób, najpewniej z braku jakichkolwiek ku temu podstaw, ale szlachcic zapewnił elfa, że goście, urzeczeni wyważoną formą jego turpistycznej ekspresji, bez wątpienia będą zachwyceni mogąc poznać jej twórcę. Wtedy również nie odwrócił się i nie wyszedł, choć jeszcze mógł.
        Problem zaczął się niedługo po tym, kiedy skończył podziwiać wszystkie wystawione dzieła valladońskich artystów i wymownym wzruszeniem ramion zatwierdził skomponowaną z jego płócien instalację, która wedle Bertrama symbolizować miała odwieczną udrękę przemijania i marność jednostki wobec nieskończoności, zaś zdaniem Riordana stanowiła alegorię obrazów powieszonych na bielonej ścianie. Wtedy właśnie, akurat w chwili rozpoczęcia wystawy, działanie naparu weszło w najmniej przyjemne stadium. Właściwie niewiele brakowało, a elf dałby się zadeptać nadspodziewanie licznemu stadku odwiedzających. W ostatniej chwili, wiedziony myślą tak świeżą, że aż zimną, zrobił to, co zrobić powinien już dawno. Wyszedł. Nawet przez drzwi. Biorąc pod uwagę, że nie zgadzała się tylko ściana, w której tkwiły, poszło zaskakująco dobrze.
        Leżał teraz zwinięty w najmniej reprezentacyjnej części balkonu oddzielonej drewnianą poręczą, pod którą, o ile dobrze pamiętał, przeczołgał się, nawet nie zwróciwszy na nią uwagi. Uczuciami tejże chwilowo nie przejmował się wcale, skupiony na własnym cierpieniu, które w subiektywnym odczuciu jawiło mu się jako znacznie dotkliwsze i nieporównywalnie bardziej fizyczne. Gwar ulicy dwa piętra niżej, przenikliwy wrzask jakiejś sadystycznej sroki, smród jaskółczego gniazda i bijący od ściany chłód, wszystko zdawało się sprzysiąc przeciw niemu. Ukrył głowę między kolanami, starając się odciąć od natrętnych bodźców. Zdecydowanie nie planował takiego obrotu wydarzeń. Szkopuł w tym, że sam wprowadził się w stan, w którym nie myślał o przeszłości, przyszłości, ani teraźniejszości w kontekście jej potencjalnych następstw. Był gotów na długie chwile zobojętnienia i swego rodzaju odnowy w domowym zaciszu. Tam byłby w stanie w znacznym stopniu złagodzić przykre skutki uboczne ustępującego stopniowo działania ziół. Stało się jednak tak, że skończył z dala od bezpiecznej chaty i fakt ten za cholerę nie chciał ulec zmianie.
        Pomogło. Co prawda na chwilę i w niektórych tylko aspektach, bowiem tętniąca tępym bólem głowa zabolała zdecydowanie bardziej, kiedy ścisnął ją kolanami, a do odciętej od świata zewnętrznego świadomości z siłą i impetem tarana zaczęła dobijać się podświadomość. Riordan nie był pewien, co właściwie tak usilnie próbuje wedrzeć się do jego umysłu, ale miał podstawy by uznać, że ewentualne wtargnięcie byłoby dalece nieprzyjemnym doświadczeniem. Świat zadrżał niebezpiecznie.
        Uniósł głowę. Sroka nieprzerwanie ciągnęła swój kakofoniczny koncert, mieszkańcy Valladonu nie rozpłynęli się w niebycie, ściana wciąż była nieznośnie zimna, gniazdo niezmiennie cuchnęło, a na domiar złego słońce świeciło znacznie jaśniej, niż powinno. Wsunął się głębiej pod nadpróchniałe krokwie, których nikomu nie chciało się do tej pory znieść z balkonu i ponownie ukrył się przed światem.
        Tym razem wpadł w panikę, jeszcze zanim cokolwiek zaczęło się dziać. Wiedział, że niewiele brakuje, aby jego myśli pochłonęło wszystko to, co starał się trzymać głęboko ukryte. Czuł, że nie zdoła odeprzeć kolejnego napływu natrętnych obrazów, dźwięków i form pośrednich. Właśnie wtedy świat zawalił się. Upadł tak, jak upada trafiony strzałą bażant. Riordan przyjął ten fakt nad wyraz spokojnie, przypłaszczając się do pokrywających balkon klepek. Nie wiedział w prawdzie po co kurczowo zaciska palce na drewnie, ale najwyraźniej musiało to czemuś służyć. Usłyszał śmiech. Niezwykle dźwięczny, kobiecy, jakże niestosowny w zaistniałej sytuacji.
Awatar użytkownika
Momo
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Tryton
Profesje: Inna , Alchemik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Momo »

        Zdawało się, że po tak nagłym odejściu Rufouse’a Momo szybko wrócił do swojego normalnego życia. Aby to pierwsza taka znajomość, która skończyła się wcześniej niż się zaczęła? Oczywiście było mu trochę szkoda i tego wieczora, gdy nastąpiło nagłe rozstanie chodził trochę zgaszony, ale mimo wszystko całkiem szybko się pozbierał. Na następny dzień, gdy pytano go o jego wielkie wyjście, wzruszał tylko ramionami i mówił “nie wyszło”. A jeśli ktoś dopytywał, bez żadnego skrępowania tłumaczył co zaszło. Wielu interesowało się co też mogło zmusić czarodzieja do tak nagłej ucieczki, ale wszyscy twardo twierdzili, że to na pewno nie była wina trytona - kto by uciekał przed kimś, kto ma tyle uroku? No właśnie - on też zadawał sobie to pytanie i przez moment nawet martwił się, że może coś się stało i Rufouse potrzebował pomocy? Mógł go zapytać… Ale kiedy, skoro nawet nie zdążył się z nim pożegnać? No nic, może nigdy się nie dowie.
        A może jednak? Bo nazwisko ognistowłosego czarodzieja nie dawało o sobie tak łatwo zapomnieć. Momo słyszał je później kilkukrotnie - z reguły po prostu ktoś wspominał, że spotkał się z Serathem kilka dni czy tygodni temu. W pewnym momencie jednak tryton przypadkiem dosłyszał, że czarodziej urzęduje w Valladonie… I naszła go głupia myśl, by go odwiedzić. Co tam, nic go tu nie trzymało. Ba, nawet koty, które dokarmiał, ostatnio prawie w ogóle do niego nie zaglądały - chyba znalazły sobie lepszą miejscówkę. Co więc szkodziło, by zapakować tobołek i ruszać w drogę? Miał jeszcze ten szczodry napiwek, który zostawił mu Rufouse - za taką kwotę da radę dojechać do Valladonu i wrócić. A jak będzie się pilnował, to przecież zawsze znajdzie miejsce, gdzie będzie miał pod dostatkiem wody, by nie przypłacić tej podróży kłopotami ze zdrowiem - droga wiodła chyba nawet wzdłuż rzeki. Nic tylko ruszać.

        Momo jednak przeliczył się i to pod wieloma względami. Po pierwsze okazało się, że jednak trudno żyje się trytonowi, który jest wiecznie w drodze, a odpowiednio duże zbiorniki wodne nie były wcale tak częste, jak mu się to wydawało. Po drugie: przeliczył się co do czasu, ile taka droga może trwać. To razem doprowadziło do tego, że ze dwa razy omdlał, a ostatni raz - dzień drogi przed Valladonem - gdy się ocknął, okazało się, że jakiś troskliwy podróży odjął mu trudu noszenia sakiewki. Nie by był w niej jakiś majątek, bo po opłaceniu przejazdu zostało mu raptem parę monet na pierwszy nocleg w mieście i posiłek, ale to i tak nie świadczyło za dobrze o podróżnych, którzy się na niego natknęli.
        W ten oto sposób Momo wkroczył do Valladonu praktycznie tak jak stał, bez niczego. Nie pierwszy raz zdarzyło mu się tak zaczynać, więc się nie przejął. Okazało się jednak, że w mieście nikt nie słyszał, by mieszkał tu czarodziej nazywający się Rufouse Serath - nie ten adres, nie to miasto. Dopiero wtedy Momo trochę zaczął wyklinać własną głupotę. Mówi się jednak trudno i żyje się dalej - trzeba sobie jakoś poradzić.

        To było jakieś dwa tygodnie temu. Tryton uznał, że nic tu po nim i trzeba wracać do domu, ale żeby ten pomysł się udał, musiał uzbierać fundusze na jakiś transport no i oczywiście by przeżyć w mieście, które było dla niego zupełnie obce i trochę nieprzyjazne, bo zdarzyło mu się chociażby spędzić noc w karcerze za kąpanie się w publicznej fontannie - nie uratowało go tłumaczenie się wyższą rasową koniecznością. Miejscowi nie byli też tak tolerancyjni jak znacznie bardziej nawykli do egzotyki mieszkańcy portowej Rubidii i Momo musiał się szybko nauczyć gdzie lepiej nie wychylać swojego niebieskiego łba. Później poszło z górki. Jak zawsze łapał się roboty byle jakiej, byle zarobić i odłożyć jak najwięcej. Kelnerowanie, magazyny… Cóż, również sprzedaż różnych substancji poprawiających nastrój, które łatwo było mu przygotować w warunkach polowych. To przynosiło zdecydowanie największy zysk, ale przy tym było najbardziej ryzykowne, bo tryton zupełnie nie znał tutejszego rynku, dlatego był raczej ostrożny.
        Na zabawach dla bogatych zawsze dało się znaleźć kogoś, kto potrzebował trochę stymulacji, by przetrwać do końca nudnego spotkania - tam Momo z reguły miewał szczęście. Starał się wkręcać na jakieś drobne bankiety czy bardziej otwarte spotkania i jak zawsze wdzięczył się do tych, którzy wyglądali mu na odpowiednio podatnych na miłe słowa. Instynkt lizusa jeszcze działał jak należy, więc z reguły mu się udawało. Byle nie być zbyt zachłannym.
        Wernisaże, wystawy i inne artystyczne wydarzenia były dla niego wprost idealną opcją. Tak jak ta wystawa teraz - dostawał parę groszy za sprzątanie kieliszków, a przy okazji w kieszeni miał parę pakiecików swoich ziółek, które tylko czekały na odrobinę zrozumienia ze strony bogatych gości. Oj potrzebowali oni trochę pomocy w zrozumieniu tego na co patrzą - obrazy były nietuzinkowe. Z pewnością świetne technicznie, ale niekoniecznie łatwe w odbiorze, mroczne i nie poprawiające humoru, a ludzie w większości niechętnie patrzyli na coś, co nie było proste i przyjemne.
        A mimo to ktoś miał w tym towarzystwie dobry humor - jakaś dama śmiała się tak, że połowa sali wyjrzała na balkon, gdzie niewiasta przebywała razem ze swoją przyjaciółką. Stojący nieopodal Momo wyjrzał do nich i spojrzał w bok - w stronę remontowanej części kamienicy, gdzie zalegały części z rozbiórki i narzędzia i gdzie znajdował się przedmiot jej wesołości. Z zaskoczeniem tryton dojrzał człowieka w workowatych szatach, rozpłaszczonego na brudnej posadzce. Zaniepokoił go jego stan. Zerknął na damę, która straciła już zainteresowanie jegomościem kurczowo trzymającym się podłogi i wróciła do środka. Tryton chwilę się wahał. Tyle osób, a nikt nie interesował się tamtym człowiekiem? To nie wyglądało jakby zażywał kąpieli słonecznych, coś mu dolegało. Jakby był chory albo… Momo coś tknęło. Odstawił tacę z naczyniami na kamienną balustradę i przeskoczył przez ogrodzenie oddzielające roboty od części ogólnodostępnej. Zbliżył się do leżącego jegomościa na palcach, jakby nie chciał go spłoszyć.
        - Proszę pana? - odezwał się, ale nie oczekiwał wcale odpowiedzi. Nie czekając nawet na nią złapał go za nadgarstek, by nie oberwać od niego na odlew, po czym przyłożył mu palce do szyi. Pod cienką, bladą skórą poczuł zaskakująco wolne tętno. Ujął go pod brodę, by obrócić jego głowę w swoją stronę, po czym rozchylił mu powieki, jeśli były zaciśnięte. Jego źrenice były tak wielkie, że nie widać było spod nich tęczówek. Skórę miał chłodną, twardą. Momo powoli się uspokajał - widział już takie przypadki, choć ten wyglądał na wyjątkowo trudny. Niby nie powinien od tego umrzeć, ale aż przykro się patrzyło na kogoś w takim stanie…
        Tryton lekko się wyprostował i spojrzał w stronę wyjścia na balkon. Nikogo, nikt się nie interesował jakimś naćpanym jegomościem na wernisażu. Dla nich to akurat dobre wieści. Momo dyskretnie wyjął z kieszeni pakiecik z ziołowym proszkiem i otworzył go, pilnując, by samemu tego nie wdychać.
        - Proszę otworzyć usta - zwrócił się do leżącego, a w razie czego był gotów samemu mu je otworzyć, naciskając z jednej strony na zawiasy szczęki, a z drugiej wkładając mu kciuk do ust. Byle nie ugryzł, ludzkie ugryzienia źle się goją… A on chciał mu tylko pomóc. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wsypał mu proszek do ust, a jak miał szczęście i gość współpracował, to ile mógł wtarł mu w dziąsła, by szybciej podziałało. Później szybko zabrał ręce i odsunął się, nadal pozostając w kuckach.
        - Przepraszam - rzucił, bo jednak jego zachowanie było dość znacznym naruszeniem przestrzeni osobistej.
        A co to było? Metoda klina klinem. Jeśli Momo poprawnie rozpoznał to co wziął ten biedak, jego zioła powinny wyrównać mu tętno i trochę go otrzeźwić, w zależności od tego jaką dawkę swojego specyfiku przyjął.
Awatar użytkownika
Riordan
Błądzący na granicy światów
Posty: 21
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Artysta , Zielarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Riordan »

        Rzeczywistość zawirowała, bezczelnie przykuwając uwagę Riordana i uświadamiając go, że niezależnie od doznań jednego elfa, świat nie zawalił się i nie zapadł w sobie. Rozluźnił się więc, wracając do poprzedniego stanu ogólniej wiotkości. Coś działo się wokół, bardzo, zadziwiająco wręcz blisko jego osoby. Wiedział, że i to minie. Nie minęło. Po chwili zobaczył przed sobą rozmytą w rażącym świetle postać o wściekle niebieskich włosach. I to już go zastanowiło. Spożyty przed wyjściem napar nigdy wcześniej nie wywołał u niego halucynacji. Nie przypominał sobie też, by otwierał oczy, więc i oślepiający blask pozostał kwestią zagadkową. Do rozpatrzenia w lepszych czasach. Łagodnie zapadł się w wyłożone czarnym, wilgotnym filcem dno świadomości.
        Pierwszym, co stwierdził na pewno była nieprzyjemnie lepka suchość i dziwny, choć podejrzanie znajomy, smak w ustach. Ból głowy, po dłuższej chwili, też uznał za niewątpliwie realny. Ostrożnie otworzył oczy. Słońce nadal raziło niemiłosiernie. Chyba usłyszał pojedynczy wrzask sroki, ale dźwięk przemknął przez jego świadomość, pozostawiając za sobą jedynie mętny ślad, który rozpłynął się niemal natychmiast po powstaniu. Jak kilwater za berniklą.
        Ciało chciało wstać. Właściwie już miało przystąpić do realizacji planu, ale po przyspieszonych pertraktacjach z umysłem, na mocy ogłoszonego werdyktu, elf pozostał na bezpiecznie płaskim podłożu, starając się skupić na oddechu.
        Wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy zaowocował kompromisem. Zadowolone profanum dźwignęło Riordana, pod czujnym, zgoła nieprzychylnym spojrzeniem sacrum. Powiedzieć, że usiadł byłoby mocnym nadużyciem. Dość, że nie leżał już przytulony do klepek, zamiast tego wsparł się plecami o ścianę zyskując coś, co można by nazwać wypłuczką godności. Pulsujący ból napłynął wezbraną falą, przyćmiewając na chwilę wszystko inne. Pochylił się na tyle, na ile było to możliwe, z powrotem zaciskając powieki. Czuł żelazistą woń krwi i ten charakterystyczny ucisk w głębi nosa. Jak do tej pory nie zauważył jednak, by cokolwiek z niego wyciekało, a to można było już uznać za mały, osobisty sukces.
        Kiedy otworzył wreszcie oczy, pierwszym co zobaczył był przyczepiony do koszuli na niewielkiej klamerce kawałek jasnego drewna z wypalonym napisem: „Riordan Adalraen – artysta, malarz”. Zmarszczył czoło, zastanawiając się przez chwilę, dlaczego de Lacque przymocował tabliczkę tak, by teraz trzeba było czytać ją do góry nogami. Powoli, wciąż nie do końca pewny swojego połączenia z tak odległą częścią ciała jak palce, poprawił ułożenie listewki. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę z wielu faktów, które doprowadziły go do jednej konkluzji. Wernisaż nie był jedynie fantastycznym wypełnieniem mętnych plam w pamięci.
        Ostrożnie uniósł wzrok i rozejrzał się wokół. Sytuacja jawiła się znacznie korzystniej, niżby się tego spodziewał. Balkon był pusty, nie licząc pozostałości po remoncie, niebieskowłosego mężczyzny, pozostałości po remoncie, niebieskowłosego mężczyzny i kilku przedmiotów składających się na przemyślany nieład. Myśl szybko wpadła do jego głowy, odbiła się gdzieś od czaszki, pozbierała niezgrabnie i ponownie ruszyła w kierunku upatrzonego celu. Wid, którego natura z każdą chwilą ulegała coraz większym wątpliwościom stawał się najzupełniej rzeczywistym mężczyzną o niezaprzeczalnie ekstraordynaryjnej urodzie. Riordan poczuł gdzieś w bliżej nieokreślonej przestrzeni pomiędzy krtanią a przeponą gniotące uczucie, które pojawia się zwykle wtedy, kiedy po raz kolejny w ciągu miesiąca myśli się o stojącej na stoliku, niepodlanej paprotce.
        – Sztuka jest bytem nieuchwytnym. Jeśli do tej pory pan nie zrozumiał, to już raczej nie zrozumie – wyrzucił wreszcie, walcząc zaciekle, by wyschnięty, skołowany język nadążył za słowami, które zdawały się przebrzmiewać zanim jeszcze zostały wypowiedziane. Dopiero po dłuższej chwili intensywnego namysłu zdał sobie sprawę, że mężczyzna najprawdopodobniej wcale nie pytał o obrazy. Co więcej, zaczął mocno podejrzewać, że odegrał w małym światku elfa zupełnie inną rolę.
        – Dziękuję? – dodał niepewnie.
Awatar użytkownika
Momo
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Tryton
Profesje: Inna , Alchemik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Momo »

        Ućpany jegomość nie stawiał specjalnego oporu, był raczej wiotki i potulny, więc Momo nie miał problemu by się nim zająć. A później pozostało mu siedzieć i czekać na efekt – jego ziółka podziałają czy nie? Nie spodziewał się spektakularnego pogorszenia stanu swojego tymczasowego podopiecznego – szansa na to, że zrobił jakaś trującą mieszankę była naprawdę żadna. A że nawet wtarte w dziąsła używki potrzebują chwili by zadziałać to wiedział doskonale. Miał pewne doświadczenie – głównie płynące z obserwacji klientów, którzy pierwszą dawkę brali pod jego opieką, tak na wszelki wypadek, gdyby miały wystąpić efekty niepożądane.
        Dobrym znakiem było to, że jegomość przestał przypominać wiotką szmatę, nawet jeśli nadal daleko mu było do przytomnego spojrzenia i dziarskich ruchów. Gdy gramolił się z desek balkonu, Momo przyglądał mu się nie przeszkadzał, ale był w takiej pozycji, jakby w każdej chwili był gotów go asekurować. Nie żeby wyrżnięcie twarzą z takiej wysokości mogło komukolwiek zaszkodzić, ale no kto wie co może się stać z osobą na takim podwójnym haju, który na dodatek sprawia wrażenie jakby była to naprawdę taka prawie trzeźwość?
        Gdy bladolicy elf w końcu oparł się o ścianę i skupił się na swoim odzieniu, Momo szybko wstał i wrócił na balkon. Zabrał stamtąd coś do picia - jakiś sok, bo wolał nie dodawać mu jeszcze alkoholu do tej mieszanki, która już płynęła w jego żyłach - i wrócił na swoją poprzednią pozycję, szklankę z napojem odstawiając obok swojej nogi. Przyjrzał się temu przyćpanemu biedakowi, jego uwagę zwróciła plakietka, przy której ten tak zawzięcie majstrował. Ciekawe czy wiedział jak zabawnie w tym momencie wygląda? Momo nie zamierzał mu tego mówić, nawet niespecjalnie się uśmiechał - to byłoby niegrzeczne. Odczytał tylko z ciekawości co głosiła jego przypinka. Riordan Ada… Coś tam. Reszty nie widział, była cały czas zasłonięta jego palcami.
        I w końcu został zauważony. W chwili, gdy w miarę przytomne spojrzenie elfa na nim spoczęło, tryton uśmiechnął się sympatycznie. Zaraz jednak przestał być w centrum uwagi i wtedy jego uśmiech trochę przygasł, jakby nie zamierzał się nadaremno starać. Cierpliwie czekał aż tamten pozbiera wszystkie fragmenty świadomości do kupy.
        A jednak gdy elf się odezwał, niezmiernie zaskoczył Momo swoją uwagą, tak bardzo oderwaną od rzeczywistości. Patrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem i starał się dociec do czego to było nawiązanie. Doszedł do wniosku, że do niczego albo też do chwili sprzed tego odlotu, gdy być może rozmawiał z kimś zupełnie innym. Ten wniosek ponownie przywołał na twarz trytona uśmiech - sympatyczny i pokrzepiający.
        - To pana są tamte obrazy – skomentował, gdy już połączył kropki: komentarz o rozumieniu sztuki, nazwisko na plakietce i ten niewyraźny podpis w rogach płócien. Uśmiechnął się tym razem czarująco, jak to zawsze on. Zagarnął na jedną stronę włosy, które wysmyknęły mu się z warkocza, odsłaniając przy tym biały, krótko wystrzyżony bok głowy.
        - Drobiazg – odparł. – Nieźle się pan załatwił.
        W głosie Momo nie było przygany a raczej współczucie, jakby mówił o zatruciu pokarmowym a nie braniu narkotyków. Sięgnął po szklankę, którą miał przy sobie i podał ją malarzowi, wychylając się ze swojego miejsca jakby bał się zbliżyć o krok.
        - Pewnie ma pan niesmak w ustach, proszę się napić, to na pewno nie zaszkodzi - zachęcił.
        W sumie to Momo powinien pracować. Zbierać puste szkła i przynosić czyste, by barmani mogli je napełniać… Ale uznał, że tu się bardziej przyda. A jeśli ktokolwiek będzie miał do niego pretensje to hej, wolnego - przecież właśnie zbierał do kupy bądź co bądź gwiazdę tego wieczoru.
Awatar użytkownika
Riordan
Błądzący na granicy światów
Posty: 21
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Artysta , Zielarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Riordan »

        Wpatrywał się w siedzącego przed nim mężczyznę. Z pewnością nie było to ani uprzejme, ani w ogóle kulturalne, ale wydawało się, że tamten choć w części pojmował, z czym zmaga się jego niemalże rozmówca. A zmagał się. I to zaciekle. Każda myśl, każdy, bodaj najdrobniejszy, bodziec, wpadały do jego umysłu z zawrotną prędkością i wzmożoną intensywnością. Efekt finalny można by porównać do kurnika, do którego ktoś wielce dowcipnie wrzucił parkę zwaśnionych kotów. Tymczasem właściciel owego chaotycznego tworu wciąż nie był w stanie nadążyć percepcją choćby za rannym pisklęciem, próbował więc łapać wszystko, co na niego wpadło. Uporczywe wpatrywanie się w niebieskowłosego pomagało o tyle, że przynajmniej obraz nie zmieniał się znacznie.
        Wreszcie, trzepocząc panicznie skrzydłami, obiła się o niego napuszona, zielona kura, która niosła ze sobą już zupełnie oczywisty smak. Prawdę mówiąc, tego się nie spodziewał. Ale teraz wiedział przynajmniej skąd nagła poprawa, suchość w ustach i, przede wszystkim, wyjątkowy zamęt w głowie. Osobliwy mężczyzna musiał być zatem znacznie mniej niewinny, niżby się mogło wydawać, a przy tym nadspodziewanie szlachetny. Albo nie. To już zależało od tego, kiedy upomni się o drobną przysługę. Z gatunku tych, które kończą się w ciemnym zaułku.
        W odpowiedzi na komentarz Riordan tylko rozłożył ręce, jakby w ogóle nie miał na to wszystko wpływu. Nie był to pierwszy raz w jego życiu, kiedy sam, z własnej woli zawędrował na krawędź życia. Wielokrotnie bywał znacznie dalej niż w tamtej chwili, ale prawdą jest, że raczej starał się nie przebywać wtedy między ludźmi.
        Zagadką pozostawało, dlaczego mężczyzna nie okazywał względem niego pogardy, odrazy czy chociaż niechęci. Mało tego. Elf po raz pierwszy od bardzo dawna został nazwany panem, a tego już na pewno nie spodziewał się usłyszeć z perspektywy podłogi. Starał się skupić choć na moment, by zastanowić się, czy ta niespotykana uprzejmość powinna go zaalarmować, czy jest po prosu tym, czym się wydaje. Nie wyszło.
        Uśmiechnął się, słysząc zapewnienie mężczyzny, ale przyjął napój z wdzięcznością. Zaszkodzić, może i nie zaszkodził. W każdym razie nie w sposób, o który najpewniej chodziło niebieskowłosemu. Riordan nie wiedział ile z substancji będących w powszechnym użyciu było jeszcze w stanie poważnie zagrozić mu po spożyciu. Może u kowala coś by się znalazło, ale poza tym większość nie miała dostatecznej siły rażenia. Tak, czy inaczej, sok nie otruł elfa, ale uderzył kwaśnością i słodyczą z siłą, nie przymierzając, klawesynu spadającego z trzeciego piętra. Skrzywił się i zamarł na chwilę, oddychając głęboko. Po pierwszym szoku szło już znacznie łatwiej. Upił jeszcze kilka łyków, po czym, widząc wbite w siebie spojrzenie mężczyzny, uznał, że chyba nadszedł moment na wyjaśnienia. Takie, które niewiele wyjaśniają i jeszcze mniej wnoszą.
– De Lacque nie dał mi wyboru – skłamał, a właściwie przedstawił prawdę taką, jaką sam ją chciał widzieć. – Właściwie, pewnie powinienem już wracać do środka. Sztuka sama się nie wytłumaczy.
        Mówiąc to, mocniej przytulił do siebie szklankę z resztą soku i wstał. Świat ponownie zawirował, zatrząsł się jak mokry rosomak i zwalił na głowę elfa całą swoją ciemnością.
– Albo nie – jęknął, zsuwając się po ścianie z powrotem na podłogę i siadając ciężko. – Może poradzi sobie sama jeszcze przez chwilę – dodał, zerkając w kierunku drzwi, choć oczywistym było, że z tego miejsca nie dostrzeże wnętrza.
Awatar użytkownika
Momo
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Tryton
Profesje: Inna , Alchemik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Momo »

        Momo obserwował zmagania elfa z nim samym jak obserwuje się walkę dwóch chrząszczy – tych dużych, z rogami na głowie – z uwagą, ale bez szczególnych emocji. Widział, że sytuacja się poprawia, choć nie była to spektakularna przemiana – kawałki jego osobowości były rozrzucone na naprawdę dużej przestrzeni i na pewno trochę mu zajmie, nim je wszystkie wyzbiera i złoży do kupy. Im dłużej jednak tryton patrzył, tym bardziej był przekonany, że niektóre z tych kawałków mogą być zagubione od bardzo dawna. Ta skóra, ta postura, ten wyraz oczu – to wygląd… cóż – weterana. I to nie takiego wracającego z frontu.
        Każdy przebłysk świadomości w oczach Riordana sprawiał, że Momo lekko wychylał się do przodu, jakby był gotowy, by pomóc mu we wszelki możliwy sposób. Uspokajał się jednak, gdy wszystko mijało. I tak parokrotnie. Oj ciężkie były zmagania z tym, co wcześniej wziął malarz.
        Kolejne zmagania – tym razem ze słodko-kwaśnym sokiem – powinny chyba wywołać w trytonie pewne poczucie winy, bo to on poczęstował tym malarza, ale niech to, nie zaszkodzi mu, nawet jeśli mu nie smakowało. Mógł w sumie znaleźć coś bardziej neutralnego w smaku, ale jakoś nie pomyślał wtedy o tym jak wrażliwy może być język osoby balansującej na granicy światów – liczyło się tylko, by zaspokoić pragnienie i dać mu trochę treści, którą mógłby zająć się żołądek i co być może przywróciłoby mu energię i kolory. Na to ostatnie szanse na ten moment były niewielkie, ale może zdarzy się cud. Ale proszę – otrzymał uśmiech. To już coś, zważywszy na okoliczności. Momo odpowiedział również się uśmiechając, a gdy w końcu malarz wyartykułował jakieś tłumaczenia, przyjął je z pełnym zrozumienia kiwnięciem głowy.
        - No tak – przyznał i na tym poprzestał. Uznał, że pan de Laque był mecenasem Riordana i stąd brało się to, że nie tak łatwo było mu odmówić. I również to, że teraz malarz zamiast dać sobie jeszcze chwilę na dojście do siebie, podjął heroiczną walkę z samym sobą, by wstać i wrócić na salę. Walkę z góry przegraną, co Momo widział aż nad wyraz dobrze, a elf pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy jak żałośnie wyglądał. Nic dziwnego, że tryton wstał i podszedł o krok, by go w razie czego asekurować – jeszcze tego by brakowało, by sobie nos rozkwasił. Malarz poleciał jednak na ścianę i spłynął po niej, totalnie bezsilny. Momo doskoczył do niego z wyciągniętymi rękami, by w razie czego go łapać, ale cofnął ręce i kucnął naprzeciw, gdy już Riordan siedział z powrotem na ziemi jak kupka nieszczęścia. Uśmiechnął się do niego ze zrozumieniem słysząc słowa kapitulacji, choć zaraz widać było po wyrazie jego twarzy, że wpadł na jakiś pomysł – z serii tych, które mogą się nie spodobać. Również zerknął w stronę drzwi, znowu poprawiając włosy machinalnym gestem. Ponownie spojrzał na malarza.
        - Posiedzieć tu jeszcze z panem? – zaproponował takim tonem, który jasno świadczył, że nie jest to dla niego nic wielkiego. Żaden wysiłek, żadna specjalna przysługa, nawet nie wyraz litości. To tak by wzbudzić sympatię przed tym, co zamierzał zaproponować w drugiej kolejności.
        - Albo… Mogę tam pójść za pana – podsunął, tym razem mówiąc tak, jakby proponował coś nieprzyzwoitego, ale bardzo kuszącego. – Nie sugeruję oczywiście, że będę pana udawać, ale mogę trochę poczarować gości nim stanie pan na nogi.
Awatar użytkownika
Riordan
Błądzący na granicy światów
Posty: 21
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Artysta , Zielarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Riordan »

        Propozycja, kiedy już przedarła się do adresata, wydała się niezwykle kusząca. Właściwie mógłby po prostu siedzieć wciśnięty w kąt aż do rozejścia się wszystkich gości, całą przykrą robotę zrzucając… powierzając nieznajomemu mężczyźnie, który najwyraźniej był skłonny pomóc. Kwestia ceny za tę pomoc nadal uwierała gdzieś głęboko, ale z całą pewnością można było odłożyć rozpatrywanie jej na później. Riordan był już właściwie gotowy, by z niewysłowioną radością i bezgraniczną wdzięcznością przyjąć ofertę, ale w tamtej chwili poczuł coś, co niespodziewanie subtelnie zaczęło dobijać się na wierzch świadomości. Zaczekał więc, uznając że lepiej udzielić odpowiedzi dopiero po wysłuchaniu racji wszystkich możliwych stron. Nowa myśl mogła przecież okazać się łabędzim śpiewem rozsądku, który od dłuższego czasu konsekwentnie i wytrwale konał, ale skonać jakoś nie mógł, a w takim wypadku zignorowanie jej wydawało się wielce nieroztropne.
        Albo działanie porannej herbatki rzeczywiście zaczynało słabnąć, pozostawiając wolne pole dla nowego specyfiku, albo ciało elfa stopniowo przystosowało się do nowych warunków, bowiem dopuszczone do głosu poczucie okazało się zupełnie zrozumiałym, czystym i nawet kulturalnym poczuciem przyzwoitości, które z miejsca rozpoczęło stanowczą, acz uprzejmą argumentację przeciwko wykorzystywaniu osobliwego jegomościa. Dodatkowo nakazało Riordanowi choć na chwilę odwrócić od niego nieobecny wzrok. Posłuchał. W każdym razie drugiej części, jako że pierwsza wciąż wymagała rozpatrzenia. Nieco mocniejsze światło nadal wrzynało się w oczy z nieprzyjemnym zgrzytem, w głowie wciąż kręciło się od gwałtowniejszych ruchów i wszystko działo się trochę za szybko, jednocześnie rozwlekając się w nieskończoność, ale wydawało się, że ogólna sytuacja poprawiła się nieznacznie.
        – Ależ nie – zaczął, przypominając sobie, że tu akurat mógłby spojrzeć na rozmówcę. – Nie powinienem nadużywać pańskiej dobroci. Pójdę, tylko… tylko odpocznę chwilę. To ledwie ból głowy. Nic, czego nie dałoby się rozchodzić. Nic… nic to.
        Doskonale wiedział, że mówi do osoby, która najpewniej pojmowała, iż to, co zmogło elfa, z pewnością nie dałoby się nazwać lekką przypadłością oraz że rozchadzanie w tym wypadku mogło właściwie zadziałać jedynie w charakterze terapii bólowej po spotkaniu twarzą w twarz z parkietem, a jednak jakaś jego część kazała mu podnieść się z metaforycznych kolan i niemetaforycznych pleców z przyległościami, by choć w części wypełnić powierzony przez Bertrama obowiązek. Wziął głęboki oddech, potem kolejne trzy i jeszcze jeden dla pewności, po czym wolno, bardzo wolno przystąpił do wstawania. Tym razem zastosował wielokrotnie przetestowaną metodę, jako że w większości dotychczasowych sytuacji kończyła się ona sukcesem. W przeciwieństwie do metody klasycznej, która polegała głównie na wstaniu, ta obejmowała wiele różnych elementów, jak oparcie jednej ręki powyżej głowy, tym razem padło na ścianę, pozostawienie drugiej w gotowości, na wypadek niespodziewanego powrotu do przykucu i ciągłej, bacznej obserwacji podłoża pod nogami. Musiało to trwać niemożebnie długo, ale wreszcie Riordan stanął i trwał czas jakiś, wsparty wszystkimi trzema rękami o budynek. Właściwie dwiema rękami i czołem, ale to chwilowo nie miało większego znaczenia.
        Przez pierwszych kilka kroków czuł, jakby ktoś powoli wysuwał mu spod stóp dywan. Przez kolejnych kilka również i właściwie nie zmieniło się to aż do momentu, kiedy stanął przy otwartych drzwiach prowadzących wprost do sali, w której odbywał się wernisaż. De Lacque najwyraźniej skończył mowę powitalną i toasty, bo towarzystwo rozlazło się, drepcząc przy ścianach z pełnymi zadumy i głębokiego zrozumienia minami i kieliszkami. Również pełnymi, z tym że dla odmiany wina. Ktoś niespiesznym krokiem przedefilował przez środek sali, do reszty pochłonięty rozmową lub monologiem, co po chwili obserwacji wydało się dalece bardziej prawdopodobne.
        – …zatem idylla, jako taka, nie może wstępować na fizys włościan explicite. Pomimo przesyconych błogą sielanką drugiego i trzeciego planu, a nawet warstwy głębszej, diada przedstawiona została pod zatrważającym ciężarem przemożnego fatum, to zaś…
        Perorujący mężczyzna znany był Riordanowi z widzenia. Zdawało się nawet, że spotkał go niedawno. Ostatecznie dopiero widok wypalanej, drewnianej listewki przypiętej do ubrania doprowadził elfa do wniosku, że musiał to być jeden z autorów dzieł powieszonych w dalszych salach. Szlachcica, który nieudolnie usiłował przekuć wyraźną dezorientację w filozoficzną zadumę nie rozpoznał. Zresztą chyba nie miał powodów, by sądzić, że powinien.
        Natłok obserwacji zmusił Riordana do dłuższego postoju z obowiązkową kontrolą stanu podłogi. Echo głosów i myśli przebrzmiało wreszcie, niczym niesiony górską doliną grzmot. Uniósł ostrożnie głowę i, z animuszem godnym większej sprawy, przekroczył próg. Momentalnie otuliły go przyciszony gwar, ogólna miękkość jedwabiów i aksamitów, dusząca woń konwenansów oraz niemniej przytłaczający aromat sfer wyższych. Czyli głównie perfum. Takich, których nuta głowy uderzała zapachem tysiąca ruenów, z wolna i niechętnie ustępując pozostałym dwóm, które z każdą chwilą dziwnie taniały.
        Sunąc niepewnie wzdłuż ścian i zastawionych stołów zatrzymał się wreszcie naprzeciwko jednego z obrazów, który w rdzawych barwach przedstawiał coś, co najtrafniej można by określić mianem eleganta w niepokojąco organiczny sposób zlewającego się z podstarzałym dworem. Riordan wpatrywał się w portret przez dłuższy czas, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że już gdzieś go widział. Jego własny podpis w rogu płótna wyjaśnił wiele, jeśli nie zbyt wiele. Elf wzdrygnął się na wspomnienie procesu powstawania dzieła, po czym znów z zaskoczeniem stwierdził, że otaczający go świat żyje. Co do własnej osoby, głowy by nie dał.
Awatar użytkownika
Momo
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Tryton
Profesje: Inna , Alchemik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Momo »

        Momo z pewnym rozbawieniem (którego nie okazywał!) obserwował zmieniającą się mimikę malarza. Z początku był pewny, że ten z radością przyjmie jego propozycję, później jednak na jego bladym licu pojawiło się wahanie. Myślał nad czymś intensywnie, a tryton mu nie przeszkadzał – odsunął się, czekał i tylko mu się przy tym przyglądał. Czuł jednak, że im dłuższe jest milczenie, tym mniejsza jest szansa na zgodę. Czy go to martwiło czy radowało… Sam nie wiedział. Złożył swoją propozycję trochę z dobroci serca, trochę dla zabawy – oczywiście własnej, ale nie kosztem Riordana. Nie był złośliwy, ale lubił brylować w towarzystwie, chętnie by się trochę pogimnastykował przy omawianiu jego dzieł. Szansa jednak na taką zabawę przepadła – gdy malarz odmawiając spojrzał na niego, mógł zobaczyć leciutki zawód, ukryty za maską spolegliwego uśmiechu. Później zaś pobłażanie z gatunku tych, które widać na twarzy osób, które wiedzą, że są okłamywane.
        - Z całym szacunkiem, ale rozchodzenie tego może nie być najlepszym pomysłem… - próbował protestować, ale daremnie, bo elf już go chyba nie słuchał tylko skupił się na wstawaniu. I on wstał, zabierając przy tym ze sobą pustą szklankę po soku, który wcześniej przyniósł dla malarza. Nie od razu jednak odszedł do swoich spraw. Stał i czekał, by w razie czego asekurować biedaka, który prowadził nierówną walkę z grawitacją.
        - Może lepiej by było jeszcze chwilę posiedzieć… - zasugerował cicho. Nadaremnie, bo Riordan był niezachwiany w swoim postanowieniu wzięcia się w garść. Może to i dobrze, lepiej tak niż jakby miał się mazać. A tak już na marginesie: był całkiem silny, skoro tak sprawnie się pozbierał po władowaniu w siebie kilku różnych substancji psychoaktywnych. No dobrze, niekoniecznie wszystko wziął z własnej woli, ale intencje były dobre… No i istniało prawdopodobieństwo, że to nie silny organizm, a zaprawienie w boju z takimi używkami, zważywszy na to jaki był szczupły, blady i jakie miał szkliste, podkrążone oczy. Ech, no i czar prysł.
        - Proszę pana! – zwrócił się do niego tryton, gdy malarz już szedł w kierunku wejścia do budynku. – Jestem Momo. Gdyby pan mnie jeszcze potrzebował, proszę mnie zawołać.
        Ostatnim czarującym uśmiechem tryton pożegnał się z Riordanem i nie życząc mu powodzenia, by go nie upokarzać, wrócił do swojej pracy. Zgarnął z balustrady balkonu tacę z pustymi naczyniami, które zbierał, dołożył do nich szklankę, z której pił elf i wrócił do środka, płynnym ruchem mijając swojego niedawnego pacjenta i znikając gdzieś w tłumie. Tak, mimo swojego krzykliwego wyglądu Momo czasami potrafił być niewidoczny. Bardzo czasami, gdy bardzo się skupił, a towarzystwo nie miało specjalnego celu, by go wyglądać.

        Nikt specjalnie się nie przejął jego krótkim zniknięciem, ba, nikt chyba nawet tego nie spostrzegł. Przemykając pod ścianą nie zauważył wrogich spojrzeń kierownika sali czy nagany w oczach pozostałych kelnerów. Cóż – dobra nasza. Tryton szybko pozbył się zawartości swojej tacy na zapleczu i wrócił na salę. Wcale nie specjalnie znalazł się w pomieszczeniu, gdzie wystawiano obrazy Riordana. Dostrzegł go, jak stał przy jednym z płócien, wpatrując się w nie szklistym wzrokiem, jakby wywoływało w nim ono rozdzierające serce wspomnienia. Choć może był to zwykły wyraz jego twarzy… Miał w sobie coś tragicznego i pasował do swoich płócien bardziej niż powinien. Aż dziw, że ktoś miał dość tupetu, by go w tej sytuacji zaczepiać. Ale podeszły - w swoim pochodzie wokół sali przystanęły przy nim jakieś dwie niewiasty, na oko matka i córka. Przedstawiły się, pogratulowały choć w zasadzie nie wiadomo czego. I chyba czekały, aż on zacznie coś mówić, ale tego Momo nie widział dokładnie - nie stał wszak i się nie gapił, tylko starał się wykonywać swoje obowiązki.
Awatar użytkownika
Riordan
Błądzący na granicy światów
Posty: 21
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Artysta , Zielarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Riordan »

        Nie zdążył nawet odwrócić się, by sprawdzić dokąd poszedł jego rycerski wybawiciel. Przez moment trzeźwo uznał, że może być to wiedza niesłychanie przydatna. Moment przeminął szybko. Zanim jednak oderwał wzrok od oblepionego niepokojem płótna, owiał go mocny, wielobarwny zapach frezji, napierając niecierpliwie na plecy elfa. Po chwili, z drugiej strony, co zauważył z rozpaczą, dołączył znacznie słodszy i mniej wytworny aromat bzu. Ten naciskał jakby mniej, ale skutecznie odcinał drogę ucieczki. Riordan nie miał bladego pojęcia, co w zaistniałej sytuacji począć. Mógł zwyczajnie odwrócić się i wyśliznąć między przybyłymi. Mógł też rzucić kilkoma niezrozumiałymi dla przeciętnego śmiertelnika pojęciami z najróżniejszych dziedzin sztuki i nauk, po czym udać, że wierzy w szczerość pełnych zrozumienia gestów i słów albo szczerze wyznać, że w tej chwili nie ma ani sił, ani ochoty by opowiadać o dziełach. Wobec własnej bezsilności, wybrał czwartą opcję, czyli nie zrobił zupełnie nic. Stał więc, podziwiając proste rzeźbienia w drewnianej ramie z nadzieją, że nikt nie rozpozna nic nieznaczącego malarza. O deseczce z nazwiskiem chwilowo zapomniał. Nadzieja ostatecznie rozwiała się, kiedy frezjowa dama podeszła niewygodnie blisko i odezwała się miękkim, gładkim głosem.
        – Ofelia de Hubreau. Niezwykle miło mi pana poznać. Absolutnie uwielbiam pana obrazy. Są tak niezwykle inspirujące. Piękna wystawa, doprawdy. Piękna!
        Kłamała. Riordan właściwie sam się sobie zdziwił, nie sądził bowiem, że tak łatwo przyjdzie mu to ocenić. Nawet nie patrząc widział, że kobieta nigdy wcześniej nie słyszała ani o nim, ani o jego obrazach.
        – Helena de Hubreau – mruknęła szturchnięta przez frezjową, wyraźnie młodsza dama. – Jestem zachwycona.
        A potem zamilkły. Milczały stanowczo za długo, żeby uznać to za pauzę, a zdecydowanie zbyt uciążliwie, by mieć nadzieję, że po prostu skończyły mówić. Riordan nie mógł dłużej udawać, że nie słyszał. Odwrócił się powoli, starając się nie tracić ani na chwilę pewnego kontaktu z posadzką.
        Damy na pierwszy rzut oka wyglądały na matkę i córkę, jednocześnie wcale na nie nie wyglądając. Obie nosiły bogato zdobione suknie, które wyraźnie wyszły spod igły jednego krawca i obie miały misternie upięte włosy w kolorze dębowej kory. Na tym jednak kończyły się podobieństwa, a rozpoczynały się różnice. Tą, która najpewniej nie tylko Riordanowi rzucała się w oczy jako pierwsza i najpewniej, ze względu na swoją pojemność ostatnia, był fakt, że o ile urodę damy frezjowej można by bez oporów określić mianem urzekającej nawet pomimo, a być może i dzięki widocznemu już tu i ówdzie zaawansowanemu wiekowi, o tyle bzowa była po prostu ordynarnie i obiektywnie brzydka. Elf dopiero po dłuższej chwili z przykrością uznał, że niezależnie od poziomu piękna czy szpetoty, dwie pary bursztynowych i brudno-piwnych oczu nie przestawały się w niego wwiercać dotkliwie i natrętnie niby kornik w starą, suchą sosnę. Na domiar złego, na drugim planie zjawił się młodzieniec o aparycji klasycznego chłopka roztropka, którego irytująco żabi głos widać było z drugiego końca sali, nim zdążył bodaj otworzyć usta. Riordan wiedział, że nie minie wiele czasu nim ów głos usłyszy, a to stanowiłoby zdecydowanie przykre doznanie. Wreszcie podjął rozpaczliwą decyzję.
        Obrzucił krótkim spojrzeniem obie damy, po czym najzwyczajniej w świecie ruszył przed siebie. Z niezamierzonym impetem uderzył ramieniem o głęboki zapach frezji i nieco tylko słabiej o słodką woń bzu, rozpraszając oba aromaty w ciężkim powietrzu. Właściwie na nogach utrzymał się tylko dzięki temu, że po kilku chwiejnych krokach wpadł na garsona, który szczęśliwym trafem okazał się niebieskowłosym z balkonu. Nie myślał długo. Trochę dlatego, że właściwie nie był w stanie, a trochę przez wzgląd na złożoną przez tamtego propozycję. Nadspodziewanie sprawnym ruchem odpiął deseczkę, która najwyraźniej zdradziła go poprzednim razem, przypiął ją mężczyźnie, przygładzając dla pewności, podziękował krótko i ruszył dalej, wybity z wybicia, dzięki czemu już w miarę prosto. Po drodze chwycił jeszcze stojący na stoliku pod ścianą kieliszek, napił się, pożałował, dopadł stojącego w doniczce drzewka oliwnego, zwymiotował, poklepał drzewko po plecach i pospiesznie wyszedł, obijając się o ościeżnicę drzwi, w które tym razem niemal trafił.
        Nie był pewien jakim sposobem pokonał schody, ale zakładał, że pomogła mu w głównej mierze siła ciążenia. Wypadł przez główne drzwi i ciężko usiadł pod ścianą w maleńkim ogródku cofniętej nieco kamienicy. I właściwie w tamtej chwili już wszystko byłoby pięknie, gdyby nie kroczący brukowaną ulicą z wysoko uniesionym ogonem wyrzut sumienia, niezmiennie przybierający formę dużego czarnego kota, który już z daleka komunikował, że od początku mówił, że tak to się skończy, tylko ktoś nie chciał go słuchać. Riordan z rezygnacją odchylił głowę, wbijając wzrok w dumnie prężącego pierś gargulca na skraju dachu i uśmiechnął się bezczelnie, ignorując Rudzielca. Sroka odleciała.
Awatar użytkownika
Momo
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Tryton
Profesje: Inna , Alchemik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Momo »

        Nagle ktoś na niego wpadł. Momo westchnął cicho z zaskoczeniem, rękę z tacą odwodząc w bok by nie stłuc stojących na niej pustych kieliszków i szklanek, a drugą ręką łapiąc się ramienia osoby, która go potrąciła - dla ogólnej asekuracji. Niemal natychmiast przeprosił, bo choć to jego powinni przepraszać za potrącenie, to jednak wiedział, że był tu najniżej w hierarchii dziobania i uniżona uprzejmość była jego obowiązkiem. Zaraz jednak zorientował się, że to malarz, którego nie tak dawno cucił na balkonie.
        - Pan Riordan - oświadczył jakby to było powitanie. - Coś się stało…?
        Pytanie na sam koniec zyskało niepewne nuty - coś w oczach elfa mu się nie podobało, jakaś determinacja połączona ze zwierzęcą paniką. Puścił jego ramię, a wtedy w spojrzeniu artysty pojawiło się przytomne zrozumienie. Momo patrzył, jak ten odpina sobie plakietkę z imieniem i…
        - Moment… - próbował protestować, gdy ten mu ją przypiął. Co prawda wcześniej sam zaproponował, że wystąpi w jego imieniu, ale też jasno zaznaczył, że nie będzie go udawał. Nie chciał tej deseczki z podpisem… Ale mógł sobie gadać - malarz poklepał go jakby życzył mu powodzenia i poszedł. A tryton… W sumie szybko pozbierał się z zaskoczenia, jakie go ogarnęło. Trudno, zatańczy jak mu zagrają i co więcej - postara się, by Riordan był z niego dumny i by samemu się przy tym dobrze bawić. Tłumił jednocześnie złe przeczucia co do tego jak zareaguje jego pracodawca - jakoś mu się wytłumaczy, gdy nadejdzie czas. Tymczasem jednak odstawił tacę na jakiś stolik na kółkach stojący w kącie, otrzepał odruchowo dłonie, przygładził jednolite czarne ubranie, które kazano mu założyć na tę okazję, złapał za pierwszy lepszy kieliszek z drinkiem i wyszedł między gości, tym razem nie przemykając dyskretnie między nimi, a wręcz paradując jakby właśnie miał tu być i tylko trochę się spóźnił na samo otwarcie. Zaraz dojrzał dwie damy i młodzieńca, których wcześniej porzucił Riordan - poczuł się w obowiązku, by do nich podejść, więc tam skierował swoje kroki. Cała trójka od razu go dostrzegła, a wtedy on skłonił im lekko głowę.
        - Widzę, że podziwiają państwo nowy obraz mistrza? - zagaił niezwykle swobodnie. Momentalnie dostrzegł konsternację grupki, gdy w końcu przestali wgapiać się w jego oblicze i spojrzeli na plakietkę, na której widniało nazwisko zdecydowanie należące do kogoś innego. Dotarło do niego, że musi się przedstawić i że nie może podać tylko plebejskiego imienia, którym się posługiwał, bo będzie spalony na starcie. Nie mógł też podać swojego starego nazwiska, bo to by go mogło jeszcze bardziej pogrążyć. Potrzebował więc szybko coś wymyślić. Coś, co będzie eleganckie, intrygujące, arystokratyczne.
        - Państwo pozwolą, Garthai-Serath - przedstawił się. Rufouse chyba mu wybaczy, że użył jego nazwiska? I na dodatek chyba je przekręcił… Ale nie mógł poprzestać tylko na nazwisku, bo to byłoby zadzieraniem nosa. Imię, imię…
        - Niaouli Garthai-Serath - doprecyzował, uśmiechając się tak czarująco, jak tylko on potrafił. Był całkiem zadowolony z tego co wymyślił. Lubił woń niaouli, jej słodko-kamforowe, ciepłe nuty, orzeźwiające jak mięta. Mało kto znał tę roślinę, więc może się nie zorientują, że to ściema, a zawsze to lepsze niż Momo.
        Ucałował dłonie obu dam i uścisnął prawicę żabiego młodzieńca, gdy ci dokonywali swoich prezentacji, i starał się nie zwracać uwagi na ich perfumy, które już dla Riordana były tanie i niewyszukane, a co dopiero dla niego...
        - Zdaję sobie sprawę, że moja plakietka mówi co innego - usprawiedliwił się momentalnie, wskazując niedbałym gestem przypinkę na swojej piersi. - Jestem tu w imieniu mistrza… Nie czuł się najlepiej - wyjaśnił z troskliwym żalem w głosie. - Widzę, że podziwiają państwo… - Zerknął dyskretnie na podpis przypięty do ramy. - “Dwór Greyów”. Jak wrażenia? Jak się państwu podoba?
        Momo wykorzystał moment, gdy trójka bogaczy próbowała zgrywać znawców i powiedzieć coś błyskotliwego na temat obrazu, by samemu również mu się przyjrzeć - w końcu gdy tamci zamilkną, będzie musiał udawać, że sam się na tym doskonale zna i co więcej doskonale wie, co artysta miał na myśli, gdy tworzył to dzieło. Jakie emocje mu towarzyszyły, przemyślenia, co chciał wyrazić… Nie podobało mu się jednak to co widział. Nie przez technikę, bo tak wyglądała doskonale, ale przez atmosferę dzieła. Aż odrobinę się zasępił, gdy dał się jej pochłonąć, lecz zaraz znowu przywdział na twarz czarujący uśmiech.
        - Proszę wybaczyć mi śmiałość i oczywiście nie odpowiadać na głos na pytania, które zadam - zagaił, gdy już cała trójka się wypowiedziała. - Ale zdarzają się państwu noce, gdy zadajemy sobie pytanie “dlaczego” i “a co gdybym…”? Gdy tak boleśnie zdajemy sobie sprawę z tego jacy jesteśmy, a jacy mogliśmy być, gdyby nie jedna decyzja podjęta bardzo dawno temu. Tyle ścieżek stało przed nami otworem, a my wybraliśmy akurat tę jedną. Nagle stabilne szczęście, które jest naszym udziałem, przestaje być takie słodkie, a kołnierzyk uwiera niemal jak pętla szubienicy. To ta otchłań, która atakuje nocą, a rano pozostawia tylko niesmak jakże niemądre były nasze myśli sprzed zaśnięcia… Dopóki te znowu nie wrócą. Za rok, za pięć może dopiero na starość, gdy zadamy sobie pytanie “a co by było gdybym”...
        Momo dobrze grał głosem i mimiką. Patrzył w oczy, gdy chciał dobitniej przemówić do konkretnej osoby, mówił wolno, tajemniczo i nostalgicznie, tak by wydawało im się, że on to doskonale zna i rozumie. I co więcej: że rozumie coś, co oni skrywają na samym dnie duszy. A tak poważnie… Tak zupełnie serio to we własnej opinii strasznie chrzanił, ale widział, że jego słowa trafiają na podatny grunt. Riordana czy któregoś z jego kolegów po fachu na pewno by nie oszukał, ale na tę trójkę wystarczyło. Do następnego takiego popisu lepiej się przygotuje.
        - Takie obrazy się nie ogląda tylko czuje - dodał, patrząc już prosto na dzieło, przed którym stał. - Mistrz Adalraen zamyka w nich emocje w sposób bardzo nieoczywisty, nie tak jak malarze realistyczni, odwołując się do jasnych w odbiorze scen. Odwołuje się do bardzo głębokich zakamarków duszy, do głębszych poziomów zrozumienia... To nie jest sztuka dla każdego - dodał takim tonem, jakby zastrzegał, że oczywiście ich czwórka to chlubny wyjątek. Żabi młodzieniec z przejęciem pokiwał głową.
Awatar użytkownika
Riordan
Błądzący na granicy światów
Posty: 21
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Artysta , Zielarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Riordan »

        Rudzielec siedział na brukowanym chodniku, raz po raz wymownie tłukąc ogonem. W umyśle elfa po raz kolejny, znów z większym impetem niż poprzednio, zjawiła się myśl, że właściwie wszystko co zrobił od rana było po prostu głupie.
        – Powiedz mi coś, czego nie wiem – mruknął w odpowiedzi, nie spuszczając wzroku z gargulca.
        Ale skoro już wytrzeźwiał i całkiem słusznie opuścił teren wystawy, mógłby chociaż wrócić do domu. To byłoby dla odmiany coś mądrego.
        – Nie mógłbym. Ty nie udawaj, że to jest takie proste – obruszył się, spoglądając wreszcie na kota, który nieprzerwanie wiercił elfa nieruchomym spojrzeniem. – Nie, już nawet nie chodzi o to, że nie dojdę, chociaż tu też masz słuszność. Po prostu zachowałem się jak świnia.
        To rzeczywiście coś nowego.
        – Ej! Po pierwsze, jestem elfem kulturalnym. Tak, tylko wtedy, kiedy nad sobą panuję, ale to znowu nie jest aż tak rzadko. Przesadzasz jak zwykle. A po drugie, tym razem sytuacja naprawdę była rozpaczliwa, a tamten sam zaoferował pomoc.
        …
        – Nie będę ci streszczał dnia, bo i tak pewnie coś pokręcę. Zresztą akurat z dzisiaj niewiele pamiętam.
        Akurat wyjątkowo.
        Riordan westchnął ciężko, obrzucając Rudzielca morderczym wzrokiem. Przegrał. Jak zwykle zresztą. Przeważnie tłumaczył to faktem, że kot jest urodzonym drapieżnikiem, więc i w potyczkach na spojrzenia ma rzecz z góry ułatwioną.
        Pytanie, czy tamten człowiek ma teraz przez to wszystko problemy.
        – A skąd mnie to wiedzieć? Wyglądał na rozgarniętego.
        Z perspektywy Riordana to i traszka może robić za wzór rozgarnięcia.
        – Skąd ci się niby wzięła traszka?
        Obojętne.
        – Aha.

        Rudzielec wyłożył się na całą swoją kocią długość, wyłapując przenikające między liśćmi wysokiej, wąskiej topoli promienie słońca. Riordan nadal siedział zsunięty beznadziejnie i pustym wzrokiem wpatrywał się w zwierzę i roztańczone cienie wokół niego. Szum drzewa mieszał się płynnie z gwarem ulicy i nawoływaniami kramarzy z targu solnego. Lekki powiew przyniósł słodki zapach łubinu i oleandra, w którym, między gałązkami uwijały się drobne, barwne…
        – Nie. Dobra. Nie mogę – oświadczył wreszcie Riordan, zbierając się z ziemi.
        Pytanie, co on znowu wymyślił.
        – Idę – zadeklarował i dla zaakcentowania powagi wypowiedzi poderwał się.
        Trochę przesadził z tą ambicją. To zbyt wielki plan na jednego elfa.
        Posłał kotu kolejne mordercze spojrzenie. Znów chybione. Przylgnął plecami do ściany i zamknął na chwilę oczy, czekając aż świat wróci do jakiego takiego porządku, po czym ruszył w kierunku kutej w misterne wzory bramki.
        Naprawdę nie żartował. Zaczyna się robić poważnie. Pytanie, co będzie pierwsze. Przejęcie miasta, czy od razu władza nad światem.
        – Przymknij się.
        Dom jest tam.
        – Wiem.
        A jednak idzie w zupełnie przeciwnym kierunku.
        – No patrz. Niby kot, a jednak wcale nie wszechwiedzący – zauważył, patrząc kątem oka na Rudzielca, którego uszy momentalnie przypłaszczyły się do karku. – Nerwus.
        Chciał mu jeszcze dogadać, bo do tej pory szło zaskakująco dobrze. Być może szłoby dalej, gdyby nie ściana, która bezczelnie stanęła w poprzek ulicy i pomimo przyłożenia dość znacznej siły wcale nie zechciała ustąpić. Riordanowi zajęło chwilę, nim zorientował się w nowej sytuacji.
        I tak szedł zupełnie bez sensu.
        – Cicho teraz. Zaraz wrócę – syknął, podnosząc się z bruku i ostrożnie sprawdzając stan uzębienia. Usiadł wreszcie. – Pomyślałem…
        Niedobrze.
        – Pomyślałem, że powinienem jakoś okazać wdzięczność człowiekowi, którego wciągnąłem we własne problemy. Nie, nie miałem konkretnego pomysłu. Na pewno jest coś, co daje się ludziom w takich sytuacjach. Kapelusz?
        Takich sytuacji, to się przede wszystkim unika.
        – Wiem – odparł twardo, po czym po raz kolejny tego dnia wstał. Zaczynał nabierać wprawy.
        Myśl, że nie wziął z domu pieniędzy, a ściślej mówiąc, właściwie niczego nie wziął, uderzyła nagle, niosąc w sobie podejrzanie soczysty ładunek satysfakcji.
        – To się nazywa… Nie wiem jak to się nazywa, ale jest podłe.
        Szkoda-radość, ale tego się nie powinno tłumaczyć na tutejszy język.
        – Ty nie mówisz w obcych językach.
        Kot mówi. To Riordan nie rozumie.
        – Absurd.
        Rudzielec. Miło poznać.
        – To co? Kwiatka?
        Obojętne.
        – No to kwiatka. O ładną roślinkę nikt nigdy się nie obraził.
        Z pewnością.
        – Cicho bądź.

        Park, na całe szczęście, znajdował się nieopodal. Riordan dotarł tam niemal nie błądząc po drodze. Pierwszy rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że należy postawić na minimalizm. Właściwie jedynym, co mogło cieszyć oko przeciętnego przechodnia był rozłożysty lilak i wysiana pasami lawenda. Elf westchnął z rezygnacją i, nie zważając na plączących się dokoła mieszczan, przystąpił do obrywania krzewu z gęstych, białych kwiatów. Po paru chwilach przysiadł na trawie z pełną garścią gałązek i zajął się przetykaniem lilaka pojedynczymi źdźbłami lawendy. Nie wiedział ile ma czasu, więc w momencie, kiedy bukiet zaczął wyglądać w jego mniemaniu całkiem przyzwoicie, przewiązał kompozycję zerwanym z drzewa bluszczem i stanął, przyglądając się efektowi końcowemu.
        Jak owca po przeprawie przez fioletowy busz. Brawo.
        – Ciebie o zdanie nie pytałem.
        Zanim udali się w drogę powrotną, Riordan przystanął jeszcze przy donicy, z której coś nieudolnie kiełkowało, z trudem przedzierając się przez gęsty dywan gwiazdnicy. Właściwie zioło to zioło. Wypadało skorzystać z okazji. Oberwał kilka gałązek, ale nie zdążył nawet zastanowić się nad kwestią przechowania ich, kiedy donośny, kobiecy głos uderzył go w tył głowy. Zupełnie niehonorowo.
        Riordan chciałby wiedzieć, co miała do powiedzenia, ale przez ogólny ból i łomot w uszach przedarły się tylko słowa takie jak „łajdak”, „wspólne dobro”, „ciężka praca” i „przestrzeń miejska”, a było tego zdecydowanie znacznie więcej. Obrócił się z cierpieniem wymalowanym na twarzy na wylot. Kobieta cofnęła się nieco, zerknęła na donicę, bukiet i znów na elfa, po czym splunęła i po prostu odeszła, złorzecząc pod nosem.
        – Urok osobisty? – zastanowił się z niedowierzaniem.
        Raczej podejrzenie jakiejś ciężkiej choroby. Zaraźliwej.
        Rudzielec uniósł wysoko ogon i, wywijając jego końcówką na wszystkie strony, podreptał w kierunku, z którego przyszli. Riordan dopiero po chwili ruszył w ślad za kotem, w ostatnim momencie przypominając sobie o bukiecie.
Awatar użytkownika
Momo
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Tryton
Profesje: Inna , Alchemik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Momo »

        Momo bawił się zdecydowanie lepiej niż powinien. Nie pajacował i nie robił wokół siebie zbiegowiska, ale zdecydowanie przypominał samego siebie z czasów, gdy jeszcze nie miał nawet dwudziestki i jego pomysł na życie opierał się na uwodzeniu bogatych dam, które go utrzymywały. Teraz nie zmieniła się jego metoda działania, a jedynie motywacja, bo zamiast chwalić siebie, by jak najlepiej się sprzedać, zachwalał Riordana i jego obrazy.
        Szło nieźle. Skromny ubiór nadrabiał nietuzinkowym wyglądem i to go uwiarygodniało na takim wydarzeniu jak wernisaż – przez to ludzie go nie ignorowali, a gdy zdobył ich uwagę to chętnie słuchali, z zainteresowaniem patrząc na płótna. Później jego słowa były powtarzane jak ich własne opinie… I tak to się kręciło – ziarno padło na podatny grunt i kiełkowało.
        Zabawa skończyła się niestety za szybko. Momo właśnie został opuszczony przez kolejną grupkę, która poszła na własną rękę odkrywać niezwykłe obrazy Riordana, gdy na jego ramieniu spoczęła ciężka ręka. Na pewno nie było to poufałe powitanie – w tym geście była nagana. A mimo iż tryton był tego świadomy, obrócił się nadal rozbrajająco uśmiechnięty, nawet na chwilę nie wychodząc z roli.
        - Mogę wiedzieć co ty wyprawiasz? – wycedził przez zęby jego przełożony, starając się by brzmieć jednocześnie wystarczająco gniewnie, ale nie robić wokół nich sensacji. Cała złość skupiała się w jego oczach, a rumieniec gniewu kryła gęsta broda sięgająca niemal pod same kości policzkowe. Że też ktoś z takim zarostem mógł pełnić rolę kierownika sali?
        - Co to jest? – kontynuował wściekły brodacz, patrząc wymownie na plakietkę na piersi Momo. – Chodź.
        Tryton bezczelnie dopił swojego szampana i oddał kieliszek jednemu z mijających go kelnerów, nie przejmując się tym współczującym spojrzeniem, którym został w tym momencie obdarzony. Bezczelna pewność siebie była kluczem do tego, by wyjść z tej sytuacji obronną ręką.

        Poszli do niewielkiego pomieszczenia gospodarczego między częścią posiadłości dla państwa, a dla służby. Co chwila ktoś tamtędy łaził, nosząc w jedną stronę puste tace i naczynia, a w drugą stosy przekąsek i kieliszki z napojami. Wielu kursując w tę i z powrotem interesowało się rozmową trytona i kierownika, zwalniali kroku by jak najwięcej usłyszeć i zerkali – z reguły z ciekawością, czasami ze współczuciem albo zdenerwowaniem. Pojedyncze osoby nie dowierzały w to jaki Momo był spokojny.
        - Co to za cyrki były tam na sali? Podawałeś się za handlarza dzieł sztuki, co ci odbiło?
        - Ale szefie, pod nikogo się nie podszywałem – tryton próbował mu łagodnie wytłumaczyć co zaszło.
        - Nie rób ze mnie idioty – zirytował się tylko jeszcze bardziej brodacz. – Paradowałeś tam sobie jak jakieś panisko, słyszałem, że nie zwracali się do ciebie po imieniu. Nie wiem czyją tożsamość sobie przywłaszczyłeś, ale twoje zachowanie było… po prostu niedopuszczalne! Co ci do głowy strzeliło?
        - To nie mój pomysł – usprawiedliwił się zaraz Momo, podnosząc ręce w obronnym geście. – To pan Adalraen przypiął mi swoją plakietkę, słabo się poczuł, nie chciałem go zawieść…
        - To się takiego gościa prowadzi do łazienki, do pioruna, a nie odgrywa jakieś przedstawienie! Dobrze, że pan de Lacque tego nie widział, ależ byłby skandal, jakiś kelner udający lorda… - Przejęty brodacz aż otarł pot z czoła na myśl jak mogłoby się to skończyć.
        - Ale wszyscy doskonale się bawili.
        Gdyby spojrzenie mogło zabić, Momo już by nie żył, a jego śmierć choć gwałtowna, na pewno nie byłaby bezbolesna – ten wzrok był zapowiedzią najbardziej wysublimowanych, brutalnych i nieludzkich tortur, jakie tylko można było sobie wyobrazić. A mimo to tryton się uśmiechał.
        - Zejdź mi z oczu nim do reszty stracę cierpliwość – wycedził brodacz.
        - Mam wracać na salę? – upewnił się Momo, gotowy znowu roznosić drinki. Wiedział, że to już nie przejdzie, bo zbyt wiele osób widziało go jak paradował jako gość, ale…
        - Wypad stąd i niech cię więcej nie widzę.
        O, to brzmiało już jak naprawdę sensowna groźba. Momo skulił nieco ramiona i cofnął się o krok. Wymruczał “naturalnie”, po czym po prostu wyszedł, bo dyskusja nie miała sensu. W sumie właśnie to jego przełożeni byli tą zmienną, którą nie do końca wziął pod uwagę gdy zaczynał swoje małe przedstawienie. Coś tam mu przemknęło przez myśl, ale nie zagościło w głowie zbyt długo, wypchnięte przez ekscytację zbliżającą się zabawą. No i teraz płacił za to cenę.
        Wyszedł z zaplecza jakby nigdy nic. Idąc przez pokoje pełne gości trzymał się ściany, ale i tak parę osób na niego spojrzało, niektórzy skinęli mu uprzejmie głową, a on odpowiedział jakby nic wielkiego się nie działo. Tylko pozostali kelnerzy zerkali ciekawsko, ale żaden nie podszedł i nie dopytywał co zaszło - pewnie by nie podzielić jego losu.
        Już przy samym wyjściu jakaś dama dojrzała wychodzącego trytona i podeszła, patrząc na niego ze szczerym zmartwieniem.
        - Pan już nas opuszcza? - zapytała.
        - Tak, niestety, obowiązki nie pozwalają mi dłużej zostać - odparł jakby również żałował. Zaraz jednak uśmiechnął się pocieszająco. - Będę jednak panny wypatrywał na następnym wernisażu, na pewno będziemy mieli jeszcze okazję porozmawiać o sztuce. Do zobaczenia, lady - pożegnał się, słowa popierając niskim ukłonem i szybko odchodząc nim dama się domyśli, że tak naprawdę nie pamiętał jak ona się nazywała i tylko mgliście kojarzył, że w pewnym momencie opowiadał jej o obrazach - była jedną z wielu słuchaczek.
        Dopiero na zewnątrz Momo się zawahał jakby pożałował swojej decyzji. Tak oczywiście nie było - nurtowała go tylko jedna myśl. Co się teraz działo z panem Riordanem? Tryton z lekką konsternacją dopiero teraz odpiął plakietkę z nazwiskiem malarza.
Awatar użytkownika
Riordan
Błądzący na granicy światów
Posty: 21
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Artysta , Zielarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Riordan »

        Droga powrotna, co dziwne, okazała się krótsza, dużo mniej zawiła i zupełnie odmienna krajobrazowo. Być może jakiś wpływ na to miał fakt, że tym razem prowadził Rudzielec, przed każdym zakrętem upewniając się, że elf wciąż za nim podąża.
        Po ulicach kręciło się sporo ludzi i innych istot mniej lub bardziej humanoidalnych. Wszechobecny gwar odbijał się od przytłaczających ścian budynków mieszając z arytmicznymi dźwiękami kroków, a przez całą tę chaotycznie utkaną warstwę, niby szydło przebijała się kontrastowo równa i czysta melodia żalejki, dobiegająca z któregoś z otwartych okien. Rudzielec miauknął nagląco, stając na zakręcie. Odgłos ten przez lata wypracował sobie w uszach elfa taką reputację, że zdolny był zdominować wszystko inne. Upomniany posłusznie uniósł głowę i skręcił we wskazaną ulicę.
        Niebieskowłosy mężczyzna nie był trudny do zauważenia. Riordan już z daleka uśmiechnął się przepraszająco i przyspieszył kroku. Dopiero po chwili dotarła do niego myśl, że skoro stoi przed budynkiem, cały pokrętny manewr najpewniej musiał kosztować go posadę. Uśmiech natychmiast stał się o trzy odcienie bardziej przepraszający.
        Nie doszłoby do tego, gdyby słuchał, co się do niego mówi.
        – Czekaj, czekaj. Żeby nie było, że źle zrozumiałem. Właściwym byłoby, gdybym w życiu kierował się radami przygarniętego z ulicy kota? – zapytał, nie zważając na fakt, że gdyby ktoś w ten sposób przedstawił jego własną historię, zabrzmiałoby to jeszcze gorzej.
        Tak.
        – No jasne – nie dodał nic więcej, bowiem dalszą drogę zagrodziła ozdobna bramka.
        Kot potruchtał przodem z wysoko uniesionym ogonem, zupełnie nie kryjąc beztroskiej radości. Jego elf wręcz przeciwnie. Zwolnił kroku, jakby miało to w czymś pomóc i, demonstracyjnie zakłopotany, stanął przed swoim niedawnym wybawcą.
        – Prawda, zachowałem się wyjątkowo podle – zaczął, wyciągając rękę z bukietem. W normalnej sytuacji zapewne skłoniłby się głęboko dla zaakcentowania swojego bezkresnego poczucia winy, ale w tamtym momencie zdawał już sobie sprawę z faktu, że mogłoby się to okazać aż nazbyt ryzykowne. – Chciałbym, aby przede wszystkim wiedział pan, że głęboko żałuję sposobu, w jaki pana potraktowałem, zwłaszcza zważywszy na okazaną mi wcześniej dobroć. Jeżeli jest coś, co mógłbym dla pana zrobić, chętnie pomogę. Na tyle, na ile będę mógł.
        Riordan zdecydowanie nie wyglądał, jakby mógł komukolwiek w czymkolwiek pomagać. Wyglądał raczej na osobę desperacko szukającą pomocy.
        Obrzucił Rudzielca brzydkim spojrzeniem, ale po chwili dodał niechętnie.
        – Wiem, nie wyglądam. Chciałbym jednak zadośćuczynić panu przykrości, których wszak doznał wyłącznie z mojej winy.
        To już zabrzmiało po prostu idiotycznie. Są sytuacje, w których trzeba się starać, ale zdecydowanie nie aż tak.
        Myśl, w zupełnie niewyjaśniony i absolutnie nieprzystający myślom sposób dusiła się powstrzymywanym śmiechem.
        – A ty mógłbyś się przymknąć chociaż na chwilę. Proszę cię. Dość mam już własnych szumów w głowie.
        O tym, że ostatnie zdanie wypowiedział na głos, zdał sobie sprawę dopiero po chwili. Po kolejnej, zwyczajem wzorowego ucznia, w oskarżycielskim geście wystrzelił palec w kierunku kota, który, jak gdyby nigdy nic, siedział w statycznym rozkroku pośrodku chodnika i z namaszczeniem wylizywał wąsko pojęte okolice ogona.
        – To on – wyjaśnił szybko, tym razem dbając, by wypowiedź nie brzmiała jak skarga do nauczyciela, co nawet mu się udało. Nawet, bo zamiast tego, odegrał rolę paranoicznego obywatela, denuncjującego sąsiada za zatrucie studni, morderstwo burmistrza, nekromancję i likantropię.
Awatar użytkownika
Momo
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Tryton
Profesje: Inna , Alchemik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Momo »

        Jakieś przeznaczenie najwyraźniej sprawiło, że Momo i Riordan zeszli się pod posiadłością - chwilę później czy wcześniej i niechybnie by się minęli. Tryton nie zamierzał wszak stać w miejscu - szczerze powiedziawszy był przekonany, że malarz poszedł do domu… Czy tam do baru albo gdziekolwiek, gdzie mógł dać upust swojej podstępem odzyskanej wolności. To, że tutaj był - albo wrócił - było w sumie całkiem miłe. I też trochę dziwne, bo po co by wtedy wychodził. Jednakże zaćmiony wizjami umysł potrafił robić co mu się żywnie podoba…
        Momo na moment spuścił wzrok i powiódł wzrokiem za zadowolonym kociskiem, które go minęło idąc załatwić swoje pilne kocie sprawy - tryton nie wiedział jeszcze, że to opiekun malarza. A sam malarz… Tryton aż drgnął, gdy między nimi pojawił się biało-fioletowy bukiet wszelakich kwiatów, tak po prawdzie bardziej rustykalny wiecheć niż przemyślana kompozycja florystyczna. Przez chwilę ogniskował wzrok na kwiatach, a później przeniósł zaskoczone spojrzenie na elfa. Gdy dotarło do niego, że to na przeprosiny i chyba też w podzięce, zaśmiał się radośnie.
        - Dziękuję - odpowiedział tak po prostu, przyjmując kwiaty. Przyglądał się jednak Riordanowi a nie kwiatom, bo wydawało mu się, że z malarzem nadal jest coś nie w porządku - przemówił do niego tak, jakby był w trakcie rozmowy już od dłuższego czasu, a na nogach stał gorzej niż niestabilnie. Wonie lilaku i lawendy tymczasem rywalizowały o zmysły byłego perfumiarza, ale jak nietrudno się domyślić, te pierwsze przegrywały - mało co jest w stanie konkurować z intensywną wonią rozgrzanej słońcem lawendy. A mimo to przyjemnie się oddychało tą kompozycją. To chyba kwestia włożonych w nie intencji?
        Cedzonych z pietyzmem słów Riordana Momo słuchał z cierpliwą uwagą, jak wtedy na tarasie. Tylko jego dobrotliwy uśmiech sugerował, że trud jest daremny i nie trzeba ani przepraszać, ani niczemu zadośćuczynić. Tryton nawet układał sobie w głowie jak na to odpowiedzieć, gdy już malarz się wygada, ale nie spodziewał się, że nagle usłyszy, że ma się przymknąć. Milczał przecież, więc w czym rzecz? Coś mu umknęło czy to może nadal jakieś narkotyczne widy? Postąpił pół kroku w stronę Riordana, przyglądając mu się z czujnością - za utrzymanie bezpiecznej odległości między nimi odpowiadał bukiet, który naturianin trzymał oburącz przed sobą jak panna młoda pozująca do monidła.
        Z każdą chwilą robiło się coraz zabawniej - Momo nie powstrzymał serdecznej wesołości, gdy nagle jego rozmówca postanowił zwalić winę za swoje wybryki na kota. Tryton spojrzał na oskarżonego z pewnym pobłażaniem, choć nie było tak, by całkowicie nie wierzył w tę wersję zdarzeń - wszak z tego co pamiętał elfy znały mowę zwierząt. Miał tylko pewne wątpliwości czy właśnie o to chodziło, dlatego zamiast odpowiedzieć zapatrzył się badawczo w oczy swego rozmówcy i patrzył tak długi czas, jakby potrafił w ten sposób odczytać jego myśli. Momo nie był jednak magiem (nie licząc tych dwóch zaklęć na krzyż, które znał z dawnych lat) - w oczach Riordana szukał śladów jego odurzenia. Źrenice były szerokie, ale nie skrywały całkowicie tęczówek, których różne kolory dopiero teraz zwróciły uwagę trytona. Na kontemplację tego nietypowego waloru poświęcił jednak ledwie chwilę - ważniejsze były źrenice. I to zaczerwienienie białek i śluzówek. Na twarzy Momo wraz z postępującymi obserwacjami malowała się coraz większa pewność i jednocześnie zadowolenie z siebie.
        - Pan przede wszystkim potrzebuje teraz odpoczynku, jeszcze pan nie wytrzeźwiał - ocenił z westchnieniem, cofając się odrobinkę, by nie zionąć mu w twarz alkoholem. - Proszę pozwolić się odprowadzić do domu, a do kwestii zadośćuczynienia wrócimy jak będzie pan przytomniejszy. Doprawdy, nie ma pan zbyt życzliwych znajomych, że pozwolili panu występować w takim stanie…
        Momo nie przyjmował do wiadomości odmowy. Skoro Riordan łaził po mieście w takim stanie to ktoś musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za to, by nic mu się nie stało. Tryton więc ujął otrzymane kwiaty w jedną dłoń, a następnie wsunął się pod nadal oskarżycielsko wyciągnięte przed siebie ramię elfa, by zapewnić mu fizyczne oparcie.
        - Proszę prowadzić - oświadczył. - I proszę nie mówić do mnie “pan”. Jestem po prostu Momo. A tak między nami - zagaił szeptem. - To całkiem nieźle się tam bawiłem. Warto było dać się wyrzucić na zbity ryj dla tej chwili splendoru, chyba nikt z gości nie zwęszył blagi… Mam nadzieję, że pańskie dzieła były na sprzedaż? - upewnił się nagle, spoglądając na Riordana z pewną obawą. - Bo… na dwa znalazłem kupca. Tak przypadkiem wyszło - usprawiedliwił się, lekko wzruszając ramionami i obracając wzrok, bo w sumie to trochę głupio postąpił nie pytając wcześniej o pozwolenie na takie śmiałe działania. A to tylko część z tego co naopowiadał gościom na tym balu - chyba pan Adalraen wkrótce pożałuje, że zaufał temu lekko ekscentrycznemu trytonowi.
Awatar użytkownika
Riordan
Błądzący na granicy światów
Posty: 21
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Artysta , Zielarz , Alchemik
Kontakt:

Post autor: Riordan »

        Mężczyzna przyjął kwiaty, nawet się uśmiechnął, więc w tym miejscu, według Riordana, można było dać spokój ekspresji. Prawdę mówiąc, dość już miał zachodu z ganianiem biegających po głowie chaotycznie i w zawrotnym tempie myśli, by jeszcze przejmować się kontrolowaniem mięśni twarzy.
        – Aha – odpowiedział wyczerpująco na znak, że po prostu przyjął wszystko do wiadomości. – To świetnie. Bardzo dobrze. Zabawa jest zawsze w cenie – dodał po mentalnym kuksańcu od Rudzielca i na tym skończył, napotkawszy wbite w siebie żółte spojrzenie.
        Ktoś powodowany instynktem samozachowawczym, nie zaś podejrzanym zielem i niemniej podejrzanym proszkiem najpewniej odwróciłby wzrok lub zareagował w jakikolwiek inny sposób. Riordan w sposób oczywisty do tej, wszakże obszernej grupy się nie zaliczał. Zastygł w bezruchu, wżerając z kolei własne spojrzenie w oczy niebieskowłosego. Skądinąd, intrygujące i bez wątpienia ponadprzeciętne. W skupieniu, którego nie zdradzało zupełnie nic, obserwował skaczące po jego własnych pionowe źrenice i zamiast zachodzić w głowę, o cóż mężczyźnie może chodzić, starał się zapamiętać bijącą z jego usianej piegami twarzy mieszankę wyrazu, która z pewnością zdolna była doskonale doprawić niejeden obraz.
        Nagła, przepełniona entuzjazmem konkluzja wydała się elfowi zupełnie odklejona, a przy tym absolutnie znajoma. Gdyby ktoś zechciał płacić mu za każden jeden raz, kiedy słyszał, że wygląda fatalnie i powinien wrócić do domu, z pewnością częściej wybierałby się na spacery po mieście i wieczory w karczmach. A że nikt płacić nie chciał, toteż Riordan wzruszył niematerialnymi ramionami i powlókł się w kierunku bramy. Na dobry początek.
        Szczęśliwie i tym razem Rudzielec poczuł się w obowiązku, by wskazać drogę osobnikom niższego gatunku. Zupełnie nie kryjąc, a wręcz emanując irytacją i pogardą, zaprezentował zebranym gwiazdkę i po prostu ruszył we właściwym kierunku. Po pierwszych kilku krokach upatrzył wspartą o ścianę dwukółkę, po której bezzwłocznie wspiął się na wąski gzyms, z którego z gracją przeskoczył na drewnianą balustradę jednego z licznych balkonów, skąd mógł wygodnie obserwować podążających za nim śmiertelników. Mogłoby się wydawać, że to właśnie możliwość stałej kontroli nad sytuacją skłoniła kota do dalszej podróży na wysokościach. Riordan wiedział jednak, a przynajmniej tak mu się wydawało, że jedynym co kierowało poczynaniami sierściucha była jego maniakalna potrzeba okazania wyższości. Cokolwiek nie byłoby prawdą, Rudzielec przynajmniej stał się doskonale widoczny i, w imponującym stylu pokonawszy wszystkie napotkane przeszkody, doprowadził podopiecznych na skraj Valladonu jako takiego, ani na moment nie tracąc wysokości.
        Zabudowa gwałtownie obniżyła się i zrzedła, toteż kot, choć z wyraźną niechęcią, zeskoczył z donicy, w której przez ostatnich kilka chwil oczekiwania robił za czarny kwiatek o bardzo ruchliwym i zniecierpliwionym ogonie. Na całe szczęście, wraz z budynkami zrzedł też tłum na ulicach, więc szanse na dotarcie do domu w pełnym składzie stale rosły. Riordan nawet zaczął rozglądać się dokoła jak ktoś, komu właśnie przestały latać nad głową pociski trebuszetów. Do pełni szczęścia było z tego miejsca w prawdzie jeszcze bardzo daleko, ale świat chwilowo zszedł z umęczonego umysłu elfa, pozwalając na jaką taką swobodę myśli.
        – Które konkretnie obrazy? – zagadnął wreszcie, jakby ostatnich dwadzieścia minut wcale nie upłynęło. – Zresztą… Właściwie nieważne. I tak nie do końca orientowałem się, które z nich de Lacque już miał, a których użyczyłem mu dla uzupełnienia wystawy. Tego najpewniej dowiemy się od samego Bertrama, kij mu w oko.
        Przez chwilę beztrosko kontynuował marsz, po czym rzucił jakby mimochodem.
        – Wiem tylko na pewno o „Chatce w płomieniach” i „Syrenie w drugim stadium rozkładu pośród letniego kwiecia”, bo te zdobył niedawno od innych kolekcjonerów i bardzo się tą zdobyczą chełpił. No na swój sposób przyjemne – dodał w zamyśleniu, z ciekawością obserwując poczynania śniadej kobiety, która wybiegła przed chatę i, wykrzykując coś w nieznanym Riordanowi języku, okładała patelnią stojący na progu kosz z kwiatami i ciastkami, przyozdobiony misternie haftowaną wstążką.
        – Nie ja nadawałem tytuły. Chyba – sprostował, a patelnia oderwała się od trzonka i z brzękiem zdolnym wskrzeszać nawet najbardziej martwych nieboszczyków, odbiła się kilkakrotnie od kamiennego ganka.
Awatar użytkownika
Momo
Szukający drogi
Posty: 29
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Tryton
Profesje: Inna , Alchemik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Momo »

        Momo już nic nie dziwiło - miał do czynienia z osobą naćpaną, więc spodziewał się wszystkiego. Tym bardziej, że malarz miał w sobie na pewno bardzo egzotyczną mieszankę co najmniej dwóch środków… A instynkt podpowiadał mu, że to na pewno nie był koniec, że lista była o wiele, wiele dłuższa - niektóre używki już wywietrzały, inne właśnie teraz działały najsilniej, a może były i takie, które jeszcze miały pokazać co potrafią. Tym bardziej nie mógł go teraz zostawić, z czystej ludzkiej przyzwoitości. Może nie byłby tak troskliwy, gdyby nie to, że trochę znał ten rynek i nadal miał pewne wyrzuty sumienia względem społeczeństwa po tym, w co się wpakował lata temu…
        Nagła przemiana Riordana ze skruszonego biedaka w woskowego manekina została w każdym razie przyjęta przez trytona ze względnym spokojem, a gdy po kilku próbach zagajenia rozmowy nic z tego nie wyszło, przestał się po prostu starać. Zorientował się, że kot jest ich przewodnikiem i wypatrywał go na gzymsach i balkonach, w międzyczasie spoglądając na malarza albo bawiąc się bukietem. Riordan wyglądał jakby nie żył i poruszał się tylko przez to, że niósł go wiatr. Przez moment Momo sprawdzał nawet czy on na pewno mruga. Mrugał, znaczy żył. A jednak trytona zaczęło korcić, by sprawdzić mu puls albo chociaż czy nadal ma ciepłe dłonie. Ciekawe czy często się tak poniewiera? Wyglądał na bardzo delikatnego, ale może taki był z natury, a nie przez to, że przeżarły go używki? Szkoda, że nie dało się go wypytać, a w towarzystwie udawał, że doskonale go zna - przez to nie mógł zadawać zbyt wielu pytań.
        Gdy nagle Riordan się odezwał, Momo aż podskoczył w miejscu jakby ktoś go klepnął w plecy. Obrócił na niego wzrok, przez moment łącząc wątki - myślami uciekł tak daleko od początkowych prób rozmowy z malarzem, że musiał chwilę poświęcić na przypomnienie sobie co wtedy paplał. Połączywszy wątki otworzył usta, by udzielić jak najbardziej wyczerpującej odpowiedzi, ale Riordan w tym momencie stwierdził, że w sumie to nieważne, więc… dobrze, niech będzie. Tryton zamknął usta, uśmiechnął się trochę głupkowato i wrócił do spokojnego spaceru. Milczenie między nimi ponownie przerwał malarz. Mimo wysłuchał go z uwagą, ale gdy podniósł wzrok jakby wodził po szczytach dachów, zaczął kręcić powoli głową.
        - Nie - oświadczył w końcu, tym razem przecząc już energicznie, aż warkocz mu się przesunął z pleców na ramię. Nie poprawił tego. - Żaden z tych. Jeden był taki duży, z bardzo bladą i chudą kobietą na ściernisku… To wrażenie pustki bijące z płótna było niesamowite - pozwolił sobie na wyrażenie swojej opinii. - A drugi wisiał tuż obok, znacznie mniejsze płótno, tu pamiętam, że tytuł brzmiał “Kruk Anzelma…” coś tam. No dobrze, nie pamiętam tytułów, za bardzo byłem skupiony na tym by dobrze zaprezentować zawartość obrazu, nie miałem czasu na czytanie plakietek - przyznał się w końcu, chowając twarz za bukietem jakby to była jakaś tarcza. Zerknął spomiędzy kwiatów na malarza, jakby sprawdzał czy go nie uraził.
        - Daleko jeszcze? - upewnił się, by zmienić temat. - Na miejscu będzie miał kto się panem zaopiekować… poza kotem? - doprecyzował, nie zdając sobie sprawy, że ten lekko rzucony żart miał wiele wspólnego z prawdą i czarny kocur był prawnym opiekunem wybiedzonego elfa.
Zablokowany

Wróć do „Valladon”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości