Wierzbowe zacisze[Na wielkiej, nieuczęszczanej polanie] Wszystko się może zdarzyć

Wierzbowe zacisze to nic innego jak park miejski znajdujący się na zachodzie Elisji. Swoją nazwę wzięło od rodzaju rosnących tu drzew, czyli wierzb wszelkiego gatunku. W środku parku znajduje się duży staw, otoczony ścieżką spacerową. Miejsce gdzie można spotkać przedstawicieli różnych ras, profesji i stanów.
Zablokowany
Awatar użytkownika
Rakhszasa
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 76
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Opiekun
Profesje: Mag , Szaman
Kontakt:

[Na wielkiej, nieuczęszczanej polanie] Wszystko się może zdarzyć

Post autor: Rakhszasa »

Feeria dźwięków, barw i wielka paleta odczuć. Od chłodu żelaza do gorąca pochodni. Od najcichszego szmeru po ryk smoka. Łagodne, przyjemne kołysanie karocy i ból przeszywający na wskroś. Delikatny, przyjemny zapach fiołków… Ostry, metaliczny posmak krwi… Odór potu…
"A więc to tak wygląda ten stan przejściowy." Stany świadomości, które były przebłyskami w głowie wypełnionej wrażeniami płynęły, zupełnie niekontrolowane, oddzielone od racjonalnej myśli, jakby przypatrywały się temu wszystkiemu ze zdziwieniem, z dziecięcą ciekawością. Jakby ciało, wykrwawiające się, nie należało do niej zupełnie. Jakby jej magia, potęga, nie była boleśnie tłumiona przez łańcuchy z dwimerytu. Jakby od zawsze nie była stąd. Jakby właśnie teraz wracała tam, gdzie była zawsze przedtem…
Odlatywała w przyjemne wizje, jakiejś świetlistej polany, znowu widziała oczami dziecka, jak Opiekunowie uczą jej kreomagowania. Słyszała własny radosny śmiech, czuła mokrą rosę na trawie, a wszyscy mężczyźni wydawali jej się tacy wielcy, wysocy, że musiała zadzierać głowę, aby spojrzeć im w twarz. Nad nią unosił się zapach lasu i runa.
Czy to mi się śni… Tak, chyba tak, bo nad nią nie było lasu, a w okół niej nie było innych dzieci, tylko wielkie maszty Vesselyn i głosy przekrzykujące się, jej ciężkie, bezwładne ciało i brutalne ręce mężczyzn próbujące ją przytrzymać…

Pierwsze chwile wielkiego uczucia. Pocałunek, dłoń we włosach, pełnia księżyca. Orzechowe oczy Arona. Dotyk miękkiej, gładkiej skóry… Krople potu spływające po plecach… Ból, przechodzący w wielką przyjemność…

Chyba majaczyła. Chyba mówiła coś, mamrotała, ale nie była pewna. Rozdarta między teraz, a przeszłością. Ucieczka w przeszłość była przyjemna. Teraz jest ogromny ból, nieprzyjemne dźwięki, świst w uszach, pulsowanie jej własnej krwi… Zamknęła oczy, osuwając się w ten sen na jawie znowu.

A więc Aron stanął po stronie wrogów, przeciwko słusznej decyzji, bo tak było łatwiej. Od tego momentu jestem sama, jestem silna, czynię to, co powinnam. Nie boję się… Stoję na straży prawa.
Te zapiski będą moje, nie pozwolę grupie upośledzonych skurwysynów na odnalezienie Artefaktu!
Długie dni na suchej pustyni, ale jestem coraz bliżej, coraz bliżej…
Jon… Nie, Frey… Kruki… Frey…
Perełka… Przepraszam, nie dałam rady… Atristan…

Kiedy zobaczyła ją przed oczami, jakby nagły strach przebudził ją, pomyślała tylko o wysłaniu jej błogosławieństwa, jakby była naprzeciw niej, uniosła rękę, próbowała wymamrotać zaklęcie…
- Kurwa, ona nadal stawia opór. Dexter…
Ostatnie, co poczuła, było walnięcie czymś ciężkim w głowę. Później już nic nie czuła. Tylko przyjemna, ciepła ciemność…
**
- Jak mam ją uleczyć, jak, kiedy jest obwiązana tym cholernym żelastwem!? Przecież ja też nie dam rady czarować!
Poczuła okropny, ćmiący ból głowy. Tak straszny, jakby ktoś uderzył ją siekierą w potylicę. Zdawała się być bardzo, bardzo ciężka. Zorientowała się, że leży gdzieś na ziemi. Nadal była skuta. Związane ręce z tyłu, związane kostki. Bardzo ciasno. Próbowała się podnieść, ale nie dała rady.
- Tss, oj, nie, lepiej nie – mruknął z obrzydliwie złośliwą satysfakcją w jej stronę przywódca Kruków. – Jeszcze się zmęczysz – dodał, kładąc buta na jej twarzy. Potem lekko wyprostował nogę, tak, że Rakhszasa nie leżała na boku, a przewróciła się na plecy.
Zacisnęła powieki i wykrzywiła twarz w grymasie. Całe jej ciało nadal pulsowało nieprzyjemnym bólem, ale wyczuła, że w okolicy boku ma wykonany prowizoryczny opatrunek. Zastanawiała się, gdzie jej kostur… Ale nie była pewna, czy jest w ogóle sens o tym myśleć.
- Raven, jesteś pewien, że musimy ją leczyć? Kontaktuje nawet…
- Planujesz tortury. Po chwili ci padnie i nie dowiesz się, czego chcesz. Nie zdążysz.
- Taaak, tak… niefortunnie… - powiedział, drapiąc się po brodzie. Potem znowu podszedł do czarodziejki, ustawił ją w pozycji siedzącej i powiedział:
- Kochanie. Mam kilka pytań dotyczących tego Artefaktu. Jeśli będziesz grzeczna, jeśli mi ładnie odpowiesz, to może daruję ci życie. Może. To jak...?
Rakhszasa splunęła mu w twarz. W odpowiedzi mężczyzna ją spoliczkował.
- Bardzo nieładnie.
Odszedł wgłąb pokładu. Dopiero teraz Rakhszasa zorientowała się, że są na pokładzie Vesselyn nadal. Jest przywiązana łańcuchami do masztu. I nadal lekko krwawi.
Kruki dyskutowali między sobą cicho co zrobić w związku z czarodziejką. Dotarło do niej, że to mogą być wyjątkowo bolesne chwile… Nie była pewna limitów swojej wytrzymałości, ale ludzie, którzy planowali ją torturować, prawdopodobnie wiedzieli, jak przysporzyć jak największą ilość cierpienia, nie zabijając jej. Próbowała powtarzać sobie w głowie: nie poddam się, nie poddam… Po policzkach spłynęła jej pojedyncza łza.
Nie sądziłam nigdy, że taki będzie mój koniec. Chociaż, umieranie w słusznej sprawie było prawdopodobnym scenariuszem…
Awatar użytkownika
Frey
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 68
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Łowca Dusz
Profesje: Żołnierz , Łowca , Zabójca
Kontakt:

Post autor: Frey »

Frey wystrzelił się z pomocą swoich skrzydeł w powietrze niczym czarny pocisk. Pełen determinacji by tylko dosięgnąć celu. Bez zawahania. Zabawne, że nic co pozostawił za swoimi plecami, na ziemi nie miało dla niego żadnego znaczenia. Ciekawszym pytaniem, na które ciężko z pewnością będzie uzyskać odpowiedź jest to, czy jego cel ma dla niego jakiekolwiek znaczenie. On sam nie zastanawiał się długo, jego umysł pozbawiony był emocjonalnych pobudek. Po prostu poszedł na żywioł, swój żywioł. Przed laty, gdy uczęszczał jeszcze do swojej pierwszej piekielnej szkółki wojskowej cieszyłby się ot zwyciężoną bitwą. Odpartym natarciem, zniszczonym pobojowiskiem. Teraz jednak... każdy kolejny trup miał coraz mniejsze znaczenie. Gdzie odnaleźć adrenalinę i emocje, jeśli nikt nie był w stanie stawić mu czoła od tak dawna. Łaknął porządnej dawki. Zupełnie jak prostak uzależniony od jakiejś substancji. Z każdą kolejną dawką potrzebował więcej. Uderzył o burtę u samej jej podstawy. Spróbował zlokalizować miejsce, w którym dostanie się do środka. Mierzył, by było to pomieszczenie jak najrzadziej uczęszczane. W końcu z pomocą swoich pierwotnych szponów zwyczajnie zrobił sobie odpowiednią wyrwę w kadłubie. Dużą tylko na tyle, by mógł dostać się do wnętrza. Ciemny magazyn.
- Doskonale. - mruknął do siebie pod nosem. Przyciągnął pierwszą znalezioną beczkę i zatkał nią prowizorycznie wykonany przez siebie otwór. Przed nim ta część roboty, na której znał się doskonale, choć miało miał okazji takich jak ta, by poszczycić się swoim kunsztem w praktyce. Zwiad i infiltracja. Zlokalizować tę wariatkę, zabezpieczyć i posłać łajbę na dno... znaczy na ziemię. Upewniając się, że w pobliżu nikogo nie ma Frey przybrał ponownie swoją ludzką formę. Swój ekwipunek miał oczywiście w pełnej gotowości, ale stwierdził, że dużo łatwiej będzie mu się przemieszczać z mniejszym i zwinniejszym ciałem, oraz poręcznym sztyletem pod ręką. Poza tym wciąż miał do dyspozycji swoją magię, zagryzł wargę, począł planować. Myśleć w sposób najbardziej logiczny, jaki potrafił wciąż przyćmiony swego rodzaju łaknieniem. Próbował domyślić się dlaczego Rakhszasa postąpiła w ten sposób, ale nie był w stanie do tego dojść. Miał widocznie za mało informacji w jego mniemaniu. Będzie trzeba z nią szczerze pogadać, jeśli przeżyje. Nie znał właściwego trofeum, o które toczyła się jej bitwa z Krukami. Napatoczył się przypadkiem, dawno temu i grał. Grał dla zabawy, nie zwycięstwa. Dla rozgrywki, nie dla pozostałych graczy. Do czasu, bo czymże jest to co właśnie robi? Potępiając brawurę czarodziejki udaje się w sam środek ośrodka stanowiącego główne dowodzenie przeciwnika, westchnął cicho. Piekielny zaczął od przeszukiwania najniższych pokładów statku. Przeglądał nawet niektóre beczki. Pomijał prowiant, czy wodę. Właściwie szukał jednego... prochu, bądź materiałów łatwopalnych. Poziom po którym się aktualnie przemieszczał patrolowało jedynie dwóch ludzi. Zorientował się po jakimś czasie przechadzając się między cieniami. Jakiś czas później znał już ich dokładne ścieżki. Wiedział, gdzie zaglądają podczas, gdy oni nie mieli pojęcia o jego pobycie na pokładzie. Pytanie na jak długo... Jedno z pomieszczeń było zamknięte na klucz. Zastanowił się chwilę przyparty plecami do zimnego drewna. Kiedy tylko sytuacja na to pozwalała, przemieszczał się. Przywarł do zamkniętych na klucz drzwi, nad jego dłonią był już uprzednio przygotowany bardzo niewielki i bezszelestny płomyk, który Frey zwyczajnie wcisnął go w zamek. Nie miał dużo czasu, ale wiedział co robi. Po chwili drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Wślizgnął się do ciemnej, ciasnej izby.
- Słyszałeś?
- Co, to drzwi tylko, pewnie szef po raport.
- Cisza jest szefie! - Nikt mu nie odpowiedział. Nastąpiła bardzo krótka chwila ciszy. Frey przełknął ślinę. W międzyczasie orientując się, że izba jest pełna beczek.. z prochem. W dziesiątkę. Przymknął na moment oczy próbując zakodować sobie w pamięci tę informację.
- Nie odpowiada, coś jest nie tak.
- To idź na schody i sprawdź.
- Dobra - odpowiedział drugi, nieco niepewnie. Tylko dwóch, osobno. Prosta sprawa. Kolejne skrzypnięcie drzwi było jak wywrócenie klepsydry na drugą stronę. Piasek ruszył, została tylko chwila na twój ruch, Frey.
Piekielny ruszył na tego, który pozostał na pokładzie. On również rozglądał się podejrzliwie, po usłyszeniu drugiego skrzypnięcia, ale wciąż był święcie przekonany, że to drzwi na górze. Żadne inne przecież nie były otwarte... śmiertelnie błędne założenie. Drugi już wracał, ale było za późno.
- Nikogo nie ma, musiało nam się wyda.. - nie dokończył, zatrzymał się stojąc na wprost swojego kompana, który w tej samej chwili został złapany od tyłu. Jedna dłoń przyłożyła mu sztylet do gardła a druga zatkała usta. Była ciepła, zbyt ciepła. Gorąca.
- Ani drgnij - powiedział piekielny do tego, który uprzednio był bardziej strachliwy, co wynikało z ich rozmowy. Skierował też sztylet w jego stronę, dając pierwszemu bardzo złudne poczucie bezpieczeństwa. Frey miał nogi rozstawione szeroko, by nie zarobić przypadkiem kopa. Spodziewał się oporu i... został ugryziony w dłoń, która miała zatykać gębę zakładnika.
- Śmiertelny błąd - mruknął mu na ucho.
Stojący z naprzeciwka zobaczył tylko szyderczy uśmiech piekielnego, kiedy dolna część twarzy kolegi ulegała okropnej deformacji, topiła się właściwie pod wpływem ogromnej temperatury. Do jego nozdrzy dobiegł zapach zwęglonych ludzkich tkanek, a po chwili dolna szczęka zwisała bezwładnie z osmolonymi kawałkami mięsa wokół. Po języku pozostał tylko zwęglony ślad.
- Podejdź bliżej. Rozbieraj się - rzucił piekielny, cały czas mierząc wzrokiem tchórza. Jak poniesie go fantazja, to pewnie nawet wyrzuci zwłoki za burtę i nikt się nie zorientuje. Etap pierwszy ukończony. Teraz Frey zostanie jednym z nich. Zdobędzie wszystko, czego potrzebuje. Powoli, pięterko po pięterku. Krok po kroku i informacja po informacji. Spodziewa się oporu, nawet niemałego. Jego plan jednak zakładał, że w ostateczności Rakhszasa będzie mu w stanie pomóc, co wcale nie musiało być pewne. Kiedy posprzątał po sobie na najniższym z pokładów powoli ruszył na górę. W poszukiwaniu jakiegokolwiek planu, dziennika, czegokolwiek, co pomogłoby mu odkryć kilka z kart przeciwnika. W końcu o to chodzi w tej rozgrywce, prawda? Wiedzieć więcej, rozegrać partię sprytniej. Nieświadomy swoich słabości przeciwnik nawet nie będzie w stanie zareagować na to mistrzowskie zagranie.
Awatar użytkownika
Rakhszasa
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 76
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Opiekun
Profesje: Mag , Szaman
Kontakt:

Post autor: Rakhszasa »

Leżała, pilnowana przez Kruki w maskach. Nadal przywiązana łańcuchami z dwimerytu. Nie miała żadnych szans. Próbowała gorączkowo myśleć nad jakimś sposobem ucieczki, albo samobójstwem, jednak nawet myślenie w tym stanie było utrudnione. Próbowała pogodzić się ze swoim losem, tak bardzo się przy tym bojąc. Nawet nie śmierci, a cierpienia. Wiele w ciągu swojego życia zdołała znieść. Ale wiedziała, że mężczyzna spełni swoje groźby i poczuje taki ból, jakiego jeszcze nigdy nie czuła.
Po jakimś czasie wrócił do niej, kucając naprzeciw.
- Zniszczyłaś coś, co było mi bardzo potrzebne. Nie myśl, że unikniesz za to kary.
Cedził jej te słowa do ucha, dociskając do desek pokładu jej głowę.
- Czy tego chcesz, czy nie, powiesz mi, co tam widziałaś.
- Błagam! Ty nie wiesz, co to znaczy, zabijesz nas wszystkich! - wrzasnęła ochrypłym głosem. - Ile ludzi musiało zginąć, by przywołać Vesselyn? Nie dasz rady Morgo, on pochłonie pół kontynentu!...
Mężczyzna zdenerwował się. Chwycił ją za włosy i boleśnie rwąc je do góry, uniósł jej głowę.
- Żałosna, choć piękna - szepnął. Niemalże przytulił się do jej twarzy, jego nos dotykał jej policzka. Ciepłe powietrze z słów, jakie wypowiadał, czuła przy uchu, w którym krew pulsowała tak głośno i szybko, że ledwo słyszała jego słowa.
- Mam taką moc, o jakiej ci się nie śniło. A posiądę taką, że Alarania będzie bała się wymawiać mojego imienia. Morgo będzie mój.
Drugą dłonią pogładził ją po policzku.
- Masz ostatnią szansę. Jestem miłosierny. Jeśli pomożesz mi, okażę ci litość.
Spojrzał jej w oczy. Była bezbronna. Bordowe, błyszczące tęczówki były przymglone łzami. Włosy w nieładzie, brud i pot na twarzy. Ale nie przyćmiewało to jej urody.
- Tak, taka nawet mi się podobasz. Zdana na moją łaskę i niełaskę. Zmuszę cię do posłuszeństwa. W końcu udało mi się ciebie złapać, przyznaję, że jestem pełen podziwu, że tak długo udało ci się mi uciekać.
Oglądał ją jak ciekawy obrazek, osobliwość, a nawet w jego ciemnych oczach jakby błysnęła pożądliwość.
- Ostatnia szansa - mruknął jej do ucha.
- Nie - powiedziała drżącym głosem. Chciała brzmieć stanowczo, jednak mówienie już przychodziło jej z trudem. Zaciskała zęby i powieki, ponieważ ból wyrywanych włosów i wciąż niezasklepionej rany był zbyt silny. Po policzkach zaczęły cieknąć jej gorące łzy.
Kruk gwałtownie odrzucił w tył jej głowę, puszczając w końcu jej włosy.
- Twój wybór.

Po chwili odczuła swąd własnej spalonej skóry, kiedy do ramienia przykładali jej rozżarzony metal. Nie potrafiła się opanować, wrzeszczała głośno, wierzgała nogami. Kiedy odsunęli metalowy pręt, dyszała ciężko.
- Czekam - mruknął.
Rakhszasa posłała mu tylko wściekłe spojrzenie. Pod poprzednim pasem spalonej skóry znowu przyłożyli narzędzie tortury. Tym razem na dłużej.
Czarodziejka tylko siłowała się ze sobą, aby nie prosić o litość, o przerwanie. Jeśli ma zginąć, przynajmniej z godnością. Jej krzyk z pewnością słyszany był z dużej odległości, ale nie liczyła na to, że ktokolwiek będzie w stanie ją usłyszeć. A tym bardziej jej pomóc. Chwila wytchnienia, kiedy odsunęli ten pręt od jej skóry. W tym momencie oddychała szybko, płytko, jakby walczyła o oddech. Zapowietrzyła się chyba, poczuła, jak świat się zakołysał, ciemne plamki przed oczami...

- Przesadziłeś szefie - powiedział jeden z Kruków. - Ona chyba przestała oddychać.
- Raczej szybko się nie obudzi.. - mruknął przywódca, drapiąc się po brodzie.
- O ile w ogóle.
- Dobrze już, zwiążcie ją najmocniej jak potraficie, usuńcie te łańcuchy i uleczcie ją. Ona się łatwo nie podda.
Medyk, który wcześniej mu doradzał, zrobił do innego Kruka minę w stylu "a nie mówiłem". Oboje przystąpili do wykonywania jego poleceń. Położyli ją na prowizorycznych noszach, owiniętą groteskowo, niemalże jak zmumifikowane zwłoki. Zaczęła znowu oddychać, jednak nie obudziła się. Jej rana w boku zaczęła magicznie znikać, dzięki czarom Kruka. Inny smarował maścią jej niedawne oparzenia.
Awatar użytkownika
Frey
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 68
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Łowca Dusz
Profesje: Żołnierz , Łowca , Zabójca
Kontakt:

Post autor: Frey »

Zaczął odczuwać coraz to większą swobodę poruszając się po kolejnym, tym razem środkowym pokładzie. Jego ruchy można było porównać do zachowania dzikiego zwierzęcia, które jakiś czas było przetrzymywane w zamknięciu a właśnie zostało wypuszczone na wolność. Próbował zbadać każdy zakątek obsadzonej nieprzyjaciółmi fregaty, choć może to niewłaściwe ujęcie. Chwilowo stanowili oni jego sojuszników. Piekielny musiał być przekonujący i sprytny. To drugie miało chyba większe znaczenie, stąd napotykając jakąkolwiek załogę śledził ją przez jakiś czas z ukrycia. Całość stanowiła bardzo skomplikowany proces. Jakby zmodyfikowana partia rozgrywki szachowej, w której gracze nie dokonują ruchów jeden po drugim. Podczas gdy Kruki stale dokonywały jakichś zmian, poruszały się według schematów, bądź realizowały dany im z góry plan, Frey czytał to wszystko. Raz za razem, aż wiedział wystarczająco, by wykonać swój ruch. W tym jednak przypadku to on ustalał reguły gry. Nie mogłoby być inaczej, wszak na każdym podwórku dziecko, które ustala zasady zabawy bawi się najlepiej... i często wygrywa najczęściej. Cedrey był jednym z tych dzieciaków, który nigdy nie zakłada porażki.

Wyższy, środkowy pokład był prawdopodobnie przedostatnim. Stanowiły o tym boczne ściany, które postawione były nie pionowo, a jako łuki. Łowca wizualizował sobie zewnętrzny kadłub, by pomagać sobie w orientacji. Wciąż powtarzając i chcąc wyryć sobie w pamięci lokalizację beczek z łatwopalnym materiałem na najniższym pokładzie. Środkowa część i dziób statku z pewnością na wyższej kondygnacji nie miały już sufitu, zatem odczytać to mógł dwojako. Raz, że jest już bardzo blisko zbadania całości okrętu a dwa, że bardzo niewiele informacji zostało do odkrycia zakładając, że nie pominął nic istotnego. Z każdym krokiem eksploracja stawała się coraz trudniejszą. Korytarze były wąskie, ciasne i z reguły długie. Miało to z pewnością oszczędzić miejsca, które zabierały ważniejszym pomieszczeniom. Stanowiło to trudność na tyle istotną, że przed wejściem na każdy z takowych Frey musiał być pewien, że nikt nie pojawi się z jednego, czy drugiego jego końca. Pomimo, że miał swoje przebranie to wciąż nie znał wystarczająco zachowań załogi. Piekielny właśnie znalazł się przed jednym z tych korytarzy. Wychylił się, poczekał. Wziął wdech i ruszył. Błąd. Usłyszał kroki po drugiej stronie. Jedyną drogą ucieczki były drzwi po środku przejścia, więc bez zastanowienia wparował do środka gotując się przed tym na nieoczekiwane. Miał sporo szczęścia. Długa sala wypełniona łóżkami po obu stronach. Pustymi łóżkami. Od razu zwolnił kroku przemierzając ją, by nie wywołać zbędnego hałasu i wtedy właśnie zorientował się, że nie wszystkie posłania są zupełnie puste. Jeden Kruk ucinał sobie drzemkę? Niemożliwe, przecież wszyscy winni być obsadzeni na pokładzie. Frey minął go po cichu i spróbował rozejrzeć się za czymś, co dałoby mu więcej informacji. Przykucnął przy jednym z łóżek, później przy następnym. Przeglądało nocne szuflady, które co ciekawe nie znajdowały się przy każdym łożu a jedynie przy niektórych z nich. Podczas badania jednego z takich miejsc usłyszał tuż za sobą twardy głos.
- Ej, co tu robisz? Nie miałeś być na dolnym pokładzie? - nie odpowiedział. Wziął krótki wdech.
- Mówię do ciebie, Zigi! Koniec przerwy, szoruj na pokład! - Mężczyzna stał tuż za nim. Odczekał kilka chwil, ponownie zachowując milczenie, a kiedy spróbował się odwrócić, na jego głowę już leciał cios podejrzewającego coś mężczyznę, który uderzył Freya w twarz. Co było dla piekielnego dobre, bo cios w tył głowy mógłby go pozbawić przytomności i wykluczyć z gry. Szpieg złapał za przedramię atakującego i szarpnął go do siebie z zaskoczenia, co doprowadziło to uderzenia krukiem o nocną szufladę. Mężczyźni przewrócili się i doszło do dość długotrwałej szamotaniny, wymiany uprzejmości pod tytułem pięści, łokcie, nawet trafiło się ugryzienie, gdy Łowca próbował poddusić jegomościa. To się dzieciakowi, który tak sobie ceni wygrywanie, nie spodobało, więc ponowił próbę duszenia. Tym razem jednak ugryziona uprzednio dłoń była większa, czarna i zakończona ostrymi pazurami jego pierwotnej formy. Bez problemu ujął za gardło nieszczęśnika, podniósł go i docisnął do ściany trzymając w powietrzu, gdy ten szarpał się walcząc o życie piekielny ustabilizował oddech. Jego mimika twarzy podpowiadała, że jest gościem, który zrobi ci w takiej chwili bardzo dużo bolesnych nieprzyjemności ku swojej uciesze. Tak się jednak nie stało. Powiedział jedynie:
- Masz ogromne szczęście, jak na trupa.
I przetrącił mu kark, wprawnie zaciskając piekielną łapę i pozbawiając przy tym siebie mnóstwa zabawy, a swojemu przeciwnikowi ukracając bardzo sporo męki... i życia. Choć to w sumie na jedno czasem wychodzi, nie?

Minęło dosłownie kilka chwil i do sali z łóżkami wparowało nagle trzech kruków, wywalając drzwi. Można się tego było domyśleć, wszak bijatyka na drewnianej łajbie była dobrze słyszalna na wszystkie strony pokładu. Dostrzegli jednego ze swoich z notatnikiem przy twarzy i piórem w drugiej dłoni.
- Co tu się odpieprza? - zapytał pierwszy z kruków.
- Pokłóciłem się z drugim i piszę list do szefa, potem wracam na dolny - odpowiedział mu ten na łóżku, skrobiąc coś w notatniku, zza którego nawet nie wyjrzał.
- Pokłóciłeś? To kto kim tak walał o ściany? Imię i przydział!
- Zigi, patroluję dolny pokład.
- To kuźwa kończ ten pieprzony raport a nie liścik do szefa i zamiataj na dół zanim sam cię tam zrzucę! Za pięć minut ma cię tu nie być, Zigi. - Pozostała dwójka wyszła, a on chwilę za nimi, trzasnąwszy drzwiami.
Postać na łóżku jedynie uśmiechnęła się zza notatnika, na którego pustych kartkach wysuszonym już inkaustem została sporządzona notatka poniższej treści:

"Drogi pamiętniczku...

Co za szalony dzień... kto by pomyślał, że chcąc uratować swoją miłość znajdę się w tak nietypowej sytuacji. Nakrył mnie. Musiałem walczyć o życie, co zaalarmowało straże. Wygrałem, to oczywiste, ale później. Udało mi się ich przechytrzyć tylko dzięki Tobie, drogi pamiętniczku. I temu wełnianemu kocykowi, który nie pamiętam nawet skąd mam. Wyobrażasz sobie, że musiałem się do niego zwrócić "Najdroższy wełniany kocyku, czy mógłby Pan proszę przykryć to truchło?" by to faktycznie zrobił. Teraz leżę nad gościem, którego przed chwilą zadusiłem, dzieli nas jedynie wełniany kocyk i fakt, że w moich arteriach wciąż pulsuje krew. Jakie to życie bywa przewrotne, prawda?

Ciąg dalszy nastąpi..."

Frey przekartkował jeszcze notatnik, zanim schował go za pazuchę, zabrał swój kocyś, schował trupa pod regularną pościelą i doleciał do drzwi, począł nasłuchiwać i w odpowiednim, jak mniemał momencie wyszedł. Już niedaleko.
Awatar użytkownika
Rakhszasa
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 76
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Opiekun
Profesje: Mag , Szaman
Kontakt:

Post autor: Rakhszasa »

Dziwne uczucie. Bardzo obezwładniające. Ale bardzo, bardzo przyjemne. Do jej świadomości dotarło, że uśpili ją jakimś zaklęciem, ale później... już wszystko było jak we śnie. Zapomniała zupełnie, kim jest, gdzie jest i co się z nią dzieje. Był tylko strumień dziwnych przywidzeń, świat barw i zmysłowych doświadczeń, wszystko pozbawione sensu a nawet i umysłu, który by czuwał. Nic, tylko ciepło, miękko, przyjemnie...

- Szkoda jej. Ma talent -mówił do siebie Przywódca, przeglądając notatki w swoim biurze przy górnym pokładzie.
- Z tego co widzę, raczej przejdzie na tamten świat zanim na naszą stronę, Francis - skomentował to inny Kruk, siedzący po drugiej stronie obszernego biurka.
W pomieszczeniu oprócz nich nie było nikogo innego. Widać było, że między mężczyznami nie było tak dużego napięcia jak w przypadku reszty, typowego między szefem a podwładnymi. Ci rozmawiali swobodnie, nawet jeśli rozmowa dotyczyła torturowania czarodziejki.
Ten drugi położył nogi na biurku i zakołysał się na krześle.
- Ale przyznam ci rację, jest wyjątkowo uzdolniona. Poza tym, jak rozpracowała twoją technikę cieni? Albo tak cię wtedy śledziła, że jej nie zauważyłeś, albo tak rozpracowała ślady magii. W obu przykładach... geniusz.
- Nie jestem pewien - mruknął Francis. Prawda jest taka, jednak, że przyczyniło się do tego kilka jego głupich błędów, których sam się przed sobą zbytnio wstydził, żeby odpowiedzieć mu zgodnie z prawdą.
- Złam ją najpierw żelazem, niech posiedzi kilka godzin, potem tortury wodne... Pewnie będziemy się z nią tak bawić kilka dni.
Przywódca zacisnął pięść.
- Dobrze. Ugościmy ją po naszemu, Aron.
Mężczyzna przy biurku uśmiechnął się okrutnie i nałożył z powrotem maskę Kruka.

- Szefie, kończymy, mamy z powrotem przywiązywać do słupa czy zanieść pod pokład?
Francis jakby zastanawiał się chwilę, wtapiając palce we włosy wciąż śpiącej czarodziejki.
- Pogadamy sobie tu z nią jeszcze.
Aron stanął za nim, z rękami za plecami.
- Tylko sprawnie, najlepiej przebudźcie ją i ogłuszcie, a potem w łańcuchy - mruknął.

Wyjście z tego świata pełnego barw było jak oblanie głowy zimną wodą. Próbowała się unieść, ale była mocno do czegoś przywiązana. Jeszcze nie przypomniała sobie, co się dzieje. Nad sobą widziała nieznajome twarze... i jedną znajomą...
- C-co...
Nie zdążyła zadać pytania, kiedy przed jej oczami mignęło coś, od czego znowu straciła przytomność.
Awatar użytkownika
Frey
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 68
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Łowca Dusz
Profesje: Żołnierz , Łowca , Zabójca
Kontakt:

Post autor: Frey »

W niedużym i niezbyt dobrze oświetlonym pomieszczeniu była ich piątka poza czarodziejką. Ta leżała pozapinana żelastwem na drewnianym stole, przypominającym polowe konstrukcje do prowadzenia operacji, bez żadnej możliwości ruchu którąkolwiek z kończyn. Trójka regularnych Kruków, Aron i Franek. Pochodnie były już w dużej części wypalone, z biegiem czasu, bądź umyślnie by uniknąć zagrożenia pożarem, czy wprowadzić odpowiednią atmosferę do ichniejszego pokoju zabaw i zwierzeń. Nie wyglądała najlepiej. W rzeczywistości jej zdolności bojowe wynosiły tyle, co szanse na wydostanie jej stąd bez trupów, a warto zaznaczyć, że najmniej dwa stygną już na niższych pokładach kruczej łajby. Granie obojętnego nigdy nie sprawiało mu problemów. Może to kwestia wyszkolenia, albo tego, że nie ma już w jego zasięgu rzeczy, czy ludzi, na których by mu rzeczywiście zależało. Nigdy nie był zbytnio wylewny, by dzielić się tego typu informacjami na swój temat. Informacje natomiast są kluczem do rozwiązania ostatniego etapu jego rozgrywki, na tym najwyższym poziomie. Zabawne, że stojąc tuż przed nią wciąż miał ich niewystarczająco. Fakt, plan był dobry, ale sporządzony jedynie pobieżnie w umyśle, obfity był w mniej lub bardziej istotne luki. Jedną z tych drugich stanowił brak pomysłu jak unieszkodliwić Kruki i się stąd ewakuować. Z początku liczył na nieco większe wsparcie czarodziejki, ale sądząc po jej stanie i tym, co jeszcze będzie musiał jej pewnie zrobić, nie miał na to szansy. Statkiem zatrzęsło gwałtownie.
- Co jest?
- Wlatujemy w burzę... nawigator mówił.
- Pysk, kmiocie.
- Pewnie chwilowa destabilizacja zasilania - dodał Aron, chcąc uspokoić nabuzowanego już szefa. Oboje popatrzyli po trójce, która wybudzała czarodziejkę z mierną skutecznością, bo ciężko było przywrócić ją do żywych. Jeden z Kruków odpiął fiolkę od zasobnika przy pasie i ostrożnie wlał jej do ust, po czym mniej ostrożnie szarpnął ją za ramiona.
- Wstajemy, piękna, hehe - powiedział stojący obok. Trzeci przyglądał się w ciszy, choć wzrok skupiony miał na niej, pozostałe zmysły badały resztę pomieszczenia.
- Zaraz powinna się wybudzić, po tej dawce musi zyskać nieco życia, przynajmniej by złapała oddech.
- Ty - odezwał się Francis do Freya, który akurat nie podejmował żadnych czynności.
- Przekazać rozkaz: nikt nie wchodzi do tego pomieszczenia, póki ja nie wyjdę. Jazda! - zakrzyknął szorstko. Podwładny odwrócił się na pięcie i skinął lekko, ruszył przed siebie do drzwi. Niedużym, acz wartkim był strumień myśli biegnących wówczas przez jego umysł. Na jego szczęście jego chłodny nurt studził też piekielny zapał. Cedric zacisnął zęby wiedząc, że właśnie traci jedną z szans i czas bezpowrotnie. Wiatr świszczał przez zabity dechami pokład. Deszcz głośno uderzał o drewno, a całą łajbą hulało nieprzyjemnie, gdy z raz za razem pojawiającymi się za burtą błyskawicami burza przybierała na sile. Uczucie to pewnie można było przyrównać do regularnego statku płynącego podczas sztormu i z pewnością nie stanowiło ono nic przyjemnego. Frey musiał dołożyć szczególnych starań, by w ogóle utrzymać pewny i swobodny krok. Od drzwi dzieliło go kilkanaście kroków, bo sala nie była zbyt duża. Nim sięgnął klamki, odbyła się jeszcze krótka wymiana zdań.
- Gdzie macie dwimeryt? - Nie uzyskał odpowiedzi.
- Mieliście go zabrać z biura przed przyjściem, ja pieprzę - skarcił ich wzrokiem, oni popatrzyli na wychodzącego właśnie. Ten zatrzymał się na pół kroku.
- Ja pójdę - powiedział Aron, przerywając krótką, acz bardzo intensywną chwilę ciszy, po której Rakhszasa zachłysnęła się powietrzem i odzyskała przytomność z nienaturalnie przyśpieszonym oddechem i biciem serca. Krew w jej arteriach pulsowała tak intensywnie, że czarodziejce wydawać się mogło, że czuje każdą z żył i tętnic z osobna. Szybko zlała się potem, a gdy po chwili zaczynała stygnąć, wszystko zwalniało na powrót. Czuła się ożywiona, ale jej ciało zdawało się być wiotkie i niezbyt responsywne. Po jakimś czasie ponownie poczuje się ospała, ale przynajmniej przytomna.
Kruk przy drzwiach dawno zniknął już za futryną, wychodząc w sam środek potężnej ulewy. Szef wskazał tylko palcem na drzwi do pozostałej dwójki.
- Rozkaz! - zakrzyknął do nich raz jeszcze, nie odwracając się nawet.
- Tajest! - usłyszał chórkiem. Podrapał się po podbródku, jakby dopiero teraz orientując się, że poprzedni mu nawet nie odpowiedział, ba... nie odezwał się słowem.
- Jak z nią skończę, chłosta dla trzeciego ma być gotowa na głównym pokładzie. - Następne tajest było już znacznie mniej pełne zapału, ale wciąż pewne i słyszalne. Pewnie dwójka wiedziała już co tego rodzaju kara oznacza i nie pozazdrościli jej wymierzenia swojemu nowemu koledze. Drzwi zatrzasnęły się za nimi chwilę później.
- Możecie zaczynać, ja zaraz wrócę z klatką dla ptaszyny - rzekł Aron i ze stoickim spokojem, wciąż mając założone za plecy ręce, ruszył do drzwi a następnie do biura Francisa. Opuściwszy pomieszczenie, zobaczył pustkę na górnym pokładzie i w mig zalała go ulewna fala opadów. Poprawił płaszcz i ruszył przed siebie. Do pomieszczenia wparował niemal biegiem, stąd dopiero postawiwszy w nim pewnie krok zorientował się, że coś jest nie tak. Było kompletnie ciemno i to nie ze względu na burze. Nie paliła się żadna z lamp, których momentu gaśnięcia nie był sobie w stanie przypomnieć. Nie miał też na to zbyt wiele czasu, po chwilę szoku przerwało trzaśnięcie drzwi. Odwrócił się w ich kierunku momentalnie. Wtedy też dostał twardą metalową płytą w potylicę i poleciał na podłogę pod ścianę.
Rozbudził się z kucającą nad nim postacią w masce Kruka identycznej jak ta, którą Aron miał na sobie. Płyty czarnego żelastwa mieniły się lekko w blasku płomienia, który zdawał się być skierowany wprost na oczy przed momentem nieprzytomnego jeszcze mężczyzny.
- Zadam teraz kilka pytań - zaczął spokojnie.
- Nic ci nie powiem, psie - usłyszał w odpowiedzi, która wyraźnie nie przypadła mu do gustu. Piekielny złapał lewą dłonią za szyję siedzącego, a prawą wpakował mu do pyska garść rozwiniętego chaotycznie bandażu, po czym pieprzną zakutą w ciężką metalową rękawicę łapą w dłoń przesłuchiwanego leżącą swobodnie na podłodze. W palce dokładniej i powoli przekręcił w lewo... i w prawo słysząc gruchotanie kości, a następnie dźwięk wydawany przez ich pokruszone pozostałości. Bandaż skutecznie uniemożliwił mężczyźnie krzyk. Frey ściągnął maskę i pozwolił mężczyźnie się przyjrzeć.
- Mam cię za inteligentnego, jak na Kruka przystało, Aron. Wiesz, że kruki jako nieliczne ze zwierząt potrafią robić innym krzywdę wyłącznie dla zabawy? A ty nie chcesz wymienić paru zdań z gościem, od którego zależy twoje życie? Bardzo nierozsądne, Aron, zaiste nierozważne. Dokąd leci łajba? Kim jest Francis? - zapytał już nieco mniej przyjemnie.
- Idź i go zapytaj. - Uzyskał w odpowiedzi skwitowanej splunięciem na twarz zaraz po tym, jak opróżnił gębę Arona z bandażu.
- Szkoda, że znasz tę grę, Aron. Posiekałbym cię honorowo, ale jak zauważyłeś, mam parę frapujących mnie kwestii do rozwiązania. - Docisnął jego głowę mocnej do ściany, by nie rzucał się nadto i jednym ruchem poderżnął mężczyźnie gardło z pomocą sztyletu. Przeczekując ewentualne konwulsje podniósł się, obrócił ofiarę na plecy i zabrał jego płaszcz nim ten zdążył poplamić się juchą nieszczęśnika, gdyż był to element ubioru odróżniający go od regularnych Kruków. Teraz tylko wziąć łańcuch i na ratunek księżniczce. Raczej z górki.

Kiedy Frey wrócił do pomieszczenia tortur, Francis zabawiał się z czarodziejką w najlepsze. Ewidentnie nie poczekał na swojego kumpla, bo Rakh była ponownie wymęczona i poddana kilku mało przyjemnym zabiegom na swoim prywatnym stołku. Szef ponownie, jak to miał w zwyczaju, zapytał, nie odlepiając wzroku od swojej nemezis.
- Masz? W końcu... - Krocząca do niego postać niosła ciężki, dwimerytowy łańcuch. To było słychać, w przeciwieństwie do odpowiedzi. Ponownie. Zorientował się chwilę później.
- Mam - usłyszał wreszcie odpowiedź głosem znacząco różnym od tego należącego do Arona, choć równie spokojnym i pozbawionym emocji.
- Ze szczerymi podziękowaniami za gościnę, kapitanie.
Ten odwrócił się jak poparzony. W tym samym momencie taki też był, gdy Cedric położył piekielną dłoń na jego ramieniu. Mieniący się intensywnie zielonymi nićmi czarny jak smoła metal pobłyskiwał, gdy wypalając ubranie i topiąc skórę spływał, sycząc, po ramieniu Francisa. Ten nagłym ruchem dłońmi spróbował odepchnąć piekielnego, ale zatrzymał je tuż przed nim.
- Dwimeryt - wyrzekł piekielny i lewą dłonią chciał uderzyć Kruka po pysku. Ten jednak uchylił się w porę, a ze względu na impet ciosu, Frey przekonany, że trafi, poleciał nieco na przód. Wtedy usłyszał za sobą dwa ciche wystrzały i momentalnie poczuł ból promieniujący od jego lewej nogi. Odwróciwszy się, zobaczył szefa Kruków z jedną ręką wypaloną niemal do kości i drugą dzierżącą broń, która przypominała pistolet na proch, ale była ewidentnie wzmocniona magicznie. Mierzył w kierunku piekielnego z szaleństwem w oczach. Mężczyzn dzieliła przerażająco - dla tego nieuzbrojonego w broń palną, lub cudownie - dla tego drugiego niewielka odległość. Frey wyszedł z założenia, błędnego zresztą, o czym się zaraz boleśnie przekona, że magiczna broń wymaga przeładowania po dwóch wystrzałach. Spróbował rzucić w oponenta kulą ognia, ale jedyne co jego piekielna dłoń zdołała z siebie wykrztusić, była chmura bardzo gęstego i czarnego dymu. Zakręciło mu się w głowie. Jak to leciało? Kto mieczem wojuje... Za dymną osłoną Cedric momentalnie padł na glebę, próbując zrobić to stosunkowo cicho, jak na gościa w pełnej zbroi. Padły kolejne dwa strzały. Drugi z nich zwieńczony syknięciem pełnym bólu ze strony łowcy.
- Nędzna gnido, wyłaź no - powiedział strzelec i postawił krok naprzód, w kierunku dymu. Jeden i o jeden za dużo, bo z gęstych jego kłębów momentalnie wyskoczyła postać trzymająca w obu łapskach dwimerytowy łańcuch, która samym impetem przewróciła Kruka na ziemię. Gdy już lądując nad nim docisnął go metalem do pokładu, upewnił się, że broń Kruka, która wyleciała mu podczas upadku jest poza jego zasięgiem, a gdy tak się stało ustabilizował oddech, krótką chwilę spojrzał na swoje piekielne łapsa, które dociskały typa do ziemi. Były wypalone przez antymagiczny metal aż do właściwej skóry i syczały nieprzyjemnie, samoistnie. Gdy do Freya ponownie zaczął dochodzić ból rąk oraz postrzelonej nogi, zaczął bez opamiętania okładać Francisa po twarzy. Na ślepo, nie patrząc nawet, jakie wyrządza obrażenia. Ciosy nie były wybitnie silne, ale i tak pozbawiły kapitana przytomności, co nie zatrzymało wyładowującej emocje serii. Dopiero głos zza pleców wybudził go z szału. Rakhszasa. Odwrócił się przez ramię, ale zamroczyło go ponownie. Przywalił jeszcze raz i porządnie w przetrąconą już szczękę Francisa. Zbroja Łowcy zdematerializowała się samoistnie, Frey upadając zmęczony obok nieprzytomnego odruchowo złapał się za bok w poszukiwaniu bandaży... wszystkie zostały przy poprzednim trupie. "Niefart, chwilę przeżyję bez nich, przecież się nie wykrwawię", pomyślał. Dopóki nie wstał na nogi, plan szedł dobrze. Kuśtykając pomimo bólu, dowlekł nieprzytomnego kawalera do pala i przywiązał go doń dwimerytowym łańcuchem. Gdy podszedł po wszystkim do stołka, na którym leżała zakuta na kilkadziesiąt zawiasów i klamerek, ale przytomna czarodziejka niemal się nie potknął i nie wpadł na nią. Oparł obiema obolałymi dłońmi o kant stołu, uśmiechnął się z grymasem bólu. Odezwał się wtedy do niej po raz pierwszy od długiego czasu, uprzednio odchrząknąwszy.
- Inaczej wyobrażałem sobie moment, w którym pierwszy raz zedrę z ciebie ubrania, ale... - Tutaj zdarł z niej ubrania. Górne partie jej łachmanów zakładnika, które winny okrywać ramiona i biust, bo właściwie niewiele z nich było właściwie. Już wcześniej była to jedynie poszarpana i dziurawa koszula.
- Poza swoistą nagrodą w postaci widoku, może mi to uratuje życie. Przynajmniej na parę minut, nie? Zbieramy się - zaczął ją odpinać od miejsca tortur. Pozwolił jej usiąść i dał dosłownie chwilkę by dojść do siebie. Położył dłoń na jej karku, która zdawała się mówić nieprzyjemnym tonem - "wstawaj, idziemy." Mogła poczuć też w miejscu dotyku nieprzyjemne, charakterystyczne świerzbienie dwimerytowego stopu, który wypalił się w skórze piekielnego.
- Jesteś bardzo poobijana, zmęczona i w nędznym stanie. Chyba dasz radę to zagrać, nie? - zapytał tuż przed drzwiami, nie czekając na odpowiedź. Otworzył je i wypchnął ją lekko. Wierzył, że nie zrobi nic głupiego. Wierzył z całego swojego czarnego i zamienionego w kamień serduszka. Spróbował też podszyć się pod któregoś z dowódców po raz ostatni, co w całym tym chaosie związanym burzą, przesłuchaniem czarodziejki i szykowaną chłostą mu się udało.
- Poprawić żagle, kurs na Morze Cienia, natychmiast! - wrzasnął.
- Wszyscy spieprzać z górnego pokładu i do roboty, kurs na Morze Cienia! - W odpowiedzi poza szmerami i popłochem usłyszał kilka tajest. Pchnął czarodziejkę nieco mocniej, kierując się do prawej burty.
- Zaczerpniesz powietrza i wyśpiewasz nam całą resztę historii. Prawda panowie? Ej! Pełna na przód, jesteśmy blisko, pełna naprzód! - Odgrywał teatrzyk kupując czas i wiarygodność tej dziwnej akcji, w której wyprowadza półnagą torturowaną czarodziejkę na spacer w deszczu, by zaczerpnęła powietrza między kolejnymi obfitującymi w nieziemskie cierpienia zabiegami. Sam kuśtykał na lewą nogę, chociaż z całych sił próbował to zamaskować. W pewnym momencie pchnął ją znacznie mocniej. Umyślnie, choć tylko on był tego świadom, ale siła była na tyle duża, że czarodziejka zachwiała się i wyleciała za burtę. Ten oczywiście skoczył zaraz za nią zakrzyknąwszy jedynie:
- Chędożona mać. Złapię ją, nie zbaczać z kursu! Dziś musimy dotrzeć nad morze, bo Francis nas... - nie dokończył, był już poza pokładem. Spadając, obrócił się jeszcze i złączył dłonie. Wziął głęboki oddech i wystrzelił słup ognia w miejsce, w którym znajdowały się beczki pełne prochu. Płomień naznaczony był zielonkawymi odbarwieniami, a ogromnej uwolnionej energii towarzyszył równie wielki ból i syk, siła czaru odrzuciła go również przyśpieszając jego opadanie drastycznie. Piekielne skrzydła były już w pogotowiu i gdy tylko dopadł do czarodziejki, objął ją z całych sił i odwrócił się od statku plecami. Ominęły go tym samym przepiękne fajerwerki, gdy znaczna część kadłuba z przodu została siłą eksplozji odłupana od reszty, która stanęła w nienaturalnych pół-magicznych płomieniach. Będąc w połowie lotu Rakhszasa zorientowała się, że skrzydła piekielnego jedynie częściowo absorbują prędkość spadania, a sam Łowca jest na tyle zamroczony, że może w każdej chwili stracić przytomność. Zerknąwszy na zbliżający się nieubłaganie grunt czarodziejka dostrzegła błękit niewielkiego jeziora. Przynajmniej z tej wysokości wyglądało na niewielkie.
Awatar użytkownika
Rakhszasa
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 76
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Opiekun
Profesje: Mag , Szaman
Kontakt:

Post autor: Rakhszasa »

Na Prasmoka...
Zdawało jej się, że przed oczami przemknęła jej jego twarz. Tak, jeśli była jakakolwiek nadzieja, to właśnie on nią był. O ile od samego początku nie spiskował przeciw niej...
Był na miejscu, kiedy przeszukiwała ruiny. Był, kiedy pojawiły się Kruki. Był też teraz, w dworku wampira, zanim znalazła ich cała reszta...
Rakhszasa zagryzła wargi do krwi. Nie wiedziała, czy może mu ufać. Ale była to teraz jedyna szansa.
Jej początkowy przypływ energii znowu drastycznie spadł. Poczuła się ospała i słaba. Bardzo źle, bo w takim stanie na pewno trudniej jest się opierać rozgrzanym żelastwem. Muszę jeszcze wytrzymać, muszę jeszcze trochę wytrzymać...
Myślenie zdawało się być nieludzkim wysiłkiem, myśli były wolne, bodźce dopływały do głowy z opóźnieniem. Zaraz... chyba nie ma na sobie tych cholernych łańcuchów z dwimerytu... Ale nie ma też kostura... Nadgarstki i kostki przytwierdzone do żelaznego niby-łóżka. Próbowała jakoś przedrzeć się przez falę otumanienia, pomyśleć racjonalnie, co powinna teraz zrobić, nie może nie wykorzystać tej jedynej okazji na zwycięstwo. Zaczęła szybciej oddychać. Poczuła podekscytowanie.
- Boisz się, myszko? - Francis podszedł do niej blisko, znowu mówiąc jej szeptem, do ucha. Wyczuł lekkie drżenia na jej ciele i przyspieszony oddech. Przesunął palcem po jej twarzy, po nosie, wargach. Ujął jej brodę delikatnie. Przypatrzył się znowu jej twarzy bezczelnie.
- Trochę szkoda, jak będę musiał ją pociąć. Niewiele jest takich ślicznotek na świecie - dodał pogardliwie, patrząc na nią z wyższością. Rakhszasie zaświeciły się oczy, ale zacisnęła wargi i nic nie mówiła. Ta reakcja nieco zbiła z tropu Przywódcę, jednak odczytał to jako pierwsza oznaka jej słabości. Z pogardą wymierzył jej kolejnego policzka.
- Już tak nie szczekasz, suko? Może to i lepiej. Poradzimy sobie z tym szybciej.
Zaczął wpadać w lekką manię. Czuł ekscytację. Wygrał. Cieszył się tą chwilą, jak żelazo nagrzewało się do białości, a leżąca na żelaznym łożu czarodziejka jest już zupełnie bezbronna. Będzie miał dużo czasu, żeby pobawić się z nią odpowiednio. W myślach robił z nią już najokrutniejsze rzeczy, jakie przychodziły mu na myśl. Tak, to żelazo to taki wstęp, początek, zanim nie oszpeci tej jej pięknej buźki, zanim nie zgwałci jej, nie obleje wrzątkiem, nie posypie solą otwartych ran. Jego myśli buzowały w napięciu, nie mógł się skupić nawet na tych wszystkich informacjach, których potrzebował. Miał tylko tę nieodpartą, obrzydliwą chęć zadania jej bólu. Zaprowadzenia na granicę wytrzymałości.

- Jeden - mruknął.
Rakhszasa okropnie wrzasnęła, kiedy metalowy pręt dotknął jej uda. Wypalił jej skórę aż do mięsa, z okropnym odorem.
- Dwa.
Obok poprzedniej rany zrobił następną. Napawał się pięknym widokiem dygocącego, wijącego się w konwulsjach ciała.
- Trzy.
Na jej czole świeciły krople potu. Próbowała nie myśleć o bólu. Zaciskała mocno zęby, karmiąc się ostatnią nadzieją, jaką był on.
Nie zauważyła wcześniej, że nie ma już na sobie łańcuchów dwimerytowych. Dopiero teraz, kiedy magiczne właściwości jej henny zaczęły działać.
Zostały one stworzone jako swoiste "zaklęcia w rezerwie", gdzie podczas rytuału energia na stworzenie czaru została w tych tatuażach zaklęta. Jak artefakty. Stanowiły jednak integralną część jej ciała. Dlatego teraz po tak zadanych obrażeniach zaczęły znikać, a wypalenia delikatnie się spłyciły. Czarodziejka poczuła przyjemny chłód.
- Nigdy wam się nie uda zdobyć Kryształów - warknęła, próbując odwrócić uwagę Francisa. Ostrożnie obróciła nogi na drugą stronę, próbując ukryć w cieniu swoje gojące się rany.
Przywódca obracał w dłoni sztylet.
- Milcz, kurwo. Oszczędzaj gardło - mruknął, nie odwracając od niego wzroku.
"Pospiesz się, Frey. Błagam..."
Drżały mu ręce, kiedy wodził zimnym ostrzem po jej ciele. Sunął po ramionach, w dół, po piersiach, przez brzuch.
W myślach nacinał jej skórę na brzuchu, odcinał jej piersi. Właśnie unosił sztylet, kiedy postać weszła do pokoju.
Rakhszasa na chwilę straciła nadzieję. Myślała, że to Aron. A potem usłyszała jego głos.
Podziękowała w duchu wszystkim bogom Alaranii za to.
Zaczęli walczyć. Próbowała jakoś wyswobodzić się z żelaznych okuć. Kiedy usłyszała strzały, próbowała jakoś unieść się na łóżku, bo nie widziała wyraźnie, co się dzieje. Potem dym, potem szarpanina, słyszała jak walczą. Nie wiedziała, kto obrywa.
- NIEEE! - krzyknęła. Z ulgą zobaczyła, jak podchodzi do niego Frey. Czyli to on wygrał tę walkę... Po jej policzkach zaczęły cieknąć łzy. Dała mu się wyswobodzić bez skrępowania.
- To jest najpiękniejszy scenariusz pierwszego razu zdejmowania ze mnie ubrań - skomentowała. Zanim tylko wyszli, chwyciła w dłonie jedyne, czego nie zniszczyli od razu po jej pojmaniu - czyli srebrny Medalion Szeptów. Francis zostawił go na blacie biurka.

Poddała się wszystkim jego zaleceniom. Nie spodziewała się deszczu. Siekał mocno, nie widziała wyraźnie, co znajduje się przed nią. Nie spodziewała się też tego, jak wypchnie ją za burtę. Niewiele myśląc, znowu przywołała skrzydła, ale w powietrzu przez deszcz dużo trudniej było się utrzymać. Złapała w locie Freya. Wystrzelił wiązkę ognia w stronę okrętu.
- Pora stąd spierdalać jak najszybciej - skomentowała, próbując udźwignąć piekielnego, zanim sam nie przybrał piekielnej formy i nie uniósł się na własnych skrzydłach. Był jednak na tyle wyczerpany, że sam nie mógł latać. Czarodziejka nie zdążyła zobaczyć, jakie rany odniósł. Próbowała trzymać go mocno, żeby tylko nie wyślizgnął jej się z rąk i poszybowała w stronę tamtego jeziora.
Była zmuszona wylądować już po jego drugiej stronie. Nie było to bardzo daleko od eksplozji, ale opadała z sił. Próbowała użyć część rezerw z henny, ale nie wszystkie dotyczyły błogosławieństw wytrzymałości.
Położyła go na miękkiej wyściółce leśnej. Odetchnęła.
- Uratowałeś mi życie - szepnęła z niedowierzaniem. - Błagam, nigdy więcej tego nie rób.
Patrzyła na jego zmęczoną twarz jakby widziała go po raz pierwszy. Odtąd zawdzięcza mu wszystko.

- Frey, Frey. Słyszysz mnie? Frey!
Jeszcze chwilę skupienia, jeszcze moment. Musi tylko ich jakoś ukryć. Muszą tylko być bezpieczni.
- Jakoś się z tego wyliżemy, dasz radę. Słyszysz? Słyszysz mnie?
Mówiła do niego, z nadzieją, że ją słyszy. Nie sprawdziła nawet, czy oddycha. Próbowała jakoś lepiej założyć te prowizoryczne opaski uciskowe, zrobione z pozostałości jej ubrania. Oprócz tego zmęczenie, głód i wychłodzenie przez ten okropny deszcz dawało jej się we znaki.
- Spokojnie, spokojnie... tylko spokojnie... - mówiła bardziej do siebie, niż do niego, drżały jej ręce i nie była pewna, za co powinna się zabrać dalej. Żeby skądś czerpać energię magiczną potrzebowała sama ją mieć w organizmie. Myślała gorączkowo. Mogłaby zamienić się w wilka, upolować coś, zyskałaby energię. Ale nie zostawi go tu samego. Wykrwawia się. Miał w nodze dwie rany od postrzału. Spróbowała nałożyć na nie dłonie i je uleczyć.
- Proszę... proszę, jeszcze trochę... działaj...
Przynajmniej deszcz zaczął ustawać. Czarodziejka poczuła jakby ołowianą kulę na dnie żołądka. Dziwną pustkę i niemoc, jakby jej żyły były wypełnione paraliżującym jadem. Nigdy wcześniej nie dotarła do swojego limitu.
- Błagam... Błagam...!
Bezsilnie patrzyła, jak z ran Freya sączy się krew. Nie potrafiła powstrzymać łez, które leciały jej stróżką po policzkach.
- Pomóż mi! - wyszeptała, trzymając w dłoni Medalion Szeptów.
Żaden ze Strażników nie wie, jak właściwie działa Duch Medalionu powierzany przez pokolenia na pokolenie. Rakhszasa poprosiła go o pomoc w przeszłości tylko jeden, jedyny raz, kiedy miała spłonąć na stosie. Wtedy przybrał formę eterycznego zwierzęcia, białego wilka, który odciągnął ją od niebezpieczeństwa. W tym momencie przed nią pojawił się tak samo, jak wtedy, patrząc na nią mądrymi oczami. "Pomoc, sprowadź pomoc!" krzyknęła do niego, próbując nadal zająć się ranami piekielnego. Zwierzę przebiegło przez środek jeziora, znikając gdzieś za horyzont, poza zasięgiem jej wzroku.

Okręt nie przetrwał w astralnej formie, ani nie w fizycznej, ponieważ zawsze był gdzieś na granicy tych dwóch światów. Powstał przez to magiczny chaos na środku polany. Wypalił wielki okręg w trawie, część drzew i krzewów. Ciała Kruków porozrzucane były wszędzie, tak samo jak załadunek, Artefakty, wszystko, co miało od początku fizyczną formę. Unosiły się tylko płomienie astralne. Ten fizyczny, prawdziwy ogień, został już zgaszony przez ulewę.
Temu widowiskowi przyglądał się posępnie jeden mężczyzna.
- Ile czasu potrwa, zanim oddam ziemi te ciała... Tak wielka dysharmonia pomiędzy światem duchowym i materialnym nie zostanie szybko naprawiona.
Na oko w średnim wieku, miał szpakowate krótko przystrzyżone włosy i niegoloną od jakiegoś tygodnia brodę. Nosił szaty o ziemistym kolorze, a to, co mogło odróżniać go od zwykłych wędrowców to był kostur, jaki trzymał w swej dłoni jak laskę, a także srebrny medalion zwieszający się z szyi. Zamknął oczy, próbując wejść w świat astralny.
Widział teraz pozostałości po okręcie. Spopielone deski i połamane maszty przybrały formę kształtów zrobionych jakby z baniek mydlanych. Były białe, ale mieniły się na wszystkie kolory, zdając się być przezroczyste. Mag wiedział jednak, że jest to jedynie złudzenie. Przymarszczył brwi bardziej. W końcu zobaczył to, co zmroziło krew w jego żyłach - cztery kryształy Artefaktu, leżące niemalże pośrodku polany.
- Na Prasmoka... to Vesselyn!
Chwycił kostur mocniej w ręce i z powrotem przedostał się do świata Alaranii.
- Nie jest tu bezpiecznie...
Spróbował wyczuć, czy znajduje się tu jeszcze ktokolwiek żywy, kto mógłby stanowić zagrożenie. Wiedział, że musi jak najszybciej wziąć stamtąd te kamienie. Podszedł nieco bliżej, chcąc dotknąć fragmentu statku. Zasięgnął pokładów magicznej energii, aby przywołać retrospekcje niedawnych wydarzeń.
Zobaczył, jak ze statku spadają czarnowłosa czarodziejka i jakaś piekielna postać. Ta druga posyła jeszcze kule ognia w okręt. Potem gdzieś odlatują.
- Jarzębina tu była! - Wyrwał się z obrazu wizji.
Na horyzoncie zamajaczyła mu jeszcze jakby duchowa postać wilka.
- ... I nadal gdzieś tu jest! Prawda, mały!? - Puścił się pędem w stronę magicznego stworzenia. - Prowadź!

Zobaczył wychudzoną, półnagą i ubrudzona ziemią i krwią czarodziejkę, leżącą tuż obok jakiegoś nieprzytomnego mężczyzny. Lekko krwawił. Jak tylko znalazł się w ich pobliżu, duch białego wilka rozproszył się w powietrzu. Kobieta przebudziła się na moment, próbowała się unieść, zmrużyła oczy, żeby dojrzeć, kto to.
- Krogulec... nigdy nie przypuszczałam... że... będę... cieszyć się... z twojego widoku - wysapała. A potem znów upadła na ziemię, całkowicie już tracąc przytomność.

Ciąg dalszy Rakhszasa: viewtopic.php?f=103&t=3810
Zablokowany

Wróć do „Wierzbowe zacisze”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości