MeotKostur i ciernie

Królewskie miasto, nad którym piecze sprawuje król Terezjusz, a jego siedzibą jest ogromny w swych rozmiarach pałac budowany przez wieki, który rozrasta się nawet dzisiaj. Kiedyś był to po prostu szeroki, płaski budynek o dwóch piętrach i smutnych, szarych ścianach. Postanowiono jednak dobudować wieże z wąskimi oknami, a pałac otoczyć pnącą roślinnością. Tak więc dzisiaj Pałac Królewski Meot nie straszy już szarością. Dzięki posadzeniu przy murach winorośli, bluszczy i innych pnących rośli budynek wygląda zupełnie inaczej. Zwłaszcza, kiedy winobluszcze zmieniają kolor liści, czy kiedy kwitną oplatające okna powoje.
Awatar użytkownika
Eldrizze
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Mroczny Elf
Profesje: Inna
Kontakt:

Kostur i ciernie

Post autor: Eldrizze »

        Każdy, nawet najmniejszy lęk, jest słabością, z którą należy walczyć. Ułomności psychiczne są efektem i dowodem naszego braku kontroli. A ta jest niedopuszczalna. Kiedy tylko na świat przychodzi dziecko o każdej jego sekundzie decyduje ktoś silniejszy. Rodzice planują jego życie, gdyż inaczej nie przeżyłoby nawet dnia. Kształtują jego osobowość i sposób myślenia. Oczywiście wiele czynników zewnętrznych również ma na to wpływ, jednak póki nie nabierzemy świadomości własnego istnienia i wolności wyboru, nie jesteśmy w stanie z tym nic zrobić. W momencie nadejścia tego momentu zazwyczaj mamy już wpojone pewne zasady i na ich podstawie wartościujemy otaczający nas świat oraz własne postępowanie. Jeśli jednak w systemie indoktrynacji nastąpił choćby najmniejszy błąd, osoba uczona narażona jest na wykiełkowanie ziarna wątpliwości. Wątpliwość prowadzi zaś do strachu, a strach do buntu. Czasem jest też tak, że strach prowadzi do wątpliwości. Należało więc walczyć ze słabościami, by zachować czystość umysłu.
        Pewny krok do przodu był wyzwaniem na pojedynek.
        Eldrizze nie była idealna. Nie była najsilniejszą elfką spośród swojej rasy. Chyba nie istniał nikt taki na świecie. Mówi się, że tylko bóg może być perfekcyjny pod każdym względem. Ale ona w to nie wierzyła. Ufała tylko swoim mięśniom i mózgowi. Ten zaś trzeba było nieustannie trenować. Życie nieustannie zaskakuje, szczególnie, gdy trwa już od 480 lat. Można by pomyśleć, że to wystarczająco dużo czasu, by pozbyć się ułomności. Niestety nawet setki lat bywały niewystarczające. Eldrizze obawiała się Powierzchni. Nie ufała jej i nie chciała tego zmieniać. To zaś utrudniało przyzwyczajenie się. Bez przyzwyczajenia za to nie pozbędzie się obaw. A jednak reprezentowała ideał mrocznego elfa. Dzięki sile by się doskonalić i czujności na chore ziarno.
        Czubki skórzanych butów wystawały poza krawędź wręby. Podłoże było twarde, takie jakie lubiła – z kamienia. Choć znajdowała się wysoko, pewności dodawało jej również zachmurzone niebo, zasłaniające chylące się ku zachodowi słońce. Dodatkowy chłód powietrza i względna cisza sprawiały, że można było sobie wyobrazić dom. Jednak dom był daleko. Daleko w dole i na północ. Widok pod butami bezlitośnie o tym przypominał i starał się przepędzić intruza. Fosa – głęboka, zanieczyszczona ściekami i czarna w ponurym świetle. Eldrizze miała ochotę sięgnąć do wewnętrznego ognia i wysuszyć ją do ostatniej kropli. Nie chciała myśleć o lęku, który łaskotał ją w kark i łydki, spinając mięśnie. Przyszła tu jednak w innym celu. Cofnęła się więc do tyłu i ruszyła w stronę pobliskiej baszty.
        Może to i dobrze. Dobrze, że się bała. Dzięki temu była ostrożna. Nie mogła sobie przecież pozwolić na najmniejszy błąd.
        Zakonna szata trzymała się ściśle jej ciała i nawet luźniejszy dół nie łopotał na wietrze. Ten dosięgnął jej, gdy stanęła przy drzwiach baszty, tuż przy wewnętrznej krawędzi muru. Ciemna skóra nie odznaczała się na tle kamienia oblanego ponurym światłem. Tylko włosy musiała nakryć kapturem. Nic nie mogła jedynie zrobić z czerwienią oczu. Zresztą nie zamierzała. Nie chciała ukrywać się jak szczur, jedynie nie przyciągać nadmiernej uwagi. Gdy już zostanie dostrzeżona, niepokojące wrażenie stworzą błyszczące ogniem tęczówki.
        Nie stało się to jednak. Drzwi otworzyły się i ze środka wyszedł strażnik. Był już wyraźnie zmęczony i nawet nie chciało mu się przyspieszać kroku, by jak najszybciej znaleźć w domu. Musiał już tylko przejść ostatni dystans między basztą a barbakanem. Nie spieszył się i elfka to wykorzystała.
Chwyciła nadgarstek jego prawej dłoni i choć była od mniejsza od mężczyzny, uścisk miała silny. Niemniej na nic by się to zdało, gdyby nie dowód tożsamości, który mu okazała. Mężczyzna zbierał się już do ataku, kiedy nagle jego ręka została wykręcona a skóra pod uchwytem zapiekła niemiłosiernie, gdy paliły się porastające ją włoski. Strażnik jęknął i odruchowo spróbował kopnąć napastniczkę za nim. Nie trafił jednak i po tym oprzytomniał.
- Ciii... Spokojnie. Pamiętasz mnie przecież - rozległ się cichy głos tuż obok. Jego właścicielka wsunęła do kieszeni trzymanego zalakowaną karteczkę. - Zanieś to swojemu przyjacielowi. - W tym też momencie uścisk osłabł, jednak tylko po to, by za chwilę znów zgniatać przypieczoną skórę. - I pamiętaj o małej Isabelle.
        Strażnik pamiętał i nie zamierzał się niczemu sprzeciwiać. Tylko dzięki temu nagle znów był wolny a jedyny dźwięk przypominający mu o napastniczce był cichym uderzeniem drzwi o kamienną framugę.


        Eldrizze nie była słaba. Miała w sobie niezwykły hart ducha, odwagę do walki zarówno z obcymi wrogami jak i własnymi brakami. Jej lęki były wyzwaniami, z którymi się ścierała. Nie pozwalała by głupia myśl przeszkadzała jej w nadrzędnym celu, jaki kierował jej życiem. Codziennie narażała się na niebezpieczeństwo, ale robiła to z głębokim przekonaniem słuszności swoich działań. Spotkali się więc w ciemnej uliczce, naprzeciw miejskiego domu arcykapłana. W ten sposób oboje wystawiali się na niebezpieczeństwo. Jednak to komendant straży miejskiej czuł się niepewnie. Spotykając się i prowadząc interesy z mroczną elfką narażał się na zniesławienie. Ona musiała jedynie uważać, by nie zostać złapaną na gorącym uczynku. Ostrożność była zaś dla niej codziennością, choć nie bała się konsekwencji jej braku, nie zależało jej na dobrej opinii – wszyscy wiedzieli kim jest. Jedyne co jej groziło to wystawienie na pośmiewisko robactwa Powierzchni i śmierć.
- Kiedyś mi się za to oberwie... – mruknął drab niechętnie rozglądając się dookoła.
- Ambicja jest cnotą – odparła beznamiętnie elfka i zaskoczyła tym rozmówcę, bo zwykle nie mówiła nic ponad to co trzeba.
        Komendant prychnął cicho, myśląc o ambicji mrocznych elfów, która niejednokrotnie prowadziła ich na śmierć z rąk własnych braci. Wtedy też elfka odczepiła od paska mieszek i rzuciła go mężczyźnie. Ten uśmiechnął się i odchrząknął.
- Niestety niczego nowego się nie dowiedziałem. Odkąd uciekł z aresztu w Trytonii, jego śladem ruszyła łowczyni nagród. Ale go nie złapała... Od tamtej pory nie wiadomo gdzie i co działa. O ile znowu go ktoś nie złapał...
        Eldrizze słuchała uważnie wpatrzona w okno sypialni arcykapłana. Miała kontrolę, wzbudzała respekt... Ale to nie było gwarancją sukcesu. Nie była zadowolona z wiadomości, za które zapłaciła. Zbyt długo szukała Salazara. Często zmieniał miejsce pobytu, dobrze się ukrywał. Kiedy już o nim słyszało, to najczęściej w momencie, gdy zdążył już doprowadzić największych możnych do czarnej rozpaczy. I zniknąć. Zawsze znikał... Aż któregoś dnia rozeszła się wieść o jego aresztowaniu. Eldrizze była wtedy zbyt daleko. O wszystkim dowiedziała się po czasie. Poszukiwania „króla złodziei” zajmowały jej zbyt dużo czasu. W tym samym okresie mogłaby odnaleźć kilku innych braci, potrzebujących jej pomocy. Mimo to nie odpuszczała. Gdy zabrzmiało ostatnie słowo, wbiła w mówiącego twarde spojrzenie. Wiedział przecież, że nie płaciła mu za pogłoski o niczym. Potrzebowała konkretów. Temperatura wokół nich momentalnie wzrosła o kilka stopni, a łańcuch na biodrach przesunął się nieznacznie.
- Spokojnie! – zawołał cicho komendant. – To jeszcze nie wszystko...
        Gorąc rozpłynął się w nocnym chłodzie, a elfka wyprostowała się. Strażnik odetchnął zdenerwowany.
- Wy, ziemni, nie dajecie się lubić.
- Nie potrzebujemy przyjaciół wśród tchórzy. – warknęła elfka wyobrażając sobie jak płomienie trawią plugawą ludzką twarz.
- I chwała wam za to!
        Elfka zrobiła krok do przodu.
- Gadaj, nie mam czasu na pogaduszki.
        Strażnik podniósł ręce do góry.
- Jasne. Choć naprawdę nie wiem jakim cudem jeszcze istniejecie z takim usposobieniem. Ale już, już. Najpierw informacje, za które zapłaciłaś. A potem mała propozycja.
- Chyba dość już mamy oboje tych układów.
- Czekaj, spodoba ci się. W mieście pojawił się złodziej, należący do większej szajki. Nazywają go Ferren. Jest lisołakiem. Jak podejrzewam, może ci pomóc w znalezieniu rodaka. I tu mam dla ciebie ofertę. Wyciśnij z gnojka ile chcesz, ale na koniec oddaj go nam. Jeśli to zrobisz dam ci namiar na kolejnego mrocznego.
        Tego się nie spodziewała. Oferta była kusząca. Jeśli komendant miał rację i złodziej faktycznie coś wiedział, miała szansę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Jeśli nie, to i tak nie wyjdzie z niczym, oddając go w ręce władz. Eldrizze nie zastanawiała się czemu jej informatorowi zależało konkretnie na Ferrenie. Był złodziejem, to wystarczało by być na celowniku. Choć nie ufała komendantowi, tak samo jak on jej, sytuacja była wystarczająco jasna i głupotą byłoby nie spróbować.
- Gdzie go znajdę?
- Bądź czujna – odparł drab i odwrócił się, czując, że właśnie przejął inicjatywę. Poczucie siły i luksusowej przyszłości było ekscytujące. Eldrizze zrozumiała, że dobrze wiedział czym jest kontrola. Szkoda tylko, że urodził się człowiekiem...
Ostatnio edytowane przez Eldrizze 6 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Awatar użytkownika
Jane
Szukający Snów
Posty: 174
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Skrytobójca , Zabójca , Szpieg
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Jane »

        Jane odetchnęła z ulgą. Policzyła do dziesięciu, zanim wychyliła głowę zza ściany i obejrzała się za swoimi natrętnymi kolegami. Kto by pomyślał, że uciekając, ponownie trafi do miejsca takiego jak Meot; istny kocioł.
        - Gdzie ona jest? - Elfka znajdowała się tak blisko nich, ukryta w cieniu, że mogła spokojnie usłyszeć rozmowę. - Rial, zgubiliśmy ją! - krzyknął jeden. Rial i Eldarn, dwaj podrzędni mordercy, którzy postanowili wziąć się za to samo zlecenie co Jane. Niestety, nagroda była tylko jedna, a zleceniodawca zamierzał ją podzielić na całą trójkę. Nowi koledzy elfki nie byli zachwyceni. Co by się stało, gdyby podczas pracy zdarzył się pewien wypadek i biedna skrytobójczyni umarłaby, oddając swój zysk w ręce dwójki opryszków?
Właśnie dlatego się ukrywała. Aby zachować życie. Oraz pieniądze.
        Jane nie była istotą niesłychanie silną czy też genialną. To tylko elfka, która chciała przeżyć i do tego wybrała najgorszą z możliwych opcji; została chwastem.
        Chwasty to szkodniki, które zabierają słońce i wodę roślinom uprawnym. To nikomu niepotrzebne wyrzutki, które powinno się natychmiast wyrwać, zanim ucierpi całe pole. Niestety, one zawsze wracają, by zabijać. Odebrać możliwość innym roślinom na życie, czerpiąc na tym korzyści. Jane nie mogła porównać się do ciernia, który swymi kolcami bronił się przed wyrwaniem. Ona jest tylko chwastem.
Elfka przełknęła ślinę. Co chwilę wstrzymywała oddech, czekając, aż Rial bądź Eldarn oddali się, by mogła załatwić ich pojedynczo. Nie widziała ich podczas walki, nie mogła tak bardzo ryzykować. “No dalej…” poganiała. Wyczekiwanie było częścią pracy skrytobójców - trzeba znaleźć moment, w którym ofiara najmniej spodziewa się ataku, w którym jest najbardziej odsłonięta…
W którym jej życie dobiegnie końca. Zegar ustanie, ostatni oddech będzie jednocześnie ostatnią zmianą wskazówki.
        - Mam cię, ladacznico. - Teraz liczyły się sekundy. Jane cała zesztywniała, kiedy oddech Riala zmroził jej kark. - Zgiń wreszcie. Mroczny elf zapłaci mi za ciebie więcej niż ten gnojek - rzekł mężczyzna, łapiąc elfkę za gardło. Kobieta kopnęła go, trafiając idealnie w czuły punkt, co dało jej kilka dodatkowych sekund. A zegar tykał i tykał. W jednej chwili wyjęła jeden ze swych krótkich mieczy i stanęła w pozycji obronnej. Odsłoniła się jednak, gdy na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Rial wyprostował się i zmierzył ją wzrokiem.
        - Nie umiesz umrzeć? - zapytał, dobywając swojego miecza. Tym po raz kolejny zaskoczył elfkę, na co ta… zachichotała cichutko. W ciszy nocy ten dźwięk zdawał się budzić grozę. - Co ci jest?
        - Jesteś sam… - wyszeptała Jane, ciągle się uśmiechając. Jej fioletowe oczy, zwykle jasne i połyskujące, teraz zmatowiały. Stały się całkowicie czarne, lecz to tylko iluzja. Sprawka nocy, czy też zaklęcia? Kto wie. Może obu. - W zaułku, takiej ciasnej przestrzeni, będzie ci ciężko używać tak wielkiego miecza, nie sądzisz, głupolu? - Chichot odbijał się echem. - Zabiłeś go, prawda? Zabiłeś swojego kompana i przyszedłeś po mnie?
Fakt, że Rial ani razu nie krzyknął po przyjaciela, gdy już złapał elfkę, świadczył o tym, że mężczyzna chciał ją sam wykończyć. A więc łatwo można się domyślić, że pragnął całego dobytku.
        - Możliwe, ale nie masz się z czego cieszyć. Zaraz dołączysz. - Podszedł do niej powoli, po czym zamachnął się.
I został dźgnięty.
Krew splamiła jego nieskazitelnie czystą białą koszulę. Nie napracował się za bardzo na tym zleceniu, oj, nie. Natomiast nasza bohaterka calutki czas śmiała się, kiedy jego oczy spoglądały w jej mroczne i czarne ślepia z wyrazem strachu.
        - Opowiesz mi coś o tym elfie, który rzekomo pragnie mojej głowy? Chętnie zamienię z nim kilka zdań.
Ledwo słowo, imię owego elfa, padło z ust mężczyzny, kiedy jego zegar stanął. Chwast zabił, przeżył.
Rial upadł, upuszczając wcześniej swój ukochany miecz. Ostatnie tyknięcie zegara. Brzdęk uderzającej o kamienną drogę stali.

        Chichot, który zapowiadał kolejne nadejście śmierci.

        Księżyc ciągle świecił na czarnym niebie, obserwując mieszkańców i strzegąc ulic. Jane stała się celem dla pewnego opryszka, który nie szczędził w pieniądzach. Skoro za głowę elfki dawał więcej niż ona dostała we wcześniejszym zleceniu, musi być bardzo rozrzutny.
        - Nie wiedziałam, że jestem taka cenna - szepnęła kobieta, spoglądając na jeden z budynków. Centrum miasta nie miało się czym pochwalić, poza pięknie wyrzeźbioną fontanną oraz wyróżniającą się siedzibą straży. Jane nie powinna się pokazywać w takich miejscach, ale w tym wypadku musiała. Potrzebowała informacji.
Jej kroki były pewne, elfka dobrze wiedziała, czego chce. Musiała także pozostać czujna, nigdy nie wiadomo, gdzie miasto ma oczy.
Srebrne oko Prasmoka jakby teraz się zaśmiało.
Jane wkroczyła do pomieszczenia. Strażnicy od razu zwrócili swą uwagę na długouchą, która nie dała im zareagować.
        - Potrzebuję informacji. Mroczny elf, Khal. W zamian za to sprzedam wam plotki o mężczyźnie, przez którego zginął szlachcic, Urlich. Dwoje jego ludzi leży w jednym z zaułków. Umowa stoi? - Biedna elfka. Nie spodziewała się, że w tej chwili ktoś może ją podsłuchiwać i wykorzystać każde jej słowo przeciwko niej.
Awatar użytkownika
Riordian
Szukający drogi
Posty: 34
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Wędrowiec , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Riordian »

        Nic nie powinno być idealne. Coś, co jest idealne jest nienaturalne. Riordian, jako czarodziej, którego zadaniem jest utrzymywanie tej niezachwianej równowagi. Na świecie nie powinny powstać rzeczy idealne. Strach, którego wielu ludzi się bało, starało wyzbyć jest czymś potrzebnym. To strach kieruje często poczynaniami przedstawicieli niemalże wszystkich ras. To strach w pewnym stopniu też kształtuje osobowość.
        On sam nierzadko odczuwał strach. Jednakże też uważał, że strach to jest coś co można przezwyciężać. Sam to niejednokrotnie robił. Jakim byłby kapłanem, gdyby nie robił tego co do niego należy i kierowany strachem pozwalałby na wydarzenia, które miejsca mieć nie powinny? Trzeba jednak zauważyć, że sam Riordian nie należy do ludzi, którzy potrafią wiele zdziałać. Jest tylko magiem, ale gdzie mu tam do usposobienia bojowego. Walczyć to on kompletnie nie potrafi. Dostałby wciry od pierwszego lepszego chłopaka mającego 15 lat i bawiącego się w rycerza - nawet gdyby ten chłopak przegrywał ze swoją młodszą siostrą - bo sam Riordian nie chciałby skrzywdzić biednego chłopaka. Dobrze jednak, że raczej nie zdarzają się takie przypadki, w których by się tak działo. Mimo wszystko, mimo kompletnego braku umiejętności przydatnych w walce, wyglądał... na takiego, który pewnie stąpa po ziemi - oczywiście ignorując jego utykanie. W każdym razie, tyle lat przeżył i nadal chodził cały po Alaranii, więc jakoś sobie radę dawał, często pewnie dzięki szczęściu, ale jednak.
Wiem, wiem, z powyższego opisu Riordian wychodzi na kogoś, kto w świecie raczej by sobie nie poradził. Życie w społeczeństwie dla niego odpadało z wielu powodów. Jednym z nich było powołanie, które było dla niego czymś naprawdę ważnym. A jego powołanie nakazywało mu żyć ciągle w podróży i starać się pomóc tym, którzy tego potrzebowali. Inną sprawą było to, że jako czarodziej nie umiałby dostosować się do życia zwykłych ludzi. Prędzej mógłby odnaleźć się w zagajniku, w którym żyli inni przedstawicieli kasty opiekunów. Riordian jednak należy do ambitniejszych czarodziejów. Jako osoba, jest naprawdę ciekawski świata. Przez całe swoje życie widział wiele rzeczy w Alaranii i wiele nadal go potrafi zaskoczyć. Zarówno pozytywnie jak i negatywnie.
        Riordian znalazł się w Meot tak naprawdę przypadkiem. Ostatnim większym miastem, w którym przebywał było Efne i spędził tam zaledwie kilka dni, czy planował swoją podróż do Meot? Nie. Na szlaku, po wyruszeniu z Efne trafił na grupę podróżników, którzy podróżowali właśnie do tego miasta i namówili go do podróży w tym kierunku. Mieli zamiar zatrzymać się na co najmniej jeden dzień w każdej wiosce po drodze, więc on w tym czasie mógłby spokojnie pomóc w tych miejscach komu by tylko mógł.
        Nie ma się co oszukiwać, że to było mu bardzo na rękę. Podróżował o wiele szybciej, niźli samemu. Dodatkowo też, rzadko kiedy podróżował konno, więc podróż na wozie była dla niego ogromną wygodą. A tym, rzadko kiedy odmawiał, chyba, że było to przeciwne jego zasadom. Nie cierpiał przyjmować niczego w nagrodę za swoją pomoc. Riordian uważał, że jemu się nic nie należy. Urodził się z darem, który od dziecka chciał przeznaczyć do pomocy innym. Dlaczego więc za coś, co po prostu potrafił miał od kogokolwiek co dostawać? Jedyne czego potrzebował to możliwość jakiegoś noclegu, coś do zjedzenia, więcej nie potrzebował, naprawdę. W większości przypadków i tak sam potrafił przygotować dla siebie posiłek, bo jak to niemalże każdy czarodziej opiekun - czuł awersję do mięsa, a zazwyczaj z niego złożone były jakieś posiłki - nawet te mało bogate, jakieś mięso często się znajdowało. Podobnie było z alkoholem, to było coś czego pić nie powinien, bo jak parę razy w życiu mu się zdarzyło, to skończyło się to nie najlepiej zarówno dla jego głowy i samooceny.
        W każdym razie, trafił jednak z tymi podróżnikami do miasta Meot. Podziękował im bardzo serdecznie za wspólną podróż i mile spędzony z nimi czas i jeszcze im życzył szczęścia w przyszłości, po czym udał się swoją drogą. Cały dzień zeszło mu na przechadzaniu się po targach, wszelkich kramach, małych sklepikach... ale najwięcej czasu zeszło mu u wszelakich zielarek, czy zielarzy. Zaopatrzył się w różne zioła i specyfiki, które ciężko było znaleźć w drodze, a tutaj były na wyciągnięcie ręki. Niektóre były nie najtańsze, ale nie oszukujmy się - o ile często da się odmówić zadośćuczynienia za pomoc, tak czasem wieśniacy wciskali mu na siłę, grożąc, że się wielce obrażą. Najgorzej jest jednak z ludźmi, którzy są bogatsi od przeciętnego wieśniaka, taki to często ma za niemalże punkt honoru odwdzięczyć się za wszelką pomoc. Nie liczmy oczywiście osób, które jak usłyszą, że "nie trzeba", to od razu cofają wynagrodzenie i się naprędce żegnają, bo mimo wszystko takich jest najwięcej.
        Riordian wcale nie myślał, że przebywanie na ulicach miasta nawet o późniejszej porze jest złym pomysłem. Lubił przechadzać się w świetle księżyca... lub po prostu w nocy, bo dzisiejszej nocy po niebie błąkało się sporo chmur. Nie bał się też wcale wejść w jakieś boczne uliczki, czasem pozwalały przeciąć miasto o wiele szybciej, niźli te większe drogi. Na jednej z właśnie takich uliczek natrafił na leżącego mężczyznę. Co mu było? Było kilka opcji, chociażby to, że był upity do nieprzytomności, ale prawdopodobne było również to, że był zwyczajnie martwy, lub ciężko ranny. Jak się okazało? Prawdą było to ostatnie. Riordian przykucnął przy mężczyźnie z zamiarem pomocy. Nieznajomy oczywiście po chwili się ocknął, czując jak nieliczne - acz dotkliwe - rany się goją.
— Spokojnie, pomogę Ci. — Powiedział czarodziej spokojnie, zajmując się już jedną z ostatnich ran.
— Jak masz na imię? — Zadał pytanie, odwracając jego uwagę od czynności, którymi się zajmował.
— Eldarn. — Odparł cicho. Kapłan pokiwał tylko głową i na chwilę zapadła cisza. Jednak kiedy już skończył, to wstał, podpierając się na swojej lasce.
— Ktoś Cię ładnie urządził. — Zauważył. Widać też jednak, że celem w tej napaści nie było zadanie śmierci. Mężczyzna był faktycznie ciężko ranny, jednak nie na tyle, żeby umrzeć. Najmocniej oberwał w głowę, co doprowadziło do utraty przytomności. Riordian nie wiedział, ile Eldarn tu leżał.
— Nie przeforsowuj się teraz, organizm musi odpocząć po intensywnej regeneracji. — Powiedział, po czym ruszył dalej, zostawiając za sobą osłupiałego mordercę, który nie za bardzo pamiętał skąd się tu wziął. A mag? Ruszył dalej. Nie rozumiał bezsensownej przemocy, nie potrafił zaakceptować, że takie coś można robić i nie czuć żadnych wyrzutów sumienia. On tego nie potrafił, ani robić, ani rozumieć.
Dlatego, kiedy napotkał następne ciało w jednej z uliczek, od razu się do niego zbliżył. Tutaj jednak był za późno. Chociaż... nie, nie był za późno. Tutaj nawet przybywając zaledwie kilka sekund po walce już nie mógłby nic zrobić. Przyklęknął tylko przy nim i zamknął mu oczy. nie, żeby sam Riordian wierzył w coś takiego, ale uważał, że skoro wielu normalnych ludzi tak robi, to znaczy, że oni sami też woleliby, żeby dla nich coś takiego uczynić. Był smutny, że nie mógł pomóc mężczyźnie, ale nie był to pierwszy raz, kiedy przegrał ze śmiercią.
Awatar użytkownika
Ferren
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Lisołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Ferren »

Szybki, urywany oddech rozbrzmiewał w powietrzu cichym i niemalże niedosłyszalnym świstem. Drobny szelest tkaniny niknął pomiędzy dźwiękami wieczornej krzątaniny. Poza tym żaden inny odgłos nie zakłócał naturalnego porządku kładącego się do snu miasta. Nic poza tymi bardzo cichymi dźwiękami nie sugerowało, że coś mogłoby choćby w najmniejszym stopniu być inaczej niż zwykle. Nawet ludzie o wybitnym słuchu nie byliby w stanie dosłyszeć najmniejszej różnicy, nawet gdyby stanęli tuż pod nim. Gdyby tylko o nim wiedzieli, zapewne próbowaliby go stąd przegonić. Ferren był jednak dobrze skryty przed niepożądanym spojrzeniem, nie musiał więc się martwić o utratę swego punktu obserwacyjnego. Jedynie z murów miejskich byłby nawet widoczny, jednakże jak na razie nikt zdawał się nie dostrzegać lisołaka wypoczywającego na dachu jednego z domów, skulonego za dymiącym w powietrze kominem. Ferren zdawał się nie przyciągać zupełnie niczyjej uwagi, co zdecydowanie było w tym momencie jednym z jego celów.
Lisołak znajdował się w tym miejscu po raz pierwszy. Nie tylko w kwestii dachu czy też komina, ale raczej całego tego miasta. Jednak już od początku swojego pobytu tutaj miał wrażenie że mu się tu nie podoba. Kryształowe Królestwo zdawało mu się zdecydowanie przyjemniejszym miejscem. Możliwe że wróci tam jeszcze, kiedy ta sprawa z napadem już trochę ucichnie... Na szczęście nie zdążył przygotować zbyt wiele, więc mógł sądzić, że stanie się to trochę szybciej, co oczywiście działało na jego korzyść. Nie zmieniało to jednak faktu, że najprawdopodobniej będzie musiał zostać tu na parę miesięcy nim będzie mógł zaryzykować powrót... A to znaczyło, że musiał się tutaj jakoś ustawić.
Ferren nigdy nie był jakoś wybitnie dobry w czymkolwiek, co mogłoby mu zapewnić stałą, legalną pracę. Teoretycznie niby mógłby spróbować zostać rolnikiem, ale wymagałoby to dużo wysiłku i zakupu ziemi, ale nie bardzo uśmiechała mu się ta perspektywa i to z obydwu tych powodów. Nie miał przy sobie właściwie żadnych pieniędzy, więc o zakupach mógł co najwyżej pomarzyć. Jesli natomiast chodzi o pracę fizyczną, to za bardzo się do takowej nie nadawał, a poza tym nie lubił się przemęczać. Jego wzrok na chwilę powędrował w bok, gdzie całkiem przypadkiem spoczął na dość imponującej strażnicy. Swoją drogą, to dawno temu, kiedy jeszcze nie był zbyt głęboko w swym obecnym zawodzie, nawet zastanawiał się czy nie zgłosić się tam do pracy jako strażnik. Pewnie nawet już dawno by to uczynił, gdyby nie fakt że ludzie nie za bardzo przepadają za odmieńcami takimi jak on. Próbował nawet kiedyś to osiągnąć, jednakże stwierdzono, iż dopuszczenie do służby kogoś jego pokroju (w tej rozmowie co najmniej parokrotnie oskarżano go o złodziejstwo, pomimo faktu iż nic szczególnego w tym czasie nie ukradł) byłoby co najmniej błędem i, cytując, wrzodem na dupie. Od tamtej pory Ferren miał sporą awersję do wszelakich stróżów prawa, a już tym bardziej biorąc pod uwagę jego obecną profesję. Była to najprostsza i najprzyjemniejsza robota, jaką tylko dałoby się wymyślić. Nie wymagała zbyt wiele wysiłku i przynosiła ogromne zyski. Co prawda niosła ze sobą ryzyko, ale lisołakowi to akurat specjalnie nie przeszkadzało. Jego zdaniem było to nawet lepiej, bo gdyby zagrożenia nie było, to każdy po prostu zajmowałby się tylko i wyłącznie złodziejstwem. Tak przynajmniej Ferren miał na to monopol, a przynajmniej w pewnym sensie, choć w tym momencie akurat nie do końca.
W każdym razie lisołak chciał teraz obserwować nocne uliczki, w nadziei na spostrzeżenie czegoś, czy też raczej kogoś podejrzanego. W tym mieście na pewno również funkcjonował półświatek oraz wchodzące w jego skład gildie, lub przynajmniej coś o podobnych funkcjach i innej nazwie. Organizacje takie znajdowały się właściwie w każdym mieście, a przynajmniej tak właśnie powinno być według jego informacji. Takowe gildie miały w zwyczaju mieć własne terytoria, niczym nie oznaczone granice, poza które ich członkowie przeważnie się nie wychylali. Zdarzało się, że na swoich terenach wystawiały czujki, własnych ludzi, którzy zajmowali się kontaktami. Ferren w tym momencie znajdował się w jednym z bogatszych terenów, oceniając po zewnętrznych walorach otaczających go rezydencji. Bez najmniejszych wątpliwości mieszkali tu najbogatsi mieszczanie i co biedniejsi możni, którzy byli sobie w stanie pozwolić na wybudowanie ogromnych dworów prawie w samym środku miasta, oraz zatrudnienie zdolnych architektów. Wszędzie znajdowały się marmury i płaskorzeźby, które aż krzyczały o ich własnej wartości. Ferren celowo wybrał to miejsce. Wiedział, że tutaj na pewno będzie można dostrzec przynajmniej jedną czujkę, a stamtąd już powinien dać radę dostać się do siedziby najbliższej temu miejscu gildii. Jeżeli miał tutaj trochę zabawić, musiał jakoś zarobić na życie, a innych możliwości za bardzo nie miał. Tak więc czekał na dachu, przycupnięty pod kominem niczym jakiś wampir, przyglądając się niewielu już przechodzącym w dole ludziom, starając się dostrzec w ich ruchach czy zachowaniu cokolwiek, co mogłoby zdradzić ich przynależność do tutejszego półświatka.
Późny wieczór powoli zaczął zamieniać się w noc. Ognisty blask niebiańskiego oka powoli zanikał, na rzecz łagodnej, białej poświaty drugiego, mniejszego. Szczerze powiedziawszy, światło dawane przez księżyc było zdecydowanie przyjemniejsze od tego słonecznego. Ferren pod osłoną nocy czuł się o wiele bezpieczniej i swobodniej niż za dnia. Teraz nie musiał się już wogóle obawiać, że ktokolwiek go tu dostrzeże. Jego płaszcz bardzo dobrze sprawdzał się w zakrywaniu co jaśniejszych części futra, dzięki czemu mógł ukrywać się wśród cieni. Nie musiał się martwić, że jakoś zdradzi swoją pozycję nie tej osobie co trzeba. Zresztą, teraz nie bardzo już było przed kim się ukrywać. W dole na ulicy nie było już praktycznie żadnych przechodniów. A już na pewno nie było nikogo, kto mógłby coś wiedzieć o tym, czego teraz szukał. Po ludziach po prostu było widać "to coś", które od razu niemalże zdradzało mu, czy zdarza im się mieć na bakier z przepisami. Sam Ferren nawet nie potrafił do końca określić co by to dokładnie miało być, nie ulegało jednak wątpliwości że całkiem łatwo rozpoznawał innych złodziei po samym wyglądzie. Teraz jednak uliczką nie kroczył zupełnie nikt, więc umiejętność ta była mu w tym momencie zupełnie zbędna. Jedyną żywą istotą w zasięgu jego wzroku był duży sokół, który kołował w powietrzu, który od czasu do czasu skrzecząc coś w swoim dziwacznym i niezrozumiałym ptasim języku. Lisołak wątpił jednak w to, żeby ptak wiedział cokolwiek o tutejszych organizacjach przestępczych, a nawet jeśli, to żeby chciał się z nim tymi informacjami podzielić.
Minęło już dość sporo czasu i Ferrena powoli zaczynały boleć łapy. Nie był zbytnio przyzwyczajony do czekania w ten sposób bez ruchu i powoli zaczynał zdawać sobie sprawę że jeżeli się zaraz nie ruszy to kompletnie odrętwieje. Nie chciał wprawdzie zdradzać swojej obecności potencjalnym przechodniom, ale z drugiej strony jeżeliby nie zmienił pozycji, to najprawdopodobniej zbyt szybko by potem nie wstał. Lisołak klapnął sobie na zadzie, uważając by przypadkiem nie narobić hałasu, po czym oparł się plecami o komin. Czuł jednak pomiędzy swoim ciałem a chłodnym kamieniem znajomy kształt, wypukłość która tak dobrze już leżała mu na plecach, że wygodniej było mu z nią, niż bez. Łuk w tym momencie był lekko napięty z powodu nałożonej nań cięciwy, jak zawsze wtedy kiedy Ferren nie czuł się zbyt pewnie w swojej sytuacji. Obecność jego ulubionej broni zawsze dodawała mu otuchy. Nie pamiętał już nawet zbyt dobrze, jak długo był w jego posiadaniu, był jednak prawie pewien że broń ta jeszcze nigdy go nie zawiodła w potrzebie. Wiedział że mógł na nim polegać, zupełnie jak na starym przyjacielu.
Teraz Ferren właściwie tylko już nasłuchiwał. Ze swojej obecnej pozycji niewiele już mógł zobaczyć, jednak jego słuch był o wiele lepszy niż wzrok, więc nie miał się co martwić. Nie powinno to jednak być dla nikogo szczególnym zaskoczeniem. Jako istota pochodząca od szlachetnego gatunku lisów, powinien przecież posiadać ich ponadprzeciętnie wyostrzone zmysły, prawda? Lisołak, rozmyślając, powolnymi ruchami dłoni gładził swoje miękkie i puchate futro na kicie. Z jakiegoś powodu pozwalało mu się to lepiej skupić na własnych myślach, choć zapewne nie byłby w stanie tego wyjaśnić komuś, kto nigdy ogona nie miał.
Nagle dotarł do niego cichy, przytłumiony odgłos. Do tej pory lekko oklapnięte po bokach głowy uszy natychmiast się uniosły, w poszukiwaniu jego źródła. Ferren obrócił głowę, spoglądając w stronę z której ów dźwięk nadszedł. I rzeczywiście, po niedługiej chwili dotarł do niego metaliczny brzęk, mniej więcej z tego samego kierunku, za którym zaraz nastąpiło głuche i przytłumione zderzenie. Ferren ze swojej pozycji jednak nie widział nic, co mogłoby mu wyjaśnić co właśnie usłyszał. Podejrzewał jednak że wiedział co się wydarzyło... I wcale mu się to nie podobało. Miał wrażenie jednak, że osoba ta może coś wiedzieć. Gdyby tylko nie fakt, że do tej pory nikt inny właściwie się nie pojawił, najpewniej nawet by się nie zastanawiał nad rozejrzeniem się w tamtej okolicy. W tym wypadku jednak chyba nie miał żadnego wyboru.
Lisołak, podpierając się lewą ręką, podniósł się z powrotem na dwie łapy. W nogach poczuł silny ból wynikający z odrętwienia, czuł jednak że już niedługo mu przejdzie, kiedy tylko się porządnie rozprostuje. W zaledwie paru niezbyt zgrabnych ruchach znalazł się na bocznej krawędzi swojego dachu. Już miał spuścić się w dół i zacząć zmierzać po wyżłobieniach w kamieniu ku ziemi, kiedy nagle kątem oka wyłapał jakiś ruch. Ferren w jednej chwili skulił się tam jak stał, starając się pozostać jak najbardziej niewidocznym i zatrzymując się w bezruchu.
W jednej z bocznych uliczek lisołak zdołał dostrzec jakąś postać w ciemnej szacie z kapturem założonym na głowę. Osoba ta była tak zaabsorbowana była rozmową z kimś w całkiem przyzwoitej i chyba niezbyt taniej zbroi, że nawet nie spostrzegła poruszenia na dachu. Strażnik również sprawiał wrażenie nieświadomego jego obecności. Jednakże osobą, która naprawdę go zaciekawiła, była odwrócona do niego tyłem zakapturzona sylwetka. Nie wyglądała mu za bardzo na kogoś, kto mógłby nie mieć żadnego znaczenia. Więcej nawet, po gestach żołnierza dało się stwierdzić, że trochę się jej bał. Widać było jednak, że starał się trochę przeciągać rozmowę, możliwe że obawiając się jej zakończenia. Ferren wprawdzie nie słyszał jej bardzo dokładnie, jednak był całkiem pewien faktu, iż zakapturzony osobnik jest kobietą. Zdołał także ustalić, że osoba ta szuka kogoś, choć bynajmniej nie po to żeby pójść z nim potem na kufel piwa. Z rozmowy wynikałoby że to jakiś zbieg... Miałoby to nawet trochę sensu, biorąc pod uwagę to iż konwersowała ze stróżem prawa. Faktem jednak było, że to ona płaciła jemu, a nie na odwrót. Świadczyło to bez najmniejszych wątpliwości, że kobieta pracowała sama, całkiem możliwe iż nie do końca w zgodzie z ogólnie ustalonymi regułami... Istniała szansa, że da się ten fakt jakoś wykorzystać. Tym bardziej, jeżeli coś wiedziała.
Nagle rozmowa tamtej dwójki została sprowadzona do przedstawienia jakiejś oferty. Ferren czujnie nadstawił uszu i przysunął się odrobinę bliżej krawędzi dachu, żeby lepiej słyszeć ich słowa. Nie chciał przepuścić możliwej okazji, żeby dowiedzieć się czegoś interesującego. Informacje zawsze były i będą na wagę złota, więc głupotą byłoby się nie wsłuchać. Kiedy jednak w rozmowie padło jego imię, sierść na karku lekko mu się zjeżyła. Skąd ten drab mógł je znać? Skąd tak dużo o nim wiedział? Ferren był pewien, że bardzo uważał podczas wchodzenia do tego miasta, by zostać dostrzeżonym przez jak najmniej osób, a także nie zdradzić swej tożsamości. Czyżby i tutaj wywieszono za nim list gończy? Lisołak był prawie pewien że zdołał się wymknąć ewentualnemu pościgowi. Ponadto, kiedy był w drodze, ani razu nie minął go na niej jeździec, który mógłby przekazać jakąś wiadomość. To znaczyło, że prawie na pewno nikt tutaj nie powinien o nim wiedzieć. Wątpił, by informacja podróżowała tak szybko... No chyba że komuś tak zależało na nim, że użył magii. Ferren wzdrygnął się na tę myśl. Jeżeli było coś, czego nie znosił bardziej niż mieć na ogonie połowę miejskiej straży, to na pewno byli to wrodzy mu czarownicy. Nigdy nie było wiadomo, czego można się było po nich spodziewać, a to właśnie było w tym wszystkim najgorsze.
Generalnie okazało się, że lisołak był nadzwyczaj ważną osobistością w tych okolicach. Nie tylko był poszukiwany przez straż (przynajmniej jej część), ale jeszcze najwyraźniej miał kontakty z niejakim Salazarem (kimkolwiek by on nie był), a także znał miejsce jego obecnego pobytu. Ferren przypuszczał, że musi to być ktoś bardzo ważny. Dlaczego jednak powiązano jego z owym jegomościem, pozostawało dlań kwestią niewyjaśnioną. Nie zamierzał jednak tego za bardzo dociekać. Jeżeli teraz się nie dowie, to zapewne jeszcze będzie miał ku temu okazję. Chociaż z drugiej strony, to chyba raczej wolałby się nie dowiedzieć, okazałoby się to na pewno o wiele mniej problematyczne.
Rozmowa zdawała się już powoli zmierzać ku końcowi, zwiastując mu rychłą potrzebę ukrycia się. Ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili chciał było pokazanie się łowczyni. Jeżeliby tylko zdołała go schwytać, zapewne oznaczałoby to dla niego rychły koniec. Oczywiście, gdyby zgodził się na współpracę, to może zdołałby jej potem jakoś zbiec, chociaż zdecydowanie wolałby raczej do tego nie dopuścić. Jego zdaniem byłoby to stanowczo zbyt niebezpieczne. Powoli i ostrożnie zaczął się wycofywać z powrotem w stronę komina, uważając przy tym żeby nie zdradzić się jakimś dźwiękiem. Na pewno na razie wolałby pozostać w ukryciu. Cały czas miał kobietę i strażnika na oku, nie chcąc przypadkiem pozwolić im dostrzec ruchu. Na szczęście dla niego jednak nic nie zauważyli ani nie usłyszeli, sądząc po tym że żadne z nich nie wykonało żadnego gwałtownego ruchu. To bardzo dobrze. Ferren skulił się na swoim dachu i szczelnie okrył płaszczem, a następnie zastygł w bezruchu. Teraz nie było nawet mowy o tym, żeby ktokolwiek go tutaj zauważył. Potem czekał, mając nadzieję na to, że będzie jeszcze tej nocy miał okazję dokończyć to, co już zdążył zacząć.
Awatar użytkownika
Eldrizze
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Mroczny Elf
Profesje: Inna
Kontakt:

Post autor: Eldrizze »

        Rześkie powietrze przyjemnie szczypało w skórę. Ciało elfki, choć wykute w chłodzie Podziemi, stworzone było do wysokich temperatur. Niemniej lubiła to uczucie, gdy skóra czerwieniła się od przenikliwego zimna. Jak gdyby ktoś wbijał w nią setki cieniutkich igieł. To ją pobudzało, otrzeźwiało umysł i ciało. Stawała się bardziej czujna.
        Gwiazdy migotały szybko i uporczywie. Te białe dziury, fosforyzujące plamy na sklepieniu, były tak daleko, że aż niepokojąco. Każdego dnia Eldrizze marzyła o ciemnej skale ponad jej głową. Twardej, pewnej, niezmiennej. Tutaj budynki mogły nieskończenie długo piąć się w górę, a w każdym ich zakamarku, na każdym dachu, i w każdym oknie czaić się mógł popiskujący nietoperz. Nietoperze zaś należało przepędzać. Elfka zacisnęła dłonie, rozglądając się uważnie dookoła. Temperatura znów gwałtownie się podniosła. Z niemal kilku stopni, zrobiło się niemal 40.
        Eldrizze dobrze wiedziała, że mogła być śledzona, czy też ktoś przypadkiem mógł ją podsłuchać i chcieć wykorzystać informacje. W tak dużych miastach, zawsze wielu było chętnych. Nawet w nocy Meot nie spało. Chciała więc zmusić potencjalne nietoperze do ujawnienia się. Już podczas rozmowy zarejestrowała dźwięki jakiś rozrachunków na tej samej ulicy. Mogło to oznaczać, że miejsce w którym się znajdowała było uczęszczane częściej, niż chciała. Oczywiście liczyła się z niebezpieczeństwem przebywania w pobliżu domostwa ważnej osobistości, jednak niepożądane były jakiekolwiek inne obecności. Nie miała jednak wpływu na plany każdego stworzenia, przypadkowo znajdującego się w tym samym miejscu co ona.
        Cały czas była zwrócona w stronę wzniosłego zabudowania, dlatego szybko dostrzegła mdłe światło w jednym z okien. Po chwili dojrzała również blask pochodni w rękach dwóch strażników. Coś przyciągnęło ich uwagę i skłoniło do ruszenia ze swoich zwyczajowych miejsc. Najwyraźniej nawet ktoś z domowników poczuł się niepewnie. Elfka zaś mając świadomość niedalekiej i nie tak dawnej potyczki, miała wrażenie, że i ona nie jest sama. Rozejrzała się wokół uważnie badając obie strony zaułka oraz dachy nad nią. Przez chwilę miała nawet wrażenie, że coś dostrzegła. Jakiś ruch, jaśniejszą plamę... Wtedy jednak zgrzyt otwieranej furtki zmusił ją do odwrócenia się i odejścia w przeciwną stronę. Pozwoliła temperaturze wrócić do normy. I tym razem nie próbowała uciekać, być całkiem niewidoczna. Niemniej jej ciemna sylwetka była widoczna krótko i dla strażników równie dobrze mogła być jednym z wielu nocnych przechodniów.

        Cienka skórka butów była tak wyprawiona, że idealnie dopasowywała się do stóp właścicielki. Jedynym dźwiękiem jakie wydawało obuwie było głuchymi uderzeniami obcasów o bruk.
        W jaki sposób miała odnaleźć Ferrena? Komendant powiedział, że ma być czujna. Wątpiła jednak, by złodziej sam wpadł jej w otwarte ramiona, gdyby je tylko rozłożyła. Musiała coś działać, skontaktować się z obecnym półświatkiem, o ile ten nie działał w pojedynkę. Jeśli druga opcja była prawdziwa, to oczekiwanie i czujność faktycznie mogły być najlepszą radą. Do kradzieży dochodziło często, a któraś z nich zapewne będzie sprawką lisołaka. Zatem należało wpierw dowiedzieć się co nieco o nim samym. W jaki sposób pracuje, co go wyróżnia, co zwykle bierze na cel i w jakich okolicznościach. Nawet jeśli nie będzie działał sam, te informacje będą wymagane do identyfikacji. Całość oznaczała częstszy kontakt ze stróżami prawa, co wcale jej nie cieszyło, jednak nie miała wyboru. Albo z półświatkiem, co wcale nie wydawało się przyjemniejsze. To, że ostatnie poszukiwania zmuszały ją do częstszego kontaktu z nim, nie oznaczało, że wolała jego reprezentantów od przedstawicieli władz. Wiele zasad, którymi kierowali się osobiście i w swych profesjach były wspólne również dla mrocznych elfów i szanowane... Jednak szkodzenie społeczeństwu, zdrady własnego narodu i bezcelowe (nawet przyjemność zadawania bólu powinna nieść ze sobą coś więcej) przelewanie krwi rodaków wykraczało poza granice jej zrozumienia. Dlatego wielokrotnie decydowała się na interesy z drugą, jaśniejszą stroną miasta, gdyż w ich przypadku przynajmniej mogła być pewna ich intencji. A w przypadku odstępstw od normy, łatwiej takimi było manipulować. Co za ironia. Oczywiście, że tak. Powierzchnia cuchnęła brudem grubszym niż w jakiejkolwiek części Podziemi. Jej mieszkańcy rozcinali ją, wysysali krew i brudzili ranę własnymi odchodami. W odnodze głównej ulicy, którą szła elfka cięto właśnie nadzieję na czystość stworzenia ziemskiego.
         Elfka zatrzymała się i odwróciła głowę w stronę intensywnie – w porównaniu z otoczeniem – jasnego obiektu pomiędzy dwoma budowlami. Jak się okazało była to szata mężczyzny, o włosach jeszcze jaśniejszych od odzienia. Klęczał przy innym człowieku i... najwidoczniej leczył go, jednak z pewnością nie za pomocą bandaży, lecz magii. Cierń, rozrywający skórę. Szlachetny, za pewne z osobistą misją służenia innym – to się ceniło. Jednak ważne było również komu się pomoc niesie. Gdyby to mroczne elfy panowały na tym świecie, uznano by, że przyczynia się do zarazy zła świata. Leczył człowieka. W dodatku na tyle słabego, by znaleźć się w takim stanie. Najpewniej przedstawiciela wrzodów na ciele społeczeństwa.
        Chyba jej nie zauważył, bo po uleczeniu osobnika, ruszył dalej, a ona idąc główną ulicą ruszyła równolegle w tę samą stronę. Wcale nie zamierzała śledzić czarodzieja, którym najpewniej był mężczyzna. Traf jednak chciał, że po chwili znów go zobaczyła. Tym raz zwrócony był w jej stronę. Zobaczyła jak zamyka oczy kolejnej ofierze jakiegoś wydarzenia. Najpewniej słyszanej niedawno potyczki. A blondyn musiał mieć nietypowe szczęście. Czyżby zatrzymywał się zawsze przy każdym potrzebującym, nawet tym bez nadziei? Czy może to one zatrzymywały jego? Eldrizze mimowolnie zainteresowała się tym obrazem. Widziała już wiele, dobrze poznała ten spalony słońcem świat. Wciąż jednak intrygowało ją żałosne położenie jego mieszkańców i to jak bardzo próbowali być go nieświadomi. Nawet nie zastanawiali się kim właściwie są.
        Eldrizze stała naprzeciw obiektu współczucia. Ogniste tęczówki lśniły w mroku nocy, źrenice połykały grę cieni z jednego punktu naprzeciw. Chwilowe zamroczenie starło jej możliwość posiadania świadomości tego jak wielki wpływ na jej plany miała ta jedna chwila zwłoki. Gdyby tylko szła, nie zatrzymując się, jak planowała... Cóż, wtedy najpewniej ugrzęzłaby w bezruchu jeszcze bardziej.
Awatar użytkownika
Jane
Szukający Snów
Posty: 174
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Skrytobójca , Zabójca , Szpieg
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Jane »

        Zimne powietrze uderzyło w Jane z impetem, kiedy tylko wyszła na zewnątrz. Ludzie potrafią ją zaskakiwać. Jeden ze strażników wyraził aż zbyt jasną pogardę do zamordowanego szlachcica, reszta natomiast, zapewne niżsi stopniem, bali się podważyć jego słowa. Elfka oparła się o budynek i westchnęła, uśmiechając się.
Świat jest zepsuty, a mówią, że to my jesteśmy ci źli, pomyślała. Widocznie człowiek pozornie dobry musi wiedzieć, kogo ma oskarżyć w razie napływu złych pokus. Śmiechu warty dramat.
        Elfka zarzuciła na głowę kaptur, zlewając się z szarawym kolorytem budynków. Poruszała się wśród nielicznych, którzy wyszli z domu o tak późnej i niebezpiecznej porze. Głupota ludzka przerasta inne rasy. A więc Jane musiała radzić sobie sama.
        - Proszę poczekać! - Początkowo się nie odwróciła, ponieważ krzyk ten zlewał się z szeptami pozostałych przechodniów. Równie dobrze ktoś mógł wołać jednego z klientów, który poszczycił się pojemną sakiewką. Jednakże gdy kroki stały się głośniejsze, Jane odwróciła się szybko. Jeden ze strażników, bodajże ten, który obserwował ją zza drzwi, kiedy wychodziła, podbiegł do niej. Dyszał jak po przebiegnięciu całkiem sporego dystansu, mimo że od siedziby dzieliło ich zaledwie kilkaset metrów.
        - O co chodzi? - zapytała, zniżając ton głosu.
        - Urlich był krewnym mojego przyjaciela. Bardzo dobrze się ze sobą dogadywali. Wymienię się z panią informacjami. - Nie owijał w bawełnę, co zaskoczyło Jane, ale również ucieszyło. - Pod jednym warunkiem. Powie mi pani, skąd pani to wszystko wie. I po co pani te wszystkie informacje.
Jane nie dała po sobie poznać, jak bardzo te warunki jej nie pasowały.
        - A do czego przyda się panu ta wiedza? - Elfka zacisnęła w kieszeni pięść wokół pierścienia z wyrytymi nań inicjałami JLV. Poczuła nagle, jak jej dłoń zamyka się na obietnicy, którą złożyła sobie nie tak dawno. Odnajdzie pozostałe pierścienie. I swoich kompanów. Taki jest jej cel.
        - Nie mogę pierwszej lepszej osobie sprzedawać poufnych danych. Muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia - odparł mężczyzna. Jego mina wskazywała na to, że nie kłamał. Był poważny, co odczuła chyba cała ulica.
        - W porządku. - Jane wzruszyła ramionami. - Poszukuję mojego przyjaciela, który został nieszczęśliwie w coś wplątany. Podobno nijaki Khal go widział ostatnio. Jak pan widzi, latam tak od osoby do osoby. Pan też tak czasem ma na służbie?
        - Dlaczego nie zawiadomiła pani straży wcześniej?
Bo was gówno obchodzi los innych ludzi, waszym priorytetem jest tylko sprawiać pozory, że pracujecie, choć to nie padło z ust kobiety, każdy mógł wyczytać to w jej minie zakrytej pod cieniem kaptura.
        - Sprawa została już zgłoszona dawno w moim mieście. Niestety, widocznie straż w Meot bardziej się przejmuje losem mieszkańców niż tam.
Strażnik widocznie nie chciał uwierzyć swej rozmówczyni. Nie mógł jednak posądzić jej bezpodstawnie o kłamstwo. W tej chwili został wręcz zmuszony do odpowiedzi.
        - Khal ma do czynienia z jakąś szajką złodziejską, którą od dawna tropimy. - I ciekawe, dlaczego nie możecie znaleźć. - Ostatnio, według raportów, często widuje się go u podnóży gór. Nie jestem w stanie stwierdzić, gdzie dokładnie przebywa.
        Słowa strażnika można nie tyle przyrównać do kłamstwa co do prostego przekształcenia prawdy. Jane przygryzła wargę, uśmiechając się cynicznie. Ludzie jednak nie są takimi idiotami. Skoro on dostał ledwo połowę, ona nie może mieć więcej.
        - Zaułek trzy kilometry od domu Urlicha, blisko lasu. - Nie dodała nic więcej, tylko odwróciła się i poszła dalej. Układ został zawarty.
Niech teraz tylko śmierć pozbędzie się problemu.

***

        Strażnik odetchnął z ulgą, kiedy tajemnicza kobieta odeszła. Wydawała się groźna, niebezpieczna, lecz on nie mógł zostawić sprawy śmierci Urlicha. Musiał dowiedzieć się, co się stało. Zapomniał jednak o swoim drobnym błędzie. Upewniony, że wszystko wie, trwał w tym błogim stanie, aż nie zawiał wiatr, który zaś otrzeźwił mu umysł.
        “A skąd to wszystko wiesz?” padło. To pytanie padło podczas tej rozmowy, lecz nie podano odpowiedzi. Mężczyzna spanikował. Przez chwilę nie wiedział, czy lepiej jest zapaść się pod ziemię z własnej głupoty, czy jednak chwalić swą rozmówczynię za spryt.
“Poszukuję mojego przyjaciela, który został nieszczęśliwie w coś wplątany. Podobno nijaki Khal go widział ostatnio. Jak pan widzi, latam tak od osoby do osoby”. Strażnik uważnie analizował rozmowę. Zmusiła go do zadania regulaminowego pytania. Zagadywała go o wszystko. Unikała odpowiedzi.

Wykiwała go.

        - Na Prasmoka… - wymamrotał, odwracając się. Musiał uciekać. Zwrócił na siebie uwagę mieszkańców, gdy wystartował z miejsca jak poparzony. Zaczął biec z powrotem do bezpiecznej przystani.
Na marne. Śmierć już wie, kto umrze tej nocy.
        Strażnik jednak walczył o życie. Choć to tylko bieg, on doskonale wiedział, że to może go ocalić.
Gdy znalazł się w pomieszczeniu władz, odetchnął z ulgą. Tutaj nic mu nie grozi, za dużo świadków. Och, jak bardzo się mylił. Gdy tylko wyszedł na korytarz, śmierć już czekała. Obcasy stukały o drewniane podłoże, ale nikt inny tego nie słyszał. Serce podeszło mężczyźnie do gardła. Nic już nie mogło go ocalić. Zasłony powiewały na wietrze przy otwartym oknie. Krew polała się z poderżniętego gardła, z którego w żaden sposób nie mógł wydostać się krzyk.
A śmierć zniknęła.

***

        Jane powoli szła w kierunku, który wskazał jej strażnik. Pasowałoby, aby się pospieszyła. Kto wie, kiedy wywieszą listy gończe? Nie zwróciła nawet uwagi na kobietę o białych włosach, którą minęła na ulicy. A powinna, oj, bardzo powinna. Od tajemniczej ciemnoskórej emanowało niebezpieczeństwo, lecz Jane skupiona była na utrzymaniu kamiennej twarzy. Przecież nie może pokazać, jak bardzo się cieszy z udanego zabójstwa.
Nieświadomie też zmierzała z powrotem do tego miejsca. Aby najszybciej dostać się w góry, musi ponownie przejść przez uliczkę, w której zabiła swych towarzyszy morderstwa.
Awatar użytkownika
Riordian
Szukający drogi
Posty: 34
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Wędrowiec , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Riordian »

        Ktoś mógłby pomyśleć, że Riordian wręcz szukał wszelkiej okazji do pomocy innym. Może... może podświadomie coś faktycznie w tym tkwiło, sam jednak uważał, że idzie po prostu tam, gdzie go poniosą myśli. A jeżeli podczas jego wędrówki będzie okazja, w której będzie mógł coś zrobić? Komuś pomóc? Wykorzysta ją, bo to jest to, co robić powinien każdy dobry osobnik. Nie szukał obiektów potrzebujących pomocy, jeżeli na coś trafił, to pomagał. Wiedział, że w całej Alaranii jest wiele cierpienia, nawet w tej sekundzie wielu cierpi głód, cierpi z powodu jakiejś choroby, lub z innej przyczyny. Wszystkim pomóc nie może. Nawet nie tylko dlatego, że to jest po prostu niemożliwe, bo musiałby być w wielu miejscach na raz. Gdyby wszyscy byli zdrowi, śmiertelność byłaby o wiele niższa. A śmierć to jest coś naturalnego przecież. Śmierć to część życia, ta ostatnia część, bo to takie zakończenie, ale jednak jakąś częścią jest.
        Riordian oczywiście nie zwrócił uwagi na to, że ktoś mógłby iść równolegle do niego. Oczywiście brał pod uwagę to, że Ci, którzy tak urządzili tych ludzi mogą być nadal w okolicy, z drugiej jednak strony ten "szósty zmysł", nie powiedział mu, że tak jest. A Riordian temu szóstemu zmysłowi jak najbardziej wierzył. Tak, kolejną cechą tegoż czarodzieja była niewątpliwie ufność. Wiele razy to, ze ufa innym aż za bardzo wywiodło go na manowce, narażając niejednokrotnie na niebezpieczeństwo. On jednak nie potrafił się wyzbyć tej cechy. Ludzie z natury są wierni i ufni. Drugą stroną monety jest to, że łatwo ulegają złemu, czy pokusom.
        Rozejrzał się dookoła siebie. Co miał teraz właściwie zrobić, co uczynić? Nie miał pomysłu. Znaczy… On dość często nie miał pomysłu co zrobić dalej, ale cos jednak samo wychodziło. Mówiąc prosto, jego życie toczyło się dość spontanicznie. Był jednym z niewielu czarodziei opiekunów, którzy naprawdę wychodzili naprzeciw całemu światu, żeby wykonywać swoje powołanie. Większość z nich przecież zamieszkiwała głęboko ukryte bory, gdzie nie musieli się z drugiej strony niczym większym martwić. Riordian był pośród „swoich” tym… dziwnym. Bo nie potrafił żyć w tym niewielkim zamknięciu. Normalni ludzie zresztą też potrafiliby go postrzegać, jako tego dziwnego. Nawet teraz, kiedy już wstał i się wyprostował, pokuśtykał ku najbliższej ścianie, żeby móc się o nią oprzeć plecami i pogrążyć w myślach.
Awatar użytkownika
Ferren
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Lisołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Ferren »

Nim jeszcze zatrzymał się w bezruchu, wzrok lisołaka przez chwilę spoczął na dachu sąsiedniego domu. Spostrzegł tam odpoczywającego, lecz wciąż czuwającego nocnego ptaka. Najprawdopodobniej to drobny ruch zwrócił jego uwagę. Ferren nie potrafił jednak odepchnąć od siebie wrażenia że już wcześniej widział dokładnie tego samego sokoła, pomimo że zdawało mu się to głupie. Wiedział przecież, że to najpewniej zwykły ptak, który dokladnie tak jak on spostrzegł ruch w niespodziewanym miejscu. Sam fakt jednak że sokół zdawał się go obserwować, wywołał w nim krótką falę dreszczy.
Ferren jednak nie miał dość dużo czasu aby kontemplować nad motywami przypadkowo zauważonego ptaka, podczas gdy tuż pod nim znajdował się znacznie bardziej niebezpieczny problem. Dziwna łowczyni już jakąś chwilę temu zakończyła swoją rozmowę i zaczęła ostrożnym krokiem przechodzić pomiędzy domami, rozglądając się bardzo uważnie, jakby bojąc się że ktokolwiek mógł podsłuchać jej rozmowę ze strażnikiem. Wiedziała że nie wyszłoby jej na dobre gdyby ktoś niepożądany dowiedział się o jen planach. Ferren właściwie nawet po części to rozumiał. Nie zawierał wprawdzie w swoim życiu zbyt wielu kontraktów spod ciemnej gwiazdy, lecz wiedział, jak mocno wtedy instynkt nakazuje ostrożność. Jej zachowanie było właśnie takie, jak się tego spodziewał - była lekko przestraszona posiadaniem nowego sekretu. Widać to było nawet pod jej wciąż dostrzegalną, niby nonszalancką postawą. Ciekawe jak zareagowałaby na wieść, że osoba na którą przyjęła zlecenie nie tylko o tym wie, ale nawet osobiście była przy zawieraniu owego kontraktu. Przez chwilę nawet w jego umyśle zakiełkował pomysł, aby się ujawnić, tutaj i teraz. Zeskoczyć na nią z góry, kiedy się tego nie spodziewała, obalić na ziemię i... tam właśnie myśl się urywała. W tym sęk, że nie wiedział, co mógłby zrobić dalej. Jak miałby przekonać ją, żeby nie próbowała mieszać się do jego życia? Nawet gdyby groził jej bronią, niezależnie jaką, nie było żadnej gwarancji że go nie zdradzi zaraz gdy tylko ten się odwróci. Nie, jego instynkt samozachowawczy wyraźnie podpowiadał mu żeby nawet nie próbował się do niej zbliżać. Miał dziwnie nieprzyjemne przeczucie, że nie skończyłoby się to dobrze, nawet pomimo posiadanego przez niego elementu zaskoczenia.
Nagle stało się coś dziwnego. Lisołak prawie natychmiast wyczuł zmianę, lecz w pierwszej chwili nie wiedział dokładnie jaką. Oczami szybko zlustrował otoczenie, podczas gdy jego uszy lekko się uniosły w poszukiwaniu czegoś podejrzanego, co zakłóciło obecny porządek rzeczy. Dopiero moment później zorientował się, że gwałtownie robi się coraz to cieplej. Ferrenowi zupełnie się to nie podobało. Zwykle o tej porze powietrze było przyjemnie chłodne, poruszane lekkim wiatrem. Tymczasem jednak temperatura wzrosła już do wartości porównywalnej z łatwością do tej, którą obserwować można w słoneczny dzień. Nie było jednak żadnego dodatkowego światła. Zupełnie tak, jakby ktoś postanowił nagle rozpocząć dzień, lecz zapominając zapalić otwarte oko Prasmoka. Minęła kolejna chwila, nim Ferren zdołał zlokalizować źródło tejże anomalii. Znów to właśnie ruch sprawił, iż dostrzegł czym, czy też raczej kim ono jest. Nieregularny i zdecydowanie nienormalny ruch palców łowczyni był dla niego aż nadto wymowny. W okolicy nie było nikogo innego, kto mógłby coś takiego zrobić. Za winą kobiety przemawiał również fakt, że zdawała się nie zauważać wciąż narastającej temperatury. No to cudnie. Polowała na niego wiedźma.
Ferren w zasadzie nie wiedział, w jaki sposób powinien zachować się w tej sytuacji. Czy powinien przed nią uciekać po mieście, bawiąc się z nią w kotka i myszkę przez najbliższe miesiące? Może lepiej byłoby jednak natychmiast uciekać poza miejskie mury? W końcu w zasadzie nie było wiadomo czy nie miała tutaj jakiegoś dobrego informatora, więc nie było żadnej pewności że mógłby się przed nią dobrze ukryć. Pozostawała jeszcze jedna, bardziej radykalna opcja, do której lisołak się skłaniał, nawet pomimo faktu iż zwykle jak najbardziej to możliwe stronił od tego typu rzeczy, choć niestety nie zawsze było to możliwe. Kiedy tylko o tym pomyślał, w jego umyśle nagle pojawił się obraz spowitej bólem twarzy człowieka, który rozpaczliwie starał się złapać oddech dławiąc się własną krwią. Ferren doskonale pamiętał jak to wszystko się wydarzyło i nic co robił nie pozwalało mu o tym zapomnieć. Nawet pomimo tego, że nie miał innego wyboru.
Lisołak potrząsnął głową, starając się pozbyć choć na chwilę tego okropnego obrazu ze swoich myśli. Musiał działać teraz, musiał coś zrobić. Lekko rozdygotaną dłonią uchwycił swój łuk, z zamiarem zdjęcia go z pleców. Zawahał się jednak na chwilę. Czy na pewno chciał to zrobić? Czy nie dałoby się jakoś inaczej? Ferren nie potrafił podjąć tej decyzji. Nawet nieustannie wzrastające ciepło otoczenia nie potrafiło przekonać go o słuszności tego działania. To było coś zupełnie innego niż zwykła kradzież. To było zdecydowanie coś więcej... Ale wtedy przypomniał sobie, dlaczego chciał to zrobić. Ona będzie go szukać, a kiedy już znajdzie, raczej nie będzie miał z nią zbyt wielkich szans, jeżeli będą jakiekolwiek. Jeśli miałby się jej pozbyć, to teraz miał ku temu idealną okazję. Możliwe że o nim nie wiedziała, może nie była gotowa. Nie wiedział, do czego ta wiedźma mogła być zdolna poza operowaniem ciepłem, ale na pewno nie chciał pozwolić jej testować te umiejętności na sobie. Jego uścisk na broni wzmocnił się, a lisołak wyćwiczonym ruchem wysunął łuk przed siebie. Jego dłoń dalej odrobinę drgała, jednak teraz prawie już niezauważalnie. Kobieta była zbyt dużym zagrożeniem żeby mógł to zignorować. Drugą łapą powoli sięgnął do kołczanu, wysuwając zeń strzałę. Przez króciutką chwilę dopadły go wątpliwości, czy ten w zasadzie niewielki metalowy grot zamocowany na kawałku drewna jest w stanie chociaż zranić wiedźmę, zaraz jednak odgonił od siebie tę myśl. Założył końcówkę pocisku na cięciwę, po czym powoli naciągnął, nie pozwalając, by wydobył się z niej charakterystyczny dźwięk.

Nagle lisołak usłyszał głośne odgłosy kroków osób odzianych w metalowe chodaki, które w szybkim tempie zbliżały się zarówno do niego jak i do wiedźmy. Było bardzo niskie prawdopodobieństwo, żeby był to kto inny jak strażnicy miejscy. Sądząc po odgłosach to praktycznie biegli. Ferren nie był do końca pewien, gdzie zostali wezwani ani po co, ale szczerze wątpił, by wybrali się na przyspieszony patrol z własnej inicjatywy. Może chodziło im o wiedźmę? Czyżby naprawdę to z nią mieli jakiś problem? Chyba że... chyba że ona tak naprawdę o nim wiedziała. To zaklęcie, które rzuciła mogło jej przecież powiedzieć gdzie on jest. Co jeśli jakoś skomunikowała się z tamtym komendantem, czy jakkolwiek by się on tam nie nazywał z którym zawarła układ? W takim wypadku ci strażnicy biegli tutaj... po niego. Lisołak miał ogromną ochotę zakląć, lecz jako iż nie miał co do swojej teorii całkowitej pewności zdołał jakoś się powstrzymać, żeby nie kusić losu. W momencie schował strzałę z powrotem do kołczana i po chwili umieścił łuk z powrotem na plecach. Jeżeli to o niego chodziło, powinien się stąd jak najszybciej ulotnić, a powszechnie wiadomo, że z bronią w dłoni nie biega się najlepiej. Niespecjalnie zwracał już uwagę na to, czy ktoś dostrzeże jego ruch czy też nie, teraz musiał jak najszybciej się stąd zwinąć. Szybkim ruchem uniósł się w górę, po czym przeskoczył na drugą stronę dachu. Zbiegł szybko do jego krawędzi, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu drogi w dół. Przed nim była dość szeroka ulica, za którą znajdował się kolejny rząd budynków mieszkalnych, podobny do tego na którym sam się teraz znajdował. Pierwszy dach po lewej stronie jednak był trochę niższy od tego na którym teraz był...
Ferren, nie zwlekając zbyt długo, ocenił odległość pomiędzy obydwoma dachami. Nie wydawało się zbyt daleko, choć raczej nie był w stanie na niego wskoczyć. Zamiast tego jednak był prawie pewien, że zdołałby chwycić się krawędzi. Stamtąd natomiast było już całkiem niedaleko do ziemi. Nie zwlekając już ani chwili dłużej zerwał się w lewo, chcąc nabrać prędkości, po czym wybił się z krawędzi. Przez krótką chwilę pęd powietrza rozwiał mu całe futro i nieomal zdołał nawet zerwać z niego płaszcz. Z jakiegoś powodu ten jednak utrzymał się na nim aż do końca niedługiego lotu. Zaraz potem Ferren odczuł mocny wstrząs kiedy jego dłonie zderzyły się z krawędzią tuż nad jego głową, a on sam dość niezgrabnie rozbił się o ścianę. Na całe szczęście zdążył odwrócić pysk w bok, w innym wypadku bowiem mogłoby się to dla niego skończyć połamaną szczęką. Lisołak wisiał tam tak przez sekundę, kiedy ból jeszcze mocno się rozprzestrzeniał po jego ciele i nie pozwalał wypuścić z łap trzymanej półki. Dopiero potem Ferren zdołał zmotywować się perspektywą nadciągającego za nim pościgu i pozwolił krawędzi się wyślizgnąć a następnie spadł o kolejnych paręnaście stóp, tym razem jednak lądując na czterech kończynach, czyli tak jak chciał tego dokonać. Lekki, promieniujący ból pojawił się w jego nogach, na szczęście nie było to nic poważnego. Lisołak wiedział już że po tym zeskoku raczej nic mu nie będzie. Gorzej prawdopodobnie byłoby, gdyby właściciele zbliżających się dramatycznie szybko kroków zdołali go zauważyć, a co gorsza złapać. Ferren nie zamierzał do tego dopuścić w najbliższym czasie, toteż rzucił się przed siebie do przodu, po czym wpadł w jakąś uliczkę i skręcił w prawo. Przebiegł pod czyimś mokrym, zostawionym na noc na sznurze praniem i przeskoczył przez jakieś ogrodzenie, nieomal rozrywając swój płaszcz o jego ostrą, wystającą część. Potem skręcił w lewo, potknął się na jakimś kamieniu, lecz mimo to jakoś utrzymał równowagę. Dalej jednak nie czuł się bezpiecznie toteż ruszył dalej. Po drodze obszczekał go jakiś pies, od którego Ferren odruchowo odskoczył i nawet się nie zatrzymał. Pies jednak z jakiegoś powodu nie próbował go gonić, najwidoczniej zbyt zajęty swoimi własnymi sprawami. Lisołak obejrzał się krótko za siebie, upewniając się, że jest bezpiecznie, po czym zakręcił ostro za jakimś budynkiem.
Wtedy właśnie z całym swoim impetem zderzył się z czymś tuż za rogiem, czego się zupełnie nie spodziewał. Zderzenie jednak nie było jakoś szczególnie twarde, przeciwnie wręcz. Ferren niemalże odbił się do tyłu, po czym dla zachowania równowagi cofnął jeszcze o dwa kroki. Zamknął na chwilę ślepia, po czym potrząsnął łbem, próbując jakby otrząsnąć się z tego dziwacznego uczucia, jakie go właśnie ogarnęło. Dopiero kiedy otworzył oczy, zorientował się że to, z czym się zderzył i co wcześniej wziął za rzecz, było w rzeczywistości kobietą. Lisołak już miał pospiesznie wymruczeć przeprosiny i pobiec dalej, kiedy nagle niczym młot uderzyło go na kogo właśnie spogląda.
Nie była to wprawdzie jakaś osobistość czy coś tego rodzaju, właściwie to nawet wręcz przeciwnie. Nie była jakoś szczególnie wysoka, ale nie była też zbyt niska, wciąż jednak trochę od niego wyższa. Miała bardzo zgrabną figurę i z samej postawy dało się wyczytać, że jest dość zwinna. Cała była ubrana w kolory czerni i granatu, nie wyłączając kaptura, który rzucał głęboki cień na jej bladą twarz, na której dało się dostrzec oszpecającą bliznę biegnącą przez policzek. Jej włosy, które w większości ukryte były pod miękkim materiałem kaptura, miały kolor intensywnej czerwieni, czyli taki którego nie spotyka się zbyt często. Całego obrazu dopełniała broń umocowana u pasa, prawdopodobnie jakiś miecz czy też broń podobnego rodzaju. Natomiast w powietrzu wokół niej unosił się lekki, trochę zamaskowany, metaliczny zapach, który trudno było pomylić z czymkolwiek innym. Ferren niemal od razu zorientował się co to jest. To musiała być krew. Lisołak wątpił jednak w to, żeby mogła należeć ona do niej. Ferren starał się nie myśleć o tym, czyja właściwie ona była, chcąc uniknąć nieprzyjemnych myśli. Skupił się raczej na tym, że kobieta była dokładnie taką osobą, za którą przez parę godzin rozglądał się ze swojego dachu dzisiejszego wieczoru, zanim pojawiła się tamta wiedźma.
- Zaraz... Przecież to ty, Eris! - wykrzyknął lisołak przyciszonym głosem, starając się nie być zbyt głośno, a jednocześnie zachować naturalność swojego głosu. Imię wprawdzie zmyślił na poczekaniu, jednakże teraz nie miał wiele czasu na zastanawianie się nad tym, czy rzeczywiście skądś ją znał czy też nie. Ważne jednak było to, że zwrócił jej uwagę i nawiązał jakiś tam kontakt. - Cały wieczór cię szukałem po tym jak dowiedziałem się, że jesteś w okolicy - dopowiedział, starając się jak najlepiej sprawiać wrażenie że już skądś się znają.
Ferren miał wrażenie, że coś usłyszał, toteż przekrzywił jedno ucho, nasłuchując z kierunku z którego tutaj przybiegł. I rzeczywiście z tamtego kierunku dobiegały odgłosy szybko przemieszczających się, opancerzonych butów. Lisołak spojrzał nerwowo w tamtą stronę, po zerknął z powrotem na dziewczynę. Teraz był już niemalże pewien że ci strażnicy chcieliby go dorwać.
- Eris, chodź! Musimy się stąd zmywać, tu nie jest bezpieczne miejsce na rozmowy! - syknął lisołak, starając się zachować jak największą dyskretność, po czym ponownie na krótko zerknął za najbliższy zakręt. W tej chwili jeszcze nikogo tam nie było, lecz jak długo jeszcze taki stan mógł się utrzymać?
Awatar użytkownika
Eldrizze
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Mroczny Elf
Profesje: Inna
Kontakt:

Post autor: Eldrizze »

        To było jakieś 40 lat temu... Na Wschodnich Pustkowiach. Eldrizze podążała śladem pobratymca, który podobno przebywał aktualnie gdzieś w Ruinach Nemerii. Podróżowała wtedy, jak zwykle, sama, na kupionym wierzchowcu. Przez wiele dni jechała, nie zatrzymując się w żadnym mieście, ani wiosce, bo też żadnych śladów cywilizacji nie był tam widać. Podróżowała głównie nocami, mając nadzieję, że mroczny brat również żyje tym cyklem. Większość zdrajców tak robiła. Przyzwyczajone do ciemności oczy potrzebowały wiele czasu, by zaakceptować taką świetlną bombę, którą każdego dnia otrzymywały istoty żyjące na powierzchni. A ten o którym Eldrizze się dowiedziała, uciekł z Podziemi zaledwie 5 lat wcześniej. Jeśli więc chciała spotkać się z nim w możliwie najłagodniejszy sposób, należało przybyć w momencie, kiedy czuje się najpewniej. Jakie więc było jej zdziwienie, gdy po przybyciu we wskazane miejsce, nie odznaczała żadnych śladów aktywności. Wszystko, poza sowami i wałęsającymi się dzikimi psami, wydawało się spać. A jednak nie można było powiedzieć, że nikogo tu nie ma. Ruiny, choć opuszczone pełne były życia. A budynek, który miał zamieszkiwać mroczny elf również nie był całkiem pusty. Drzwi były zamknięte, okna zasłonięte, ścieżka do głównych schodów wydeptana. A kiedy mimo wszystko włamało się do środka, wszędzie można było zobaczyć przedmioty codziennego użytku. W tym ślady bytności mrocznego elfa. Elfka zaczęła przeszukiwać dom. I gdy wydawało jej się, że w tej chwili nikogo nie znajdzie... Spadł na nią cios. Została sparaliżowana magicznym atakiem. Nie była w stanie się ruszyć, upadła na ziemię i jak przez mgłę zobaczyła tylko długą szatę, kostur i jasne włosy. Potem straciła przytomność. Kiedy się ocknęła była skrępowana zarówno fizycznie jak i magicznie. Wtedy zobaczyła twarz tego, którego szukała. Powiedział jej tylko, że nie zamierza wrócić i żeby wracała do świata cieni. Nie wróciła. Po raz kolejny została pozbawiona świadomości, a kiedy znów otworzyła oczy, znajdowała się już daleko poza Ruinami... Choć została pokonana i porzucona w jasny dzień na pastwę losu, wciąż żyła. I to zawsze był błąd. Wróciła do Ruin. Znów odnalazła budynek. Jednak w środku nie było już nikogo.

        Eldrizze nieco zbyt długo stała w miejscu patrząc na postać jasnowłosego czarodzieja. Jej oczy zwęziły się w wąskie szparki. Czy to mogła być prawda? Czy to był ON?. Wspomnienie porażki i misja zakonu zmąciła jej myśli, co było niedopuszczalne. Takie sytuacje doprowadzają do utraty kontroli, zejścia z obranej ścieżki. Nawet zmiana kursu zaledwie o stopę, mogła być rozpaczliwa w skutkach. A jednak elfka odwróciła się w stronę uliczki i powolnym krokiem ruszyła w stronę tamtego. Nie mówiła nic. Szła prosto w jego stronę, z dłonią przy biodrach i zaciętym wyrazem twarzy. Takiej szansie ciężko było odmówić.
        Wkrótce stała dwa metry od niego. Dumna, wyprostowana. Jak gdyby silniejsza niż 40 lat temu.
- Gdzie on jest? – wysyczała.
        Jednak czasu na odpowiedź było niewiele. Rozproszenie myśli oddalenie ich od głównego problemu ujawniło swoje skutki w postaci grupy uzbrojonych wilków zmierzających w ich stronę. Byli blisko. Spieszyli się. Gdzie? Z jakiego powodu? Eldrizze natychmiast przypomniała sobie niedawne spotkanie z komendantem. Nie było jednak czasu na zbyt długie rozmyślania. Niedługo zobaczą ciała. Jeśli zaś ona będzie stała nad jednym z nich tylko utrudni sobie misję.
        Eldrizze wypuściła głośno powietrze. Zatrzymywanie się nigdy nie jest dobrym pomysłem. Aby zachować dystans należało być nieustannie w ruchu. Ostatni raz popatrzyła na blondyna.
- Chodź. – rzuciła i na tym się skończyło. Nie próbowała go obezwładniać, nie zmuszała do wykonania polecenia, nawet nie nalegała zresztą zbyt obficie. Jednak ton nie znosił sprzeciwu. Lecz choć wyrażał pragnienie elfki, nie zamierzała ona pilnować, by stało się tak jak oczekuje. Nie czarodziej był jej aktualnym celem, nawet nie mroczny elf, z którym wtedy mógł mieszkać. Nie, teraz przede wszystkim musiała odnaleźć pewnego złodzieja. Jeśli jednak udałoby się przy okazji wyjaśnić sytuację sprzed lat... Cóż, z pewnością ocalonoby wtedy nie tylko duszę jednego elfa.
        Eldrizze minęła czarodzieja, lekceważąco przechodząc nad martwym ciałem. Po chwili zniknęła za rogiem.

        Jak wiele zbiegów okoliczności można przeżyć w ciągu godziny?
        W powietrzu czuć było napięcie. Było ciężkie i gorzkie. Wydawało się, że wypełniają je krople żelaza krwi i że pęcznieje od niecnych planów. Stres, przebiegłość, żądza i niszczące przyzwyczajenia rozrastały się naciskając na siebie nawzajem. Ciemność i chłód dodatkowo potęgowały wrażenie zbliżającego się wybuchu. Jeśli przesączone mrokiem powietrze byłoby balonikiem to z pewnością musiało niedługo pęknąć. A jednak w tej gęstej mgle skrzyła się niewielka iskierka.
        Eldrizze myślała, że się przesłyszała, gdy z ust nadbiegających strażników usłyszała imię, które zaledwie kilkanaście minut temu wyryła sobie w pamięci. Na dodatek po chwili mignął jej przed oczyma rudy kształt, a w głowie pojawiło się dziwne przeczucie. Przyspieszyła i ruszyła w jego kierunku.
        Biegła tylko chwilę. Namierzony cel poruszał się szybko, jednak uliczki czasem zwyczajnie nie dawały wyboru idealnej trasy. Dlatego też gdy wbiegł w jedną z nich, a ona za nim, podróż raptem się skończyła, choć pragnęła ciągnąć się dalej. Na drodze pojawiła się nieco podejrzanie wyglądająca kobieta. Miała ciemne ubranie i dla tych, którzy nie widzieli tak dobrze w ciemności, zapewne prawie zlewała się z otoczeniem. Jednak to co ją wyróżniało to wyraźnie czerwone włosy, niemal płonące w cieniu świata i nietypowo czarny miecz przytroczony do boku. Uciekający wpadł na nią i wydawało się, że próbuje zapewnić sobie jakiś ratunek. Nie do końca zrozumiały, jednak z pewnością również go spowalniający. Eldrizze miała czas, by zbliżyć się na tyle, aby się ujawnić. Zablokowała jedną stronę zaułka. Ale nim zdołała cokolwiek więcej pomyśleć, cokolwiek więcej zrobić, po drugiej stronie pojawiła się grupa strażników. Nie zamierzali czekać. Ona też. Zakonna szata zafalowała lekko mijając zabójczyni i złodzieja. Wtedy jednak z drugiej strony, za plecami pojawił się inny przeciwnik. To on, wystrzeliwszy w kierunku mrocznej elfki strzałę, przebił igłą balonik napięcia. Grot zarył w obracające się w uniku ciało na skraju klatki piersiowej.

        Raz... Dwa... Z bioder zsunęła się broń. Cichy szmer złaknionych przedmiotów martwych. Szczęk metalu uderzającego o siebie nawzajem, jakby oczka, które tworzy miały swój okrzyk wojenny. Zagrzewały się do walki i przypominały dowódcy o swoich potrzebach. Każda broń była żołnierzem, który karmił się krwią. Tylko dzięki niej miał prawo egzystować. Nadawała sens jego byciu i ukazywała jego wartość. Masz siłę, by zmieniać świat, więc jesteś potrzebny. Oni dadzą ci prawo istnienia. Oczko za oczkiem, żołnierz za żołnierzem ruszał do boju, pod wodzą dolomitowych palców. Wskazywały drogę i siłą zmuszały do działania ostatnich niezdecydowanych. Wkrótce jednak wszelkie wątpliwości rozpłynęły się nie pozostawiając nawet wspomnienia. Zastąpił je żar podniecenia. Był tak intensywny, że żołnierze nie mogli się powstrzymać od barw wojennych. Rozpoczynając od tych przy samym dowódcy – dłoni – zaczęły płonąć niskim, lecz trwałym płomieniem. Wstęga zniszczenia rozświetliła mrok pola walki. Wojsko wyszło z koszar i już ustawiało się w formację, zmienną jednak i nieprzewidywalną.
        Ognisty wąż tylko na chwilę zawisł luźno u boku, zwinięty w dwie pętle. Właściwie nawet ciężko było zauważyć moment przejścia pomiędzy tym stanem a kolejnym. W następnej sekundzie bowiem wystrzelił równo do przodu, ciężką główką uderzając prosto w nos przeciwnika; miażdżąc go i uwalniając potok krwi. Zalała ona usta, które już otworzyły się, by zawyć rozpaczliwie, choć znowu nie było to najgorsze co mogło spotkać właściciela. Do ust spłynęła mu własna posoka, a broń, którą trzymał w ręku opadła na ziemię... Chwilę potem ciało całego mężczyzny. Nie od zmiażdżonego nosa znowu, ale od kolejnego ataku, który nastąpił równie gwałtownie, co poprzedni. Kolumna rozpalonych wojsk owinęła się raptem wokół szyi strażnika, a następnie jednym szarpnięciem pozbawiła go życia. Eldrizze nie czekała... Nie miała czasu się zastanawiać i próbować załagodzić sytuację. Z pewnością ją znali, a jednak zaatakowali, co mogło oznaczać tylko nieprzyjemne rzeczy. Przede wszystkim jednak to, że komendant nie wywiązał się należycie ze swoich obowiązków. Raczej nie on wysłał strażników na polowanie, a jeśli już to nie by ją schwytać... Niemniej mógł uniknąć tej sytuacji... Elfka obróciła się.
        Kiedy manriki-gusari po raz kolejny wystrzeliło do przodu, tym razem nie zatrzymało się na niczym przedwcześnie. Jednak efekt, tego działania był o wiele groźniejszy. Do wyprostowanej ręki dołączyła druga, dłonie zetknęły się a... uliczka wypełniła się ogniem. Niewielka eksplozja, przypominająca zapalający się gaz, uformowała kulę, która jednak szybko została zassana przez tunel, jaki tworzyły dwa budynki i chodnik pomiędzy nimi. Ściana ognia poleciała prosto na pozostałych strażników i gdyby nie refleks niektórych z nich najpewniej skończyliby z poparzeniami twarzy i szyi. Jedno było pewne – pościg został skutecznie spowolniony, a zagrożenie zmniejszone. Jednak do tego czasu elfka była już daleko. Zresztą nie tylko ona.
Awatar użytkownika
Jane
Szukający Snów
Posty: 174
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Skrytobójca , Zabójca , Szpieg
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Jane »

        “Ile to już lat minęło, Lilian, od kiedy rzekomo cię zabiłam?
        Jane spojrzała na pierścień. Ponownie targały nią czarne myśli, zwodząc na coraz to gorsze zakamarki wspomnień z dzieciństwa. Jaka istota, która mieszka w Alaranii, przeżyła szczęśliwe chwile swych wczesnych lat? Odpowiedź jest jasna, taka persona nie istnieje. Elfka pamiętała każdy pojedynczy palec, który wskazywał jej postać, i krzyczących ludzi. “Morderca!”, mówili. Nie mieli dowodów, jednakże mieli na kogo zwalić winę. Na kogoś, kto nie był taki jak oni. Kto by pomyślał, że kształt uszu może tyle o tobie świadczyć. A tak wiele drobnych rzeczy potrafi diametralnie zmienić twoje życie. Co gdyby Jane wtedy była gdzieś indziej? A jeśli w ogóle by nie trafiła do tej wioski, jeśli nie poznałaby Lilian i Vincenta? Jeśli nie dostałaby pierścionka, który symbolizuje przyjaźń po wsze czasy?
        Tyle jazdy o głupią biżuterię. “Stoczyłaś się, mała” pomyślała elfka. Do niedawna uganianie się za pamiątką z przeszłości wydawałoby się jej wręcz absurdalne, ponieważ to przecież tylko prosta błyskotka. Jednakże teraz nabiera to całkiem innego znaczenia. Co popycha Jane ku przeszłości? Elfka zaczęła się zastanawiać, po co w ogóle to robi. Mogłaby się teraz bogacić w mniej zatęchłym mieście, mordować, kraść… “Czy nie robisz tego cały czas?”. Teraz tylko znalazła ku temu powód. Jednak co jej da prawda? Ci ludzie dawno już nie żyją. Lilian nie żyje. Vincent, cała wioska. Wszyscy od dawna wąchają kwiatki od spodu. Więc dlaczego Jane tak bardzo chce znać imię prawdziwego mordercy jej przyjaciółki?
        Elfka odwróciła się do ściany jednego z budynków. Znajdowała się w niewidocznym dla przechodniów miejscu, więc mogła sobie pozwolić na niemal wszystko. Zdjęła pierścionek z łańcuszka i zaczęła kreślić nim linie na ścianie, tworząc napis. “Gdzie jesteś?” widniało. Dlaczego tak zrobiła, nie wiedziała, lecz poczuła nagłą potrzebę po prostu zapytać. Kto wie, może prawda pewnego dnia zapuka do niej i opowie wszystko? Skrytobójczyni ponownie założyła pierścionek na swoje miejsce, na łańcuszku. Następnie skierowała się w swoją stronę, czyli do zaułka z dwójką trupów.
        A przynajmniej taki był zamiar. Dopóki czyjaś twarz nie wyskoczyła na nią niczym głodny wrażeń i bólu idiota. Zderzenie odrzuciło elfkę do tyłu, a ta zaskoczona niezgrabnie i boleśnie wylądowała na dolnej części kręgosłupa. Syknęła przy tym rozzłoszczona. Szybko jednak wstała i poprawiła się, bardziej zarzucając kaptur na twarz. Prasmok wie, czy osoba przed nią nie należy do straży. Jane spojrzała na mężczyznę i… oniemiała niemal, kiedy ogromna puchata kulka również wlepiała w nią swoje gały. Elfka zamrugała.
        - Uszy? - wypaliła szybko, wpatrując się we wcześniej wymienioną część ciała zwierzołaka. Zaraz za sylwetką mężczyzny radośnie zamiatał podłoże jego ogon. Ogon. “Ogon?”. Jane już raz miała do czynienia z jednym takim włochatym, co nie zaczęło się zbyt dobrze. Jeśli i ten miał zamiar rzucić się na nią z kłami i pazurami oraz czym tam jeszcze, elfka zaniosłaby się śmiechem. Definitywnie nie miała podejścia do zwierząt. Raczej trafnie stwierdziła, że osoba przed nią to lis. Człowiek-lis. Z łukiem.
        Zamrugała zdziwiona, kiedy lisołak wykrzyczał coś do niej. “Eris? Ludzie nazywają mnie różnie, ale to chyba coś nowego”. Przez dłuższą chwilę tylko patrzyła, próbując zrozumieć, w co on z nią gra. Może to tylko pomyłka? Kiedy jednak mężczyzna za wszelką cenę okazał jej, że na pewno ją zna, elfka usłyszała kroki. Delikatne trzęsienie ziemi sugerowało, że kilka, może kilkanaście osób biegnie gdzieś w te strony. Wtedy Jane zrozumiała i chwyciła haczyk. Podjęła się gry lisołaka, jednakże miała zamiar ją jakoś wykorzystać. Ona przecież nie może nie skorzystać z sytuacji.
        - Oooo, Męczyłeb! - krzyknęła, uśmiechając się łagodnie. Jej oczy natomiast raziły sarkazmem. - Wiem, wiem, pojawiłam się dość niedawno. Tak sądziłam, że cię tu spotkam, bowiem wisisz mi całkiem pokaźną sumkę… Pamiętasz? - Oparła ręce na biodrach, uśmiechając się perfidnie. Wzrok elfki natomiast mówił “nic za darmo, złotko. Graj”.

        Niespodziewanie kroki dawało się usłyszeć coraz bliżej, a lisołak dał znać elfce, że tutaj nie ma co siedzieć. Sytuacja zrobiła się niebezpieczna. Czyżby strażnicy wreszcie ogarnęli, że ich kumpel został zamordowany, a w mieście grasuje niemała liczba przestępców do wyłapania? Za taki refleks należy się medal. Jane skierowała swoją dłoń do naszyjnika ukrytego pod ubraniem, dodając sobie niemej pewności siebie. Następnie ruszyła za nowo poznanym lisem. Mogłaby teraz uciec, ale po co? Więcej wrażeń zapewni jej ten zwierzak.
Niespodziewanie Jane usłyszała odgłosy walki. Ktoś stawił czoło strażnikom. Ten ktoś musiał być albo zbyt silny, albo zbyt głupi. Ewentualnie też zbyt pragnął śmierci. Jednakże po chwili stało się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć.
        Niby niewielka eksplozja została zauważona przez prostych mieszkańców i nielicznych wędrowców. Jane zatrzymała się na chwilę, aby upewnić się, że ogień tutaj jej nie dostanie. Ruszyła jednak dalej, gdy tylko poczuła narastające ciepło. Wyprzedziła lisołaka w biegu. Teraz ona wskazywała kierunek. Powoli zaczynało padać. Elfka skierowała swe kroki do bardziej zaplątanych uliczek miasta.
        - Często porywasz nieznane ci Eris? - zapytała lisa, sprawdzając czy dalej za nią biegnie.

        Coś jednak poszło nie tak, jak zaplanował każdy z bohaterów tej historii.

        Nieznana siła zatrzymała czas dla pospolitych mieszkańców miasta. Jane mogła się poruszać, lecz nie dała rady biec naprzód. Lisołak również lewitował nad podłożem. Krople deszczu zatrzymały się. Jane spróbowała chwycić się czegoś, co było przytwierdzone do podłoża, ale tajemnicza siła nie pozwalała jej na to. “Jesteście moi”, mówiła. Otoczenie się zmieniło. Jane oraz lisołak znaleźli się na głównym placu. Wokół nich pojawiali się inni; opryszki, wandale… Elfka jednak zdębiała, kiedy dostrzegła Eldarna. Był cały i zdrowy. Jak?!
Kolejno także ukazali się magowie, zwierzołaki i inne stworzenia, które mogłyby nadać się do cyrku. Różnorodność gatunków była ogromna. W oddali Jane spostrzegła białowłosą kapłankę, którą minęła kilka godzin wcześniej na ulicy, a zaraz obok niej na ziemię upadł mężczyzna. Blondwłosy czarodziej. Eldarn natychmiast go spostrzegł, kierując do niego swe słowa;
        - Panie, co tutaj się dzieje?! - krzyczał. Jane zmierzyła czarodzieja wzrokiem. “Więc mu pomaga”. To on musiał stać za cudownym ozdrowieniem opryszka. Mężczyzna, którego elfka brała za martwego, dostrzegł ją i zbladł. Czyżby pamiętał zapach śmierci, którą widocznie przeżył?
        Na środku zgromadzenia wywyższała się jakaś postać. Stopniowo unosiła się ku górze, nie pozwalając, by ktokolwiek ją dotknął. Postać bardziej przypominała latający, czarny płaszcz.
        - Nie wyjdziecie z tego miasta - rzekł tajemniczy sprawca tego całego zamieszania. - Jesteście moi.
Awatar użytkownika
Riordian
Szukający drogi
Posty: 34
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Wędrowiec , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Riordian »

        Własna głowa - miejsce do którego każdy w pewien sposób, zawsze metaforycznie, trafić może. To właśnie we własnej głowie często większości ludzi zdarza się prowadzić jakieś batalie z własnymi myślami, to właśnie tutaj rodzą się te głupie, ale czasem śmiałe pomysły, albo te całkiem mądre, sprytne, dobrze rozplanowane. Ciężko jest jednak czasem się tam odnaleźć, bo jednak nie sposób jest zauważyć, że spora rzesza ludzi czasem ma problemy z takim myśleniem. A to na przykład może być powodem właśnie tą nieumiejętnością odnalezienia się w swojej głowie.
        Na pewno w przeszłości Riordianowi udało się komuś pokrzyżować jakieś plany. Niekoniecznie jednak robił to umyślnie, on zawsze postępował tak, jak uważał to za słuszne, równocześnie starając się innym nie powodować problemów. Oczywiście na pewno nie chciał tego robić świadomie. Natomiast jeżeli chodzi o historię czterdzieści lat temu, Riordian mógłby powiedzieć się dzisiaj tłumaczyć, naprawdę, mógłby! W praktyce jednak tak naprawdę miałby jeden ważny argument w tej kwestii - to pomyłka. Bo nie da się ukryć, to była pomyłka. Z pewnością mógł być do kogoś podobnym. Po Alaranii z pewnością chodzi baardzo dużo ludzi, czy przedstawicieli innych ras, którzy są blondynami, noszą długą szatę i do tego trzymają w dłoni kostur. Ba, nawet znaleźliby się jacyś bezdomni, czy żebracy tak wyglądający. Tylko wtedy niekoniecznie byłaby to szata, a raczej zwykły łachman, podczas gdy również nie dzierżyliby kostura, a zwykły długi kij. Mogą wyglądać podobnie. Zresztą, sam Riordian nigdy nie przykładał wagi do wyglądu takich przedmiotów - ważniejsze było przecież to, co one mogą zaoferować. W jego przypadku, jego magiczny kostur wzmacniał przecież całą magię, którą używał w celu leczenia jakichś urazów. W każdym razie jednakże, to z pewnością była pomyłka, przy czym sam czarodziej nawet nie wiedział, że elfka z kimś go pomyliła.
Dlatego też, kiedy "zmaterializowała" się obok niego, to nie ukrywając zaskoczenia zamrugał kilka razy. Już miał zgodnie z prawdą odpowiedzieć "Nie wiem", kiedy nagle kazała mu podążać za nim. W sumie to nawet nie był to rozkaz. Ona tylko to powiedziała. Zrobiła to jednak w taki sposób, że Riordian czuł się niemalże do tego zobowiązany. No i był może trochę ciekawy - o co tu właściwie chodzi?
Dlatego też od razu pokuśtykał za nieznajomą dla niego elfką. Naturalną konsekwencją powyższego było to, że nie tylko ona zniknęła za rogiem, ale również blondyn.
Nie do końca rozumiejąc co się tutaj dzieje, Riordian próbował po prostu nadążyć - trzeba tutaj wziąć pod uwagę na jego małe kalectwo w postaci kuśtykania, ale nauczył się już utrzymywać normalne tempo mimo tego defektu.
Kiedy znaleźli się w miejscu, gdzie miały spleść się losy wszystkich uczestników tego dziwnego wydarzenia, to Riordian jakimś dziwnym trafem wylądował na ziemi - najprawdopodobniej się po prostu potknął, co każdemu mogło się zdarzyć, ale jemu zdarzyło się to akurat teraz.
Czarodziej zbierając się z ziemi obrzucił spojrzeniem zdradzającym jego niepewność Eldarna, ale nie odpowiedział mu, a tylko sapnął, kiedy stanął już na nogi. Riordian poczuł na sobie też spojrzenie jakiejś dodatkowej postaci i szybko odnalazł czerwonowłosą wpatrującą się w jego. Nie było mu jednak dane długo odwzajemniać tego spotkania - zapewne też dlatego, że sama nieznajoma szybko straciła zainteresowanie czarodziejem - ale również dlatego, że na środku całego tego zamieszania pojawiła się dodatkowa postać. Ewidentnie władająca magią.
Opiekun uniósł wysoko brwi słysząc jego słowa. Kłopoty?
Awatar użytkownika
Ferren
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Lisołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Ferren »

Zaraz po wypowiedzeniu swoich słów rozstawił szeroko uszy nasłuchując czegokolwiek, co mogłoby zwiastować zagrożenie. Nie miał pojęcia, czy dalej za nim podążali, bo w gruncie rzeczy mogliby i w sumie nie byłoby to dlań szczególnym zaskoczeniem. Mogło jednak też być tak że klucząc w przypadkowych kierunkach udało mu się gdzieś zgubić pościg i teraz być w teoretycznie nawet bezpiecznym miejscu. Nie wiedział jednak jak było w rzeczywistości, dlatego wolał pozostać czujny. Jego zwierzęce "Ja" zdecydowanie mocno dawało mu do zrozumienia, że chciałoby znaleźć się na jakimś innym, bezpieczniejszym terenie. Dokładnie z tego powodu instynktownie napiął mięśnie, jakby szykując się do skoku w którąś stronę i podjęcia dalszej ucieczki, pomimo tego że chwilowo miał czas by przysłowiowo złapać oddech.
Jego poczucie bezpieczeństwa dodatkowo chwiała stojąca przed nim kobieta. Wyraźnie widział w niej kogoś, kto mógłby pracować w podobnym środowisku co on sam. Widział osobę zdolną do wielu rzeczy, która nie cofa się zbyt łatwo. A potrafił to ocenić już po samej jej postawie! Sęk tkwił w tym, że właśnie teoretycznie przedstawił jej prośbę. W gruncie rzeczy samo to nie było niczym złym, z tym że była jedna rzecz o której wcześniej nie pomyślał. Nie miał żadnej pewności, czy mógł jej ufać. Nie znał charakteru rzekomej "Eris", nie wiedział czy nie ma w zwyczaju zdradzać innych dla własnych korzyści. Gdyby tylko zechciała, mogłaby go powalić z zaskoczenia i zawlec do stróżów prawa. Widział po niej, że przez chwilę zwlekała z odpowiedzią na jego słowa. Czyżby układała sobie w głowie plan? A może to on po prostu szukał dziury w całym i próbował dopatrzeć się czegoś czego w rzeczywistości nie było? Mogła go przecież zwyczajnie nie zrozumieć... Przecież szansa na to że rzeczywiście nazywała się Eris była taka jak jeden do... No właśnie, ilu? Prawdopodobnie imię po prostu zbiło ją z pantykału i tyle. Nie było sensu by doszukiwać się zdrady jeszcze zanim dziewczyna porządnie zdążyła go zobaczyć. Lisołak zmusił się do lekkiego rozluźnienia mięśni. Zdecydowanie nie wpływało to pozytywnie na jego wizerunek podczas rozmowy.
Nagle jednak lisołak zauważył zmianę w jej zachowaniu. Zdarzyło się to tak nagle, jak uderzenie błyskawicy. Jej wyraz twarzy zmienił się tak, jakby go sobie teraz nagle przypomniała, niczym starego znajomego. Wyglądało to tak, jakby jakiś trybik przypadkiem wskoczył na właściwe sobie miejsce. Eris zrozumiała o co mu chodziło.
- Hej! - trochę odegrał, trochę pokazał swoje oburzenie. Wyprostował się, żeby wyglądać choć odrobinę dumniej. - Sama dobrze wiesz że nikt mnie już tak nie nazywa! To zupełnie tak jakbym ci wypominał ostatni raz, sama wiesz kiedy! - napuszył się trochę pokazując swój protest. Eris widocznie starała się go poniżyć, możliwe że sprawdzając jego charakter. Ferren wcale nie zamierzał zgadzać się na przyjęte przez nią imię i lepiej żeby wiedziała o tym z góry. W takiej sytuacji kluczowym było, by niejako nie akceptował narzuconych warunków i przynajmniej starał się o to by pokazać, że nie tak da sobą tak łatwo manipulować.
- Pamiętam i mam nadzieję z wzajemnością? - zapytał lisołak z nutką sarkazmu w głosie, starając się przykuć jej uwagę do jego słów, aby przypadkiem nie puściła ich mimo uszu. - Sporą część tej kwoty już uregulowałem tamtą przysługą i doskonale pamiętam jak się wykosztowałem żeby ci to załatwić.
W powietrzu słychać było odgłosy. Było ich wiele, znaczna większość należała do nocnego miasta. Jego wyczulony słuch zdołał wychwycić więcej nawet niż skrzek sokoła gdzieś wysoko na niebie, potrafił dosłyszeć nawet regularne skrzypienie sprężyn i stłumione pojękiwania dochodzące gdzieś z jednego z domów na piętrze ulicę dalej. Zaniepokoił go jednak regularny i nawet łomot wielu stóp okutych metalem. Wiedział doskonale od kogo on pochodził. Z początku dobiegał jeszcze z dość daleka, mógł więc wciąż zaryzykować stwierdzenie że nie znają jego pozycji. Kiedy jednak hałas zaczął się zbliżać i dudnić coraz głośniej, Ferren zrozumiał już że wiedzą gdzie się ukrywał. To nie wróżyło dobrze.
Nadal jednak nie był pewny co do intencji Eris. Pomimo tego, że wyglądało na to że za zapłatą jest gotowa go wesprzeć, to wciąż miał drobne wątpliwości. Co zrobi, gdy dowie się o straży? Z tego co się zorientował do tej pory nie była najgorsza w dedukcji, co znaczyło że już pewnie wiedziała co się święci. Spojrzał w jej stronę, dokładniej na jej twarz, starając się na szybko dostrzec jakąś reakcję. Sporo mógłby się z tego dowiedzieć, gdyby oczywiście zdołał zobaczyć coś pod cieniem kaptura. Uznał że na razie to co od niej usłyszał musiało mu wystarczyć za gwarancję.
- Eris ruchy! - syknął ponownie lisołak, prawdopodobnie niepotrzebnie przypominając o zagrożeniu, po czym puścił się biegiem wzdłuż drogi. Po wykonaniu paru przesadnie wydłużonych susów, gdyż krokami trudno byłoby to nazwać, obrócił głowę w bok. Rudowłosa najwyraźniej otrząsnęła się z krótkiego zamyślenia, ponieważ biegła zaraz za nim. Wbrew temu czego się spodziewał, właściwie nie ustępowała mu szczególnie szybkością. "Ma dziewczyna wprawę, czego się spodziewałeś?" - pomyślał sam do siebie Ferren.
Nagle coś huknęło. Lisołak syknął jakby z bólu, zatykając, po czym dopiero zorientował się że tak naprawdę to co spowodowało ten okropny hałas nie uszkodziło żadnej części jego ciała, no może poza słuchem. Gdzieś z tyłu pojawiła się ognista łuna, lecz instynkt samozachowawczy stanowczo zaprzeczył ochocie by choć na chwilę zatrzymać się i spojrzeć. Nie miał wątpliwości że to co się tam stało to magia. A im dalej się od jej źródła znajdował, tym lepiej.
W pewnym momencie Eris go wyprzedziła. Nie bardzo zarejestrował powód dla którego tak się stało, ale teraz to on biegł za nią krętymi alejkami i krzyżującymi uliczkami. Nie protestował jednak w żaden sposób, było mu to na rękę. Nawet jeżeli Eris mieszkała tu od wczoraj, to znała tę okolicę lepiej od niego. Tak samo też pewnie jak on pragnęła dostać się do bezpiecznego azylu. Istniała szansa że to akurat to miejsce w które chciał trafić, a nawet jeżeli nie, to nie pogardzi możliwością spokojnego przespania nocy. W każdym razie teraz to on musiał pilnować się żeby nie zgubić jej gdzieś po drodze. Szczerze powiedziawszy było to dlań dziwne uczucie, choć nie potrafił powiedzieć dlaczego.
- Teoretycznie rzecz biorąc to... - zaczął Ferren, zamierzając się jej jakoś odciąć, kiedy nagle poczuł coś dziwnego. Coś wisiało w powietrzu, co nie pozwoliło mu się zignorować. Lisołak nadstawił uszu i szybko zlustrował otoczenie. Coś było zdecydowanie nie w porządku. Dopiero potem wciągnął powietrze głęboko w swoje nozdrza i wtedy uderzyło go skąd znał tę woń, czy też raczej smród. Zawsze czuł podobny zapach kiedy w pobliżu działo się coś niedobrego. Kiedy gdzieś w pobliżu była magia. Już miał krzyknąć w stronę Eris, z zamiarem ostrzeżenia jej, gdy nagle czas stanął w miejscu. Ferren zatrzymał się gdzieś pośrodku skoku i zawisł jakieś dwa cale nad ziemią. Zauważył jednak, że wciąż mógł się ruszać, podobnie jak zatrzymana kawałek przed nim rudowłosa. Oboje jednak nagle całkowicie odebrano możliwość przemieszczania się. Ferren usilnie próbował jakoś dosięgnąć podłoża, albo czegokolwiek, czego mógłby się chwycić. Ziemi jednak dosięgnąć nie zdołał, jedynie ścianę budynku zdołał lekko zadrapać końcówkami pazurów. "A niechby to szlag te całe czary!" - pomyślał Ferren. Nie odważył się tego jednak powiedzieć na głos.
Wtem sceneria, niczym za pomocą efektów potężnego chlania, przeskoczyła z ciasnej uliczki na zatłoczony plac. Uczucie było takie jakby mocno oberwał po łbie i ocknął się w zupełnie nieznanym miejscu. Z tą jedną różnicą, że wyjątkowo obudził się już na nogach. Ferren złapał się za głowę, ze średnim skutkiem próbując powstrzymać łupanie w głowie i lekką senność. Kiedy już odsunął dłonie od skroni zdołał się lepiej rozejrzeć.
Na placu panował chaos. Nie było to jednak coś porównywalnego do jarmarku, czy czegokolwiek co na placu możnaby się spodziewać. Wszędzie dookoła niego znajdowali się ludzie, elfy i im podobne, a także kilkoro zwierzopodobnych stworzeń takich jak on, choć wywodzących się z innych gatunków. Wszyscy natomiast wydawali się podobnie zdezorientowani i zdenerwowani co on sam. Atmosfera była wyraźnie napięta. Dopiero po krótkiej chwili dostrzegł że na krańcach tej osobliwej formacji stali wysocy, pięknie wystrojeni ludzie, przeważnie posiadający jakieś dziwaczne ozdobniki lub inne tego typu rzeczy na ubraniach. Od tych najbliżej czuł wyraźnie ten sam nieprzyjemny smród, który poczuł wcześniej, zanim stało się to... coś. Wtedy zorientował się kim oni właściwie są. Czarownicy. Lisołaka prawie zebrało na mdłości. Zwykle miał problem z wytrzymaniem z jednym takim w okolicy. Tutaj było ich aż kilkunastu, może kilkudziesięciu. To oni ich tu sprowadzili.
Eris stała tuż obok niego. Najwyraźniej magia ich nie przemieszała, skoro znalazła się tak blisko. Ferren nie miał pojęcia jak to działało, ale ta akurat część mu nie przeszkadzała. Lepiej było mieć po boku sojusznika... potencjalnego w każdym razie. Tym bardziej że nie rysowało się to zbyt kolorowo. Rudowłosa wlepiła wzrok gdzieś w dal, na spotkanie z jakimś człowiekiem na zewnątrz widocznego kręgu. Zauważył ją i lisołak dostrzegł jego strach. Czyżby jakieś konszachty? Najprawdopodobniej. O to jednak nie zamierzał się jej pytać. Miał teraz ważniejsze sprawy, na przykład jak się stąd niezauważenie zmyć.
Nagle spostrzegł niewielki kształt, spadający z góry w sposób bardzo niekontrolowany. Skierował swój wzrok w tamtą stronę. Napotkał on skrzeczącego w niebogłosy sokoła, który machając rozpaczliwie kończynami usiłował złapać powietrze w skrzydła. Lisołak był prawie pewien, że niedawno słyszał ten odgłos... Wtedy sobie przypomniał. Kiedy siedział na dachu i podsłuchał rozmowę wiedźmy widział sokoła. Kiedy uciekał i spotkał Eris, wychwycił taki sam okrzyk. Nagle Ferren pozbył się wszelakich wątpliwości. Ten ptak przecież go śledził! Na pewno wpadł też w obszar tych dziwnych czarów, kiedy leciał nad nimi gdy uciekali! Nagle zapragnął zestrzelić zwierzę zanim jeszcze spotka się ono z ziemią.
Nim jednak zdążył sięgnąć po broń, mniej więcej w środku całej zbieraniny zapanowało jakieś poruszenie. Nie minęła chwila, a wszystkie oczy skierowane były w tamtą stronę. Wyżej niż wszyscy znajdowała się jakaś czarna postać, której czarny płaszcz powiewał na wietrze. Ferren nie potrafił jednak określić, czy była po prostu tak wysoka, czy znów była to kwestia magii i ów stwór zwyczajnie latał. Na całe szczęście nie patrzyła w jego stronę. Nagle spod jej kaptura rozległ się donośny głos, który niemalże dosłownie wstrząsnął okolicą. Ferren wzdrygnął się kiedy usłyszał jego słowa. W powietrzu aż zaśmierdziało okrutnie magicznym odorem. Świetnie. Kolejny magik.
- Myślisz że ktoś się zorientuje jak sobie stąd pójdziemy? - szepnął cicho Ferren, przysuwając pysk w stronę ucha Eris. Starał się przy tym, by zachować spokój, co nie wychodziło mu najlepiej. Nigdy jeszcze nie był w tak beznadziejnej sytuacji i jego serce już waliło mu w piersi. Wiedział przecież że tu wszędzie są czarodzieje. Nawet to że nie patrzyli nie znaczyło że nie widzieli. Ferren szczerze wątpił w to by miał jakiekolwiek szanse na prześlizgnięcie się pomiędzy nimi. Poza tym, dlaczego nikt inny nie uciekał? Musiał istnieć na to jakiś powód... Chociaż z drugiej strony o tym wolałby nie przekonywać się na własnej skórze.
Awatar użytkownika
Eldrizze
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Mroczny Elf
Profesje: Inna
Kontakt:

Post autor: Eldrizze »

        „Ułomności psychiczne są efektem i dowodem naszego braku kontroli. A ta jest niedopuszczalna”
        Eldrizze wisiała nad ziemią niczym drewniana kukła. Nie była w stanie zapanować nad własnym ciałem, które trwało w gęstej jak woda w przestrzeni i nie słuchało wydawanych poleceń. Przez ułamek sekundy w głowie elfki pojawił się zalążek paniki. Woda... Wodna otchłań wielkości całego miasta. Szybko jednak zdusiła to uczucie w zarodku, nie pozwalając mu całkowicie przejąć nad nią kontroli. I tak już była słaba. Nie panowała nad sytuacją, nie panowała nawet nad własnym ciałem. Obrzydliwe.
         Jej żyły pod wpływem emocji stawało się coraz gorętsze. Była wściekła. Przeklęte miasto wyciągało po nią swe pazury. Z pewnością ujrzało w niej podziemne robactwo i postanowiło oczyścić ulice. Przeprowadzić dezynsekcję.
        Elfka pozwoliła działać mechanizmowi obronnemu. Ciało nagrzewało się coraz mocniej, a gęste powietrze wokół świetnie przewodziło żar. Wtedy jednak zorientowała się, że nie jest w tym sama. Czarodziej, on również został schwytany. Na dodatek wydawał się być tak samo zdezorientowany. Zatem sprawa nie dotyczyła wyłącznie mrocznej elfki.
        Czy zostali schwytani przypadkowo, czy też coś więcej niż przypuszczała łączyło tę dwójkę?
        Na rozmyślania nie było wiele czasu. Pochwycona jak króliki para usiłowała wrócić do znanych praw fizyki. Jednak zgęstniałe powietrze tworzyło okowy, których nie sposób było zerwać. Wydawało się jakby czas zwolnił. Każdy najmniejszy ruch wymagał ogromnego wysiłku. Tylko spłoszone myśli pędziły jak szalone.
         Eldrizze zrezygnowała z próby dosięgnięcia butami bruku. Zamiast tego rozluźniła mięśnie i pozwoliła rzeczom po prostu się dziać. Wyprostowana, z rękoma rozłożonymi po bokach i unoszącymi się z wolna włosami patrzyła na blondyna i czekała na ciąg dalszy. Nastąpił szybko.

        Ogromny plac pod ratuszem. Potężna wieża z szarego marmuru góruje nad resztą zabudowań. Można by rzec – dobrze znane miejsce. Ten sam wytarty bruk, ta sama szubienica, ten sam potężny urząd. A jednak coś nie pasowało. Miejsce wydawało się być oderwane od rzeczywistości. Jakby ktoś wyłączył z niego życie. Światła zgaszone, pusto, cicho, żadnych brudnych szczurów przemykających ukradkiem. Żadnej straży leniwie przechadzającej się w tą i z powrotem. To nie mogło być prawdziwe.
        Raptem zaroiło się od żyjących. W jednej chwili pustkę wypełnił smród dziesiątek przerażonych istot. Wszystkie podobnie zdezorientowane. Niektórzy usiłowali dotknąć stopami ziemi, złapać się czegoś. Bez skutku.
        Wielu z nich coś łączyło. Znalazł się mroczny elf, który rozpoznał Eldrizze i w jego oczach zalśniła panika. Jakaś czerwonowłosa dziewczyna za to musiała mieć na pieńku z... Elfka drgnęła. Rozpoznała tego mężczyznę, widziała jak był leczony przez blondyna z kosturem. Zamyślona obróciła głowę na tyle, na ile była w stanie i to co znów zobaczyła wywołało kolejne poruszenie. Lisołak. Rudy zmiennokształtny z łukiem na plecach. Śmierdział podejrzanie znajomo. Być może dlatego, że za nieco dalej, za jego plecami, pojawił się znany Eldrizze pracownik komendy. Widywała go czasem, obserwując samego komendanta. Przedstawiciel prawa napotkał spojrzenie kobiety, dostrzegając to co ona i na ten widok szeroko rozwarł powieki. Wtedy elfka zrozumiała. To musiał być Ferren.
        Jej ciało było już niebezpiecznie gorące. Jeszcze trochę, a ogień zacząłby przebijać przez ciemną skórę. Jedyna broń, która mogła się wówczas przydać. Ale nie zdążyła.
        Jesteście moi niski głos wypełnił przedziwną przestrzeń, rozprzestrzeniając się i oddziałowując na zgromadzonych tak, jakby kolejne prawa fizyki przestały istnieć. Słowa z pewnością wydobyły się z czyiś ust, a jednak miało się wrażenie, że przede wszystkim pojawiły się one w umysłach zgromadzonych. Dwa proste, ale jakże intensywnie bolesne słowa wwierciły się w czaszki bezsilnych istot i zaszczepiły w ich środku, niczym najgorszy z pasożytów. Poruszając setką cieniutkich kończyn naciskał na miękką tkankę wywołując ból. Ten wydawał się pulsować.
        Magia. Dobrze wykorzystana magia kogoś potężnego. Eldrizze marszczyła brwi próbując ignorować ból, ale nawet jej wyćwiczona samokontrola zdawała się być mrzonką w obliczu czegoś tak silnego. Ze zdziwieniem zauważyła za to, że atak zdaje się nie mieć tak brutalnego wpływu na czarodzieja z kosturem. Ten raptem, jakby „wrócił na ziemię”. Dosłownie i w przenośni. Jego ciało jako pierwsze opadło nagle na zimny bruk, nabijając kilka siniaków, lecz generalnie nie wyrządzając krzywdy. Zaraz po nim, gdzieś na drugim końcu upadł ktoś inny. Jakaś przerażona dziewczyna w koszuli nocnej i z jasnymi włosami zaplecionymi w warkocz. Jakby się zastanowić, nieco wyróżniali się spośród większości zgromadzonych. Wyglądali.... Jakby mieli czystsze sumienia.
        W tym samym czasie, Eldrizze z szybkością ślimaka na pustyni, obracała głowę w stronę winowajców całego zamieszania. W końcu ich zobaczyła. Szereg odzianych w czerń postaci ze spiralnymi, złotymi i czerwonymi znakami na szatach i twarzach. Wyglądali fantastycznie majestatycznie i oszałamiająco wzbudzali niepokój. Szczególnie najbardziej postawny mężczyzna, ten, który do nich przemówił. Brzegi jego ogromnej peleryny i kaptura ozdobione były złotą tasiemką. Twarz skrywał cień. Jedynie usta oznaczone na dolnej wardze czarną linią, były widoczne. I bardzo poważne. Elfce podobał się ten widok. Wyglądali odpowiednio mrocznie i potężnie. Tak, jak powinny wyglądać świadome swej siły istoty. Władza, kontrola, zrozumienie praw rządzących światem, wyrzeczenia... To wszystko aż z nich promieniało.
        Gdy kobieta tak na nich patrzyła, lecz poza ocenianiem nie była w stanie nic zrobić, czarne płaszcze uniosły ręce do góry, a ich przywódca wyprostował się. W tym też momencie wszyscy zgromadzeni, łącznie z jasnowłosym czarodziejem, lisim złodziejem i tajemniczą dziewczyną obok niego, zostali chwyceni w jeszcze silniejszy uścisk, lecz tylko na chwilę. Magiczna siła ściągnęła wszystkich schwytanych w jedno, centralne miejsce. Zbici w grupę, ocierając się o siebie nawzajem nie mieli już szansy na ucieczkę, bo w tym samym momencie wokół nich zaczął wznosić się mur. Przezroczysty mur czystej energii, lecz nie do przebicia. Uformował on coś na kształt areny z jednym tylko wyjściem, w którego stronę wszyscy zwrócili oczy. Nie było wiadomo, czy coś stamtąd wyjdzie, czy też oni będą tamtędy przechodzić. W kolejnej chwili wszyscy zostali puszczeni. Nareszcie odzyskali władzę nad każdą częścią ciała. Członkini Zakonu Skały upadła niezgrabnie na Eldarna i szybko poderwała się na nogi, dobywając obu broni – sztyletu i manriki-gusari. Możliwie oddaliła się od tłumu, jednak miejsca były naprawdę niewiele. Musiała zbliżyć się do magicznej ściany, która również nie przedstawiała bezpiecznego rozwiązania. Elfka znała to zaklęcie i dobrze wiedziała, że dotknięcie jej nie pozostanie bez odpowiedzi.
        W kolejnej chwili nad murem pojawili się magowie, okrążając zgromadzonych. Mieli stamtąd doskonały widok na wściekłe, przerażone i nierozumiejące twarze istot poniżej. Ten w wielkim płaszczu, dysponujący najpewniej największą siłą zajął miejsce nad wyjściem z areny.
- Wy wszyscy... Zróbcie rachunek sumienia, bo nie jesteście tu bez powodu. – odezwał się tym samym głosem co wcześniej, który wprawiał w drżenie tych bardziej lękliwych. – Żadne działanie nie pozostaje bez odpowiedzi. Każdy brud zaś trzeba w końcu zmyć. – zamilkł na chwilę, by dać słuchaczom czas na zrozumienie i rozwój paniki. – Teraz jesteście moi, miasto mi was oddało. Magia się nie myli, więc nawet jeśli nie znajdujecie w swym marnym życiu żadnego przewinienia, wiedzcie, że ktoś całym sercem wierzy, że jest inaczej. To wystarczy. Szykujcie się.
        Nikt nie wiedział na co się przygotować. Nikt więc nie zareagował odpowiednio na to, co nastąpiło w następnej chwili. Choć nie nastąpiło nic spektakularnego. Nikt nie wiedział więc jak zareagować na tworzący się portal u wyjścia areny. Wszyscy za to poczuli, że w ich głowach coś się zmienia. Jakby ktoś spuścił ze smyczy psy wyścigowe. Raptem każda istota z otoczenia stała się rywalem, a w głowie pulsowała tylko jedna myśl „Będę pierwszy”.
        Elfka jakby odruchowo wyrzuciła łańcuch do przodu. Owinął się wokół gardła Eldarna, który runął u jej stóp. Po chwili w jego karku zatopiło się ostrze. Krew buchnęła.
        Dezynsekcja rozpoczęła się.
Awatar użytkownika
Jane
Szukający Snów
Posty: 174
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Leśny Elf
Profesje: Skrytobójca , Zabójca , Szpieg
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Jane »

        Jane nawet nie ukrywała, że czerpała ogromną satysfakcję z tłumaczeń lisołaka. Kobieta już sobie ustaliła, że dopóki nie pozna jego prawdziwego imienia, dopóty pozostanie Męczyłbem. Przynajmniej będzie nieco zabawy podczas tego spotkania.
        - Jasne, jasne - odparła elfka. Na jej twarzy ciągle widniał ten złośliwy i sarkastyczny uśmieszek. Ledwo jednak powstrzymywała się od śmiechu; cała ta rozmowa wyglądała aż nazbyt naturalnie. To nie gra, a sztuka, gdzie oni są aktorami, a widownią jest pościg. Zaczyna się akt drugi, w którym powinni uciekać przed wściekłymi widzami.
I oto właśnie się rozpoczął.
        Jane nie biegła do konkretnego miejsca - w chwilach takich jak ta należy słuchać swojego instynktu, który posiada każda żywa istota. Elfka wkopała się; skoro gonili ją strażnicy, musieli dowiedzieć się o zmarłym koledze. A może to ten lisołak był ścigany? Podejrzenia Jane skierowały się na tę drogę, kiedy futrzak pogonił ją. Nie musiał dwa razy powtarzać. Skrytobójczyni przyspieszyła kroku, wyprzedzając swojego obecnego towarzysza. Jednakże po dłuższej chwili musiała przyznać; zgubiła się. W puszczy pełnej betonu i kamieni ciężko było elfce się odnaleźć - to przecież nie las. Jane jednak przez przypadek została wprowadzona na właściwą drogę. “Byle z dala od wybuchu”.
Niestety, coś pokrzyżowało plany ucieczki obojga bohaterów. Prawa grawitacji przestały działać tak szybko jak za pstryknięciem palca.

        Jane razem z Męczyłbem wylądowała na placu. Zaskoczona elfka przez chwilę nie była w stanie normalnie myśleć. Gdy jednak zorientowała się, że razem z nią w środku miasta znalazła się cała masa ludzi, skamieniała. Na dodatek każdy wyglądał na typa spod ciemnej gwiazdy. Elfka nie zareagowała na słowa Ferrena - póki co, była zajęta wpatrywaniem się w tajemniczego maga. Osoba, która tutaj wszystkich zebrała, musi być potężna. Bardzo potężna. O co mu chodziło z rachunkiem sumienia? Jane nie mogła nic wymyślić, długo milczała. Miała wrażenie, jakby właśnie wylądowała przed samym Panem, który sądzi ją za grzechy i zsyła do czeluści piekieł.
        - Nic nie rozumiem… - Bała się, jak każdy na placu, jednakże starała się zachowywać naturalnie. Musiała zachować spokój, inaczej będzie gorzej.
Spojrzała wreszcie na lisołaka i kiwnęła głową.
        - Za dużo ludzi. Nie zauważy pojedynczego ruchu - powiedziała. Gdy jednak już obróciła się tyłem do wroga, ten zaatakował. Niespodziewanie wszystkie komórki nerwowe elfki sparaliżowały jej umysł. Coś pękło, zamieniając ludzi w zwierzęta. Momentalnie wrócili do pierwotnego instynku przetrwania.
Jane odwróciła się z powrotem i spostrzegła coś, co zmroziło jej serce. “Pierścionek!”, ten, który posiadał Vincent. Dostrzegła te drobne, ale za to jaskrawe inicjały JVL. Coś się poruszyło, ktoś zrobił pierwszy krok. Białowłosa elfka zaatakowała Eldarna, co spotęgowało niezrozumianą wściekłość skrytobójczyni. Jane wyciągnęła miecz i zamachnęła się na najbliższego potencjalnego oponenta, całkiem ignorując lisołaka. Teraz liczyła się tylko wygrana. A nagrodą było życie.

        Atak się nie udał. Portal, który powstał przed magiem, kusił niewyobrażalną siłą i nieśmiertelnością. Co prawda teraz nikt nie mógł być pewny, co było prawdziwe; portal, pierścionek z inicjałami, przelatujący ptak, ludzie mordujący się na placu… Czyżby już znaleźli się w piekle?
Jane postanowiła dobiec do portalu. To była meta, cel. Elfka starała się więc nie zajmować ludźmi, a biegła, gdy oni nawzajem zajmowali się sobą. Może znalazła się w błędzie, może biegła na pewną śmierć… Ale kto wie. Może za tą niebezpieczną barierą czyhało zbawienie. Elfka kopnęła lecące na nią zwłoki i uniknęła awantury z mordercą. Kilku kolejnych popchnęła na drodze, przez co nadziali się na noże swych przeciwników.

Rozpoczęła się rzeź w Meot, o której głośno będzie latami.

        Co się stało potem? Otóż to proste. Trudy dostania się do ciepłego światła portalu opłaciły się, lecz to nie były wrota zbawienia. To przejście do piekła. Nikt jednak nie dobiegł do transportera - to on odnalazł ich. O ile na placu znajdowało się na początku ponad sto osób, nie licząc poległych, tak teraz w nieznanym nikomu miejscu pojawiło się znacznie mniej ludzi. Jane zaczęła ich wszystkich liczyć.
        - Czterdzieści - rzekła głośno, jakby ta informacja miała znaczenie dla wszystkich zebranych. Wszyscy mniejsi, więksi przestępcy znaleźli się na ogromnej, pustynnej arenie. Nad ich głowami było czyste błękitne niebo, słońce oślepiało. Natomiast pod nimi…
Znajdowało się Meot.
Mag ponownie pojawił się na środku.
        - Gratuluję - zaczął. - Przeszliście eliminacje. Czas na kolejny etap moich igrzysk odkupienia.
Awatar użytkownika
Pani Losu
Splatający Przeznaczenie
Posty: 637
Rejestracja: 14 lat temu
Rasa:
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Pani Losu »

        A więc ,,żadne działanie nie pozostaje bez odpowiedzi”, tak? Jak to się stało, że centralny plac Meot stał się sądem dla dziesiątek zbrukanych przestępstwem istnień? Kto z nich był ,,bardziej winien” i jakim cudem o ich ,,odkupieniu” miała zadecydować szaleńcza walka? Złodziejaszkowie, oszuści, najemnicy i mordercy wszelkiej maści zmieszani w gęstym od potu i krwi magicznym więzieniu nie mogący przeciwstawić się wyższym siłom. A jednak siły te nie były boskie. Kto dał im prawo decydować o życiu i śmierci?… I czy ktoś mógł im to prawo odebrać? Postawione w sytuacji bez wyjścia śmiertelne istoty, często już od dawna pozbawione sumień nie zajmowały się napastnikami. Przyjęły narzucone im zasady gry, jak pchełki złapane do słoika przez dziecko w ich oczach będące gigantem i panem ich losu. Nie pomyśleli by próbować przeciwstawić się tej sile. Żadne z nich nie mogło się z nią równać? A może myślenie o tym wykraczało poza ramy dostępnego im w tym momencie pojmowania? W całym tym zgromadzeniu nikt się nie ocknął? Pech.
Ale były dwie osoby. Skazane na przegraną, cierpienie i osąd, choć najmniej winne. Co o tym decydowało? ,,Ktoś całym sercem wierzył”, że nie są bez skazy? Zabawne! Tak, to już stawało się niemalże śmieszne, choć oczywistym było, że nikt tutaj śmiać się nie będzie. Za dużo napięcia i nerwów, za dużo paniki i dzikiej, instynktownej chęci przetrwania. Zezwierzęcenie w najgorszym możliwym wydaniu, uzasadnione tylko skrajnie wynaturzonymi okolicznościami. I nawet gdyby część z tych toksycznych, emocjonalnych oparów opadła, niewiele by to zmieniło.
Zwierzęta nie potrafią się śmiać.
A ci szaleńcy, którzy chichotali zabijając bezbronną ofiarę lub zwycięzcy śmiejący się z uśmiercenia wroga?
Oni byli niżej od zwierząt.
Ale czy to była prawda obiektywna? Jedyna i słuszna? Tej nie znał chyba nikt na łusce i tylko różne wyobrażenia o niej kształtowały odmienne ludzkie postawy. Najpiękniejsze jednak było to, że w tym momencie nie miało to absolutnie żadnego znaczenia.
Spanikowana dziewczyna z warkoczem i czarodziej-opiekun. Ktokolwiek wierzył w ich winę, jedna siła, coś potężniejszego od stukniętych magów w czarnych płaszczach, miało za nic te opinie. I choć ów bezmiar energii nie zrobił nic w sprawie rzeszy skazanych na krwawe starcie istnień, tej dwójki nie zostawił samym sobie. Potężnego czarodzieja, mistrza kilku dziedzin magii i bezbronną, rozhisteryzowaną niewiastę zgarnęła jak równych ręką przeznaczenia, utuliła do ciepłej piersi losu i zabrała daleko od plugawej rzezi 'odkupienia' nim jakikolwiek grot, czyjekolwiek ostrze czy pazury zdołały przelać ich krew.
Awatar użytkownika
Ferren
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Lisołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Ferren »

Ferren generalnie w żadnym wypadku nie zakładał, że jego słowa zostaną wzięte na poważnie. Nie było przecież sytuacji, w której zapytałby się o coś takiego – był profesjonalistą i raczej był w stanie samemu to ocenić. Zapytał się Eris o opinię tylko dlatego, żeby tym kiepskim żartem odrobinę odciągnąć własną uwagę od rychło nadciągającej kabały, w którą jakimś sposobem udało mu się wpakować. Nadal nie rozumiał, jakim sposobem tak szybko znalazła go informacja z Kryształowego Królestwa. Znaczy się nie było wątpliwości, że była to magia i że zapewne ten dziwak w czarnej pelerynie miał z tym sporo wspólnego, tak samo jak z ich niespodziewanym pojawieniem się na środku rynku. Zdecydowanie wolałby mu nie podpaść, biorąc pod uwagę to, jak groźnie się prezentował z tą całą swoją magią. Pytanie tylko, jak bardzo go ona chroniła? Może dałoby się jedną celną strzałą pozbyć się największego zagrożenia, a potem zbiec w ogólnym chaosie?
Ferren zrobił dwa kroki w tył, instynktownie omijając czyjąś sylwetkę widzianą jedynie kątem oka. Zabijanie nigdy nie było ani jego profesją, ani nawet mocną stroną, pomimo tego jak dobrze radził sobie z łukiem. Nigdy za bardzo nie potrafił się zdobyć na oddanie strzału. Odbieranie życia nie było dobrą rzeczą, biorąc pod uwagę konsekwencje, jakie ze sobą niosło. Podobno też bogowie karali zabójców, choć tego akurat nie miał okazji uświadczyć. W każdym razie zwykle, w każdej innej sytuacji pewnie by się na to nie zdobył. Teraz jednak okazało się, że był w takim miejscu i sytuacji, że zabicie mężczyzny w czarnej szacie byłoby nawet dobrym uczynkiem w stosunku do tych wszystkich przypadkowych osób, które znalazły się tu razem z nim. Cała ta sytuacja nie wyglądała dla nich dobrze w żadnym możliwym świetle. W zasadzie teraz pewnie by się na to zdobył. Gdyby tylko starczyło mu czasu, by choćby sięgnąć po broń... Trzeba było się nie zastanawiać.
Najpierw poczuł smród. Ten, który zwykle czuł, gdy w jego pobliżu ktoś używał magii. Z jakiegoś powodu już wiedział, że ta woń to nie żadna pomyłka. Ledwie chwilę potem niewidzialna siła, zupełnie ta sama co poprzednio, uniosła zarówno jego, jak i wszystkie pozostałe istoty dookoła. Ku ogólnej panice okazało się że, wszelkie próby wyrwania się z jej mocy były się nieskuteczne. Ferren sam próbował chwycić się czegokolwiek lub kogokolwiek, byle tylko jakoś przeciwstawić się nieznanej sile. Wrażenie nieważkości i niemożliwość dotknięcia czegokolwiek przyprawiały go o mdłości. Zanim jednak lisołak zdołał zwrócić część swojego dzisiejszego obiadu, moc przybrała bardziej konkretny kierunek niż to robiła wcześniej. Mniej więcej w tym samym momencie wszystkie istoty rzucone zostały przed siebie. Ferren poczuł silne szarpnięcie naprzód, które pociągnęło go mocno do przodu. Jeszcze podczas lotu zderzył się z kimś rzuconym w trochę innym kierunku i nagle świat dookoła niego zaczął wirować w sposób niekontrolowany. Lis jednak w porę zdał sobie sprawę z zagrożenia jakim była szybko zbliżająca się brukowana aleja. W porę skulił się w locie, chowając głowę między nogami, a jej wierzch osłaniając przednimi łapami.
Uderzenie również było dość niekontrolowane. Lisołak poczuł ból uderzenia gdzieś z boku, po czym jeszcze niewytraconą siłą przeturlał się kawałek w bok. Moment później tuż obok niego o ziemię uderzyły dwie inne osoby, mniej więcej w miejscu z którego właśnie się odtoczył, co prawdopodobnie uratowało go przed zwyczajnym przygnieceniem. Na szczęście jego doświadczenie w wykonywaniu pomniejszych akrobacji pomogło mu też zamortyzować upadek, dlatego wyszedł z tego wszystkiego bez szwanku. Nie mając jednak całkowitej pewności czy w jego stronę nie leci kolejna przypadkowa istota, jak najszybciej zerwał się na nogi by mieć dość czasu na ewentualną reakcję. Nawet fakt, że rzucanie ludźmi najwyraźniej już się zakończyło, nie sprawił że poczuł się choćby odrobinę lepiej. Został właśnie zagoniony razem z innymi w dość ciasny obszar, podczas gdy w powietrzu znów dało się czuć ten osobliwy i niemożliwy do opisania magiczny smród. W żadnym wypadku nie zwiastowało to dobrze ani dla niego, ani nikogo innego. Nie było niczego, czego obawiałby się bardziej niż magii, a zapowiadało się że czekał go pokaż tej najgorszej i najohydniejszej jaką do tej pory w życiu widział. Prawdopodobnie był to też ostatni pokaż magii w jego nędznym, krótkim życiu.
Dookoła zbitej grupy pojawił się mur. Nie był to jednak zwyczajny mur, zbudowany z cegieł, betonu, drewna, czy też jakiegokolwiek innego znanego człowiekowi materiału. Był poniekąd przezroczysty, choć dało się wyraźnie zobaczyć jego granice poprzez bladoniebieską poświatę. Materiał z początku wyglądał na szkło, jednak zauważenie tego jak samoistnie wznosił się do góry, by utworzyć kopułę zaraz rozwiewały całe to wrażenie, nie pozostawiając po nim nawet śladu. Nie było wątpliwości, że to czysta magia. Ferren miał to nieszczęście, że znalazł się relatywnie blisko tego dziwacznego muru i gdyby ktoś go teraz popchnął to z pewnością zderzyłby się z jego powierzchnią. Nie miał całkowitej pewności, ale przypuszczał że nie byłoby to miłe doświadczenie.
Mur jednak nie był do końca dookoła nich wszystkich. W jednym jego miejscu szerzyła się niemała wyrwa, choć i ona nie była wolna od wszechobecnej magii. Dziura ta wyglądała trochę jak otwarte drzwi, coś co prowadziło gdzieś w nieznane. Nie wyglądało to tak, jakby po przejściu przez nią można się było znaleźć tu, na dziedzińcu. Przejście to również cuchnęło magią i było co najmniej podejrzane. Możliwe, że rzeczywiście było to wyjściem, ale dokąd? Poza tym, dlaczego ich oprawcy mieliby dawać im szansę na przeżycie, skoro wcale nie musieli tworzyć im stąd wyjścia? Równie dobrze mogliby przecież zabić ich tu, na miejscu, na przykład jakimś innym zaklęciem. Wyglądało jednak na to że magiczne przejście nie było tu przez przypadek, raczej było efektem wyrachowanego działania. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo chciałby żeby portal był sposobem na ucieczkę z tego miejsca, nie potrafił dostrzec przez magiczną barierę kogokolwiek, kto mógłby tworzyć coś takiego z korzyścią dla uwięzionych. Wyrwa w barierze musiała więc należeć do maga w czarnej szacie i jego świty. Pytanie tylko, czy to by nie znaczyło że on chciał żeby oni w nią weszli? Możliwe że lepiej byłoby zostać tutaj, nie przechodzić? Gdyby tylko jakoś ukryć się przed ich wzrokiem, może udałoby mu się przeczekać najgorsze, a może nawet wszystko? Wyobraził sobie że gdy wszyscy opuszczą ten obszar przez portal, bariera opadnie a on mógłby swobodnie wymknąć się stąd niezauważony... Gdyby tylko jeszcze było się gdzie schować! Odgrodzony teren był zupełnie płaski, a przynajmniej na taki wyglądał. Nie było tu żadnego załomu ani dziury, w które mógłby wcisnąć swój tyłek tak, żeby nie było go widać. Schować się w tłumie zawsze było jakąś opcją, ale zakładając że tłum sobie stąd pójdzie, to jego plan miał relatywnie niskie szanse powodzenia. Trzeba było ugryźć to z innej strony. Sam jednak nie bardzo wiedział od której, a szczerze wątpił by zdołał wymyślić coś dość błyskotliwego samodzielnie. Trzeba było znaleźć Eris.
Znajdowała się ledwie kawałek dalej od niego. Udało mu się ją poznać po wystających spod kaptura nienaturalnie rudych włosach. Zastanawiające było w sumie, skąd brał się ten kolor... Ferren, nie zwlekając dłużej, zaczął przepychać się w jej stronę, z jednej strony mając połyskującą energią barierę, której w zasadzie nikt nie kwapił się dotykać. Lisołak również nawet o tym nie myślał, jednak w jej pobliżu było najszybszą drogą do dziewczyny. Jeżeli wcześniej było trochę wątpliwym, czy zdołali nawiązać współpracę, to teraz zdecydowanie mógłby nazwać ją wspólniczką, gdyż nie wątpił, że będzie z nim współpracować, byleby tylko się stąd wydostać. W sumie każda osoba w ich otoczeniu pewnie dołączyłby się do tego celu. Gdyby tylko nie ta bariera, chyba nawet można by było wszcząć bunt! Wątpił jednak czy teraz ktokolwiek z nich zdołałby ją przebić. Nie miał pojęcia jak ta magia działała, lecz nie wyglądała na coś co mogłoby łatwo upaść. Pomimo swej niedużej grubości, nie zdziwiłby się zbytnio gdyby nie pomógł tu taran.
- Eris! – krzyknął lisołak, próbując zwrócić jej uwagę na siebie, jednocześnie przekrzykując odgłosy zaniepokojonego i zastraszonego tłumu dookoła. Nie wyglądało na to, jakby którykolwiek z nich wiedział, co robić. Ferren przełknął gulę, która uformowała mu się w gardle. To naprawdę nie wyglądało dobrze. Wątpił też, by Eris jako jedyna miała jakikolwiek plan. Zanim jednak będzie zmuszony, by przyjąć do wiadomości że naprawdę nie było żadnego sposobu, chciał się łudzić że jest jeszcze jakaś nadzieja. Chciał wierzyć w to, że wszystko jeszcze się jakoś ułoży. Nie dopuszczał do siebie myśli, że może za chwilę dosięgnie go sama śmierć. Nie chciał w to wierzyć. Jednak z każdą mijającą sekundą docierała do niego powaga sytuacji. – Eris! – krzyknął jeszcze raz, podczas gdy w jego głosie pojawiła się już nutą desperacji.
Na chwilę przed tym poczuł smród. Ohydny, magiczny odór, niepodobny do czegokolwiek innego, jednak wciąż niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym. A potem wewnątrz bariery rozpętało się prawdziwe piekło.
Lisołak poczuł nagle jak potężnie odzywa się w nim zwierzęcy instynkt. Nigdy jeszcze nie czuł go tak mocno, czy tak dobitnie. A mówił mu wyraźnie: „przetrwaj za każdą cenę”. Normalnie Ferren pewnie zakwestionowałby część tego nakazu, a w każdym razie nie całkiem podobałby mu się jej koniec. Teraz jednak czuł się wręcz zobligowany, by posłuchać swojego wewnętrznego głosu, niezależnie od tego, czego by mu nie podpowiedział. Gdyby kazał mu zabić, zrobiłby to. Kiedy jednak spojrzał dookoła, zorientował się, że chyba nie tylko on poczuł rozkaz w swojej głowie. Wokół ludzie, elfy i wszyscy pozostali nagle jakby przestali wyglądać na przerażony tłum. Wokół dało się słyszeć dźwięki mieczy wysuwanych z pochew, oraz pierwsze krzyki bólu. Wyglądało to tak, jakby wszyscy nagle zapomnieli o tym, gdzie się znaleźli i zamienili wszystkie swoje uczucia na bezmyślną agresję wobec wszystkich dookoła. Co najgorsze, Ferren czuł po samym sobie że to prawda, gdyż jego wewnętrzny głos powtarzał mu we łbie nieustanną mantrę o przetrwaniu. Pomimo tego że wiedział że mu się to zupełnie nie podoba, był gotów by wykonać każdą rzecz niezbędną, by spełnić te rozkazy. Strach i narastający wokół chaos same w sobie były wystarczającymi powodami, by słuchać się tego głosu. A teraz mówił mu on: „do portalu”.
Ferren pochylił się do przodu, po czym zerwał z miejsca i ruszył naprzód. W jego łapie bardzo szybko znalazł się dotąd ukryty sztylet, którym gotów był utorować sobie drogę. Wokół niego tańczyły ostrza, tępe narzędzia, czasami strzały i całe mnóstwo okrzyków agonii. On tańczył razem z nimi w ich rytmie, przewidując szybko, gdzie kto za chwilę się znajdzie i prześlizgując w okazjonalnie pojawiających szczelinach pomiędzy walczącymi. W pewnym momencie jednak źle przewidział ruch jakiegoś człowieka i na jego drodze pojawiło się mknące w jego kierunku ostrze. Nie potrafił jednak stwierdzić, czy po prostu wpadł na nie z nieuwagi, czy atak był zamierzony. Jedynie jego refleks zdołał ocalić jego łeb od oddzielenia od całej reszty ciała. Ferren rzucił się na brzuch, po czym siłą rozpędu przeturlał dalej. Ostrze, które trzymał w ręku, wykonało raczej niezgrabne dźgnięcie w generalnym kierunku, z którego nadszedł cios, lecz odbiło się od czegoś twardego. Lisołak nawet nie zamierzał sprawdzać co to było, natychmiast zerwał się na nogi, nieomal potykając się o własny płaszcz i pobiegł dalej, w stronę zbawiennego portalu, który i tak na pewno nie prowadził w żadne miłe miejsce.
Przebiegnięcie przez portal było ohydne. Miał wrażenie jakby zanurkował w ściekach, które przykleiły mu się do ciała na całej powierzchni futra. Mimo to kiedy znów poczuł grunt pod nogami, mógł zobaczyć, że tak naprawdę wcale nie wyglądał jeszcze jak przemoczony pies. Jego futro wciąż wyglądało normalnie, reszta ciała zresztą też. Odetchnął z ulgą, bowiem fakt ciągłego posiadania wszystkich kończyn, w dodatku tam gdzie być powinny, był dla niego rzeczą dość niepewną, a już szczególnie kiedy nurkował w dziwacznych, przypominających ścieki portalach. Zdał sobie wtedy też sprawę z tego, że głos w jego głowie przycichł tak mocno, że teraz prawie w ogóle już go nie słyszał. To dobrze. Teraz przynajmniej mógł słuchać samego siebie w swoich własnych działaniach.
Zanim jeszcze zdążył rozejrzeć się wokół, rozpoznał jedną z osób w polu jego widzenia. Wbrew temu, co mu się wydawało, po tej stronie wcale nie było aż tak wiele osób. Ciekawym zbiegiem okoliczności było to, że ona też się tu znalazła. Eris stała całkiem niedaleko, przypatrując się otoczeniu. Ferren zaczął powoli iść w jej kierunku, jednocześnie za jej przykładem analizując miejsce do jakiego trafił. I z każdą kolejną mijającą sekundą zaczynał bać się coraz bardziej. Już nie można było powiedzieć że byli w Meot. Wszędzie wokół, w każdym kierunku była pustynia, sięgająca aż do horyzontu. Nie było tu nic prócz piasku i wydm. Jedynymi znakami, które sugerowały, że tak naprawdę wcale nie wydostali się na wolność, były ciągła obecność maga w czarnym płaszczu oraz widok pod ich stopami. Gdyby tylko bowiem spojrzeć w dół, widać było coś jakby szklaną barierę, pod którą daleko, daleko w dole znajdowało się jakieś miasto. Możliwe, że było to Meot. Gdyby nie te małe szczegóły, to Ferrenowi nawet by się tu podobało. W porównaniu z tym w co został wplątany, nawet spacer po gorących piaskach pustyni wydawał się przyjemną perspektywą. Bogowie jedni wiedzieli, jak się tu właściwie znaleźli oraz co to było za miejsce, lecz obawiał się, że ta pustynia może zwyczajnie się po prostu nie kończyć i ciągnąć w nieskończoność. Może to było złote oko Prasmoka, które spoglądało na świat z góry? Trudno było w to w ogóle uwierzyć, jednak kiedy patrzył w dół to ta teoria nagle sama z siebie nabierała zaskakującego realizmu. Wzdrygnął się za samą myśl tego, że w tym momencie może znajdować wewnątrz oka czegoś tak wielkiego jak sam Prasmok. Przez chwilę zdjął go niewyobrażalny lęk, że z jakiegoś powodu powierzchnia załamie się pod jego ciężarem i spadnie daleko w dół, gdziekolwiek by nie było tamto miejsce. Zaraz jednak uspokoił się, racjonalnie tłumacząc sobie, że na tej samej powierzchni stało jeszcze kilkadziesiąt innych osób, a do tej pory wszystko się trzymało. Nie zmieniło to jednak faktu, że za każdym razem gdy spojrzał w dół, coś w nim się przewracało.
Czarownik, którego szata unosiła się razem z nim tuż nad ziemią (czy też może raczej powierzchnią oka?), nie wyglądał jednak jakby był jakoś zdziwiony tym gdzie się znaleźli. Nie było w tym w sumie nic dziwnego, skoro on ich tu wysłał. Wszystko szło według jego dziwacznego, pokręconego planu, który... Co miał na celu? Co on chciał przez to osiągnąć? Lisołak przecież miał z nim tyle wspólnego, co ryba z nietoperzem. Dlaczego właściwie się tu znalazł? Na to pytanie nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Było przecież tyle innych miejsc w których mógłby być...
Głęboki głos tegoż samego czarownika rozbiegł się po pustkowiu, wywołując dreszcz u lisa i sprawiając, że jego futro na całym ciele stanęło dęba. Za każdym razem, kiedy tamten się odzywał, wywoływało to podobny efekt. Ferren bał się go przeraźliwie i naprawdę miał nadzieję na to, że jakimś cudem zdoła uniknąć konfrontacji z nim i zarazem jakoś znaleźć się w jakimś bardzo odległym miejscu. Gdyby tylko mógł, to pewnie ukryłby się w gdziekolwiek, czekając na śmierć lub zbawienie. W tym momencie każdą kolejną chwilą kiedy czuł na sobie wzrok tego upiornego mnicha, wolałby chyba nawet nie czekać i samemu sobie poderżnąć gardło.
Ferren przemieszczał się po gładkim podłożu, starając się nie myśleć o tym po czym właściwie się poruszał. Lepiej było nie myśleć i zaakceptować wszystko takim, jakie widział, byle tylko nie próbować zrozumieć tego co dookoła się znajdowało. Wiedział że to wszystko jest daleko poza jego rozumieniem i nie powinien zaprzątać sobie tym łba. Bardziej wolał się skupić na tym, by dojść do Eris i spróbować ukradkiem uformować z nią jakiś plan, coś co mogłoby im pomóc. Nie wiedział na ile ona mogła orientować się w sytuacji, ale nie miał w tym momencie lepszych pomysłów. Nim jednak zdążył podejść dostatecznie blisko aby nawiązać kontakt, poczuł jak coś ciągnie go do tyłu. Zaraz z tym uczuciem naszedł go magiczny smród. Lisołak zacharczał w iście zwierzęcy sposób, po czym próbował wyrwać się z uścisku, który go trzymał, lecz tak samo jak ostatnio nie było na nim żadnego chwytu, z którego mógłby się wykręcić i wywinąć. Bezsilnie patrzył jak wszystkie pozostałe istoty również zostają pochwycone i uniesione, lecz tym razem nie zostali rzuceni w jedno miejsce, tak jak ostatnio. Zamiast tego zostali zaciągnięci w dwa okręgi, jeden wewnątrz drugi na zewnątrz, tworząc jakiś dziwaczny wzór. Ferren przez chwilę myślał, że czarownik może chcieć odprawić z nimi jakiś chory rytuał, lecz po chwili okazało się, że nie miał racji. Obydwa kręgi zostały wkrótce podzielone magicznymi ścianami, podobnymi do tej, która wcześniej nie pozwalała im na ucieczkę z placu. Okręgi teraz zamieniły się w dziesięć równych sekcji, każda o kształcie przypominającym prostokąt. Wszystkie te mniejsze, podzielone obszary otaczały kręgiem czarownika, dając mu idealny widok na wszystko co działo się dookoła.
Nie trzeba było być geniuszem by domyślić się co się zaraz wydarzy. To było oczywiste, że stworzone przed chwilą ściany miały służyć jako osobne areny. Jaki inny byłby powód dla zaciągania każdej istoty do jednego z narożników? Chciał żeby ze sobą walczyli, ale tym razem szanse w każdym starciu byłyby relatywnie podobne, biorąc pod uwagę dość spore odległości pomiędzy uwięzionymi, w każdym razie na samym początku. W porównaniu z poprzednią walką, gdzie pewnie połowa istot zamordowana została z zaskoczenia, tu wyglądało na to, że w starciu byłaby większa dowolność. To w sumie było drobną poprawą w stosunku do ostatniego razu. Natomiast fakt, że w każdej arenie zamknięte zostały ledwie po cztery istoty, szanse na przeżycie były... trochę większe. Z drugiej jednak strony, tutaj dotarli jedynie co silniejsi, zdolniejsi, zwinniejsi i co bardziej obdarzeni szczęściem z poprzedniej grupy.
W jego celi była Eris. Przytrzymywana była wbrew własnej woli w rogu po drugiej stronie wyznaczonego im prostokąta. Ona również wciąż znajdowała się w powietrzu. Po jej prawej stronie, całkiem niedaleko od niej w powietrzu lewitował całkiem solidnie zbudowany mężczyzna w częściowej płytowej zbroi. Odsłonięte fragmenty jego ciała jednak pozwalały wnioskować, że jest doświadczony w walce. Przy sobie miał przypadłaby krótki miecz, lecz lisołak nie widział więcej poza tym. Mężczyzna wyglądał już trochę jakby się poddał, gdyż jego próby poruszania się były raczej rzadkie i nie wyglądało to jakby próbował się wyrwać. Jeżeli jednak znów zostaną poddani temu samemu zaklęciu co wcześniej, nie było dużych wątpliwości że jego miecz pójdzie w ruch. Jeżeli to miało się stać, to zdecydowanie wolałby się do niego za bardzo nie zbliżać.
Dopiero wtedy lisołak skierował wzrok na ostatni z narożników, ten umiejscowiony najbliżej niego. Przez króciutką chwilę miał dziwne wrażenie że coś jest nie tak. Dopiero po chwili zorientował się, że tę osobę również znał. Była to białowłosa elfka, o bladej skórze. Jej szata, trochę przypominającą suknię całkiem zgrabnie opinającą jej ciało, również wyglądała znajomo. Niewielkie kły przy pasie i kołnierzu jedynie potwierdzały jego przypuszczenia. Widział ją już raz dzisiejszej nocy... Wtedy, kiedy podsłuchał jej rozmowę z dachu i niemalże zadecydował, by ją zabić. Wyobrażał sobie, że wiedźma bardzo chętnie wprowadziłaby go w taką sytuację w jakiej znalazł się teraz, ale przypuszczał, że między innymi to również ona by za tym stała. Dlaczego więc znalazła się tutaj, w jego celi? Wydawało mu się że ona trzymała z tymi, którzy zaprowadzali w mieście porządek. Podpadła im w jakiś sposób? A może... może czarownicy tak naprawdę działali na własną rękę, ignorując rzeczywistych stróży prawa? Pomimo swojej mowy, tego że „oczyszczają miasto”, wydawało się że jednak naprawdę mogło tak być. Ale nawet jeżeli, to wciąż nie dawało to lisołakowi zbyt dużej nadziei. Nawet jeżeli straż uznałaby takie procedery za nieetyczne, i zakładając że chciałaby wyzwolić tą „czarną” część społeczeństwa, to czy byliby w stanie przeciwstawić się magom? Prawdopodobnie nie byliby nawet w stanie postawić się samej wiedźmie, która wciąż wisiała w powietrzu w przeciwległym kącie, na tyle blisko niego by mógł się jej obecności poważnie obawiać. Gdyby doszło do walki, prawdopodobnie byłby jej pierwszym celem.
- Drugą część igrzysk czas zacząć! – rozległ się sztucznie wzmocniony głos czarownika. Z jakiegoś powodu było go doskonale słychać pomimo dystansu i barier. Niewątpliwie to również była magia. Mniej więcej w tym momencie Ferren poczuł jak magiczny chwyt na nim się rozwiera, po czym niezgrabnie upadł na kolana na ziemię. Syknął cicho, spoglądając z gniewem na czarownika. Gdyby tylko dał radę jakoś dobrać mu się do gardła... Za to co zrobił, zasługiwał sobie na to. Musiał jednak zaraz odwrócić wzrok i skupić się bardziej na tym, co działo się wewnątrz jego więzienia. Miał przeczucie, że musi być gotowy do tego, co miało za chwilę nadejść.
I rzeczywiście, ledwie moment później poczuł okropny odór magii.
O bogowie, zaczęło się...
Zablokowany

Wróć do „Meot”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość