Równina Maurat[W stepie szerokim...] Podróż na wschód

Równina rozciągająca się od Gór Dasso, aż po Warownie Nandan -Ther, zamieszkała przez istoty wszelkiego rodzaju, jednak jej ogromne przestrzenie są przede wszystkim krainą dzikich koni, które galopują w bezkresie jej zieleni w poszukiwaniu swoich braci.
Zablokowany
Rufus
Błądzący na granicy światów
Posty: 13
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Drakon
Profesje: Wojownik , Chłop

[W stepie szerokim...] Podróż na wschód

Post autor: Rufus »

        Wyruszyli kilka dni temu z Meot i podróżowali do Demary. Barwna kawalkada wozów sunęła cicho przez wyludniony przestwór trawiastych stepów równiny Maurat. Dziesięć masywnych, czteroosiowych wagonów, każdy ciągnięty przez dwa potężne konie, które rozmiarami i siłą równać by się mogły prawdopodobnie nawet z wymarłymi całe ery temu dinozaurami. Wybujała roślinność skrywała ludzi i zwierzęta tak, że ponad pożółkłe źdźbła wystawały tylko grzbiety spiętrzonych na furgonach towarów, poprzykrywanych drelichowymi plandekami dla ochrony przed palącym słońcem i ewentualnymi opadami. Fracht zawarty w skrzyniach i pakach był przeróżny. Od produktów spożywczych po broń i pancerze, od eliksirów po sukna, od porcelany po minerały i inne rzadkie surowce skalne. Przeważająca większość z nich była jak najbardziej legalna, ale wielką naiwnością byłoby wierzyć, że wieźli tylko takie artykuły. Te najbardziej dochodowe przecież od zawsze szły po cichu i za plecami, ukryte przed wścibskimi oczami nieprzekupnych strażników gdzieś w drugim dnie transportowanych kufrów i beczek.
        Zaczynało zmierzchać, gdy dotarli w pobliże rzeki. Nareszcie pośród morza traw znaleźli miejsce, gdzie było wystarczająco dużo wilgoci, by wyrosły tu jakieś gaje. Rzednąca sawanna niechętnie ustępowała miejsca pokracznym drzewkom oliwnym i skarłowaciałym jałowcom. Po kolejnych dwóch tysiącach kroków dotarli wreszcie na dosyć przestronną polanę, której wschodni skraj opadał łagodnie i piaszczystą skarpą zanurzał się w chłodnym błękicie płynącej wody. Miejsce na popas równie dobre jak każde inne, ale zdecydowano o założeniu tu szatry nie ze względu na jego jakieś wybitne właściwości obronne czy relaksacyjne, ale zwyczajnie dlatego, że przeprawianie się nocą przez bród dosyć wartkiej na tym odcinku rzeki nie było najrozsądniejsze. Niebagatelny wpływ na taką decyzję miał też dostęp do wody pitnej w nieograniczonej ilości. A poza tym tego dnia mieli już za sobą naprawdę spory szmat przebytej drogi. Warto było dać odpocząć ludziom i ciągnącym dobytek zwierzętom. Nie minął nawet kwadrans od podjęcia decyzji, a już tabor rozstawił się na postój, wyprzężono konie i rozpoczęła się zwykła, obozowa krzątanina.


        Niebo na wschodzie powoli różowiało, ale ciągle jeszcze sporo godzin pozostało, aż tak na dobre się rozednieje. Łysy murzyn siedział oparty plecami o koło ciężkiego wozu transportowego i wytrzeszczonymi oczami przyglądał się ognisku. Choć spośród zwyczajnych mieszkańców Alaranii wyróżniał się raczej podłym wzrostem, to w zamian za to jego potężna, wyraźnie widoczna pod hebanową skórą muskulatura nadawała niskiej postaci groźny wyraz i mocno zniechęcała do zbliżania się do niego bez wyraźnego powodu. Jakoś każdy powstrzymywał się od durnych zaczepek i przerywania krępemu kosynierowi relaksu i zadumy. Mało tego, nie znalazł się tu nawet jeden taki bohater, który ośmieliłby się zwrócić mu uwagę na rażąco źle pełnioną służbę wartowniczą. Odpowiedzialni za ochronę karawany widocznie uznali, że to wystarczy, iż wyprężona na baczność upiorna broń drzewcowa stała obok czarnoskórego oparta o burtę pojazdu i połyskiwała złowieszczo długim ostrzem, jakby to teraz ona sama, a nie jej właściciel trzymała nocną straż. Pozostawał więc Rufus w tym wegetatywnym stanie nie niepokojony przez nikogo. Minę miał obojętną, jakby zamyśloną, wzrok zaś pusty i nieobecny. Czyżby płakał? Raczej nie. To płomyki tańczące radośnie na wrzuconych w ogień bierwionach odbijały się w jego szklistych gałkach i wyciskały z nich raz po raz wielkie, acz pojedyncze łzy. Na nie jednak wojownik tym bardziej nie zwracał uwagi. Pozwalał, by samodzielnie spływały mu po pucułowatych policzkach krętymi zygzakami. Kolejne krople nie korzystały jednak ze szlaków przetartych przez poprzedniczki, ale każda wybierała swoją własną drogę, więc na pokrytej kurzem twarzy znaczyły swoimi mokrymi śladami zawiły ornament, który powoli zaczynał przypominać trybalistyczne wzory tatuaży plemiennych, którymi zdobili swoje oblicza dzicy wojownicy prymitywnych ludów żyjących na niezliczonych archipelagach drobnych wysp i wysepek rozsianych po Oceanie Jadeitów.
        Myśli gladiatora pozostawały zakryte dla postronnych. Można było tylko zgadywać co zajmowało jego umysł. Rozmyślał o domu rodzinnym? O pięknej żonie, którą musiał zostawić kiedy przyszło powołanie do wojska? Do której powrócił po skończonej kampanii, ale niestety zupełnie odmieniony? O utraconym szczęściu, którego nie mógł już później w małżeństwie zaznać? Może myślał o życiu po śmierci? Czy jest? Jak jest, to gdzie? I jakie? I czy spotka tam swoją ukochaną Ann? A może myślał o wojnie, która zupełnie przemeblowała jego przedtem spokojny żywot? O zakrwawionych polach bitew, gdzie niegdyś ścinał swą kosą głowy anonimowych żołnierzy wroga dla chwały równie anonimowego własnego króla, który beztrosko siedząc gdzieś tam na stolicy przesuwał tylko na szachownicy pionki swoich jednostek - nie myśląc wcale o ich losie, lekką ręką zrzucając je z planszy, gdy tylko kolejny regiment chłopskiej piechoty został wycięty co do nogi. Może szukał w tym wszystkim jakiegoś sensu? Znaku? Celu? Nadziei? Może właśnie tej na życie po życiu?
        Tylko jednak ci, którzy nie znali go w ogóle mogli snuć takie wielkie teorie. Kto wszakże poznał Sichsela, ten wiedział bardzo dobrze, że wszystko to przerastało zgnębiony umysł prostego chłopa. On nie rozmyślał. Nigdy. Teraz również. Zapewne błądził tylko myślami po nieokreślonych krainach, bez wyższego celu. Wcale nie zastanawiał się nad niczym konkretnym, nie zatrzymywał nad żadną ideą ani wspomnieniem. Nie dumał nad przeszłością. Nie szukał w niej przyczyn. Jedyne co go interesowało to właśnie choć na chwilę oderwać się od męczących go traum, a nie kolejny raz je rozważać. Nie wypatrywał odpowiedzi, bo żadnej nie potrzebował. Nie kwapił się, by ponownie wziąć swe życie we własne ręce. Dawno już wyrzekł się samodzielności. Podążał za resztą. Pozwalał, by niósł go prąd. Zrezygnowany i zobojętniały na wszystko. Robił tylko tyle ile mu kazano - bez żadnej refleksji. Wstawał rano i nie miał żadnych oczekiwań, co też ów dzień mu przyniesie. Zapomniał co to chęć i ochota, porzucił wszelką wiarę i nadzieję.
        Dziś nic się nie zmieniło. Najpewniej po prostu rozpaczał nad wyczerpanym zapasem gorzały - choć jego zachowanie w najmniejszym stopniu nie przypomniało rozpaczy w jej klasycznym znaczeniu. Wyprany z uczuć mężczyzna tylko siedział i bez mrugnięcia patrzył w ogień pozwalając, by bijące odeń ciepło wysuszało mu gałki oczne, a jego organizm sam tylko podświadomie próbował się przed tym bronić wyciskając kolejne porcje łez.
        Ostatnia flaszka, którą Rufus wziął ze sobą na drogę skończyła się wczoraj. Nie miał już nic. Od teraz dopiero zaczynała się jego rutyna. Wcześniej pił za swoje – bez opamiętania i na niemal na umór, a pożytek z niego był prawie żaden. Teraz jednak zależał już całkowicie od łaski i niełaski swojego patrona – starego Vessa, którego alkoholowy arsenał ciągle pozostawał nienaruszony. Jak zwykle zresztą, bo na tym to właśnie polegało. Od tego momentu bowiem siwy cwaniak miał potężnego murzyna na każde swoje skinienie. Mógł mu rozkazać zrobić cokolwiek i dobrze wiedział, że będzie zrobione. Bez żadnych pytań, bez chwili wahania. Nawet za samą obietnicę, że wydzieli mięśniakowi coś ze swojego spirytusu, choćby w naparstkowych zaledwie ilościach. Mógł zmusić go do najgorszego upodlenia. I nie miał przy tym żadnych skrupułów, robił to chętnie i z półdziką satysfakcją. Vess Morietti - właściciel szkoły gladiatorów MORTIS z Meot. Stara menda, złośliwa kanalia i wredna szczurza morda – aż dziw brał, że taka kumulacja złych cech zamknęła się w wątłym ciele garbatego pokurcza i suchotnika.
        - C'est la Vie – wielkie ramiona kosyniera uniosły się lekko i zaraz na powrót opadły, a z uchylonych ledwie ust wyszło niespodziewane, ciche westchnienie. Nie było jednak nikogo, kto mógłby je usłyszeć.
Kolindar
Rasa:
Profesje:

Post autor: Kolindar »

        Jako jeden z nielicznych przez całą ciemną noc nie zmrużył oka. Rozregulowany tryb życia sprawił, że mógł wytrzymać bez kładzenia głowy bardzo długo, jednak paść bez zmysłów w każdej chwili.
         Wsunął w usta pęczek zioła i począł powoli rzuć. Pędy aneńskie uwalniały toksyny, które po przekroczeniu pewnej dawki powodowały silne zatrucie organizmu, jednak odpowiednio racjowane wyciągały z ciała maksimum wydajności. Powieki nie opadały, mięśnie pozostawały naprężone, a nogi nie łapały skurcze po całodniowym marszu. Najbardziej zależało mu na tym pierwszym, szczególnie po tym, gdy dołączył do karawany zmierzającej do Demary. Nie można powiedzieć, iż była ona jego celem; była po prostu w obrębie kierunku, który sobie aktualnie obrał. Posiłkując się mapami zlokalizował morza i pustynie, po czym obrał kieunek przeciwny zarówno do pierwszego, jak i drugiego. Dwie rzeczy których nie znosił - wilgoć i upał. Podróżował już od kilku dni, gdy jego ścieżka skrzyżowała się z ogromnymi monstrami, ciągnącymi obładowane towarem wozy na swoich barkach. Oddał właścicielowi swoją sakiewkę - nawet nie licząc - po czym rozsiadł się na tyle, opierając ciężką głowę o belę drewna.
        Byle nie zasnąć. Wytrzymać jeszcze trochę. Być świadomym.
        To był obecnie jego największy lęk. Stracić kontrolę.
         Miał wrażenie, że za każdym razem gdy tracił przytomność - bo zwykłym zapadnięciem w sen nie można było tego nazwać - jego oczy patrzyły na wszystko, jednak to nie jego wzrok ślizgał się po otoczeniu. Wiedział dokładnie kogo były to oczy, wiedział też czego to przyczyna. Lecz wiedza ta jakoś sprawiała, iż było to tym bardziej upiorniejsze.
        Tak więc starał się utrzymać na nogach jak najdłużej, spędzając wiele bezsennych nocy w samotności. Pozwalało mu to jednak obserwować dużo rzeczy. Ludzie, którzy za dnia odsuwali się od siebie jak najdalej, w nocy kulili się przy sobie, rozświetlani jedynie przez nikłe płomienie ognisk, które odważyli się rozpalić w nieznanym sobie terenie. Otaczająca ich bujna roślinność skrywała drapieżniki, których nawet by się tu nie spodziewali. Niektóre wpatrzone w nich ślepia odznaczały się wyjątkową inteligencją, choć na pewno skromną w porównaniu do większości ich gatunku. Kolindar dojrzał je dopiero w środku nocy, jednak nie byli dla niego zaskoczeniem; gdy rozstawiano obozowisko, jego uwagę zwróciły nieregularne odciski przy linii traw i połamane gałązki wokół miejsca, które karawaniarze uznali za odpowiednie na obozowisko.
         Miejsce otwarte, ograniczone z jednej strony rzeką, z innych zaś gęstwiną, pozwalającą podkraść się prawie pod sam nos. Głupie. To jakby umyślnie kłaść się na srebrnej tacy i pakować sobie jabło do mordy.
         Dochodził do wniosku, że w racie sytuacji nie powinno być tak źle. Karawana była dość solidnie uzbrojona i wyposażona w groźnie wyglądających ochroniarzy, łącznie z tym, którego prawie wszyscy starali się omijać szerokim łukiem. Kolindar uznał, że to nie jego sprawa, jednak zmysł śledczy wziął nad nim górę i przyglądając się starał wywnioskować kilka rzeczy. Mężczyzna był muskularnie zbudowany, ale jak na gladiatora nie było to nic nadzwyczajnego. Martwił go za to wyraz jego twarzy - pusty, bez uczuć, prawie że martwy. Po chwili rozmyślań przypomniał sobie, że podobny widok widzi często w tafli wody. Jego jednak przepełniony jest zrezygnowaniem, murzyna zaś wydawał się całkowicie wyprany z emocji. Widywał takie osoby po wyjątkowo traumatycznych przeżyciach, z których nie dało się wyciągać więcej niż kilka niezrozumiałych słów. Tamten jednak reagował - jeśli nie na zaczepki, czego Kol był kilkukrotnie świadkiem - to na słowa Vessa, który zdawał się mieć na niego największy tutaj wpływ. Skrzywił się, wypluwając zmięty i stwardniały pęczek ziół z ust. Stary Morietti był zamieszany w więcej spraw niż zapewne miał lat - a była to pokaźna liczba. Zdarzały się tygodnie, gdy niemal codziennie wzywano straż do interwencji na arenie. Co ciekawe, mordobicie arenowe też miało kilka zasad, a straż niejako miała obowiązek pilnować ich przestrzegania. Na dodatek wokół postaci starego psiego parcha narastała otoczka spod ciemnej gwiazdy, a Kolindar nie nadążał z wysyłaniem zwiadów. Gdyby miał w sobie werwę z dawnych lat pewnie wykorzystałby to, że nikt go tu już nie kojarzy z dawną posadą i postarał rozgryźć, w co tak naprawdę jest uwikłany właściciel gladiatorów. Problemem było jednak to, że nie miało to już dlań znaczenia.
         Przerwał rozmyślania, gdy poranna zorza uderzyła w obozowisko. Promienie słoneczke z całą furią wgryzły się w oczy wybudzonych, skutecznie ich oślepiając. Kol przeniósł wzrok na powoli rozchylające się trawy.
        - Idealne wyczucie czasu - mruknął pod nosem, mrużąc powieki.
Rufus
Błądzący na granicy światów
Posty: 13
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Drakon
Profesje: Wojownik , Chłop

Post autor: Rufus »

        - A ty sobie śpisz?! – wrzask, w którym zdecydowanie więcej było strachu, niż zdziwienia i złości wyrwał czarnoskórego mężczyznę z letargu.
- Wstawaj leniu śmierdzący! – wydzierał się Vess wypłacając kolejne siarczyste kopnięcia w zwalistą postać leżącą przy ognisku. Czynił mu tym mniej więcej tyle samo szkody, co mogła wyrządzić natrętna mucha stadu bawołów, więc chyba bardziej na takim intensywnym butowaniu cierpiały jego skórzane sandałki niż apatyczny gladiator.
- Nie za spanie ci płacę kupo mięsa! – Agresja staruszka, zwłaszcza taka, która jak w tym przypadku spowodowana była przerażeniem i lękiem o życie była może i nawet uzasadniona, ale zupełnie niekonieczna. Rufus nie spał, bo tego nie potrafił. Odkąd rozsypało się jego życie rodzinne cierpiał na chroniczną bezsenność, której nawet nałogowo stosowana kuracja spirytusowa nie była w stanie przemóc. Jedyne, w co murzynowi udawało się czasem wprowadzić zmęczone ciało to zaledwie kilkunastominutowe drzemki, przeważnie z otwartymi oczami, w zasadzie bez czucia kończyn i ze szczątkową zaledwie kontrolą pozostałych czynności własnego organizmu. Był wtedy przytomny, ale odrętwiały niczym osoba sparaliżowana. Dlatego trochę czasu zajęło mu, zanim powrócił do świata żyjących.
- Ty wszarzu! – tymczasem szalejący wokół niego Morietti ani na chwilę nie odpuszczał. - Bierz się do roboty!
        Kosynier wreszcie zamrugał parę razy i wolno przekręcił głowę, by spojrzeć na staruszka nieudolnie próbującego go pobić. Milczał i dłuższy moment obserwował tylko groteskowy pokaz tańca chorowitego dziada, dając sobie tym samym czas, aż pojedyncze myśli ponownie zaczną krążyć po splotach nerwowych w jego mózgu. W końcu jednak zdobył się na poważniejszą reakcję.
- Co? – charknął. Sichsel, zwłaszcza gdy nie był pod wpływem alkoholu, to nie zaśmiecał swoich wypowiedzi rozbudowanymi dygresjami. A nawet po pijaku każde zdanie wychodzące z jego ust i składające się z choćby pięciu słów w jednym ciągu już można było nazwać istną laudacją.
        – Prawdziwy krzykacz nam się trafił! – powiedział kiedyś dawno temu Vess do zarządcy swoich niewolników, gdy banda włóczęgów oddała masywnego murzyna jego szkole gladiatorów. Rzeczywiście, ich nowy podopieczny na podżegacza zdecydowanie się nie nadawał, ale na placu treningowym, a później na arenie to nie umiejętności oratorskie liczyły się najbardziej. Tam trzeba się było sprawnie fechtować nie na słowa, a na ostrza i pięści. A czarny drakon w takich warunkach popisywał się wręcz mistrzowskim opanowaniem niedocenianego i przez to rzadko spotykanego, ale śmiertelnie skutecznego oręża jakim była kosa bojowa, siłą godną niedźwiedzia zamkniętą w krępym, ludzkim ciele i zupełną obojętnością na okrucieństwa placu boju oraz na szalejącą wokół śmierć, zarówno towarzyszy jak i oponentów. Ponadto milczący gladiator, który nawet po spektakularnym zwycięstwie nie okazywał żadnej radości tym mocniej przyciągał do Colosseum tłumy gapiów, chcących oglądać w działaniu nieczułą maszynkę do zabijania. Okazał się więc Rufus dla szkoły Mortis (a zwłaszcza dla jej właściciela) kurą znoszącą złote jajka.
        W zasadzie sam fakt, że w ogóle się odezwał stanowił pewnego rodzaju zaskoczenie. Zazwyczaj jak był trzeźwy rzadko otwierał gębę do swojego szefa uznając widocznie, że tępe, pytające spojrzenie w zupełności wystarczy. Morietti nawet nie starał się wyprowadzać go z tego przekonania. Oficjalnie twierdził, że nie ma zamiaru zniżać się do poziomu niewolników, ale tak naprawdę nawet on sam dobrze wiedział, że kierował nim atawistyczny lęk. Samo spojrzenie w piwne tęczówki kosyniera ścinało w nim krew, a ogromna, nienaturalna u człowieka pustka, jaka z nich ziała sprawiała wrażenie, że jest tylko magiczną zasłoną dla legionów nieokiełznanych demonów, które siedziały w głowie murzyna, a które tylko czekały na okazję, by stamtąd wychynąć do realnego świata. Tym bardziej więc unikał okazji, by usłyszeć to, co skrywał udręczony umysł i sam z siebie nie miał zamiaru prowokować takich sytuacji.
        - Atakują nas!! – pisnął tylko w odpowiedzi Vess, ale już znacznie śmielej. Rufus może i był głupi, może i był tępy, może i był przerażający, ale co z tego, skoro przede wszystkim był mu całkowicie posłuszny. Stres starego patrona malał, bo widział wyraźnie, że powoli wraca życie w członki jego osobistego, czarnoskórego golema. A skoro tak, to w okolicy nie znajdzie się nikt ani nic zdolne zrobić mu krzywdę.
        Wpierw głowa Sichsela przetoczyła się kilka razy wokół obręczy barkowej dla rozruszania karku. Następnie rozprostowały się masywne ramiona zakute w ciężki, ale prymitywny pancerz, który jednakże pomimo swojej toporności i bezwzględnej brzydoty przybrany był misternie w skomplikowaną pajęczynę rys, szram, sznytów i chlastów wytrasowanych uderzeniami tysięcy ostrzy, kłów i szponów na gorącym piachu meockiej areny. Samo to może nie powodowało jakiegoś zachwytu nad całą postacią noszącego go wojownika, ale dawało jasno do zrozumienia, że stając naprzeciw niewysokiego murzyna ma się do czynienia z niezłym zabijaką, a nie wymuskanym lalusiem, który swoją nieskalaną zbroję przywdziewa włącznie po to, żeby ładnie zapozować malarzowi do narcystycznych portretów, albo aby ułatwić sobie podryw głupich, pustych bab lecących (jak to wszystkie blachary) przede wszystkim na ładną karoserię błyszczącą się w słońcu chromowanymi elementami. Wyrzeźbiona klatka piersiowa poczęła unosić się regularnie w głębokim oddechu, pakując w płuca mężczyzny naraz całe galony powietrza - niezbędne, by uzyskać odpowiednią energię i napędzić wielkie muskuły. Gladiator podnosił się powoli i nieomal zgrzytliwie, tak jakby pompa obsługująca układ smarny nie dostarczyła jeszcze odpowiednich ilości mazidła do ścierpniętych mięśni i zastanych stawów, ale im więcej sekund mijało, tym jego ruchy były szybsze, bardziej sprężyste, zdecydowane i płynne, niemal naocznie ukazując drzemiącą pod czarną skórą potęgę. W końcu wreszcie dłoń kosyniera zacisnęła się na drzewcu jego straszliwej broni. Głośno wciągnął powietrze nosem, przytrzymał chwilę, po czym ze świstem wypuścił tą samą drogą i już był gotów do walki. Nie robiło mu żadnej różnicy co też na nich zaraz wyskoczy z chaszczy.
Kolindar
Rasa:
Profesje:

Post autor: Kolindar »

        Poczuł falę ekscytacji w sobie, gdy upiór zauważył rozpoczynającą się sieczkę. Kolindar powiódł wzrokiem bo linii wbiegających między wozy rabusiów, którzy swoimi tasakami rozpoczęli dzieło rabunku i morderstwa. Zdawali się nie być specjalnie zorganizowani - ot banda maluczkich, łączona jedynie wspólnym pragnieniem wzbogacenia się. Jak każda szajka pewnie miała swojego przywódcę. Nie przypominało to w żadnym stopniu legalnych organizacji, gdzie najwyższy stołek posiadał ten ze zmysłem organizacji, bystrym umysłem, zmysłem taktycznym... bądź najszerszymi plecami. O nie, tutaj o wszystkim decydowała siła. Obiłeś mordę do nieprzytomności największemu drabowi w okolicy? Gratulacje, masz tu bandę do rozkazywania i lwią część łupów. No, przynajmniej do czasu, aż ktoś obije mordę tobie. Było więc to stanowisko równie atrakcyjne, co niestabilne.
         Stał tam gdzie wcześniej, z odległości obserwując rozpoczynający się bój. Zaspani ludzie stawiali znikomy opór, ograniczający się do spowalniania lecących ostrzy swoimi ciałami. Co rezolutniejsi strażnicy porwali za włócznie i tarcze, starając się uratować to, co pozostało z cywili. Kol nie dojrzał nigdzie kobiet i dzieci. Spostrzegł jednak handlarzy, którzy obejmowali swoje najcenniejsze towary mocniej niż matki noworodki. Skrzywił się. Materializm nigdy do niego nie docierał. Żył w świecie, w którym po każdej nocy mógł obudzić się ogołocony do samych spodni. Za młodu przerażało go to, jednak w miarę upływających lat przestawał widzieć w tym sens. Wszystko co posiadamy można zdobyć jeszcze raz, nie ma więc sensu za tym płakać. Mówi się, daj człowiekowi pieniądze, to naje się raz i znów będzie głodny. Daj mu miecz, a wyrąbie sobie drogę do jedzenia codziennie. Co więc gdy ktoś ukradnie ci i miecz? Jednak i w tym ukazywało się jego wyobcowanie ze społeczeństwa, gdyż nawet o broń nie musiał się martwić. Wystarczyło użyć mocy upiora i stworzyć sobie kolejny.
         Wyrwał się z transu, gdy usłyszał zbliżający się wrzask. Skupił wzrok na pędzącym w jego stronę maruderze. Uniósł kąciki ust.
        W końcu ktoś zauważył jego obecność.
         Jedną myśl później w jego ręku rozłożył się z niebieskim błyskiem czarny łuk. W drugiej dłoni zapaliło się światło, z którego leniwie wyciągnął połyskującą strzałę. Za leniwie. Szarżownik zdążył w tym czasie dobiec do Kola, który ku obustronnemu zaskoczeniu rzucił łukiem w twarz bandyty. Twarde jak skała drzewce odbiły się od nosa zbója, przy okazji go łamiąc, po czym rozpłynęły się w powietrzu. Nie tracąc chwili Strażnik przesunął się w bok, wbijając z impetem strzałę w szyję wroga. Ciało upadło bez życia, a Kol żwawszym ruchem ruszył między wozy, materializując w dłoni kolejny łuk.
         Równomiernym krokiem przemieszczał się przed siebie, a jego łuk pruł strzałami po dokładnym wymierzeniu w każdego awanturującego się. Nie zważał na to, czy był to rabuś czy członek karawany - kierował łuk w każdego, komu z oczu zaczynało bić szaleństwo. Nieważne, czy z amoku, czy przerażenia.
         Jego salwa nie uszła niezauważona, i już po chwili w jego stronę dopadło dwóch bandytów. Topór począł opadać w stronę jego głowy gdy upuścił łuk, by zwolnić ręce. Jasne iskry posypały się na jego włosy, gdy skrzyżowanymi ostrzami zagiętych mieczy zatrzymał sześciokilogramowy topór wspomagany siłą mięśni osiłka i grawitacją. Ugiął nogi i sapnął z wysiłku, jednak zsunął ostrze siekiery na bok, po czym wykonał piruet i ciął oboma ostrzami przez odkrytą klatkę wroga. Przypomniał sobie o drugim w momencie, gdy przed oczami błysnął mu blask odbijającego promienie słoneczne pałasza. Czysto instynktownie otworzył swój tunel magiczny, a ciało atakującego nagle odleciało do tyłu, poniesione pędem wystrzelonego w jego postać buzdyganu, jeszcze w locie łamiącego mu wszystkie ważne kości klatki piersiowej.
         Sapnął, gdy adrenalina zalała jego ciało. Znowu się zaczynało. Jego wzrok zaczął zajmować się cieniem niczym człowieka, który stał za blisko wybuchającej kuli ognia. Myśli stały się mętne, oddech urywany. Czuł, jak drżą mu nogi.
        - Jeszcze...nie teraz.. - warknął, z całych sił zaciskając zęby. - Dzisiaj mnie nie dostaniesz...
         Mając uczucie, że połyka rozżarzone do białości żelazo, odetchnął głęboko, gdy wpływ upiora zaczął słabnąć. Słuch powrócił do normalności w samą porę, by usłyszeć świst ogromnego oręża biorącego łuk nieopodal. Wielokrotnie w przeszłości ćwiczonym ruchem błyskawicznie wykreował w dłoni łuk i strzałę, naciągając je w stronę stojącego naprzeciwko ciemnoskórego mężczyznę. Dopiero odzyskując rezon chwilę mu zajęło przypomnienie sobie, kogo widzi. Zastygł w miejscu z naciągniętym łukiem w ręku, przyglądając się czujnie mężczyźnie przed nim.
Rufus
Błądzący na granicy światów
Posty: 13
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Drakon
Profesje: Wojownik , Chłop

Post autor: Rufus »

        Pierwszy drab nawet nie spostrzegł, co go trafiło. Zanim jeszcze nawet zorientował się, że wyskoczył z wysokich zarośli na otwarty teren, to szybkie, proste pchnięcie niegdyś rolniczego narzędzia rozharatało mu krtań i tętnice, aż zgrzytnęło o kręgosłup. Dusza, jeśli w ogóle opryszek ją posiadał, bezszelestnie uleciała z martwego ciała razem z resztkami powietrza, które przed szarżą zdołał wciągnąć do płuc, a które teraz uchodziło z nich jak z niezawiązanego wstążką balonika. Drugi bandzior może i nawet zorientował się, że wyszedł na polanę, ale niewiele więcej zdążył zrobić. Rufus nie zastanawiał się. Rozszerzone źrenice smoczych oczu rejestrowały wszystko, najdrobniejszy nawet ruch, więc nie dał się zaskoczyć kolejnemu napastnikowi. Płynnie zszedł z linii szarży, przykucnął i ciął nisko, na wysokości kolan, kosząc przy tym oprócz przeciwnika również cały łan wyschłych trzcin. Dolne kończyny banity furknęły w powietrzu jak spłoszone kuropatwy i poleciały w kierunku wozów transportowych, jakby w poszukiwaniu schronienia przed brylastym drakonem masakrującym oddział rzezimieszków mających za zadanie od wschodu oskrzydlić tabor. Reszta ciała pozbawiona naraz obu punktów podparcia z łoskotem upadła na ziemię. Natychmiast nocne powietrze wypełnił rozdzierający serca i plączący umysły skowyt śmiertelnie ranionego człowieka. Szybko jednak ustał, gdy stopa czarnoskórego gladiatora ciężkim tupnięciem wgniotła wrzeszczącą twarz w glebę, uciszając ją już ostatecznie.
        Zdawało się, że kolejni gangsterzy, którzy zaatakowali w tej części obozu, zabrali na akcję nie tylko broń, ale także mózgi. Zdawało się. No bo po co tam się przejmować na kogo się porywa? – „Półnagi paker w karawanie pośrodku trawiastych równin, do tego poznaczony znamionami jak gladiator? Toć to normalka! Na pewno damy sobie radę! Dalej! Kupą panowie!”.
        Było ich trzech. Okrążyli meockiego czempiona w taki sposób, żeby nie mógł ich wszystkich naraz obserwować, ale na tym ich genialne pomysły się skończyły. Żaden nie wpadł na to, że zanim doskoczą ze swoimi sztyletami do zwarcia, to długa kosa murzyna powali przynajmniej jednego z nich. Cóż, może gdyby znali doświadczenie bojowe Sichsela wpadliby nawet na to, że poradzi sobie z nimi zdecydowanie łatwiej, ale najwyraźniej tym również nie trzeba było się przejmować.
        Zanim w ogóle zdążyli się ustawić drakon szybko jak błyskawica wykonał krótki wykrok i nadział na głownię trzeciego rabusia. Ich przewaga topniała szybko jak śnieg w kraterze wulkanu. Nawet nie zauważyli kiedy kosynier strącił truchło z ostrza i odwrócił się do kolejnego oponenta. Lekko, niemal od niechcenia ciął od dołu do góry. Wystarczyło, by samym ledwie końcem pióra swej broni rozpłatał rudego kmiota od pachwiny po sam obojczyk. Przez powstałą szczelinę wszystkie wnętrzności natychmiast poczęły wyślizgiwać się z chłopa jak dorosłe glizdy z odbytu zarobaczonego psa. Widok wijących się własnych kiszek odebrał szumowinie i głos i rozum. Oszalały przez chwilę próbował wepchnąć wypływające bebechy z powrotem, ale szybko gwałtowny spadek ciśnienia krwi w organizmie sprawił, że stracił przytomność, padł na ziemię i w zupełnej ciszy przeniósł się do kolejki potępieńców oczekujących nad Styksem na przewóz do Hadesu.
        Ostatniemu zbójcy prawie się poszczęściło. Już widział swój nóż zanurzający się po rękojeść w nagim boku łysego wojownika. Niewiele brakło, ale zanim zdołał wyprowadzić zdradzieckie pchnięcie, to gwałtowny cios z półobrotu, do tego łokciem zakutym w ciężki pancerz pozbawił go tuzina zębów, doszczętnie połamał mu szczękę i wystrzelił w powietrze w iście baletowym podrygu. Szkoda, że jedynym świadkiem tego popisu był Morietti - zasuszony właściciel szkoły gladiatorów i zupełny ignorant w kwestii sztuki, a nie jakiś uduchowiony artysta-tancerz z eterycznej Efne czy innej wymuskanej Rapsodii. Brodaty palant mógłby nieźle przed takim znawcą zaszpanować, gdy nadziawszy się na potężną fangę, zdecydował się z jednego wybicia wykonać podwójne salto i półtora rittbergera naraz. Parę ujemnych punktów zarobiłby pewnie za lądowanie telemarkiem, ale i tak bez wątpienia mógłby się ubiegać o stypendium na jakiejś tamtejszej Akademii Tańca i Humoru. Naprawdę szkoda. Nie ma jednak co za bardzo płakać nad rozlanym mlekiem. Niedoszła męska balerina i tak spaliła swój piękny pokaz, upadając po wszystkim centralnie na ryj i łamiąc sobie kark. Nieczuły kosynier tylko splunął na powykoślawiane zwłoki i więcej się nimi nie zajmował.
        To jednak jeszcze nie był koniec starcia. Murzyn ponownie wziął zamach i znów mgiełka czerwonych kropelek z głowni wystrzeliła w powietrze. Ostrze poczęło już opadać na kark wroga, gdy swoim wrzaskiem w walkę wtrącił się Vess.
        - Rufus! Spokojnie! – ryknął. - Ten jest nasz! Tego zostaw!
        Jeśli znajdzie się ktoś, kto w szale bojowym potrafi usłyszeć cokolwiek poprzez szum własnej krwi pulsującej pod czaszką, ten zaiste jest starym wiarusem i na polach bitew spędził jeśli nie całe, to przynajmniej pół życia. Dla szkoły Mortis Sichsel urodził się w momencie wstąpienia w jej mury. Nikt nigdy nie pytał o jego wcześniejsze losy, więc nikt też nie wiedział o jego spektakularnej wojskowej karierze. Wydawać by się mogło zatem, że Morietti mógłby równie dobrze próbować zatrzymać swoimi skrzekliwymi dyspozycjami szalejącą wichurę, ale, o dziwo, gladiator zareagował natychmiast, jak dobrze zaprogramowana maszyna. Wstrzymał uderzenie w połowie i znieruchomiał na dłuższą chwilę. Oblicze wykrzywione wysiłkiem i wściekłością stężało, a jego szeroko otwarte oczy z niewypowiedzianą pretensją wlepiały się w niedoszłego przeciwnika. Nic dziwnego, czarnoskóry wszak musiał teraz sam na siebie przyjąć tę całą energię, którą zgromadził do ciosu, a której po rozkazie nie mógł już wystrzelić w oponenta. Wreszcie jednak opanował się i rozluźnił napięte mięśnie. Cała jego sprężystość wyparowała zupełnie. Powoli i jakby z wysiłkiem wyprostował ciało skręcone do wyprowadzenia zamachu i stanął frontem do elegancika w białej koszuli, wystawiając swoją wielką pierś na strzał, ale tym samym zasłaniając nią całą mizerną postać swojego przełożonego. W oczach rębajły na powrót nie dało się zauważyć nic oprócz nieprzeniknionej pustki. Pochylił broń, aż ociekające krwią półksiężycowe ostrze delikatnie dotknęło ziemi przed nim. Żółty piach łapczywie chłeptał gorącą jeszcze posokę. Milczał. Tylko zza jego pleców doszło do uszu upiora piskliwe:
        – Nie ośmieszaj się pan! Schowaj pan ten łuk!
Kolindar
Rasa:
Profesje:

Post autor: Kolindar »

        Zmrużył oczy, poprawiając chwyt na strzale. Cienkie, niebieskie wyładowania iskrzyły się na całej długości drzewca, jakby wyrywając się z niecierpliwością. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek napotkał na swojej drodze burzowe strzały - choć słyszał o nich co nieco. Najwidoczniej jego przyjaciel musiał trzymać je za życia w ręce.
         Nie mając jednak czasu na rozmyślania ponownie skupił się na Moriettim. Nie znajdował w sobie nawet cienia sympatii do wysuszonego starca. Przez lata był drzazgą w oku zarówno jego, jak i jego podwładnych, którzy wiedzieli, a nie mogli nic zrobić, gdyż nic by mu nie udowodniono. Teraz, gdy dowody nie były ważne, z chęcią obserwowałby walające się w kurzu truchło starczej mendy.
         Choć teraz nie miało to już znaczenia.
        Obrócił się, posyłając strzałę we wschodnim kierunku, niespecjalnie nawet celując. Grot pomknął przed siebie ze świstem przypominającym ryk burzy w oddali, a opalizująca smuga ciągnęła się tuż za nim, gdy pocisk penetrował kolejne warstwy przed sobą, nieważne, że był to ciała, zbroje czy wozy. Migająca strzała zatrzymała się dopiero w oddali na pagórku, który okazał się zbyt gruby do przestrzelenia. Drzewiec wbił się jednak dobre kilkanaście metrów pod kątem, mając tam zostać dopiero, gdy ktoś wpadnie na pomysł kopania tam studni.
         - Może nie dzisiaj, ale kiedyś cię dopadnę - krzyknął, rzucając spojrzenie na mężczyznę osłaniającego Moriettiego. Zastanawiał się, czym zasłużył sobie na oddanie takiego wojownika. Większość strażników karawany rozbiegła się, starając ocalić własne życie. On jednak stał tutaj, chroniąc osobę, która najmniej na ratunek zasługiwała. Co takiego na niego miał?
         Obleciał wzrokiem to, co zostało z obozowiska. Kilkunastu ludzi jeszcze walczyło, więcej trupów leżało. Kolindar upuścił łuk, który rozpłynął się jeszcze zanim dotknął ziemi, po czym rozłożył szeroko ręce. Cichy szept nasilił się wokół niego, a chwilę później niebo rozpaliło się jasnymi światłami, a z każdego z nich na długość dłoni wysunęły się ostrza mieczy, halabard i włóczni. Kol poczuł, jak z wysiłku i przepuszczanej przez siebie magii szarzeje mu skóra, czym prędzej więc przełączył się na telekinezę i wpuścił w nią wszystko, co miał. Broń zabłysła ostatni raz, po czym na obozowisko spadł deszcz ostrzy, każde dokładnie celującego w rabusia. Ciała zostały nafaszerowane żelazem pod różnymi kątami, większości nie pozwalając nawet upaść. Kilku bandytów zorientowało się, że zostali przewyższeni liczebnie, jednak nie zdążyli ruszyć do ucieczki, gdy ich nogi zostały praktycznie odrąbane od ciał, chwilę przed ich głowami. W kilkanaście sekund było po wszystkim. Kol zachwiał się, zamykając swój tunel magiczny. Uczestnicy karawany rozglądali się w niedowierzaniu po pobojowisku usianym wbitym w ziemię orężem. Kolindar sapnął przeciągle, a całe wyczarowane przez niego uzbrojenie poczęło jedno za drugim rozpływać się w powietrzu. Chciał czuć teraz satysfakcję, jednak patrząc na wykrzywione przerażeniem twarze zmarłych, zaczynał jedynie odczuwać odrazę do siebie. Przeszedł kilka kroków do miejsca niedawno piastowanego przez murzyna, po czym ciężko opadł na ziemię, opierając się plecami o koło wozu.
Rufus
Błądzący na granicy światów
Posty: 13
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Drakon
Profesje: Wojownik , Chłop

Post autor: Rufus »

        - Hehe! Zaczepny jak zawsze! – stary suchotnik zaniósł się czymś, co bardziej przypominało gruźliczy kaszel niźli śmiech, ale dodatkowo wyszczerzył się przy tym wrednie, więc ewidentnie chodziło mu o okazanie rozbawienia. – Za życia nie dałeś rady, to i po śmierci nic mi nie zrobisz.
        Pewny siebie wywalił na wierzch chropowaty jęzor, ale poza tą drobną jednak złośliwością, przezornie nie odważył się wychylić zza szerokich pleców osłaniającego go mięśniaka. Nie bał się jednak zupełnie reakcji siedzącego przy ognisku faceta. Był przekonany, że Rufusa nie da się tak po prostu zabić – jak głosiła legenda: bez wcześniejszego przygotowania artyleryjskiego z ciężkich trebuszy, albo jeśli się nie ma do dyspozycji co najmniej batalionu pancernych rydwanów. A chociaż to on sam najgorliwiej rozpuszczał te wszystkie niedorzeczne plotki o swoim najbardziej wartościowym gladiatorze, to podświadomie już powoli przestawał zauważać ich absurdalność i ewidentną hiperbolizację możliwości czarnoskórego drakona. Wyznawał zasadę, że reklama dźwignią handlu, a kłamstwo powtórzone milion razy staje się prawdą. Stosował tę metodę już od tak dawna, że naprawdę zaczynał wierzyć w te wszystkie banialuki, które wygadywał na temat swojego kosyniera.
        Swoją wypowiedzią jednak Morietti wyjawił, że mężczyzna w białej koszuli nie był dla niego zupełnie anonimowy. Kojarzył go z Meot, jeszcze z czasów, gdy pod jego zdecydowaną komendą straż miejska robiła to, co statutowo do jej obowiązków należało – utrzymywała porządek i egzekwowała prawo. Takim jak Vess – ludziom interesów balansującym na granicy legalności - dał się poznać jako wścibski obserwator, skrupulatny wykonawca zapisów z urzędowych pism i nieprzekupny służbista. Swego czasu napsuł mu mnóstwo krwi, naciągnął na ogromne koszta, w zarodku rozwalił całkiem sporo dobrze zapowiadających się biznesów, a ze swoją ekipą przerwał kilka bardzo dochodowych linii zaopatrzeniowych. Dlatego trzeba było coś z nim zrobić. Łapy miał za krótkie na łapówki, swojemu zespołowi też kieszenie pozaszywał przed kopertami. Nie szło do niego dotrzeć ani prośbą, ani groźbą – tak się zafiksował na swojej dziecięcej wizji świata urządzonego podług miejskiej jurysdykcji i staromodnej moralności. Niestety trzeba było pójść krok dalej, ale subtelnej aluzji ze zwłokami młodej żony pan kapitan straży też nie zrozumiał. Nie pozostało zatem nic innego, jak pójść z pokorną prośbą o pomoc do przełożonych upierdliwego funkcjonariusza, z odpowiednim oczywiście podarkiem w ręku. I nagle sprawa się rozwiązała. Pan „wrzód na dupie” zniknął jak kamfora, a razem z nim wszystkie sztucznie stwarzane przez niego problemy.
        Od tamtej pory Morietti nawet nie zainteresował się tym, co spotkało szefa straży. Jak zawsze miał dużo ważniejszych spraw na głowie, a poza tym w sumie gówno go obchodził los jakiegoś tam palanta. Domyślał się jednak, że komendant meockich stróżów nie miał szans wyjść żywy z takich terminów, w które za sprawą władz miasta popadł. Szybko zatem skonstatował, że towarzysząca mu w podróży emanacja imć Kolindara Aodana człowiekiem nie była na pewno. Cholera wie co za diabelstwo nim teraz sterowało i jakie miało możliwości (oprócz destylacji łuków z powierza i czarodziejskiego zarzucania okolicy kupą magicznego żelastwa). Co to jednak miało za znaczenie? Dopóki między nimi stał niepokonany czempion gladiatorów, to nie trzeba się było niczego obawiać. Vess odezwał się więc doń śmiało i zaczepnie.
        - A więc panie detektywie, zanim zabierzesz się pan za coś, co jest dla pana nieosiągalne, to może najpierw dowiesz się dla mnie co za kutwa ich nasłała? – zaproponował roztaczając ręką po leżących na polanie trupach niedoszłych rabusiów. – Kiedyś byłeś pan dobry w te klocki. – Pochwalił umiejętności śledcze swojego dawnego oponenta. Zamilknął, ale po chwili dorzucił jeszcze drobną zachętę: - Jestem w stanie sporo zapłacić. - Nie wiedział czy złoto w ogóle miało teraz dla Aodana jakiekolwiek znaczenie, ale zupełnie nie miał pomysłu co innego mogłoby zmotywować byłego dowódcę straży do zajęcia się dochodzeniem.
Kolindar
Rasa:
Profesje:

Post autor: Kolindar »

        Mięśnie pulsowały pod jego skórą, starając się przetworzyć wygenerowany nadmiar energii, niczym łuk strzelający na sucho. Kolindar czuł w sobie taką siłę i żywotność, jakby mógł rozkruszyć skałę gołą pięścią. Skończyłoby się to jednak jedynie okrutnym połamaniem kości i rozerwaniem stawów. Usiadłszy koło wozu rozprostował nogi i ręce, by jak największą powierzchnią dotykać szczebli pojazdu i ziemi, starając się pozbyć buzującej w nim dynamiki. Przyniosło to efekt - szum w uszach ucichł, a wraz z nim zniknął ból głowy. Idealnie na czas by usłyszał, co się do niego mówi.
         - Pytanie odbija się do ciebie - odparł w końcu, przesuwając wzrok na starca. - Sam powinieneś wiedzieć kto najbardziej czyha na twój czerep - dodał podnosząc się. Zerknął jeszcze raz na pobojowisko, potem na rzekę, a w końcu na zarośla, skąd nadszedł atak.
        - Mieli dwa wyjścia - zaczął, na bieżąco rozmyślając. - Albo zaatakować w nocy, gdy pierwsza zmiana jest zaspana a druga jeszcze się nie obudziła, lub - jak zdecydowali - nad ranem, gdy nikt się tego już w zasadzie nie spodziewał. Ale ta decyzja mogła należeć tylko do herszta, a skoro nie kojarzysz leżącego gdzieś tutaj trupa, zakładam, że to nie on był mózgiem operacji. Nie to, żeby jakiś miał - skwitował, krzywiąc się . - Ktoś więc im zapłacił. Zakładam, że żaden z nich nie tknął w życiu pióra bądź książki, więc możliwe, że nie znajdzie się żadnych papierowych dowodów.
         Przeszedł się wśród zwłok, rozglądając za czymś szczególnym. Zatrzymał się jednak po chwili, spoglądając jeszcze raz na pobliską rzekę. Jak wzrokiem sięgnąć nie widział nigdzie kładki ani mostu, co było dziwne zważywszy na to, że podążali dotąd jednym z ubitych traktów. Ktoś kiedyś powinien tutaj postawić jakieś przejście. Zmrużył oczy, starając się przebić przez coraz cieplejsze promienie słońca. Z wody wystawały drewniane kołki.
        - Tutaj się rozstaniemy - powiedział, zdejmując z trupa brązową pelerynę. Była lekko podarta, ale zawsze jakaś to ochrona przed deszczem. Podszedł bliżej Moriettiego, nie spuszczając jednak jego ochroniarza z oka.
        - Twoje towarzystwo przyciąga kłopoty i spojrzenia, a tych drugich wolałbym unikać - powiedział ciszej, by tylko ich troje mogło to usłyszeć. - Przy rzece był most, który został niedawno rozebrany. Nie mijaliśmy żadnych podróżnych, więc musiało się to stać niedawno. Zakładam, że tylko twoja kompania znała dokładny plan podróży. Radziłbym tobie i twojemu - zamilkł, rzucając wnikliwe spojrzenie na czarnego mężczyznę między nimi. - przyjacielowi przyjrzeć się jeszcze raz waszym pracownikom. W końcu niejeden pokusiłby się o drugie dno twoich skrzyń, prawda?
         Z tymi słowami obrócił się i ruszył w kierunku przeciwnym do Demary, kierując spojrzenie ku Wschodnim Pustkowiom.
Zablokowany

Wróć do „Równina Maurat”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 5 gości