OpowiadaniaHistoria

Opowiadania waszego autorstwa o dowolnej tematyce.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Artemigor
Szukający drogi
Posty: 30
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Smok
Profesje:
Kontakt:

Historia

Post autor: Artemigor »

Historia mojego życia zaczyna się dosyć typowo, jak na coś czymś stałem się obecnie. Urodziłem się jako trzecie dziecko chłopskiej rodziny w małej wsi na uboczu głównego traktu wiodącego na północ niegdysiejszego imperium. Rodzina moja była dość liczna, co normalne w tych stronach. Miałem trzech braci i dwie siostry. Ziemi mieliśmy, jak na tamtejsze warunki, niemało i wystarczało jej na zaspokojenie naszych potrzeb. Tym niemniej nie było jej aż tak dużo, żebyśmy mogli wszyscy z niej żyć z rodzinami, gdy podorastamy. Ojciec nie godził się na podział ziemi między synów. Uważał, że wtedy każdemu dostanie się za mało i miał w tej kwestii rację. Dlatego postanowił, że na gospodarce zostanie pierworodny - Gunt. Z córkami nie było problemu – wystarczyło wydać je za mąż. Pozostawało pytanie, co z resztą synów? Najmłodszy z nas, West (czyt. Łest), był jeszcze na tyle młody, że można było oddać go do terminu do pobliskiego miasteczka, znajomy stolarz bez problemu przyjął go na nauki. Ale ja i Sjan spędzaliśmy ojcu sen z powiek. Aż wreszcie nadarzyła się okazja zapewnienia nam jako takiej przyszłości. A był nią dodatkowy pobór do wojska w naszych okolicach.

I tak oto, w wieku lat szesnastu zostałem żołnierzem złożonej z chłopstwa Piechoty Pospolitej. Nieco później mój przyjaciel z tych czasów, Skat, wyjaśnił mi że formacja ta została dopiero co powołana do życia i to właśnie jej formowaniu zawdzięczamy pobór, dzięki któremu trafiliśmy do wojska. Mój brat Sjan i ja trafiliśmy do różnych oddziałów, co (jak wytłumaczył mi również Skat) stanowi normalną w armii procedurę. Jednakże w początkowych miesiącach służby widywaliśmy się dość często, bo byliśmy w tym samym obozie szkolenia. Czasy obozu szkoleniowego do tej pory budzą we mnie grozę. Wyczerpujące ćwiczenia fizyczne, powtarzane w nieskończoność ćwiczenia z bronią, musztra i ciągnące się tygodniami ćwiczenia w terenie czyli marsze, marsze, marsze do upadłego. Do dziś słyszę nad głową zachrypnięty od ciągłego krzyku głos naszego sierżanta „Chochoła” Kochołowa:
- Twoje żołnierskie wyposażenie jest stokroć ważniejsze niż twoja zmęczona dupa gówniarzu!! Podnieś tą torbę i do szeregu, bo tak cię wybatożę że wezmą cię za stwora z innej bajki!! A wy reszta słuchać uważnie: nie ma dla was nic ważniejszego niż wasz ekwipunek, a miecz i tarcza być dla was największą świętością – i nigdy, ale to absolutnie nigdy nie wolno wam nawet pomyśleć o ich porzuceniu! Zrozumiano?!!!

Ale mówiąc nawet o tak znienawidzonym przez nas wszystkich „Chochole”, dla sprawiedliwości dodać muszę coś o drugiej stronie pobytu w obozie. Bo byłą to dla mnie i chyba dla każdego z nas – chłopskich synów wychowanych głównie z myślą o harowaniu przez całe życie na polu – przede wszystkim wielka przygoda. Niepowtarzalna okazja do poznania czegoś nowego, tak innego od nudnego codziennego życia. Prawie wszyscy zresztą byli w takiej sytuacji jak ja. Po prostu nie mieliśmy do czego wracać. Dlatego mimo wszystko znosiliśmy te trudy, podnosiliśmy nasze torby z ładunkami, zakładaliśmy na ramię ekwipunek, poprawialiśmy pancerze i szliśmy dalej – do celu, którym było ukończenie szkolenia. I nawet teraz, po tylu latach czuję wdzięczność dla Armii za powołanie Piechoty Pospolitej, w której służyć przyszło mi przez pewien okres mojego życia. Ale nie wyprzedzajmy wydarzeń. Miałem pisać o Chochole. Otóż był to człowiek, którego drugą stronę poznaliśmy dopiero po wstępnym, najtrudniejszym przeszkoleniu. Gdy już, jak to określał sam Chochoł, umieliśmy chodzić (dla piechura to podstawowa umiejętność, uśmiecham się pod nosem patrząc jak łatwo wygląda to na piśmie). Wtedy okazało się, że jest to (o dziwo!) człowiek, któremu przede wszystkim chodziło o to, abyśmy przeżyli na polu bitwy. Podczas nauki walki udzielał nam użytecznych rad i często przekraczał realizowany w innych oddziałach program, ucząc nas nie tylko jak trafić przeciwnika, ale i jak samemu nie zostać przez niego trafionym.

Część dostała już swe przydziały i miała czekać ponad połowę roku na oddziały wracające z południowego krańca królestwa aby ich piechota zasiliła nasze szeregi. Każdy oddział miał dostać co najmniej pluton żołnierzy.
Natomiast w ciągu tego pół roku czekało mnie oraz kilku innych chłopaków dodatkowe zadanie. Mieliśmy przejść dodatkowe szkolenie jako iż na ćwiczeniach spisywaliśmy się wybitnie (choć jak Skat tłumaczył chodziło raczej o to że nie zadawaliśmy pytań) posłano nas do szkoły podoficerów gdzie mieliśmy ćwiczyć podstawy taktyki oraz szermierkę w zakresie o wiele przekraczających zwykłe szkolenie chłopów.

Szczęście czy zrządzenie losu, nie wiem, ale na tych lekcjach towarzyszył mi Skat który w zakresie temacie okazywał się być o wiele bardziej pojętnym uczniem niż ja (choć śmiem podejrzewać że już wcześniej znał to zagadnienie) pewnego razu nawet poprawił jednego z uczniów pochodzącego z dobrej rodziny. Co skończyło się naganą i karą, choć Skat miał rację. Ja natomiast nie mogę się niczym pochwalić w dziale taktyki dwa szturmy z dziesięciu zakończyły się sukcesem (mówię oczywiście o symulacjach) a w dziale szermierki zwinna szabla zdawała się być szybsza ode mnie, zaś cienki rapier był zbyt wątły i potrzebował za dużej finezji.

Pierwsze sukcesy zacząłem odnosić dopiero gdy Chochoł przyjrzał się moim lekcją i po jednej z nich podszedł do oficera prowadzącego. Burzliwa rozmowa jaka miała miejsce potem, zaowocowała tym że następną lekcję mieliśmy mieć z Chochołem co przyjęliśmy na dwojaki sposób. Po pierwsze mieliśmy nadzieje że będzie z nas dumny ale z drugiej strony obawialiśmy się wyczerpujących treningów.

Chochoł nas nie zawiódł. Na poligonie czekały na nas plecaki, miecze i tarcze oraz cały ekwipunek piechoty. Spojrzał po nas a potem zaśmiał się pod nosem i rzekł.
-Ha, gdy przyszliście do mnie byliście zwykłymi krowimi dupami wołowymi, teraz zobaczymy czy choć część waszych pustych łbów zapamiętała choć trochę z tego co was nauczyłem-
I przez cały ranek biegaliśmy z ekwipunkiem na plecach, zatrzymując się tylko na łyk wody lub ćwiczenia typu przysiady, pompki i brzuszki. I choć w porze pobledniej byliśmy już padnięci to każdy bez słowa przyjął do wiadomości że po obiedzie mamy wracać na poligon.
Byliśmy przygotowani na dodatkowe ćwiczenia ale tym razem chochoł nie przyniósł ekwipunków ale 8 długich szabli i jeden szeroki długi miecz.
- Widziałem już ile zapamiętaliście z naszych ćwiczeń teraz zobaczymy czego was nauczyli te bubki z oficerki.
I kazał nam dobrać się w pary a mnie wręczył miecz i odszedł ze mną na bok.
- Widziałem Twój wczorajszy trening i dobrze wiem już po pierwszych cięciach że Wy się nie nadacie do szermierki szablą, bo dla was jest potrzebna broń którą będziecie mogli ścinać wroga w pół. Znałem kilku chłopaków przed wami którzy nie potrafili złapać za inne ostrze niż stary, porządny, przyciężkawy miecz. Nie wiem co z wami nie tak ale jesteście podobni do tych wlaśnie chłopaków.- dobył szabli i sparowaliśmy się chwilkę ale zaraz Sierżant się zirytował.
- Nie no, to jest miecz a nie szabla, daj mi to zanim mnie krew zaleje i patrzaj się na mnie. Zamach, pchnięcie, cięcie wewnętrzną stroną, cięcie zewnętrzną stroną
- Czy te pchnięcia mają swoje nazwy?
- Tym se głowy nie zawracaj, na polu walki też będziecie myśleć jak się to pchnięcie nazywa? Nie. Więc nie zadawaj głupich pytań i powtórz po mnie- powiedział rzucając mi miecz.
powtórzyłem a Chochoł krzyknął.
- Włóż że w to trochę siły, nie będziesz ubijał kury na rosół tylko puste łby zakusów imperium! Równie puste jak wasze teraz.
Dał znak a ja powtórzyłem to co mi wcześniej pokazał tym razem wkładając do tego więcej sił.
-Dobrze- rzekł Sierżant - Ćwicz dalej to co Ci pokazałem a jutro zaczniesz trenować z porucznikiem Archonem.

Następnego dnia na poligonie grupa ćwiczyła pod okiem Chochoła zaś ja stałem z boku z porucznikiem Archonem.
-Krótko i zwięźle. Potrafię walczyć mieczem i szablą a Ty masz się nauczyć bronić przed mieczem i szablą.
Stanął na przeciw mnie i kazał dobyć broni. Chwyciłem rękojeść i przyjąłem pozycje wyjściową, ale zanim cokolwiek zauważyłem porucznik obalił mnie a miecz wytrącił z rąk jeszcze zanim wylądowałem na ziemi.
- Co to miało być!?- krzyknął Archon. - Wy to nazywacie postawą wyjściową!? Nawet na nogach nie potraficie ustać! Wstawaj!- podszedł do mnie i postawił w pionie. Kopnął nogą w prawą stopę potem w lewą ustawiając je a potem delikatniejszymi kopnięciami czubkiem buta zmusił do zgięcia nóg w przysiad.
- To jest postawa wyjściowa. – rzucił sięgając mój miecz i oddając mi go. – a teraz, nie ściskaj ostrza jak tonący brzytwę, rozluźnij chwyt.
Bez ostrzeżenia zaatakował mnie ale tym razem nie straciłem broni, słuchając rad porucznika, choć znowu wylądowałem na ziemi.
- Lepiej, dobrze że jesteście na roli chowani, a nie jak te smarkacze z oficerki. Już po pierwszym obaleniu płaczą że ich boli. No i czemu jeszcze leżysz!! Wstawaj, nie mamy całego dnia! A ja mam tylko pół roku żeby zadbać o twoje szkolenie.- pomógł mi wstać i rzucił.
– Rozluźnij mięśnie nóg. –i znów zaatakował bez ostrzeżenia. Ledwie ustałem ale Archon się zaśmiał.
- Szybko się uczysz, może zrobimy z ciebie porządnego szermierza
Nie zastanawiałem się nad tymi słowami, ale już wkrótce pojąłem że Archon naprawdę się przykładał do uczenia mnie szermierki. Przez pierwsze dwa tygodnie uczyliśmy się wszystkiego o mieczach, o tym jak atakować by samemu nie zostawić otwartych luk i nie wystawić siebie na atak. Ale dotąd ćwiczyłem z Archonem uzbrojonym w miecz tak jak ja. Teraz dodał szablę a mi dał tarczę, to była moja pierwsza lekcja w tym zakresie.

Archon wykonał szybki atak szablą nie mogąc go zatrzymać postanowiłem skorzystać z tarczy. Po chwili widziałem niebo po tym jak porucznik mnie obalił.
- Jeżeli chcesz zblokować kogoś tarczą musisz się zaprzeć nogą przeciwstawną, zwłaszcza jeżeli atak nadejdzie z góry albo przeciwnik jest silniejszy. Wstawaj!- Szybko się pozbierałem i przyjąłem odpowiednią pozycję czekając na atak, który nadszedł niemal od razu tak jak zawsze. Atakował nim zdążyłem dobrze się przygotować, ale teraz byłem w stanie przynajmniej zdążyć w czas sparować niektóre jego ciosy.
Porucznik atakował zawzięcie i z całą siłą i już po kilku ciosach straciłem tarczę i leżałem na ziemi. Nie chcąc dać przeciwnikowi czasu na przygotowywanie ataku szybko podskoczyłem na równe nogi odskakując od Archona i szykując obronę. Ten zaś stanął i z uśmiechem na ustach zaklaskał w dłonie.
- Kolejna lekcja zaliczona. Nareszcie nauczyłeś się że nie ma co leżeć na ziemi. urwał i ponownie zaatakował. Ciosy mieczem były silne i drętwiała mi od nich ręka a ciosy szablą były szybkie i precyzyjne co męczyło mnie bo nie zawsze byłem w stanie sparować wszystkich ciosów ani uskoczyć w porę przed szablą. Archon był wymagający, ale nawet sam widziałem skutki naszych treningów, wcześniej obrona przed jakimkolwiek z ataków porucznika była po za moim zasięgiem, ale nadal nie mogłem skutecznie go atakować.
Trenowaliśmy zawsze od rano do południa i po obiedzie do późnego wieczora do momentu gdy Skat przyszedł do baraku cały czerwony i wpieniony jak stado rozruszonych macior broniących swoje młode. Zgromadziliśmy się w okół niego i czekaliśmy, znaliśmy się już dość dlugo zwłaszcza chłopaki którzy trenowali szermierkę i wiedzieliśmy że Skat i tak zaraz zacznie opowiadać co i jak.
- Słuchajcie, byłem pod budynkiem dowództwa. Nabijali się z nas, sierżanta ale najbardziej z Ciebie i Archona. Mówili że zupełnie nie rozumieją czemu mięso armatnie ma umieć walczyć i po co Archon marnuje czas na takiego obdartusa jak Ty a Chochoł na takie niechlujne dziadostwo jak my. Żartowali sobie z nas i naszych przełożonych a oni tam stali i nie mogli się bronić bo każdy w tym pokoju jest ich zwierzchnikiem i może ich usunąć z armii pod byle pretekstem.
Wszyscy słuchali go w milczeniu, ale każdy z nas czuł narastającą frustracje w powietrzu. Wiedzieliśmy że takie chłopskie syny jak my nie mają żadnych szans na równe traktowanie. Ale nie trzeba się od razu naśmiewać z nas.
Wstałem i zacząłem powoli.
- To że nie mamy bogatych ojców a nasze rodziny na ciężkim znoju wychowane, nie znaczy że my walczyć nie potrafimy ani też że walczyć nie chcemy. My są chłopskie syny i za rodzinę i ziemię naszych dziadów w bój by my skoczyli i bez tej całej armii. cichy pomruk przeszedł salę ale nikt nie przerywał.
- Nikt nas nie zmuszał żeby my tu byli ani trwali w tym wszystkim, ale prawdę mówiąc dużego wyboru nie mamy. Ja jestem starszym z najmłodszego rodzeństwa i nie mam co liczyć na kawałek ziemi, ani na to że mnie wezmą jacyś rzemieślnicy na termin, zresztą pewnie jak większość z was po Sali zgodny pomruk potwierdził moje słowa a ja mówiłem coraz szybciej bo i serce co raz gorętsze w piersi biło.
- Przyszlim , ćwiczylim do upadłego i jesteśmy częścią armii. Choćby jej najbiedniejszą częścią ale jednak. I nikt nie ma prawa się z nas naśmiewać. Powiedzcie mi czy widzieliście żeby te kozie bobki z oficerskiej szkoły kiedy kolwiek ćwiczyły? Nie? Bo ja też nie. Nigdy nie byli na ćwiczeniach w terenie a ich szermierka ogranicza się do paru pchnięć które każdy z was by z pewnością odparował. Siedzą tam i się mądrzą ale na polu walki będą stać daleko za naszymi plecami, bo my będziem na trzonie a oni nawet nie wejdą na pole. Spędzamy na ćwiczeniach od rana do późnego wieczora i nikt nam nie będzie nas bezpodstawnie wyzywał.
Wszyscy w Sali słuchali chętnie i z coraz większym zapałem przytakiwali.
- Nie wiem ile to dla was znaczy, ale ja Himeron obiecuje wam że znajdę sposób na to by przestali się z nas naśmiewać.
Skat popatrzył na mnie i zapytał.
- Co zamierzasz ?
Chwyciłem miecz, ubrałem zbroję i gotowy do wyjścia rzuciłem.
- Zostało nam pięć miesięcy ćwiczeń, pora żebyśmy podeszli do tego poważnie z własnej inicjatywy. Zbierać się! Szykować do ćwiczeń! Zabrać ze sobą pełen rynsztunek. Spotkamy się na poligonie. Skat prowadź rozgrzewkę. Za cztery miesiące albo wygramy albo polegniemy.
Wyszedłem na dwór i szedłem już w kierunku budynku dowodzącego gdy dopadł do mnie Skat wraz z Holsenem, chłopakiem z górskich pastwisk o niezwykłej krzepie.
- Co zamierzasz? - pytał Skat –mam nadzieję że nie wpadłeś na głupi pomysł i wszyscy przepłacimy go życiem? Powiedzże w końcu jaki masz plan.
Zatrzymałem się, i spojrzełem na obu. Najpierw na Skata potem na Holsena który wydawał się błądzić myślami po świecie.
– A temu co? –zapytałem Skata lecz zanim ten zdążył odpowiedzieć góral powiedział, patrząc na mnie bardzo bystrymi oczami.
– o mnie się mortwcie, jo przyszedł bo wy godacie jak nosz stary co sie to na zyciu zno. Moze wy nie wicie co un ale godacie jak un.
Nie zrozumiałem wiele z tego zdania ale skłoniłem lekko głowę w stronę górala i odpowiedziałem Skatowi.
– Przez cztery miesiące będziem trenować więcej niż Chochoł i Archon by wyśnili dla nas w najgorszym koszmarze. A potem wyzwiemy uczniów z oficerki na pojedynki. Nie możemy wyzwać samych oficerów bo nie mamy prawa ale uczniów to nie dotyczy.

– A jak zamierzasz ich wyzwać?
– właśnie idę ich wyzwać, tylko nie wiem co powiedzieć. Myślałem że wparuje tam i porostu rzucę na stół karty.
– Wracaj na poligon i Ty poprowadź rozgrzewkę. Ja zajmę się wyzwaniem. Aż dziwne że tak słabo Ci idzie na lekcjach taktyki. - Skat uśmiechnął się i zniknął z Holsenem w budynku. Ja zaś wróciłem na poligon i zrobiliśmy rozgrzewkę w stylu chochoła gdy skończyliśmy bieg na pięć kilometrów z pełnym rynsztunkiem, ciągle ze wszystkim na plecach kazałem im robić pompki i przysiady samemu oczywiście również wykonywałem ćwiczenia. Właśnie kończyliśmy rozgrzewkę gdy nadszedł Skat.

– Co wam strzeliło do głowy ?– niósł się głos chochoła.
– wiecie co będzie jeżeli skaleczycie w ośrodku szkoleniowym kogokolwiek z oficerki? Wywalą was na zbity pysk o ile nie skrócą o głowę. – grzmiał Archon. –I czemu idziemy na... –przerwał- poligon?
– Zbiórka w szeregu! Równaj do prawego! Dwójkami odlicz! - wszyscy wykonali polecenie i czekali na baczność. Odwróciłem się do dowódców i zameldowałem gotowość plutonu.
Po sprzeczce Archona z Chochołem i Skatem w końcu wszyscy jedno głośnie stwierdzili że skoro bardzo nam zależy na dodatkowych zajęciach fizycznych to lepiej żebyśmy się wyspali. Bo jutro nie będzie dla nas litości.

Obietnice dowódców zawsze się spełniały, nie wstało jeszcze słońce gdy obudzili nas wiadrami z wodą. Rozgrzewki które do tej pory mieliśmy były niczym w porównaniu z tym co zgotowali nam dzisiaj. Non stop bieganie, przerwy na sparingi i znowu bieganie cały czas z ekwipunkiem z tym że tym razem plecaki nie miały przyborów a jedynie ciężkie kamienie. Mimo tego trudu wytrwaliśmy do obiadu a na obiad grochówka wojskowa i po dwudziestu minutach znów ćwiczyliśmy i tak przez pierwsze trzy tygodnie. Czy deszcz czy upał, ćwiczyliśmy. A potem zajęli się naszą szermierką, pierwsze dwa tygodnie były podobne do ćwiczeń z początku tylko o wiele intensywniejszych i dłuższych, ale nikt nie narzekał. W końcu treningi zaczęły osiągać punkt w którym co wybitniejsi zaczęli odstawać za daleko a reszta stała w miejscu. Ja nadal ćwiczyłem z Archonem i miałem już kilkanaście zwycięstw na swoim koncie. Niestety lata doświadczenia i hart ducha nadal były sporą przeszkodą dla mnie. Niemniej jednak sparingi, choć ostre i kończące się siniakami a nawet drobnymi skaleczeniami, mimo iż używaliśmy nakładek na broń, były dla nas kolejną przygodą. Osobiście, naprawdę lubiłem sparingi, już jako dzieciak razem z braćmi konkurowaliśmy w różnych zawodach i sam fakt uczestniczenia w jakimkolwiek konkursie był dla mnie nie lada uciechą. Archon i Chochoł uznali że wszyscy są gotowi do walki, i pora zacząć szlifować taktykę.
Tu Skat święcił swoje sukcesy i wszyscy mieli spore podejrzewania że na taktyce to on się znał na długo zanim my poznaliśmy jego.
Oficerowie zgodzili się na pojedynki jeden na jednego ale pod warunkiem że nie zadamy sobie śmiertelnych ran i będziemy używać broni treningowej. Dodali też grę która miała nastąpić dnia poprzedzającego pojedynki.
Lecz zanim ten dzień nadszedł Archon zabrał mnie na przepustce do starego kowala który miał wykuć dla mnie miecz w ciągu dwóch miesięcy, akurat tyle zostało do „gry”. Potem zabrał mnie do swojego mistrza który uczył go szermierki. Ten przez dwa miesiące szkolił mnie i już wiedziałem skąd u Archona i Chochoła twardy charakter.

- Jak ten gówniarz Cię uczył, przecież nawet nie potrafisz dobrze uderzyć już nie mówiąc o Twoim zasięgu. Ja ci pokażę a ty trzeszcz te oczy bo jak przegapisz to następną demonstrację wykonam na Tobie. – rzucił pokazując mi serię uderzeń mieczem, potem przeszedł w serię pchnięć a potem zamachnięć których nie widziałem u Archona. Później w praktyce stosował przeciwko mnie różne serie. Nie był zadowolony z postępów jakie czyniłem ciągle powtarzając że szybciej nauczył by krowę samą się wydoić. Ale nie zraził mnie tym ani razu, i wytrwale ćwiczyłem. Ćwiczyłem również w nocy gdy wszyscy spali, ale nadal nie potrafiłem skutecznie atakować mistrza, który wydawał się być zawsze o trzy kroki przede mną. Pewnego razu gdy ćwiczyłem w nocy podszedł do mnie Skat.
- Wiesz, obserwuje Cię od dłuższego czasu i zazdroszczę Ci. Możesz stać się niezwykłym dowodzącym, potrafisz obmyślić taktykę ale przede wszystkim masz charyzmę i w boju będziesz najsilniejszym w oddziale, bo nikt z nas nie fechtuje tak jak Ty. Ja mam być waszym dowódcą podczas gry ale to za Tobą ludzie woleli by pójść. –
– Chrzanisz, ludzie poszli by za mną bo krzepą dorównam Holsenowi a gadką mi nie dorównają. Nie jestem taki dobry w fechtunku, ani razu nie położyłem mistrza ćwiczymy zanim słońce wejdzie i na długo po tym jak zejdzie a nie mogę go położyć.
-Ty słyszysz samego siebie? Zwykły chłopski syn jeszcze siedem miesięcy temu martwiłeś się co ze sobą zrobić w przyszłości a nie myśląc nawet że się zaciągniesz. A teraz martwisz się o to że nie możesz trafić MISTRZA? Ludzie trenują całymi latami żeby osiągnąć poziom Archona, my potrafimy się trochę bronić przed takimi jak on ale Ty możesz z nimi walczyć na równi. A teraz gdy trenujesz z Mistrzem pewnie możesz znacznie więcej. Ja nigdy nie miałem ręki do walki. Znam się na rządzeniu i taktyce ale na polu walki zostanę w tyle.

Po tej rozmowie zrewidowałem swoją samoocenę wiedząc już jak na mnie patrzy oddział i że naprawdę fechtuję lepiej od reszty chłopaków. Ale nie chciałem teraz spocząć na laurach, nie długo mieliśmy zetrzeć się z uczniami z oficerki.
Dzień gry się zbliżał a Skat zamknął się w składziku i nie wychodził z niego przez trzy dni aż w końcu wyszedł z planami oblężenia i ataku. Atak składał się z trzech faz, pierwsza to atak od wschodu późnym popołudniem zanim słońce zajdzie. Atak miał być poprzedzony obrzędami dziękującymi za dobre lato i plony. Ustawiono snopy siana które potem podpalono, snopy znajdujące się najbliżej murów usytuowane były tak aby obrońcy dokładnie widzieli że jest 10 osób wokół każdego snopka. Zaś pozostałe były ustawione żeby pokazywać jak najmniej, i było w nich do 5 osób. Snopki oblano smołą a potem podpalono tworząc zasłonę dymną. Wiatr przesuwał ekran w stronę bazy a w niej posuwały się powoli wojska z drabinami stanowiące dywersję a w najlepszym wypadku drugi front. Ja zaś z Holsenem i resztą oddziału byliśmy na zachodniej stronie i z bagien powoli czołgaliśmy się pod mur, słońce zaszło a my skryci w błotnistym bagnie cali pokryci błotem zlewaliśmy się z otoczeniem.

Cała akcja przebiegła zgodnie z oczekiwaniami, my wdrapaliśmy się na mury nie spostrzeżeni a wojska dywersyjne wytrzymały do naszego ataku na mury i bramę. Gdy brama została otwarta zostało już tylko zdobyć flagę na budynku który robił za zamek. Niestety tu zaczęły się schody bo dziedzińca bronili najemnicy a samego budynku uczniowie z jednostki specjalnej. O ile nasza oficerka padła od razu broniąc murów i bramy tak na dziedzińcu rozgrzała porządna batalia i widać było że najemnicy mają przewagę doświadczenia w boju. Ale nie było nikogo kto by miał krzepę Holsena ani dorównującego mi w fechtunku. Niestety reszta chłopów była daleko po za zasięgiem umiejętności wojsk zgromadzonych na dziedzińcu i mimo przewagi liczebnej dostawaliśmy ciężkie cięgi. Byliśmy już w odwrocie gdy nastąpiła trzecia faza ataku. Z murów po obu stronach zjeżdżały po linie posiłki a wyłom powstały na lewej flance pozwolił najszybszym przebić się do budynku i już pomknęli po flagę. Niedługo potem zielonkawy proporzec z herbem Królestwa zastąpił kawał szmaty z kołem i kropką w środku koła. Bitwa dobiegła końca a chłopstwo zdobyło bazę. To był najlepszy dzień w ośrodku treningowym jaki do dziś wspominam i o którym jeszcze długo mówiono, na długo po tym jak odeszliśmy na służbę.
Pojedynki zaś potoczyły się ciekawie, podzielono nas na dwie grupy po osiem osób i połączono w pary pary miały ze sobą walczyć i do następnej rundy mieli przechodzić wygrani. Oficerka prezentowała się na prawdę żałośnie, nie licząc paru narwańców i dwóch uzdolnionych dzieci bogaczy większość podziękowała za walkę jak tylko pierwsze ciosy uderzyły o miękkie zwiotczałe korpusy. W zasadzie nie ma czym się chwalić że wygraliśmy bo nie było to wyzwaniem.
Najbliższe Dwa miesiące po grze spędziliśmy na dalszych treningach. Kowal spóźnił się z mieczem i w efekcie otrzymałem go 2 dni po pojedynkach.
Nawet najdłuższe i najbardziej męczące szkolenie kiedyś dobiega końca. Tak też stało się z naszym. Dla mnie było to zakończenie smutne – rozsyłano nas do różnych miejsc, nie znaliśmy celu podróży, jedno było jednak pewne. Oddziału mojego brata nie było w tej grupie oddziałów, w której był mój. To znaczyło, że wysłali go gdzie indziej. My szybko domyśliliśmy się, dokąd zmierzamy, kierunek marszu wskazywał jednoznacznie na zachód, a więc na granicę Królestwa. Natomiast gdzie wysłali Sjana, nie wiem do dziś. Często gdybaliśmy z Skatem, gdzie też może podziewać się mój brat – czy na północy walczy z bestiami chaosu, czy stacjonuje u podnóża Gór Wysokich, czy też gdzieś na południu, o którym zarówno ja, jak i Skat wiedzieliśmy tyle co nic.

Wiedzieliśmy za to (a raczej zdawało się nam, że wiemy) co czeka nas. Bronienie ojczyzny przed nieprzyjacielem nie wydawało się zadaniem niebezpiecznym, gdyż, z tego co wiedzieliśmy, żadnych wrogów Królestwo nie miało. Również nieprawdopodobne wydawało nam się, żebyśmy mieli na kogoś atakować. Sierżant Chochoł powiedział, że nie dziwi go, że tam nas posyłają.
- Piechota Pospolita – zwykł mawiać – jest lepsza od zwykłej piechoty, bo uzbrojona w długie miecze, i lepsza od pikinierów, bo umiejąca władać tarczą, więc ćwiczcie szczury a nie się opierdalacie, bo macie być elitą! Tak - sierżant Kochołow był z nas dumny. Ale Skat po cichu mówił co innego.
- Żadna z nas elita – mówił – bośmy są wszyscy chłopskie syny, a skorośmy tacy „uniwersalni” jak mówi Chochoł to będą nami po prostu zatykać dziury w ewentualnej obronie. Jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego.
Skat często mnie zadziwiał swoimi wypowiedziami. Mówił o rzeczach, o których nie tylko ja, ale i żaden inny „chłopski syn” z oddziału nie miał pojęcia. Byłem niemal pewien, że on nie jest prostym chłopem, za którego się podawał, ale nie dopytywałem się. Każdy ma prawo do własnych tajemnic, a gdy ktoś ma kłopoty, dobrym wyjściem jest zaciągnąć się do wojska, tym bardziej do nowo formowanych oddziałów, gdzie nikt nikogo nie zna...

Pewnego wieczora doszliśmy w końcu do celu – koszar i od razu udaliśmy się na nocleg. Dobry początek służby! – powiedziałem. Każdy z nas odczytywał to, że służbę zaczynamy od spania, za dobry znak. Rzeczywistość okazała się inna niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Pół tygodnia – dosłownie 3 dni i 4 noce spędziliśmy w koszarach. A raczej trzy i pół nocy, bo w środku czwartej zerwał nas niespodziewany alarm. Zbiórka na dziedzińcu, Chochoł jak nigdy zarządził natychmiastowy wymarsz. Szliśmy do świtu, a rankiem byliśmy już u celu, którym była piękna, bogata wieś. Chochoł wyznaczył posterunki, a reszcie kazał czyścić broń. Nic nam nie wyjaśniał, my widząc jego skupienie nie zadawaliśmy żadnych pytań, ale i tak każdy czuł co nas czeka. Pierwsza walka. Nie było rozmów i modlitw. Nie było zapewnień o gotowości, nie było nerwowych pytań. Nie było nawet ukradkowych spojrzeń na towarzyszy. Każdy siedział wprost na ziemi i wbijał wzrok w czyszczony miecz, skupiony, jakby nic poza wypełnieniem rozkazu sierżanta nie miało dla niego znaczenia. Ze szmatkami w dłoniach, bez słowa czekaliśmy na nasz chrzest ognia.

Pojawili się jeszcze przed południem. Zziajany żołnierz z zachodniego posterunku odpowiednio wcześniej przyniósł nam o nich wiadomość. Kochołow ustawił oddziały przed wioską, na polu. Nadjechali bardzo spokojnie, wiedzieli że na nich czekamy. Lekka kawaleria. Wcale nie wydawało się, że jest ich dużo. Zbliżali się lekkim kłusem, a my – mimo iż mieliśmy jeszcze sporo czasu – drżącymi rękami ściskaliśmy miecze. Nagle, jakoś tak bez wyraźnej zmiany przeszli w galop. Na komendę łucznicy zasypali jazdę gradem strzał. Potem 2 kroki w tył i naprzód wyszła linia pikinierów która wbiła swe długie piki w ziemię i oczekiwała na dojście wroga.
Gdy zbliżyli się na odległość stu stóp dało się słyszeć dźwięk dobywanych szabel. A potem...
...doszli. I rozpętało się piekło.
Część wbiła się na piki ale reszta przedarła się i siała zniszczenie w naszych szeregach. Mimo odwagi i ciężkich treningów nie byliśmy przygotowani do pierwszej bitwy w życiu.
Z perspektywy czasu widzę, że ta potyczka, w której wziąłem wtedy udział była piekłem na ziemi, które odczułem tak mocno, jak nigdy dotąd. Bo było to istne piekło. Piekło unoszących się i spadających bez litości ostrzy, piekło wykrzywionych wściekłością ludzkich twarzy, szalonych końskich pysków i kopyt. I nie było tam żadnych bestii, potworów. Nie musiało być. Człowiek potrafi sam stworzyć Piekło, o którym się bestiom nie śniło.

Oczywiście takie myśli nawiedzają mnie dopiero teraz, po latach. Wtedy, gdy klęczałem na pobojowisku ściskając paskudnie rozrąbaną rękę myślałem tylko o tym, czy uda mi się przeżyć. Pamiętam jeszcze, jak ktoś podniósł mnie na nogi i częściowo dopchał, częściowo dowlókł mnie do pobliskiego zagajnika. I pamiętam, że wioska płonęła.

Gdy jako tako doszedłem do siebie było późne popołudnie. Zobaczyłem, że w zagajniku zebrała się duża grupa ludzi. Byli to żołnierze z mojego oddziału i biadolący mieszkańcy wioski. Na tyle na ile potrafiłem się zorientować, ocalała ponad połowa oddziału. Ocalał również Chochoł, który od razu zabrał się za doprowadzenie nas do takiej sprawności, żebyśmy mogli jutro rano wyruszyć do koszar. Nie musieliśmy. Następnego dnia z samego rana przybyły posiłki. Tak przynajmniej to wyglądało, do czasu, kiedy ich dowódca zakomunikował nam, że przechodzimy pod jego komendę i będziemy mogli dostąpić zaszczytu uczestniczenia w wyprawie odwetowej na tereny Królestwa sąsiadującego z nami od zachodu a którego nazwy już nie pamiętam. Nie muszę chyba dodawać, że perspektywa „zemsty” nie napawała nas wcale radością. Ciężko ranni dostali transport do koszar, ale ja do nich nie należałem. Ręka była, jak się okazało, w miarę sprawna, miałem jeszcze rozciętą szablą głowę, ale to była powierzchowna rana.



Chyba bardziej niż ciało ucierpiał w tej potyczce mój bojowy duch i lojalność. Gdy wraz z oddziałem kawalerii przemierzaliśmy ziemie pogranicza myśli, które chodziły mi po głowie wystarczyłyby do skazania mnie za zdradę. Nie chciałem walczyć. Nie bałem się przeżywać ponownie tego piekła. Po prostu wiedziałem, że tych, którzy wtedy napadli na wioskę i nas pokonali i tak nie znajdziemy. Co gorsza zdawałem sobie sprawę z tego, że wcale nie o to tu chodzi. I miałem rację. Niedługo po wkroczeniu na teren Ostlandu oddział kawalerii, na wyraźny rozkaz dowódcy spalił przygraniczną wieś.
Ale następnego dnia kazano nam zająć wioskę bez zbędnych szkód i myślałem że tylko tamtędy przejdziemy. Niestety padł rozkaz by splądrować co się da i ruszać dalej, ciągle na zachód w głąb wrogiego królestwa. Dopiero gdy kazano nam splądrować kolejną wioskę zrozumiałem że szykujemy się do większego ataku, a nie możność sprowadzenia prowiantu na linię frontu załatwiono grabieżą tutejszych wiosek. I tak maszerując i grabiąc co się da ze zwykłych chłopów na mięso armatnie przez piechotę staliśmy się łupieżcami. Wielu się to nie podobało łącznie ze mną ale nadal trwaliśmy w armii bo w zasadzie nie mieliśmy nic innego do zrobienia. Żadnej przyszłości ani nadziei na zmianę.
Minął tydzień zanim doszliśmy pod twierdzę Culbbourn, nad rzeką której lodowata przejrzysta woda ukazywała niemal całe dno. Dzień przed rozbiciem obozu dołączyli do nas magowie oraz najemnicy z ciężkimi maszynami oblężniczymi. Nie będę opisywał oblężenia pod Culbbourn bo najlepiej opisał je Książę Van Sandern w swoim dziele „Bitwy i wojny naszego stulecia”. Powiem tylko tyle, że pierwszy raz zmierzyłem się w prawdziwej walce z prawdziwą piechotą, i spodobało mi się to. Z początku bałem się rycerzy zakutych w ciężkie zbroje ale ci okazali się okrutnie powolni i wystarczyło ich przewrócić a miecz lub inne ostrze wbić w łączenia pod pachwinami, pachami albo szyją by skutecznie uśmiercić taką puszkę.
Zabawiliśmy tylko dzień w Culbbourn gdy nedeszły posiłki i ponownie ruszyliśmy na zachód. Ciągle zachód, wraz z chłopakami wiedzieliśmy że nie wcześnie zawrócimy do naszych rodzinnych stron.
Potem znowu zaczęły się grabieże i palenie wiosek. O dziwo nauczyłem się obojętności na te wydarzenia a czasami nawet braliśmy z moim oddziałem udział w grabieżach. Chłopcy też przestali mieć opory i powoli przystosowali się. Z resztą nie było co się okłamywać gdyby nie jedzenie zgrabione z wiosek i wsi nigdy byśmy nie przeżyli. Tak więc pewnego dnia wysłano mój oddział do bogatej wsi gdzie mieliśmy zebrać żywność i smołę. Niestety nieopodal wsi zatrzymała się ciężka jazda przeciwnika i niechybnie wpadlibyśmy po same uszy gdyby nie Skat który zawsze dbał o dobry wywiad. Zasadziliśmy się na nich i pod osłoną nocy rozpuściliśmy konie wolno. Większość przeciwników została stratowana przez własne konie a reszta dobita lub wzięta w niewolę. Do nie woli trafił również Generał Seversky za którego okup pozwolił na najęcie kolejnych oddziałów najemniczych. Cały nasz oddział dostał awanse.
Mijały kolejne miesiące, i padały kolejne twierdze jedna po drugiej, zaskakujące jak mały wypad przeszedł nie zauważenie w kampanie, po tym jak padła pierwsza twierdza a król kazał wysłać więcej wojsk. Z każdą twierdzą podbitą na wrogim królestwie dosyłał kolejne oddziały wojsk oraz najemników, ale im bliżej stolicy tym mniej odczuwaliśmy te posiłki. Wyglądało to tak jakby im bliżej stolicy tym silniejsi obrońcy, albo i my byliśmy co raz bardziej umęczeni. Od Culbbourn przemaszerowaliśmy nie mal całe królestwo ze wschodu na zachód, bez dłuższego odpoczynku. Tak więc pod stolicą dotarło wojsko w tragicznym stanie, większość nie była w stanie walczyć a część po drodze zdezerterowała. Też o tym myślałem ale bałem się wrogiego królestwa. Gdybym teraz uciekł, dokąd bym się udał? Ale stolica znajdowała się nie daleko zachodniej granicy więc gdybym... Nie, jestem żołnierzem piechoty i zostanę na służbie.
Odpędzając zdradzieckie myśli pomogłem w rozkładaniu obozu a potem przy budowaniu umocnień gdyby wróg miał ochotę nas atakować. Potem z ulgą przyjęliśmy wiadomość iż atak nastąpi dopiero za dwa dni a na razie mamy tylko pilnować by nic nie przecisnęło się przez bramę miasta ani w jedną ani w drugą. Właśnie, piszę bramę, ponieważ to miasto miało tylko jedną bramę więc zadanie mieliśmy ułatwione. Tak nam się wydawało do wieczora gdy usłyszeliśmy głęboki i donośny ryk a potem klekot masywnej bramy. Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę jak potężna jest brama. Gruba na metr stalowa brama z ogromnymi zasuwami również z metalu. Zachodziliśmy w głowę na co im taka szeroka brama. Odpowiedz dosłownie wyszła sama. Smok, pozbawiony skrzydeł za to o ogromnym cielsku wyściubił łeb a potem pomaszerował na obóz miażdżąc go w pył. Ja, dzięki bogom, byłem na zwiadzie wraz z moimi ludźmi gdy smok zmasakrował obóz, ale smoka widzieliśmy gdyż to tereny równinne. Ogromna gadzina posłużyła się magią i nawet nasi magowie nie mogli nic poradzić. To był najszybszy koniec kampanii w historii. Ale dopiero później, o wiele później dowiedziałem się że do stolicy przybył przyjaciel króla, Asmigor, jeden z potężniejszych smoków w południowych stronach świata.

Pech chciał że wiatr poniósł nasz zapach w stronę smoka i ten ruszył w naszą stronę. Brak skrzydeł nadrabiał szybkim chodem i ogromny pióropuszem ognia który spowił połowę mojego oddziału. Część stała jak wryta ale ja i kilkoro pozostałych ogarniętych chłopaków pierzchła co sił.

Chwyciłem miecz i biegiem, jakby mnie sto diabłów goniło, rzuciłem się do ucieczki. Biegłem, aż osłabłem ze zmęczenia. Przed siebie. Byle dalej od obozu, byle dalej od tego smoka, prosto w paszczę lwa. Potem przez cały dzień szedłem, unikając uczęszczanych szlaków, a wieczorem zagrzebałem się w stóg siana nieopodal jakiejś wioski i natychmiast zasnąłem. Niestety biegnąc na oślep rozdzieliliśmy się i ja pobiegłem aż za granicę królestwa którego nazwy w tym pamiętniku nie spiszę.

Obudził mnie głód. Cały poprzedni dzień przetrwałem dzięki temu, co wziąłem ze sobą na zwiad gdyby przyszło mi dłużej czekać na jakąś zmianę. Teraz nie miałem nic. Nie miałem wyboru – musiałem skierować się do wioski, by wyprosić lub ukraść coś do jedzenia.
Dalszy mój los jest świadectwem mojej desperacji i przychylności bogów. Błąkałem się cały dzień, przy życiu utrzymały mnie leśne jagody i jeżyny. Wieczorem rozpętała się burza. Nie mogłem znaleźć miejsca na spoczynek, więc szedłem dalej, choć słaniałem się na nogach. Nagle, nawet nie zauważyłem kiedy, stanąłem przed jakimś murem. Półprzytomny z wyczerpania, czepiając się muru dotarłem do furty i zacząłem uderzać w nią pięścią. Ledwie zdawałem sobie sprawę z tego co czynię, jednego byłem jednak pewien – dalej iść nie mogłem. Niech mnie już lepiej złapią, jeżeli mam tu zdechnąć pod murem. Judasz furty otworzył się. Ktoś się pojawił, zniknął, słyszałem jakieś głosy, potem znowu ktoś się pojawił i otworzył mi. Tym kimś był Kurt Hohlweg. On nie zobaczył we mnie żołdaka w podartym mundurze i z mieczem (niesamowite, ale szkolenie przez chochoła sprawiło, że do końca miałem przy sobie tarczę i miecz oraz plecak z ekwipunkiem). On zobaczył we mnie to kim byłem w tej chwili - zziębniętym, poranionym, słaniającym się z głodu i wyczerpania chłopakiem i pomógł mi. Za to jestem mu dozgonnie wdzięczny.

Kurt kazał się mną zaopiekować, a gdy doszedłem do siebie dał mi zajęcie w kuźni. Pracowałem odtąd jako młodszy pomocnik kowala, szybko nauczyłem się obróbki metalu oraz tworzenia prostych mieczy i toporków ale również siekier i trzonków młotków zwykłych jak i ciesielskich. Bardzo lubiłem swoją pracę i nawet nieźle zarabiałem, mimo iż połowę oddawałem Kurtowi choć ten nie chciał ani grosza mówiąc – Zanim mi pomagałeś mogłem wykuć jedną rzecz tygodniowo jeżeli nie miesięcznie a za pieniądze w ten sposób zarobione nie przeżylibyśmy.- pytany o to czemu wcześniej nie znalazł sobie pomocnika milczał. To w tej małej kuźni spędziłem swoje młodzieńcze lata by w końcu zostać głównym kowalem we wiosce, gdyż Kurt starzał się a dwa lata po moim przybyciu zaczął chorować na płuca i powoli wycofał się z branży zostawiając swoją kuźnie mnie z zastrzeżeniem że mi ją nie oddaje lecz wynajmuje.
Ludzie z najbliższej okolicy znali już mnie i moje „dzieła” , jeżeli można tak nazwać narzędzia, podkowy i tym podobne.

W końcu przeniosłem kuźnie na główny trakt, bliżej miasta, gdzie pewnego dnia przyszedł do mnie mężczyzna z pytaniem czy mogę mu naostrzyć jego miecz. Powiedziałem że pewnie w końcu jestem kowalem. A on na to że nie chciał mnie urazić ale w okolicy jest tylko jeden kowal ale nie potrafi ostrzyć. Zdziwiłem się sądząc że każdy kowal powinien umieć naostrzyć szablę. Jeszcze bardziej się zdziwiłem gdy zobaczyłem rapiera bogato zdobionego z ostrzem gładkim jak aksamit. Świadczyło to o tym że ta broń nigdy nie była używana. Trochę wypytałem mężczyznę o różne rzeczy, przede wszystkim jednak po co mu broń skoro jej nie używa. Opowiedział mi wtedy o pewnej historii z dawnych czasów i o tym że od tamtej pory szlachta musiała tu nosić rapiery. Z początku były to zwykłe rapiery, ale potem szlachta zaczęła wyścigi o co raz to lepiej zdobioną broń białą. Wtedy wpadłem na pomysł dobrego interesu. Nawet chłop taki jak ja wie że im lepiej coś wygląda to lepiej za to płacą a bogato zdobiona broń musiała kosztować krocie. Tak więc skończywszy ostrzyć broń klienta obiecawszy zniżkę następnym razem na co klient obiecał „szepnąć” o mnie słówko, udałem się do miasta i zakupiłem białą stal oraz troszkę złota i tanie kamienie szlachetne. Po powrocie do kuźni zabrałem się za kucie w tanim metalu kształtów rapiera wraz z rękojeścią i zdobieniami. W końcu zrezygnowany zrobiłem nieco zmienioną kopię szabli armii z ozdobną rękojeścią. Ponadto zadbałem o to by ostrze było dobrze wyważone i dobrze leżało w dłoni. Całość prezentowała się trochę jakby była stworzona do parady , ale ostrze cięło nieco lepiej niż mój miecz który dostałem od kowala po grze jaką odbyliśmy w obozie szkoleniowym.

Po tygodniu zjawił się znajomy mężczyzna prosząc o naprawę ostrza bo się złamało gdy napadli na niego rabusie gdy podróżował po lesie. Spojrzałem na jego ostrze i powiedziałem że naprawa potrwa trochę bo muszę przetopić metal na nowo gdyż złamanie było zbyt skomplikowane i brakowało kilku kawałków a po za tym nie znam się na rapierach. Mężczyzna martwił się że bez ozdobnego oręża nie będzie miał uznania na dworkach. Wtedy jego wzrok padł na szablę którą nie dawno ukończyłem i zapytał z nadzieją w głosie czy jest na sprzedaż. Po chwili byłem bogatszy o sakiewkę złota, i zadowolonego klienta który obiecał że na pewno powiem o mnie kilku osobom.

Nie wiem czy ów mężczyzna spełnił obietnice czy wieść sama się rozeszła ale wkrótce miałem więcej zamówień w miesiącu niż w ciągu ostatniego roku. Musiałem zatrudnić aż 3 pomocników i jednego przyuczyć do stopnia młodszego kowala bo inaczej nie sprostał bym zamówieniom. Po kilku miesiącach przeniosłem się do większego miasta gdzie wynająłem całkiem spory budynek i zacząłem na nowo działalność. Szczęście mi sprzyjało gdyż dzień wcześniej zmarł tutejszy kowal. Los chciał że miasto które wybrałem było również miastem portowym z zasobnym garnizonem i gildią najemników. Już drugiego tygodnia zorientowałem się że potrzebni mi są nowi pomocnicy bo we czwórkę nie dawaliśmy rady. Na szczęście byli pomocnicy zmarłego kowala chętnie zgodzili się pomóc i już wkrótce w kuźni pracowało dwunastu ludzi w tym trzech w stopniu młodszego kowala. Pracowaliśmy na dwie zmiany po dwanaście godzin.

Mijały miesiące a kuźnia rosła jak i nasze doświadczenia. Stałe zamówienia zapewniały stały dochód ale ich ilość zaczęła nas przytłaczać więc w końcu zatrudniliśmy kolejnych pomocników i wprowadziliśmy trzecią zmianę. Na każdej zmianie po 10 osób, sam zaś pracowałem na dwóch zmianach porannej i popołudniowej zajmując się ciekawymi projektami broni. Kuźnia zyskiwała sobie nie małą renomę a ja dostawałem coraz ciekawsze zamówienia aż pewnego dnia zjawił się kurier królewski z wiadomością od samego władcy iż pragnąłby obejrzeć jedno z moich dzieł by zadecydować o tym który z kowali w jego królestwie dostąpi zaszczytu zrobienia broni dla jego dziedzica. Oczywiście treść brzmiała bardziej kwieciście i nieco inaczej ale sens był jej taki sam. Przejęty tym że miałbym pojawić się na dworze królewskim czekałem na targ który odbywał się co miesiąc i rozesłałem wici o tym że skupuje najdroższe kamienie i metale szlachetne i nie tylko. W między czasie jaki został mi do targów zacząłem projektować zaciekle ale po wielu próbach stwierdziłem na tydzień przed targami że lepiej zaczekam na materiał do budowy zanim zacznę.

Gdy zaczęły się Targi kupiłem sobie bardzo szykowny ubiór z kapeluszem i posłałem go do swej pracowni a potem zakupiłem różne kamienie szlachetne różnej wielkości i maści. Z metali kupiłem najróżniejsze kawałki . Złoto, Srebro , Miedź, Cynk i Cyna oraz takie o których pojęcia nie miałem. W końcu uznałem że zgromadziłem wystarczająco materiałów więc niezwłocznie wróciłem do swojej pracowni gdzie spędziłem tydzień na szukaniu odpowiedniego stopu metali. Kolejne dwa tygodnie spędziłem na szukaniu odpowiedniego zestawienia kamieni szlachetnych a potem kolejny miesiąc na odpowiednim ustawieniu ostrza i rękojeści a termin zbliżał się nieubłaganie. Minęło jeszcze parę tygodni zanim uznałem że atrapa jest gotowa na to by wykuć miecz z materiałów które wybrałem. Okazało się że stop metali na ostrze był o wiele bardziej uparty do wytopienia niż na próbkach z którymi pracowałem ale też było go znacznie więcej niż na próbkach. Zaś efekt końcowy był zgodny z oczekiwaniami.

Na dworze króla wybrano kowala ze stolicy który wykuł rapiera ze zdobieniami na rękojeści i ostrzu. Mój nie został wybrany ale zaraz po pokazie przyszedł do mnie królewski gwardzista któremu podobał się miecz, choć większość wolała szable i rapiery. Zapytał czy wykułbym taki sam ale przystosowany do walki i bez tych drogocennych zdobień. Odparłem że ten jest gotowy do walki a szkoda by było oskubywać od niego te kamienie szpecą cały wygląd. Gwardzista zastanawiał się dłuższą chwilę ale w końcu przyznał mi rację a skoro już może mieć tę broń to szkoda by było nie skorzystać i tak zamiast dziedzica miecz trafił do rąk gwardzisty.

Po dwóch dniach owy gwardzista mnie odwiedził z pytaniem czy byłbym w stanie zrobić jeszcze dziewięć takich ostrzy ale rapierów a nie mieczy. Devin, bo tak nazywał się gwardzista, zachwycał się swym nabytkiem bowiem podobał się jego białowłosej. Zaś w praktyce sprawdzał się całkiem dobrze zwłaszcza że leżał w jego ręku tak jakby była robiona na zamówienie. Mówiłem mu że to przez to że gabarytami przypomina księcia pod którego przecież robiłem ten miecz ale nie zwracał na to uwagi.

Po ośmiu miesiącach jednostka gwardii królewskiej miała klingi tym razem dobrane do każdego gwardzisty osobno i indywidualnie zdobione. Najpiękniejsza klinga wyszła spod mojego młota na początek lata. Dla Gwardzistki Megan, o płomiennych włosach i ciemno brązowych oczach a czole zaciągniętym wiecznym pytaniem. Jej poczucie humoru często podnosiło na duchu całe towarzystwo i rozluźniało nie jedną niesnaskę, ale nie można było zapomnieć że to gwardzistka która potrafiła władać swą klingą lepiej niż niejeden żołdak, a nawet nie jeden weteran. Lecz miała w sobie coś tajemniczego, coś czego echo dobijało się w jej oczach.

Ale o niej trochę później. Przez kolejne dwa lata szlifowałem swoją sztukę kowalstwa, ale co raz częściej pytano mnie czy nie robię zbroi na zamówienie, niestety do tej pory robiliśmy zwykłe zbroje, kirysy i kolczugi na potrzeby armii, ale gdy pewnego razu zjawił się Devin z tym samym pytaniem powiedziałem mu.
– Jeszcze tego nie robiłem ale za dwa lata, pewnie będę mógł. Nie chcę Cię okłamywać, nie potrafię na razie wykuć nic po za zwykłym kirsem, albo zbroją pół pełną.
Zawiedziony Devin dał mi dodatkowej motywacji żeby nauczyć się kolejnej dziedziny. Zostawiłem więc kuźnię pod okiem najstarszego z młodszych kowali i ruszyłem do Asmory gdzie mówiono iż zaszył się jeden z legendarnych kowali którego dzieła były sławne dwa wieki temu. Niestety nikt w Asmorze nie słyszał o Gilderze ani o jakimkolwiek kowalu w okolicy, słyszano zaś że dawno temu ktoś wprowadził się do opuszczonego zamku ale nikt nigdy tam nie był ani nikt stamtąd nie przybył to też nie wiadomo czy naprawdę ktoś tam zamieszkał.
Udałem się więc na zamek a wraz ze mną pojechał również Devin który miał przepustkę na tydzień oraz Megan która nie opuszczała komendanta na krok nawet na przepustce chyba że na wyraźną prośbę Devina.
O dziwo brama była otwarta na oścież a żywy ogród dobitnie nosił ślady pielęgnacji, zaś nigdzie żywej duszy. Wjechaliśmy powoli a stukot kopyt odbijał się od murów potęgując atmosferę wyodrębnienia. Dojechaliśmy do podnóża schodów prowadzących do wejścia ale nadal nikogo nie było widać. Zmierzchało już i nie mieliśmy ochoty wracać więc zastukaliśmy do drzwi. Odpowiedziała nam grobowa cisza, drzwi były zamknięte a w oknach widniały ciężkie kotary nie przepuszczające ani drobiny światła. Nie widząc wyjścia w końcu Devin użył wytrychu i weszliśmy do środka. To zaś było zakurzone i ciemne a meble pokryte były materiałem. Jednak na podłodze widniały ślady użytkowania. Ktoś tu często chodził bo gruba warstwa kurzu na podłodze działała jak trwały śnieg zostawiając odciski butów. Większość z nich prowadziła do piwnicy ale tej strzegły żelazne drzwi których nie sposób było otworzyć ani wyważyć. Nie chcąc robić jeszcze gorszego wrażenia na właścicielu lub komukolwiek kto tu mieszkał (w końcu się włamaliśmy).
Spędziliśmy kawałek nocy nim ciężkie zgrzytnięcie i dźwięk rozsuwanych zasuw zerwał nas na równe nogi. Po chwili pojęliśmy że to drzwi wiodące do piwnic zostały otworzone i ktokolwiek tu rezydował właśnie wyszedł. Poszliśmy do drzwi ale widok zatrzymał nas jak wrytych. Przed drzwiami stały 3 postacie kobieta, Krasnolud i ... Wampir, przynajmniej tyle pozwalała stwierdzić pochodnia w ręku kobiety. Nie wiele słyszałem o dzieciach nocy ale wiedziałem że raczej nie jest dobrze. Nie ośmieliłem się dobyć miecza ale gwardziści również tego nie uczynili. Nim ktokolwiek z nas zdążył uczynić jakąkolwiek rzecz wampir ozwał się pierwszy.
- Skoro już zagościliście pod moim dachem może powiecie czego tu szukacie? Chcecie zgładzić kolejnego potwora i ruszyć dalej w poszukiwaniu przygód?
Kobieta i Krasnolud byli nieznacznie poruszeni wizytą nie proszonych gości, zaś Megan była cała spięta i podenerwowana. Devin zaś wysunął się na przód i chciał przemówić. Nie dane mu było. Wysunąłem się szybciej i zacząłem.
- Wybacz właścicielu tego pięknego domostwa za to najście. Nie jesteśmy poszukiwaczami przygód i żadnej krzywdy po nas spodziewać się nie musicie.
- Hah.- ozwał się wampierz.- nie łudź się ludzki synu iż sprostasz istocie ponad wiekowej. Ale do rzeczy co was sprowadza?
Patrzyłem wprost na wampira zaglądając mu w ślepia nie okazawszy strachu i powiedziałem.
- Tego Krasnoluda-
Wtedy wszyscy spojrzeli na mnie. Pierwsza ozwała się Megan.
- Nie wiedziałem że szukamy Krasnoluda.
-Właśnie. - zawtórował Devin. –mieliśmy szukać Gildera.
- szukamy Gildera, a Krasnolud to właśnie Gilderatz Markravick. Ten którego dzieła rąk służą do dziś w rękach możnowładców.
Krasnolud wraz z kobietą podeszli bliżej, rzucając światło na Devina i Megan. Kobieta miała delikatne rysy, i ubrana była w białą suknie zdobioną w ornamenty roślinne czarne włosy zaś swobodnie opadały na ramiona. Krasnolud zaś nosił na sobie zbroje płytową i wielki młot do pleców przy stroszony. Wampir zaś jakby cały czas mgła ciemności spowijała. Miałem do czynności z magią na wielu frontach to i teraz wiedziałem że to właśnie magią posługiwał się właściciel.
-A czegóż to mości panom trzeba od mojego przyjaciela.
- Nazywam się, obecnie, Himeron Belzegovitch, niegdysiejszy Kapitan Oddziału szturmowego Kampanii Zachodniej, obecnie główny kowal Gildii rzemieślniczej „Belzegovitch Company”. - przerwałem na chwilę wodząc po zabranych. Oczywiście na wampirze i na krasnoludzie moja persona były niczym ważnym, ale pozostali nieznacznie poruszyli się, zdradzając oznaki zainteresowania.
-Nazwy królestw nie przytoczę, z o kampani dużo mówić nie trzeba bo większości ludziom znana jest. Ale dość o mnie, przejdźmy do sedna sprawy. Szukam Ciebie Gilderatz’ie z Dormtriktz bo twa sława i rękodzieło znane są chyba w całym zachodzie. A ja jako kowal pragnę uczyć się od najlepszych.
Do rozmowy dołączyła Kobieta a jej głos rozbrzmiał niczym dalekie echo w naszych głowach.
-Prawda tchnie z ust kowala, i złych zamiarów jego słowa pozbawione. Lecz usługi tego Krasnoluda od dwóch stuleci w naszej rodzinie stają, a stać mają jeszcze jedno. Przeto nic po tobie w naszych progach. Zawróć z towarzyszami w dom.
Wampir spojrzawszy po nas powiedział.
- Zaczekaj moja droga, skoro złych zamiarów spodziewać się nie winienem to i nie godzi się by ich w noc tę posyłać precz. Pozwólcie że się przedstawię. Auginis de Desire. A to moja małżonka Ankhora. - rzekł po czy zaklaskał rękoma. Cały dom ogarnął szelest i kurz cały znikł. Meble poodkrywały się ukazując przepych i ład a na ścianach pojawiły się wizerunki osób które dawno zatarły się w pamięci.
- Do rana gośćmi będziecie, lecz wraz ze świtem opuścicie me progi.
Rad nie rad z długowiecznym siłą szans nie było, ale poddać się tak szybko też mi nie w żyć toteż dalej próbowałem.
- kowal wam na usługi potrzebny ale czy nie mógłbym wykraść dwóch lat z jego kary które potem za niego bym odrobił? Nie zdolnym jak on ale i nie zgorszę klingi spod mojego młota wychodzą. Przykład w naszych ostrzach widać panie, jeśli łaska, w zamian za każdy rok nauki sto ostrzy wykuje zdobionych jak wyobraźnia wam podpowie.
Wampir popatrzył na naszą broń. Dałem znak by gwardziści pokazali mu je. Wpierw wziął miecz Devina. Wykonał parę zamachów.
- dobrze wyważona, w ręku leży, ostrze ostre nawet jak na ludzkie umiejętności. Ale czy do boju przystosowane? Bogate zdobienia i ładny widok na nic się zdadzą jeśli miecz pęknie.
- miecz zahartowany, pęknąć w boju nie podobna mu rzecz. Sam żołnierz jestem i wiem jak broń powinna być użyteczna. Jeśli łaska zademonstrować można. Rękę prawą pod młot temu krasnoludowi oddam jeśli w starciu klinga Cię zwiedzie a duszę na trzy wieki oddam.
Powiedziałem dobywając swojego miecza.
- Himeronie, toż to wampir. Magią Cię omami albo ostrze osłabi o co tedy poczniesz? rzuciła Megan.
- Jak śmiesz dziewko obrażać właściciela domu w który tak bez ceremonialnie wdarliście się . . .– krzyknęła kobieta wysuwając kły i sposobiąc się do skoku. Devin już uniósł swój miecz a ja tarczą i swym ciałem osłoniłem gwardzistkę lecz Auginis był szybszy. Złapał w locie swą żonę i wprawnym ruchem unieruchomił dziko miotającą się brunetkę.
- Wybaczcie mojej lubej ale jest głodna, a nam głód nie łagodzi obyczajów. Jednak na słowa zważajcie. Drugim razem sam mogę zaatakować.
W głosie nie było gniewu ale czuć było żelazną obojętność. Znałem takich, wielu z nich rozporządzało wojskami w stopniu chorążego i wyższym.
- W szranki z Tobą stawać nie będę bo ja szybszy od śmiertelnika po kroćset silniejszy i zwinniejszy, za to mości Markravick zdolnym i uczciwym przeciwnikiem.
Rad nie rad krasnolud usłuchał swego pana, widocznie nie mogąc mu się sprzeciwiać. Zniknął na chwilę w korytarzu by po chwili pojawić się z toporem w ręku i dziarskim krokiem wyjść na podwórze. Wszyscy po kolei opuścili budynek i stanęli na werandzie. Krasnolud wyszedł na przód i zajął miejsce na środku kwadratowego placu. Złapałem tarczę trzymając ją w lewym ręku w prawicy zaś dzierżąc miecz Devina. Przybrałem pozycję i zacząłem okrążać przeciwnika. Markravick jednak nie pozwolił mi na wykonanie pierwszego aktu samemu szarżując z toporem uniesionym do cięcia skośnego. Zaparłem się przyjmując cios na tarczę. Zdumiewające ile siły i z jakim impetem uderzył Gildart’z ze swym kompaktowym ciałem. Szybko otrząsnąłem się ze zdziwienia i ruszyłem na niego odbijając topór w górę tak że omal go nie stracił krasnolud swego oręża i gdy miałem zadać cios od góry Gildart kopnął mnie w kolano i pchnął drugim końcem topora kładąc mnie na plecach. Na szczęście krótkie nogi dały mi szansę się odtoczyć. Wstałem, choć utrzymywanie równowagi sprawiało mi ból a kranolud nie zmordowanie napierał raz po raz ze swoim toporem. Nie dziw że na polu walki nie ustępują prawie nikomu pola, ich siła i determinacja godna jest elity każdego wojska. Gdyby natura obdarzyła ich większym ciałem z pewnością wymachiwali by większymi toporami i młotami siejąc jeszcze większe zniszczenia. Już teraz jest wszystkim znane jak przeprawili się przez góry i w ciągu 2 dni doszli na odległe pole bitwy i bez wytchnienia włączyli się do walki wcale nie okazując zmęczenia.
Ale dość o historii tej krzepkiej rasy, natarłem tarczą niczym taranem wkładając w to tyle sił ile pozwoliło wykrzesać ciało 28-letniego kowala, byłego żołnierza a wcześniej chłopa uprawiającego ziemie. Krasnolud uniknął bezpośredniego impetu tarcza i tak zahaczyła o część Gildarta a ten poleciał do tyłu. Choć pomógł też kamień wystający z ziemi przy nogach przeciwnika, efekt był jak najbardziej zgodny z oczekiwaniami. Długo nie trzeba było czekać bym znalazł się nad krasnoludem jedną nogą miażdżąc rękę która sięgała po topór a mieczem mierząc w gardło.
- Hah, żołnierzyku. Ledwo poradziłeś sobie z kowalem, gdybyś na swej drodze spotkał woja z mojego klanu byłbyś już martw!
Zanim odpowiedziałem ubiegł mnie gospodarz.
- Ale tymczasem to Ty leżysz na ziemi a ten żołnierz może z łatwością twoje życie odebrać co mi bardzo nie po drodze boś mi jeszcze winien usługi.-
Wszyscy stali w oczekiwaniu na werdykt wampira. Ten zaś nie spieszył się, głęboko zastanawiając się nad wyjściem.
- Przyznaję że ostrze ładne i funkcjonalne, ale my nie potrzebujemy lepszej broni ani też broni pokazowej. Ten krasnolud ma za zadanie stworzyć bezpieczne schronienie dla mojej „rodziny”. Ty zaś śmiertelniku nie masz żadnej umiejętności potrzebnej mnie lub mojemu rodu. Nie mniej słowo dałem i go dotrzymam. Jednak śmiertelniku jest jeden poważny problem. Nie oddam Ci krasnoluda nim nie skończy tego schronienia a to zajmie stulecia, wiem że wasz gatunek nie ma tyle czasu więc jeśli nie znajdziesz sposobu by dożyć tego czasu nie będę mógł wywiązać się z danego Ci słowa.-
Zasmucił tymi słowami Himerona jednocześnie radując Devona i Megan którzy chcieli już wracać do domu. Żołnierz imperium które już nie istniało, kowal kampanii który nie potrafił wykuć wspaniałej zbroi. Człowiek którego siła wieku przemijała. Wiedział że nie miał kilkuset lat ale chciał dać gwardzistą to co obiecał.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości