OpowiadaniaOszukać Śmierć

Opowiadania waszego autorstwa o dowolnej tematyce.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Vaxen
Szukający Snów
Posty: 153
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Zabójca , Wojownik , Szlachcic
Kontakt:

Oszukać Śmierć

Post autor: Vaxen »

Jego imię to V, bo był piątym z kolei pilnującym śmiertelnego czasu śmiertelnych istot. V, bo jako piąty wędrował na rozkaz Szatana by, na równi ze swymi czterema poprzednimi braćmi, zabierać dusze na tamten świat.

Pusta stacja kolejowa, grubo po północy. Jednotorowy, zaniedbany zajazd dla jedynego pociągu jeżdżącego tędy. Przez spore, drewniane wrota pod zegarem wskazującym 1:32 przeszedł wysoki jegomość stukając glanami o beton podestu. Ubrany był na czarno, co nawet w tym świetle z kiepskiej lampy naftowej było widoczne. Jedna, jedyna żarówka elektryczna oświetlała tymczasem drugiego pasażera czekającego na transport – starszą kobietę z dwoma torbami. Mężczyzna w glanach, płaszczu i kapeluszu zbliżył się do jej sylwetki. Po chwili nadjechał pociąg, do którego oboje wsiedli. Parędziesiąt mil później pociąg się wykoleił. Lista ofiar nie była długa, nie istniał jednak na niej mroczny jegomość. To on bowiem zabrał dusze wszystkich ofiar ze sobą. Wszystkie, poza jedną, która mu gdzieś zniknęła. Więc trzeba się pofatygować osobiście…
Pierwszy rozdział poniżej. Zainteresowani? Zachęcam do śledzenia wątku

oczywiście mojego autorstwa


Aby zachować spójność każdy rozdział będę wrzucał w oddzielnym poście. Mam nadzieję, że nikomu nie będzie to przeszkadzało, wszak to tylko taki oto topic na opowiadanie.

Kolejne rozdziały co około tydzień +/- 2 dni ;)
Ostatnio edytowane przez Vaxen 8 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Awatar użytkownika
Vaxen
Szukający Snów
Posty: 153
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Zabójca , Wojownik , Szlachcic
Kontakt:

Post autor: Vaxen »

[naglowek]Rozdział O[/naglowek][/size]

aka Mr. Death

Rok 1917

        Chłodny, nocny wiatr poderwał drobinki piasku na wysuszonym betonie. Mimo tego nadal było gorąco. Wręcz upalnie. I przeraźliwie sucho.
        Cecilia właśnie siedziała na peronie stacji w Beatty. Infrastruktura była nowa, wybudowali ją tutaj jakieś pięć, może siedem lat temu. Parowóz przejeżdżał tędy co około trzydzieści sześć godzin i jechał prosto na północ. Można się było stąd dostać do sąsiedniego hrabstwa, stanu, a nawet większych miast czy stolicy. Cecilia, mająca już swoje sześćdziesiąt lat, planowała odwiedzić wnuczkę w Waszyngtonie. Z oddali słychać już było, że pociąg nadjeżdża.
        Kobieta, trzymając przy nogach dwie sporawe torby podróżne i siedząc w świetle jedynej elektrycznej żarówki, była jedyną osobą planującą podróż z tej samotnej stacji - a przynajmniej tak jej się wydawało do czasu, gdy podwójne, drewniane drzwi ze zdobioną szybą nie rozwarły się z nieprzyjemnym piskiem zaniedbanych zawiasów. Na betonowych płytach peronu stanął wysoki jegomość. Stukając glanami zaczął zbliżać się do ławki obok Cecilii, zaś ona w szczątkowym świetle kilku naftowych lamp bacznie obserwowała niespodziewanego mężczyznę. Zegar nad wejściem na peron wskazywał 1:32.
        Facet ubrany był z czarny, wełniany płaszcz sięgający kolan, równie czarne sztruksy, zaś cylinder z szerokim rondem i wstążeczką powiewającą na wietrze skutecznie przysłaniał połowę twarzy i oczy głębokim cieniem. W ustach trzymał końcówkę wypalonego niemal do zera cygara. Był wyraźnie barczysty, choć niesamowicie, wręcz kościsto chudy.
        Jegomość nieco zbyt nerwowo podwinął rękaw płaszcza czarną, skórzaną rękawiczką odsłaniając srebrny zegarek na lewym nadgarstku. Sprawdzał godzinę.
        — To już chyba czas na panią, nieprawdaż? — odezwał się głosem niskim, zimnym, nieprzyjemnie świszczącym. Po plecach Cecilii przebiegł dreszcz. Postanowiła jednak nie reagować na zaczepki młodzieniaszka. Wszak ten chłopak może mieć zaledwie dwadzieścia lat! Nawet nie zauważyła, że wokół faktycznie jakby spadła temperatura. Pan ponownie sprawdził godzinę.
        Oboje usłyszeli pisk parowozu.
        Mroczny nieznajomy wydobył z kieszeni płaszcza pomiętą, lekko pożółkłą kartkę papieru i zaczął ją jakby analizować, czytać od góry do dołu, poruszając ustami jakby czytał na głos, przy okazji znowu zerkając na swój zegarek. Kobieta próbowała podejrzeć zapisaną treść, ale przez swój kiepski wzrok zdołała jedynie dostrzec, że jest to pewna lista nazwisk.
        Po chwili na stację zajechała lokomotywa ciągnąć wagon z węglem, potem kilka innych wagonów towarowych, a na samym końcu jeden jedyny wagon pasażerski. Cecilia wsiadła, zaś chłopak, sprawdzając punktualność na swoim srebrnym zegarku, nie pomagając kobiecie z bagażami, wsiadł za nią, zatrzasnął drzwi i znalazł się wewnątrz. Większość dotychczasowych pasażerów jeszcze spała, nawet nie zauważyli postoju. Pociąg z cichym piskiem i oporem stalowych kół ruszył szarpiąc podróżnymi. Cecilia usiadła na jednym z kilku wolnych miejsc.
        Wagon nie był wysokiej klasy. Na próżno było tu szukać przedziałów czy ścianek oddzielających jedne grupy od drugich. Skromne, imitujące drewno obicia i twarde siedziska bez żadnych poduszek nie rekompensowały trudów podróży. Dwa rzędy siedzeń, pomiędzy nimi przejście, sporo miejsc wolnych. Osób jadących było może z osiemnaście.
        V spojrzał ponownie na kartkę, wyjął pióro z wewnętrznej kieszeni płaszcza i… Zaczął liczyć pasażerów jednocześnie sprawdzając zgodność na liście spisanej na pomiętym, żółtym papierze. Po chwili usiadł jak najdalej od wszystkich i sprawdził godzinę.
        Dobrze wiedział, że ma problem. Że będzie mieć przesrane u szefa. Brakowało mu jednej osoby. Agnes Bavor. Jakim cudem jej tu nie było?! Miała jechać tym pociągiem, zlecenie było jasne! Sprawy się nieco skomplikowały, trzeba będzie zająć się tym osobiście. Cóż, czasem zbiorowe zlecenia biorą w łeb, bo ktoś nieprawidłowo przygotował wszystkie plany. V był zły na siebie, że nie dopilnował wszystkiego, że nie dopiął spraw na ostatni guzik.
        Rozejrzał się ponownie. Cecilia bacznie, choć ukradkiem go obserwowała. V uśmiechnął się serdecznie do tej kobiety. Niech zazna trochę współczucia w ostatnich chwilach życia… Mroczny kapelusznik sprawdził ułożenie wskazówek na zegarku naręcznym. 1:59.
        Cholera, jeszcze minuta, a jej tu nie ma. I nie będzie. Gdzie się podziała?! Szef przecież nie będzie taki wyrozumiały. V zerknął na kartkę. Wszyscy pozostali byli obecni. Mężczyzna westchnął i wstał, jednocześnie chowając kartkę i pióro wieczne, oraz przeszedł na przód wagonu, jakby nieco się spieszył.
        Odchrząknął.
        A następnie ukłonił się nisko przed podróżnymi zamiatając kapeluszem podłogę.
        Nagle pociąg się wykoleił. Wszystkimi pasażerami rzuciło o ściany, szyby, krzesełka. Wagon zaczął się wywracać. Zewsząd spadły bagaże. Niektórzy wylecieli przez puste framugi. Kolejne koziołki wykonywane przez kiepsko wykonany wagonik pasażerski wyglądały niczym ze snu.
        W chmurze pyłu i kurzu nie było widać nikogo żywego, żadnego jęku, oddechu. Nikt nie przeżył.
Awatar użytkownika
Vaxen
Szukający Snów
Posty: 153
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Zabójca , Wojownik , Szlachcic
Kontakt:

Post autor: Vaxen »

[naglowek]Rozdział 1[/naglowek][/size]

aka Preyemni


        — Co za masakra…
        — Takie wypadki zdarzają się raz na tysiąc. Kolej jest najbezpieczniejszą formą podróży ostatnich dekad.
        Kilkadziesiąt mil na południe od Beatty, w kierunku Doliny Śmierci, parowóz ciągnący zaledwie kilka wagonów w niezrozumiały na razie sposób wypadł z szyn i przewrócił się. Nienaturalnie wyglądał tylko jeden wagon, który sturlał się w dół zbocza obok torowiska. Wszystkie osoby nim jadące tego nie przeżyły. Dookoła kręciło się już kilkoro ludzi, bardziej lub mniej bliskich prawu, badając miejsce zdarzenia i próbując zrozumieć, dlaczego tylko jeden wagon wypadł na lewo, a pozostałe na prawo. Straty były ogromne, sam parowóz wymagał gruntownej naprawy.
        Lista zmarłych nie była długa. Osiemnaście ofiar. Maszynista przeżył, choć nie wyglądał najlepiej.
        — Może to ktoś zrobił?
        — Wykluczone. Nie było tutaj nic cennego. Żadnych ważnych osób. Nic, co mogłoby przynieść jakikolwiek zysk… To po prostu zwyczajny wypadek.
        — Śmierć zebrała swoje żniwo, co?
        — Mhm… — westchnął inspektor.

~~***~~

        V podrapał się po nosie i ciężko westchnął. Las Vegas - miasto grzechu. A on, zamiast się bawić, szuka jakiejś smarkuli, która nie trafiła na pociąg. Minęło już przecież kilka dobrych dni… Zerknął jeszcze raz na pomięty papier. Teraz widniało na nim jedynie nazwisko: Agnes Bavor. Wiedział doskonale, gdzie obecnie jest ta niespełna dwudziestolatka. Takie już są zdolności kogoś, kto przejął robotę po samym Panu Śmierć.
Wiedział, że ma już przerąbane. Musi się pospieszyć, nim Szatan odkryje ten drobny błąd z jego strony. Owszem, powinien każdego z tych śmiertelników dopadać oddzielnie. Ale po co się kłopotać i latać jak głupi we wszystkie strony, skoro można zrobić to raz, hurtowo? Tylko, cholera jasna, żeby wszystko szło po jego myśli!
        V kopnął kamień, który poturlał się po chodniku i poprawił kapelusz. Jak ta cała Agnes znalazła się tak daleko od Beatty?! Przecież Las Vegas jest dobre kilka stanów od tego zadupia! Mężczyzna poprawił kapelusz dłonią w skórzanej rękawiczce i ruszył przed siebie. Znał adres, ale dzienne słońce nie sprawiało, że było mu łatwiej. Cholera, przecież on lata w zupełnie czarnych ciuszkach i czarnym płaszczu z wełny!
        Kartka zawibrowała w kieszeni.
        — Kurwa, tylko nie to… — przeklął V i wyciągnął pomięty kawałek papieru. Jedno spojrzenie i już wiedział, że ma przesrane po całości.
        Po raz ostatni mnie zawiodłeś. Lepiej napraw swój błąd. Inaczej to twój koniec.
        Litery pojawiły się na “dokumencie”, a po chwili przeniosły na sam jego dół, pozostawiając niemal całą kartkę pustą, poza nazwiskiem ofiary. Pod nim pojawiło się kolejne, nowe, świeżo napisane. Stuart Pickle. Las Vegas.
        — A więc kolejny, pracowity dzień, co…? — powiedział do siebie V kierując kroki w stronę motelu, gdzie zatrzymała się Agnes. Stuart może poczekać, jego godzina wybije wieczorem.

~~***~~

        Agnes właśnie wyszła spod prysznica. Cieszyła się, że udało jej się zdobyć transport z wujaszkiem Robem, nie musiała płacić za drogawy bilet na pociąg, a i spędziła nieco czasu z dalekim krewnym. Poza tym podróż była świetna. Może nieco dłuższa, ale jak mile spędzona.
        Kończyła właśnie przygotowanie śniadania, choć wkrótce miało dojść południe. Zawsze chciała spędzić kilka dni w Vegas. Skoro ostatnio trochę przybyło jej fortuny, a przy tym i forsy, to czemu trochę nie pozwiedzać Stanów?
        Z tego błogiego rozmyślania wyrwało ją stukanie do drzwi.
        — Kto tam? — zapytała, jednak nie słysząc odpowiedzi podeszła do drzwi i spojrzała przez okienko, kto się za nimi kryje. Wyglądał schludnie, jakby był jakimś agentem nieruchomości. Czarna koszula, biały krawat, marynarka, kamizelka, przez ramię przewieszony płaszcz… Na pewno nie mógłby być kimś złym, raczej byłby ankieterem…
        Agnes otworzyła zamek i rozpostarła drzwi uśmiechając się serdecznie.
        — Bardzo mi przykro, ale…
        — Mogę wejść? — przerwał jej bez ogródek V i, nie czekając na odpowiedź, wszedł do motelowego pokoiku z aneksem kuchennym.
        Ubrany na czarno mężczyzna rozejrzał się dookoła siebie, aż wreszcie jego wzrok zatrzymał się na oniemiałej ze zdziwienia pannie Bavor. Była drobna, niewysoka, włosy w kolorze orzechu, zielone oczy, twarz z wyraźnymi rysami, szczupła i na swój niebanalny sposób słodka i śliczna. Zapewne nie należałaby do światowej czołówki, ale zdecydowanie była ładna.
        Ona też przypatrywała się temu młodzieńcowi, tak elegancko i schludnie ubranemu. Był wysoki, bardzo chudy, twarz miał pociągłą i kościstą, jednak oczy skryte pod cieniem cylindra. Czy był przystojny? Nie. Czy spodobał się Agnes? Tak.
        — Czymś mogę… Mogę służyć? — powiedziała dziewczyna z trudem, bowiem przez to spotkanie zaschło jej w gardle. On wyraźnie też chwilowo nie mógł wydusić z siebie nic, aby wreszcie po chwili powiedzieć jedno słowo.
        — Wody.
        Po kilku minutach siedzieli przy małym stoliku ze szklankami w dłoniach i patrzyli to w podłogę, to na ściany, niekiedy na siebie, ale tak, by to drugie tego nie zauważyło. Wyglądali dziwacznie, komicznie, choć żadnemu nie było do śmiechu. V miał robotę, wiedział, że musi ją wykonać, jednak coś wewnątrz mu na to nie pozwalało.
        Agnes natomiast czuła strach. Chłód. Domyślała się już, kim owy jegomość jest, a każda chwila spędzona w jego towarzystwie tylko utwierdzała ją w tym przekonaniu. Skąd wiedziała? Po prostu… Przyszedł jej czas.
        — Nic nie mogę zrobić?
        — O czym ty…? — zaskoczony takim obrotem spraw V próbował grać idiotę. Szybko go rozgryzła. No, więc dalej, trzeba to tutaj szybko załatwić, a potem sprzątnąć i Stuarta.
        — Przyszedłeś mnie zabrać. Nie udawaj. Czy mogę coś ze sobą wziąć? Czy to boli? Zabijesz mnie, czy po prostu przejdziemy na drugą…
        — Zamknij się. Nie chcę wcale nic ci zrobić — palnął V samemu nie wierząc w to, co mówi.
        Przypomniał sobie o ojcu. Cholera, wpadam w to samo koło… To mnie zgubi… obawiał się V, jednak, patrząc na Ages, czuł, że musi. Że są takie chwile w istnieniu każdego, kiedy trzeba wybrać, co jest ważniejsze. V tak bardzo chciał teraz móc jej powiedzieć, co czuje, choć było to największym paradoksem epoki od czasów Pana Śmierć. Sam fakt tego, że była cwańsza od niego, że umknęła śmierci… Już samo to go nakręcało, powodowało, że ta dziewczyna była dla niego co najmniej interesująca. Ciekawa. Niecodzienna. Jednak nie! V był mądrzejszy od swego ojca. Mr. Death dał się złapać w pułapkę ludzkich uczuć, czego owocem jest on sam i jego bracia.
        Śmierć spojrzał na Agnes, która również obserwowała go ze strachem. Myślał o zawarciu z nią paktu, o oszustwie, ale na pewno nie wchodziła w rachubę normalna miłość. Trzeba się uwolnić. Ale jeśli ją zabije, nigdy już nie zazna spokoju. A wtedy nie będzie już mógł istnieć. Cholera, między młotem, a kowadłem… Jak jej nie zabiję - zginę, a jak zabiję - też zginę...
        — Teraz po prostu wyjdę, ty się przygotujesz, ja wrócę wieczorem. Wtedy porozmawiamy. Może zawrzemy pakt.
        Agnes nic już nie odpowiedziała, tylko spuściła głowę. V tymczasem dopił zawartość szklanki i rzucił nią o ścianę wychodząc na zewnątrz.
        Cholera, ale dałem się władować… pomyślał schodząc po schodkach motelu, a następnie maszerując wzdłuż ulicy. Trzeba trochę nadgonić roboty, może wtedy coś się wymyśli.
        Stuart akurat chciał wyjść z domu, na obrzeżach miasta. Wyruszył na spacer z żoną, wędrowali prawdopodobnie gdzieś. Facet był sporych rozmiarów, miał na głowie melonik, nosił przyciasną kamizelkę i kraciastą koszulę. Wyglądał zwyczajnie i taki też był, podobnie jak jego żona. Ale zlecenie nie dotyczyło jej. Jednak V miał nieco bardziej przebiegły plan w głowie. Możliwe, że skrajnie głupi, ciężki do wykonania, ale realny.
        Opcja zabrania Agnes nie wchodziła w rachubę. V chciał z nią jeszcze porozmawiać, co planował zrobić wieczorem. Tymczasem szedł za państwem Pickle krok w krok, o czym oni nawet nie wiedzieli. V musiał planować zawsze sporo do przodu i tak też było i tym razem. Zmuszeni byli przejść obok pewnego placu budowy. Nic prostszego. W takim miejscu często zdarzają się wypadki.
        Stuart wraz z żoną właśnie przechodzili pod żurawiem podnoszącym stalową belę. V w mgnienie oka pojawił się przy robotniku operującym maszyną i przesunął otwartą dłonią nad jego głową. Nieszczęśnik nawet nie wiedział, co się stało. Chwila nieuwagi i gotowe.
        Bela nagle zaczęła spadać, a biedny robotnik nie miał szans już uratować przechodniów.
        Widok nie należał do przyjemnych, ale V akurat zwykł się uśmiechać na takie obrazki. Lubił widok krwi i dobrze wykonanej roboty. Natychmiast pojawił się obok przygniecionego Stuarta i jego żony, która jednak wciąż żyła, choć nie miała szans na jakąkolwiek egzystencję.
        V ukłonił się przed nimi zamiatając rondem cylindra chodnik, a następnie zamknął oczy pani Pickle. Potem, nim jeszcze robotnicy zdążyli się tu pojawić, wydobył ich dusze i schował oddzielnie do dwóch fiolek.
        Gdy budowniczy oraz kilkoro przechodniów zobaczyli, co się stało, V już tu nie było.

~~***~~

        Czasem V cieszył się, że nie musi wszystkiego ogarniać samodzielnie. Tyle śmierci w ciągu minuty w każdym zakądku świata, że samemu by nie podołał. Jego ojciec… Ten to co innego. On był niesamowity. Choć tak na prawdę to nie obchodziło V.
        Jego interesowało tylko to, że jego rewir przypadał na nieduży kawałek ziemi. Pozostali bracia dostawali na prawdę dziwne rejony. Był piątym, najmłodszym, więc i najprzyjemniejszą pracę dostawał. Teraz w dosyć pozytywnym nastroju maszerował w stronę moteliku, w którym wciąż pozostawała Agnes. A przynajmniej miał taką nadzieję, nie chciał jeszcze wykorzystywać zdolności, żeby ją znaleźć. A doskonale wiedział, że teraz będzie mógł zrobić to zawsze i wszędzie, bowiem jej nazwisko nie zniknie z jego listy. Póki nikt nie będzie w nią patrzeć, nie domyśli się, że to nie ta duszyczka. Tam, na dole, gdzie sprawdzają dostawy, nie obchodzi ich kto kim był, tylko kto jaki był i kim będzie. Dlatego V wierzył, że ten cały przekręt, choć ryzykowny, szybko przepadnie w nicości.
        Gdy zapukał do motelowych drzwi i nikt mu nie otworzył zmartwił się, jednak po chwili usłyszał lekkie kroki i szczęk zamka. W drzwiach stała Agnes, najwyraźniej szybko się ubierała, bo jej wygląd świadczył o tym, że została obudzona.
        Tym razem V nie pytał o zgodę, bowiem dziewczyna zaprosiła go, nim ten podjął jakąkolwiek czynność.
        — Jak z tym paktem? Co muszę zrobić? — zapytała wyraźnie przestraszona. Przejęła się.
        — Nic. Wszystko załatwione. Będziesz bezpieczna, wolna. Nikt już po ciebie nie przyjdzie.
        — Jak… Jak to?
        — A tak — powiedział oschle V i położył dwie fiolki na stoliku. — To zamiennik za twoją duszę. I jeden z… Klientów…
        — To wszystko? Złamałeś zasady dla mnie?
        — Jakie zasady, złotko, ja tu jestem śmiercią, nie ma co się ukrywać — pysznił się V, chyba próbując zaimponować Agnes, choć zupełnie dziwiło go, jak się przy niej zachowuje. Jak dzieciak… — Ja wyznaczam reguły gry. A tym razem mam dobry humor i nie chcę zabierać ze sobą kogoś tak…
        — Przestań. — ucięła. V zupełnie nie zastanawiał się nad konsekwencjami, nad tym, że ona skądś wie i rozumie.
        Dziewczyna spuściła wzrok, zaś V mógł się jej głębiej przyjrzeć. Ale nie fizycznie, tylko spojrzeć na jej nić życia. Przeszłość, przyszłość. V mógł oglądać emocje, myśli, pragnienia, choć nieczęsto wykorzystywał tę umiejętność.
        Ona też się zakochała. V zobaczył w jej przyszłości siebie. Ich. Razem. Nie, nie dopuszczę do tego.
        — Jeszcze się spotkamy — powiedział kapelusznik wstając — w najmniej oczekiwanym momencie — dodał i ukłonił się nisko, jak to miał w zwyczaju. Już czas, by się od tego uwolnić. Skoro sprawa załatwiona, pozostało jeszcze tylko dostarczyć zdobyte dusze…
        V stanął jeszcze w drzwiach by spojrzeć na piękną Agnes. Ona też spoglądała na niego z lekkim smutkiem w spojrzeniu. A może tylko mu się wydawało?
        A może ten smutek był dużo większy w sercu?
Awatar użytkownika
Vaxen
Szukający Snów
Posty: 153
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Zabójca , Wojownik , Szlachcic
Kontakt:

Post autor: Vaxen »

[naglowek]Rozdział 2[/naglowek][/size]

aka Liang

99 lat później, rok 2016, Nowy Jork, State of New York

        Nad miastem poniósł się huk samolotu. Zresztą nikt na niego nie zwrócił uwagi, bowiem tłum przechodniów w różnych strojach i nastrojach płyną w obie strony wzdłuż ulicy. Tłum jednakowych istot ludzkich spieszących się do pracy, na spotkania, aby zarobić kolejne grube dolary. Tak, dolary to było coś, za co ludzie walczyli niczym zwierzęta.
        Wśród tych ludzi, pomiędzy ich marynarkami, czarnymi i granatowymi garniturami, czerwonymi sukniami, czarnymi uniformami, maszerował ubrany w czarny płaszcz facet. Jego glany stukały cicho, choć niesłyszalnie w gromkim trzasku tysięcy innych butów, zaś czerwona wstążeczka zawieszona wokół ronda cylindra powiewała na lekkim wietrze. Wyglądał jak wyjęty z zupełnie innej epoki, staromodny, choć niewyróżniający się nadto.
        W kieszeni tego może dwudziestoletniego chłopaka zadzwonił telefon. SMS, który przeczytał swoimi błękitnymi oczami skrytymi w cieniu kapelusza zawierał dwa nazwiska. Bez znaczenia jakie, ważne, że nijakie. Kolejne zlecenie.
        V westchnął.
        Nazwiska mijały, już nie pamiętał zbyt wielu z nich. Tylko jedno ciągle mu świtało w świadomości. Bavor. Agnes pewnie już nie żyła, zmarła zapomniana przez śmierci ze starości, to przecież było niemal sto lat temu. Mimo to V obawiał się, że jego mroczny sekret jest zagrożony. Oby już jej nie było. Wtedy problem by zniknął…
        Kapelusznik skierował kroki do drogich hotelów przy Wall Street. Oba nazwiska szczęśliwie znajdowały się blisko siebie. Wystarczy tylko nieco zmanipulować ich wolą, żeby znaleźli się w tym samym miejscu o odpowiednim czasie. Nic prostszego, zdarzało się, że i sporo więcej osób musiał zebrać w czasie i przestrzeni. Przez wspomnienia V przebiegł parowóz typu “Mallet” wykolejony w pobliżu Doliny Śmierci oraz masakra osiemnastu pasażerów. Można by uznać tę robotę za owocną i udaną, gdyby nie fakt, że to od wtedy wszystko zaczęło się komplikować.
        Niedługo później V znajdował się w metrze. Podążał za jednym z celów. Wystarczy go zapchać pod apartamenty na Wall Street, skąd wkrótce spadnie drugi cel, samobójca. Akurat za parę minut pojawią się najnowsze notowania na giełdzie…
        Metro się zatrzymało, a tłum ludzi wypłynął na powierzchnię, razem z V i jego ofiarą. Krok za krokiem szli przed siebie. Facet nie wiedział, co go czeka. Nagle V zniknął, akurat w momencie, gdy cel odwrócił się z niepokojem. Znajdowali się na miejscu.
        Mężczyzna z powrotem zwrócił się przed siebie i chciał ruszyć dalej, gdy z bocznej uliczki wyszedł mroczny jegomość w kapeluszu.
        — To już twój czas — powiedział cicho V, a wokół spadła wyczuwalnie temperatura.
        — O czym ty bredzisz?! — wykrzyknął zaskoczony facet. Akurat w tym momencie, nie wiedzieć czemu, nikt nie przechodził obok nich, choć po drugiej stronie ulicy tłum ludzi maszerował w pośpiechu.
        Wtem usłyszeli krzyk. V ukłonił się zamiatając rondem cylindra chodnik. Cel obserwował go z niesmakiem, zaskoczeniem i złością. Ale tylko jeszcze przez sekund.
        Uderzenie spadającego ciała niemal wbiło go w chodnik. Z obu pozostała jedynie krwawa plama i masa mięsno-kostna. Zewsząd zaczęli schodzić się ludzie, ale V już tutaj nie było.
        Ktoś zadzwonił na pogotowie, choć akurat oni nie mieliby już tutaj nic do roboty. Śmierć zaakceptował zewnętrzne pliki w telefonie - dwie dusze w cyfrowej postaci. Zaraz wyśle mailem zawartość do szefa.
        V w duchu dziękował za postęp technologiczny. Niegdyś musiał nosić ze sobą po kilka, czasem kilkanaście fiolek na każą duszę oddzielnie, w dodatku komunikacja była tylko jednostronna, bowiem na kartce papieru pojawiały się tylko zlecenia i wiadomości od Szatana, sam V nie mógł nic przekazać w ten sposób. Potem musiał samemu fatygować się z fiolkami albo do któregoś z Czartów rozsianych po całym świecie, albo spotkać się z braćmi, albo osobiście zjawić się u szefa, a to nigdy do przyjemnych nie należało. Ten na dole chyba nie rozumiał, dlaczego jego śmierciami są obecnie pochodni ze śmiertelników… Za to zapewne Mr. Death został unicestwiony. Zakochał się, miał dzieci. Nawet nie jedno, a pięcioro.
        V westchnął, wyciągnął pudełko Malboro, wsuwając jedną fajkę w usta, odpalił tytoń benzynówką i zaciągnął się dymem. Palec dotknął ekranu pod pozycją “wyślij”. Dusze odleciały ze smartfona.
        Po kilku krokach i wypalonym papierosie znalazł się obok schludnej kawiarenki. Spojrzał na srebrny zegarek na ręku. No, ma chwilę wolnego. Wszedł do środka, zajął stolik przy galeryjce i zamówił duże espresso. Leniwie przeglądał wiadomości na telefonie wodząc palcem po ekranie. Nagle jednak urządzenie zawibrowało. Dzwonił szef.
        — Cholera… — rzucił odbierając połączenie — Słucham?
        — To twój koniec. Miałeś się tym zająć. Zawaliłeś. Znowu. — głos Szatana był przerażający, wściekły, jeszcze zimniejszy niż głos V i jeszcze mroczniejszy, niż najciemniejsza noc.
        — O czym pan mówi?
        — O tej kobiecie. Podmieniłeś dusze. Sprytnie, cwanie, ale mnie się nie oszukuje!
        Kurwa… Jak to odkrył?!
        — Nie mam pojęcia o czym mó-...
        — Nie pierdol. Masz się tu pojawić. To twój koniec.
        W słuchawce rozległ się charakterystyczny dźwięk zakończonego połączenia.
        V dopił kawę jednym łykiem. Wpadł po same uszy, dobrze o tym wiedział. Jasnym było, co się stanie, jak pojawi się u szefa. Unicestwią go za niesubordynację, tak jak niegdyś jego ojca. Owszem, V nie znał Śmierci osobiście, nigdy też nie obchodziło go nic, co dotyczyło Mr. Death, ale jego błędy były wskazywane całej piątce jako przykład.
        Decyzję podjął dopiero po chwili. Skoro odkryli sprawę Agnes, ona wciąż musi żyć. Ktoś na dole zainteresował się, że mimo upływu czasu wciąż nie przyszła jej kolej i sprawdził co nieco. Trzeba ją odnaleźć, zabić, zabrać jej duszę. Nie będzie to ani łatwe, ani przyjemne. Nadal V czuł przyjemne ciepło w podbrzuszu na samo wspomnienie tej uroczej dziewczyny. Ale teraz… Minęło niespełna sto lat. Na pewno wygląda okropnie, nie powinien mieć więc żadnych skrupułów. Jak tylko zabierze jej duszę i przekaże do sądu, będzie “czysty” w świetle Prawa Boga. Jest śmiercią, póki ma czystą kartę, wykonane wszystkie zadania, nie można go od tak po prostu zniszczyć. Nawet, jeśli Szatan ma na jego miejsce następcę, co jest skrajnie głupie i niemożliwe. Nie było więcej dzieci Pana Śmierć. Pozostali tylko piątką, jeśli choć jednego ubędzie, robota stanie się skrajnie niewykonalna.
        Prosty plan. Znaleźć Agnes, posprzątać stary bałagan, oczyścić kartę.
        W dłoni zawibrował telefon. SMS głosił “jeśli nie pojawisz się tu za 10 minut, wyślę po ciebie pozostałych”.
        — Kurwa… — przeklął na głos usuwając wiadomość, zaś kelnerka spojrzała na niego ukośnym spojrzeniem. V przeanalizował jej nić życia w pośpiechu, niestety nie mógł się zemścić, jej czas jeszcze nie nadszedł i długo nie nadejdzie.
        Gdy do tej samej kawiarni, po kilkunastu minutach wszedł inny, równie czarny gość wyglądający łudząco podobnie do poprzedniego, tak wulgarnego klienta, tylko jakby nieco starszy, kelnerka się wzdrygnęła. Pomyślała o mafii, jakieś prywatnych porachunkach.
        — Szukam przyjaciela, ubrany tak jak ja, kapelusz, płaszcz, około dwadzieścia lat…
        — Yyy… — zająknęła się dziewczyna, a po plecach przebiegł ją dreszcz, gdy spojrzała w jego lodowe, błękitne oczy — tak, był, ale wyszedł parę minut temu… Podać coś?
        — Nie dziękuję. Do zobaczenia za dwanaście lat, Niyo — odrzekł Liang i opuścił zszokowaną kelnerkę wychodząc z kawiarni. Niya zaś zastanawiała się, kim był ten przystojny, choć przerażający facet, skąd znał jej imię, czemu powiedział, że się spotkają i… Dlaczego dopiero za dwanaście lat? Nie mógł zaprosić jej po prostu na kawę…? Cholerni faceci i ich podrywy!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości