OpowiadaniaDzień z życia wojownika.

Opowiadania waszego autorstwa o dowolnej tematyce.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Akkarin
Poszukujący Marzeń
Posty: 415
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Nemorianin
Profesje:

Dzień z życia wojownika.

Post autor: Akkarin »

Opowiadanie powstało na potrzeby konkursu, w którym poza satysfakcją można było zdobyć klucz do zamkniętej bety Revelation.

Na początek wielkie podziękowania dla Samiela i Falechiona za inspirującą rozmowę na sb. Gdyby nie to, nie powstałaby taka wersja tego opowiadania.
Kolejne, równie wielkie podziękowania dla Tesusila i Sanayi za pomoc przy sprawdzaniu błędów zarówno tych interpunkcyjnych jak i stylistycznych.
Jeszcze raz muszę przywołać Tesusila przed szereg, tym razem z Esmeradlą, a w zasadzie jej pokusim alter ego. Wasze postacie wystąpiły w tym opowiadaniu, również będąc moją inspiracją.
Podziękowania również dla wszystkich innych, których pominąłem, choć nie zrobiłem tego specjalnie. Zwyczajnie z tej całej radochy jaką aktualnie mam, nie pamiętam już z kim jeszcze wtedy toczyłem rozmowy. :x
Gdyby nie Wy wszyscy pewnie nie dość, że nie skończyłbym tego na czas, to jeszcze nie miałbym szans na wygranie konkursu. Dziękuję!

Poczułem, jak ktoś trzyma mnie za ramię i potrząsa nim. Chciałem go odtrącić, krzyknąć by mnie zostawił. Od wielu dni nie zaznałem porządnego odpoczynku, chciałbym tylko się wyspać nic więcej. Czy tak wiele wymagałem? Kolejne szarpnięcie przerwało moje rozmyślania. Otworzyłem oczy tylko po to, by zamknąć je ponownie, gdy oślepiło mnie światło.
- Avarro! Wstawaj, potrzebujemy cię! - Ponaglający głos, który zawsze przypominał mi bitą śmietanę z odłamkami szkła. Rozalie, moja uparta jak stado gryfów przyjaciółka, która jak zwykle nie zamierzała jeszcze dawać za wygraną. Choć nie musiała już mnie dłużej tarmosić, miałem wrażenie, że robi to tylko coraz mocniej. Po raz kolejny zastanawiałem się czy czasami to szarpanie nie sprawia jej dzikiej przyjemności. Teraz jednak wybudzony już ze snu nie zamierzałem do niego wracać. Wiedziałem gdzie jestem i po co tu jestem. Czułem też, czemu budzi mnie w środku nocy, świecąc mi latarnią po oczach. I niestety nie pomyliłem się.
- Przyjechali kolejni. Wielu ciężko rannych... - W jej głosie brzmiała troska. O mnie czy o nich? Czy to miało jakieś znaczenie? Ponownie otworzyłem oczy i spojrzałem na przyjaciółkę przytomniej. Jej rude, sięgające ramiom włosy były jak zwykle uczesane, choć od dawna nie miała okazji ich umyć. Nikt z nas nie kąpał się od początku tej wojny. A mimo to o nie dbała jak mogła... Odrobina normalności w tym ogarniętym szaleństwem miejscu.
Poczułem uścisk na podbródku, gdy ta drobna dziewczyna chwyciła go swoimi smukłymi palcami. Psiakrew, zapomniałem już, jaka jest silna... Czego jednak spodziewać się po diablicy? Czarne jak smoła rogi, równie ciemne kości skrzydeł i czerwona niczym wino błona między nimi. Oraz, oczywiście, ogon - cienki, długi i chwytny ogon. Jednak teraz widziałem tylko jej oczy, których intensywna barwa przypominała tętniczą krew. Wbijała we mnie spojrzenie, w którym odbijała się irytacja.
- Ruszaj. Ten. Swój. Elfi. Zadek. - Oj, zdecydowanie ją wkurzyłem, skoro zaczęła akcentować każde słowo. Nie czekałem aż postanowi użyć siły. Wstałem i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Choć ciemność skrywała szczegóły, znałem je jak własną kieszeń. Długi barak, z tuzinem prostych, piętrowych łóżek. Jedyną rzeczą, jaka w teorii zapewniała mi tu prywatność, była niewielka szafka obok każdego posłania, mająca może stopę szerokości i głębokości i ze dwie wysokości. Trzymałem tam pamiątki z czasów, gdy życie było spokojniejsze. Kiedy ostatni raz tam zaglądałem? Odruchowo wyciągnąłem rękę w jej kierunku, powstrzymałem się jednak. Teraz nie czas na to.
- Chodźmy. - Wychodząc sięgnąłem po swój kitel, który dawno już stracił swą niewinną biel.

Razem z Rozalie weszliśmy do lazaretu, gdzie już zdążono wnieść nowych rannych. Zmarszczyłem nos, gdy uderzył we mnie zapach moczu, ropy i krwi. Jakoś nigdy nie potrafiłem się do tego przyzwyczaić. Krzyki oraz płacz nie pomagały. Wiedziałem, że nie wszyscy z nich przeżyją. Nim zdążyłem rozeznać się w sytuacji, poczułem, jak ktoś mnie odpycha. Obejrzałem się zdezorientowany. Ujrzałem dwóch krasnoludów ledwo dających radę udźwignąć nosze z potężnym mężczyzną, prawdopodobnie niedźwiedziołakiem. Brakujące ramię, choć pobieżnie opatrzone, wciąż mocno krwawiło. Mężczyzna był blady jak ściana, moje doświadczenie mówiło mi, że bez natychmiastowej pomocy prawdopodobnie nie dożyje wieczoru.
- Zaczekajcie! - Obserwowali mnie zdziwieni, nie przejmowałem się tym jednak. Sięgnąłem wgłąb siebie, ku przyjemnemu ciepłu. Zawsze wyobrażałem je sobie jako błyszczącą kulę światła, przepełnioną mocą. Zamknąłem oczy i położyłem dłonie na rannym. Przelałem w niego swoją magię. Czułem jego ciało, w ten dziwny sposób tak jakby było moim własnym, a równocześnie zupełnie obcym. Czułem, jak jego klatka piersiowa unosi się wolniej, oddech się wyrównywał.
Machnąłem ręką, dając im do zrozumienia, żeby szli dalej. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Spojrzałem za siebie i ujrzałem Rozalie, również przebraną już w swój kitel. Jej twarz wyrażała troskę.
- Tylko nie przemęczaj się. Wszystkich nie uratujesz. - Pomyślałem, że jak na demona ma całkiem dobre serce. Uśmiechnąłem się do niej z wdzięcznością i skinąłem głową. Zabraliśmy się do pracy.

Wstałem i przetarłem czoło. Ile czasu minęło? Zdawało mi się, że całe wieki od chwili, gdy zaczęliśmy. Jednak miałem przy tym wrażenie, że tylko oddalam się od celu. Na miejsce każdego, któremu pomogłem, przynoszono dwóch nowych. Demony, krasnoludy, elfy, nawet driady, a to dopiero początek wyliczanki. Od tygodnia liczba rannych z dnia na dzień rosła. Ci, którzy odzyskiwali przytomność opowiadali, że front stale przesuwał się na korzyść wrogiej armii. Że wojna już dawno została przegrana. A jednak nikt z nich nie chciał się poddać, rozumiałem to aż za dobrze. Oni wszyscy walczyli dla nas. Dla swoich matek, rodzeństwa, dzieci, ale też dla obcych ludzi. Dla takich jak ja. Byli bohaterami, którzy gotowi byli oddać życie za to, co kochali. A ja... Ja nie mogłem pozwolić im umrzeć. Nie byłem wojownikiem, nie wiedziałem, czy potrafiłbym zabić inną istotę, nawet gdyby od tego zależało moje życie. A jednak każdego dnia walczyłem. O nich. Żeby mogli ponownie z okrzykiem na ustach i mieczem w ręku rzucić się w wir walki. Czy przez to posyłałem ich na śmierć? Nie wiem... Ale miałem nadzieję. Nadzieję, że moja walka nie idzie na marne. Wiarę w to, że dzięki temu wygrają. Wszyscy wygramy.
Ruszyłem pomiędzy rannymi, których układano już na ziemi. Za mną podążał gnom niosący tacę z narzędziami. Ostrożnie stawiałem kroki. Choć mieliśmy magów takich jak ja, uzdrowicieli mogących zasklepić nawet poważne rany, nie byliśmy w stanie wyleczyć wszystkich od razu. Gdybyśmy mieli wykorzystywać magię do pełnego uzdrowienia rannych, bylibyśmy w stanie pomóc może kilkunastu, kilkudziesięciu. Mieliśmy ich jednak znacznie więcej, więc zamykaliśmy tylko śmiertelne rany, pozostawiając resztę w rękach zwyczajnej medycyny.
Minął mnie chudy mężczyzna z misą pełną czerwonej wody i szmat. Rzadko mieliśmy okazję rozmawiać, nie wiedziałem nawet, jakiej jest rasy, choć z wyglądu przypominał zwykłego człowieka. Znałem za to jego imię. Tesusil. Dobry z niego gość, choć trochę nerwowy. Zawsze pomagał jak tylko mógł - za to go lubiłem.
Zatrzymałem się przy minotaurze, którego wniesiono już jakiś czas temu. Z dawniej groźnie wyglądającego pyska została krwawa miazga, a jednak jego wola walki pozwoliła mu przeżyć. Znów sięgnąłem po magię, otulając potężnego pół-byka uspokajającym zaklęciem. Gdybym tego nie zrobił, mężczyzna w przypływie bólu mógłby mnie zabić. Ostatnie miesiące zmusiły mnie do wypracowania podzielności uwagi godnej mistrza. Nie przerywając podtrzymywania zaklęcia, sięgnąłem po szczypce i ostrożnie zabrałem się za usuwanie fragmentów kości, które finezyjnie wystawały z głowy rannego. Gdy skończyłem, pozostało mi jeszcze tylko zasklepić okaleczony fragment ciała i założyć opatrunki na mniej poważne rany. Oddałem zakrwawione narzędzia pomocnikowi, a ten natychmiast oddalił się by je umyć.
Świat zdawał się kręcić przed moimi oczami, ciemne plamy zasłaniały widok. Czyżbym zużył zbyt dużo mocy? Pamiętałem, gdy uczyłem się tego w teorii. Ciało maga, gdy zużyje zbyt dużo mocy, zaczyna przekształcać energię życiową w magiczną. Co zazwyczaj kończy się osłabieniem, choć gdybym przesadził, dołączyłbym do tych, których nie udało się uratować, a którzy spoczywali teraz kilka stóp pod ziemią. Gdy najgorsze objawy minęły, spróbowałem wstać, nie bez trudu, ale jednak mi się udało. Przeszedłem pod zachodnią ścianę namiotu, gdzie znajdowały się szafki z medykamentami. Wiedziałem gdzie szukać, z jednej z nich wyciągnąłem niewielką fiolkę z błękitnym płynem. Przypominał swym kolorem bezchmurne niebo latem, zamknięte w tej małej szklanej buteleczce. Kiedyś dałbym wiele za łyk tego świństwa. Teraz jednak patrzyłem na nie z obrzydzeniem. Płynna magiczna esencja, której jedna taka dawka regenerowała całą manę. Och, jaki byłem zachwycony, gdy pierwszy raz jej próbowałem... Od tego dnia minęło jednak wiele dni. Dni wypełnionych piciem tego ekstraktu po kilkanaście razy w ciągu doby. Wyciągnąłem korek i odłożyłem go na blat. Wolną ręką zatkałem nos, drugą przechyliłem fiolkę, wlewając miksturę do gardła, z pominięciem języka. Potrzebowałem całej silnej woli, żeby powstrzymać wymioty. Naprawdę kiedyś piłem to z przyjemnością? Wyrzuciłem puste szkło do pojemnika z magicznymi odpadkami. Odwróciłem się, spoglądając na wszystkie te istoty, którym staraliśmy się pomóc. Udawałem, że nie widzę tych ciał, które zakryto już prześcieradłami. Tych, którym nie mogliśmy pomóc... Musiałem dać z siebie więcej. Wygrać ze zmęczeniem, ze słabością. Skoro oni potrafili walczyć do końca, ja również dam z siebie wszystko.

Podniosłem wzrok znad demona, któremu właśnie naprawiałem przebite płuco. Panujący półmrok tylko dodatkowo mnie męczył. Mimo to i tak byłem wdzięczny, że magiczne lampy umieszczone pod sufitem dawały choć trochę światła. Praca zbliżała się ku końcowi, jakimś cudem daliśmy radę. Ci, dla których wyrwałem dodatkowe godziny życia, w nocy będą pod opieką felczerów. Wiedziałem, że zajmą się nimi. A jednak mimo to czułem, że jak zwykle część rannych nie dożyje poranka.
Poczułem jak ktoś kładzie dłoń na moich plecach. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem Rozalie.
- Już wystarczy na dzisiaj. Ledwo się trzymasz.
- Wciąż mam siłę. Mogę jeszcze coś zrobić. - Na moje słowa tylko pokręciła głową, uśmiechając się lekko. Westchnąłem. Znała mnie aż za dobrze. Ledwo widziałem na oczy. Pozwoliłem się jej poprowadzić z powrotem do sypialnego baraku. Nawet się nie przebierałem, nie było potrzeby. Za parę godzin znów przyjdzie mnie budzić. Wraz z nią przyjdzie kolejny dzień wypełniony walką o życie tych, którzy ryzykują je zamiast mnie. Zamknąłem oczy, odpływając do krainy snów...
Arkad
Siedziba rodu Derathé

Naszym największym strachem nie jest to, że jesteśmy zbyt słabi tylko zbyt silni. Nasz blask nas przeraża, nie ciemność. Umniejszanie swojego znaczenia nie służy światu. Nie bój się tylko po to żeby inni czuli się przy tobie bezpiecznie. Przyszliśmy na świat by świecić. Ten blask jest w każdym z nas. Kiedy widać nasz blask, pozwalamy innym robić to samo. Uwalniając się od własnego strachu, wyzwalamy od niego innych.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości