Wodospady[W gąszczu syreniego ruczaju] Perły przed wieprze

Gdzieś na wyspie porośniętej gęsta roślinnością znajdują się niezwykłe wodospady, spadają one bowiem do jednego zbiornika.... W basenie pod wodospadami mieszkają bowiem tajemnicze syreny, podwodne tunele prowadzące do tego miejsca znają tyko one. Jeśli jednak uda cie się tutaj trafić, strzeż się, te mityczne istoty nie są przyjazne dla intruzów...
Zablokowany
Awatar użytkownika
Galanoth
Zsyłający Sny
Posty: 328
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

[W gąszczu syreniego ruczaju] Perły przed wieprze

Post autor: Galanoth »

Sprzyjające wiatry dęły w rozwarte żagle statku. Łajba należąca do jednej z licznych kompanii handlowych odbywała regularnie trasę spajającą Wyspę Syren z twardym lądem Alaranii. Podróż trwała niespełna jeden obrót słońca. Brygantyna "Eliie" opływała okoliczne wyspy, sięgała do zatoczek i pomniejszych portów stojących na drodze do wyznaczonego celu. Przez pokład przewijały się skrzynie, beczułki, klatki z udomowionymi zwierzętami, niekiedy tyłek zawszonego Zmiennokształtnego. Galanoth przeżywał podróż w ciszy i umiarkowanym spokoju, lecz nie jest wielką tajemnicą, że morskie przeprawy nie służyły mu dobrze.
Granatowo-błękitny odcień tafli wody wzbijał gęste piany, gdy statek zderzał się z kolumnami dzikich fal. Piętrzyły się i pędziły na złamanie karku. Uderzeniom w rufę towarzyszyły huczne szumy i łoskot drewna, a z każdą taką chwilą Wyspa Syren wyglądała na co raz większą... i bardziej przerażającą. Dotarcie na ląd należało do kwestii góra dwóch mrugnięć okiem. Nim nastała noc, Galanoth postawił nogi na pomarańczowym piasku nabrzeża.
Chwycił głęboko oddech, rozkoszował się wyjątkowym, niepowtarzalnym zapachem trudnym do opisania element po elemencie. W gamie wyczuwalnych sensualnie wrażeń odnotował, tak sądził, sól morską, pędy korzeni ziół leczniczych - specjalizacja mieszkańców atolu - wraz z drobnymi ułamkami świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. Wszystko zamknięte w ciasnej skorupie muszli, wstrząśnięte, niezmieszane.

Księżyc utknął pomiędzy szczytami bliźniaczych gór. Spiczaste, kamieniste palce strzeliście punktujące nieboskłon przez długi czas zawładnęły srebrno-mlecznym okręgiem. Dookoła nich wyrastały bukiety drzew, lasów, tajemnic kukających, hukających, wrzeszczących, chichoczących od czasu do czasu, niezrozumiale. Wielobarwne ptactwo przyglądało się załogantom "Elie", rutynie załadunku i wyładunku towarów. Siedziały w rzędach na lianach starodawnych drzew. Grządki porastające wyspę od setek lat, zdaniem przekazów, nie zmieniły się ani trochę. Nawet najmniejsza roślinka, dojrzewająca w cieniu zwalonego konaru, nawet robaczek tykający na krzywych odnóżkach czy kamień rzucony w czeluść wodospadu - harmonia Wyspy Syren zachwycała i straszyła zarazem. Dla Galanotha nie istniało nic bardziej enigmatycznego i podejrzanego, niż wiecznotrwały porządek.
Północ wymagała umiejętności panowania nad chaosem, nauczała wytrwałości i waleczności w dążeniu po swoje. Śnieg atakuje, praktycznie zawsze, po oczach i twarzy, fokołaki czają się na niewinnych, bezradnych wędkarzy. Nigdy nie wiadomo, kiedy zaatakuje następny smok, lub co gorsza, behemot lodowcowy. A tutaj?
Piasek przesypywał się między butami Galanotha w ten sam sposób, nieodmienny i powtarzalny. Pokraczne skorupiaki przypominające mutację żółwia z psem podążały, wszystkie, w lewą stronę, na zachód. Konsekwentny marsz prowadził je wzdłuż plaży, daleko poza wzrok zwyczajnego śmiertelnika. Galanoth machnął na nie dłonią, po czym pożegnał cywilizację wspominkowym spojrzeniem na panoramę portu. Odwrócił się plecami, wpierw w stronę dżungli, potem w stronę świateł statku, by moment później zniknąć w ścianie sztywnego, nieruchliwego kwiecia flory.

Lewa dłoń rycerza zaiskrzyła się blado-żółtą powłoką. Światło magicznej pochodni padło na cztery strony świata, wokół jego sylwetki. Różyczka trzymana w lewej dłoni służyła mu za maczetę i pewnik obrony, nogami pociągał ostrożnie, z wyczuciem. Cierniste krzewy plątały łydki, nisko usadzone ramiona drzew co i raz nakazywały pochylać się i kłaniać. Galanoth odchodził w stronę dzikich regionów wyspy. Z każdym postawionym krokiem wyczuwał mniej zapachów ludzkich, syrenich, gubił trop grup zbieracko-łowieckich. Omijał gęste purchawy podejrzanych ekskrementów, doglądał ślady walk o przetrwanie, i choć gwiazdozbiory przyświecały nad koronami drzew, niewiele światła wpadało przez obszycie grubych liści i gałęzi. Mężny tropiciel zdał się na instynkt samozachowawczy.

Poszedł za śladem srebrzącego, cichego strumyku o srebrnej strzale spływającego potoku. Zewsząd grała muzyka ciszy. Dudniła w uszach, dla Galanotha boleśnie. Ominął wysadzany błotem spadek ziemi, kamienie i skały posłużyły za podpórki do rąk. Śnieżne włosy Elfa kontrastowały w pełni z atramentem nocy. Różyczka zaciśnięta w prawicy przecięła wstęgi nieznośnych pnączy.
Usiadł u stóp źródła. Szmer ciążył i kontynuował bieg wciąż w dół, nienaturalnymi wyżłobieniami przypominającymi miejskie rynny. Grzęzawisko dookoła przeczyło istnieniu tak czystej i zdatnej do picia wody. Galanoth oczyścił twarz z wszędobylskiego kurzu. Znieruchomiał... i przycisnął tułów do kory osiadłego drzewa. Coś usłyszał...
Awatar użytkownika
Isthalla
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa:
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Isthalla »

Isthalla zaklęła brzydko — na tyle, na ile mogły przeklinać wilki. Była głodna. Otrzepała kosmaty, czarny łeb ociekający wodą i ponownie wbiła ślepia nieruchomo w uspokajający się nurt potoku. Zasrebrzyło się, zamigotało. Znowu kłapnęła paszczą, nurkując pod powierzchnię aż po czubki spiczastych uszu, ale ryba czmychnęła jej spomiędzy zębów o długość łuski. Połyskująca w słabym świetle księżyca ławica drobizny rozpierzchła się na wszystkie strony, zniknęła między zielonkawymi pasemkami brunatnic i krasnorostów. Przepadła do ostatniego ogona. Czarownica cisnęła diabłami, wydając z siebie ciche, poirytowane skamlenie. Zrezygnowała, było późno, była zmęczona. Otrząsnęła się i wybrodziła z powrotem na brzeg, stąpając ostrożnie między kłączami wężówek i paproci, odrobinę znacząc prawym tyłem.

Znużone, kolorowe ptactwo, które przyglądało się intruzowi z gałęzi drzew owocowych zatrzepotało skrzydłami i krzyknęło nerwowo. Zadziała się magia. Cień na omszałych pniach wybrzuszył się dziwnie i wydłużył, potem się zrobił chudy jak tyczka, a listki krzaczysk trącające porośnięte antracytowym futrem boki w jednej chwili, w drugiej muskały tren prostej, ciemnej sukni, ciężkiej od wody. Tam, gdzie przedzierała się przez matecznik wilczyca, nagle pojawiła się wysoka, smukła kobieta. Na twarzy jeszcze bardziej zniesmaczona, niźli na pysku. Jedną ręką zadzierała poły cotty, a w drugiej niosła parę trzewików.

Nawet nie tłumaczyła się zmęczeniem. A mogła. Prądy wiatru nad Oceanem kaprysiły całą jej drogę z Jadeitowego Wybrzeża, czasem nawet uniosły się gniewem, siekły deszczem jak z bicza — Kawka leciała dłużej, niż przewidziała i znacznie większym kosztem. Ryzykownym kosztem. Mały kupiecki okręcik iści uratował jej skórę w ponad połowie trasy, kiedy opadała z sił i rychło bardzo źle by skończyła, gdyby się nie schroniła tam, na szczycie masztu, pod osłoną olinowania. Odpoczęła jedną mniej spokojną noc, a następnego dnia nadrobiła tyle, ile zboczyła z kursu. Aż zakrakała z ulgi na widok obmywanych falami brzegów Wyspy Syren i wraz musiała pikować w stronę plaży, bo zaroiło się wokół niej od uprzykrzonych, wszystkożernych mew. Jak znała ptactwo, nie było głupszych stworzeń nad mewy. Na lądzie zagryzła dwie, zanim pojęły, by się trzymać z daleka. Ale kiedy zagłębiła się w zadrzewia ruczaju i słońce zaczął przysłaniać pawilon grubej, rozłożystej zieleni, nie było tak łatwo o zdobycz, zwłaszcza, kiedy słabo znała teren, a lokalna fauna była albo drapieżna, albo jadowita lub trująca, albo mała i diablo zwinna. O wodę też nie było łatwo. Isthalla wędrowała podług strumienia, odkąd tylko na niego natrafiła i skubała jedynie te owoce, które widziała, że rozdziobywały papugi. Pod koniec drugiego dnia mewy na plaży zdawały się królewskim rarytasem.

Minął rok, odkąd ostatnio była na tropie czarnoksiężnika, nawet tak słabym. Może więcej, może półtorej. Już nie pamiętała. I to też oznaczało, że nie mogła żadną miarą pozwolić sobie na zrezygnowanie z tej wyspy oraz z ruin, które skrywała tam pradawna gęstwina. Musiała je odnaleźć, szybko. Jakakolwiek moc tętniła w tym miejscu — była wszędzie, czarownica czuła ją pod łapami. Intersekcje krzyżowały się z żyłami wodnymi, do celu lza było zmierzać za wibracjami magii w powietrzu, rozedrganymi od delikatnych podmuchów wiatru znad morskiego brzegu i pachnącymi słoną wodą. Aliści, magia przenikała tę dzicz. A to oznaczało, że Reingrim mógł tu zostawić swój ślad.

Wylazła na suchy grunt. Ściągnęła popielatą suknię w cieniu figowca i przewiesiła ją przez uginającą od ciężaru lian gałąź. Noce były chłodne, nawet tutaj, wietrzyk ją kąsał przez krótkie, cienkie giezło. Miała gdzieś derkę w czarnej kaletce, a kaletkę zatkniętą bezpiecznie za korzenie figowca, ale godzinę, którą spędziłaby na jej szukaniu, wolała przeznaczyć na odpoczynek. Wyżymała mokre włosy i kichnęła, psiocząc. Zamarła. Coś było w gęstwinie, nad strumieniem. Blisko. Nie ptactwo ani nie gryzonie w poszyciu, na pewno nie drapieżny kot, przyczajony między liściastymi gałązkami. Isthalla oswoiła się ze wszystkimi tymi zapachami. Z ptakami, z dźwiękiem świerszczy modlących się do nocy, które ucichły nagle. Wszystko ucichło. Jej niedoszła ryba plusnęła bezczelnie tam, w potoku i też ucichła. Nie dało się słyszeć ani dźwięku, poza szmerem wody. Magia w powietrzu trzeszczała cichcem, jak iskry w palenisku, ale nie to ją zaalarmowało.

Cienie zafalowały, wiedźma zniknęła. Mała, połyskująca jak kir kawka podfrunęła zasię do góry i zaczęła przeskakiwać po plątaninie konarów, słaniając się matecznikiem. Kręciła drobnym, czarnym łebkiem, błyskała ślepiami jak koraliki. Obserwowała.

Atoli, nie była sama. Elf, skonstatowała z zadziwieniem. Tak się zdawało, bowiem przypominał elfa, tyle co buhaj przypominał jałówkę. Albo ona pierzastego orła. Nieznajomy był rosły, opadające mu na plecy włosy połyskiwały srebrzyście, odbijając księżyc. Pasował do tamtej dziczy, do moskitów i wilgotnego mokradła jak jednorożec do chłopskiej furmany. Ni chybi, też się nastroszył. Tulił się do kory pnia niczym druid do starej lipy. Kawka pokręciła łebkiem, pomrugała. Obserwowała go bardzo czujnie. Pierwej bowiem, jak rozum podpowiadał, spróbowała poczuć intruza, posłuchać, co mówił jej niezawodny instynkt magiczny i zmysł każdej szanującej się czarownicy. I nie słyszała nic, ku swemu dziwieniu. Równie dobrze mogła magicznie skanować kamień. A w kamieniach się jeszcze zdarzały intersekcje.
Awatar użytkownika
Galanoth
Zsyłający Sny
Posty: 328
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Galanoth »

Światło zaklętej pochodni zapadało w głębi ciemności. Element po elemencie, migający błysk ognia uciszał się, aż do absolutnej nicości. Język, z jakim syczał, zniknął w skórzanej rękawicy Galanotha. Stróżka dymu przemknęła pomiędzy gałązkami krzewu, popychana ku górze oddechem mężczyzny. Ten wstrzymał ruch i zamarł, wpatrzony w bezkształtną ciemnię przed sobą.
Powolnym, leniwym ruchem pochylił się do przodu. Naciągnął sylwetkę, wyprężył kręgosłup, niczym wilk lub lis szczerzący kły do ataku. Przez nozdrza wciągnął powietrze wraz z jego zakalcem dodatków. Ziemia, ubity grunt, sól morska, tkanina... odzież. Nici przeszyte wonią wilczej sierści, ptasich piór, zespalanych i splątywanych ze sobą w jeden wspólny sznur. Konfiguracje sprzecznych woni nigdy nie chodzą ze sobą w parze.
Chyba, że magia nadaje im prawa bytu.
Galanoth wstrzymał się, przeczekał chwilę skoncentrowaną na chłodnej analizie. Surowa roślinność, otaczająca potok, trwała w absolutnym bezruchu, mimo wiatru sunącego przez poły lasu. Kosmyki włosów rycerza musnęły jego policzki. Otuliły usta wraz z podbródkiem, gdy wstawał z klęczek. Różyczka ściskana w dłoni błyskała oszklonym światłem kryształów pokrywających klingę. Matowe ostrze pulsowało oazą spokoju, działała kojąco na spotęgowane zmysły łowcy. Śnieżne, lodowe spojrzenie Galanotha objęło ptaszka niewielkich rozmiarów. Na Dalekiej Północy widok skrzydlatych przyjaciół niebios jest rzadkim widokiem, spotykanym u granicy starcia z Alaranią. Żaden mądry ptak nie próbowałby przeżyć w warunkach maksymalnego zlodowacenia. Mimo. iż Galanoth z ornitologią miał tyle wspólnego, co z czystością moralną, wieczne podróże po sferach kontynentu nauczyły go rozpoznawania gatunków "migaczy chmur".
Zwierzątko stroszące skrzydła na gałęzi przypominało kruka, zwyczajowo podobnego do Volatila, lecz różnice w kolorze upierzenia, dąsaniu dzioba czy nienaturalnego zachowania, spalały się w ogniu logicznego myślenia. Elf wyciągnął lewy palec wskazujący, a jego opuszkiem otarł się pieszczotliwie o łebek kawki.
- Powinnaś mądrzej zacierać ślady poprzednich zmian, istoto. - rzekł spokojnym tonem, pochylony nad magiczną membraną polimorfii. - Prosty, niewyćwiczony węch nie rozpozna różnicy, nie dostrzeże zawahań w... upierzeniu, barwach woni. Przemyśl również zaskakująco zadziwiający fakt, że twoja ptasia rodzina nie występuje naturalnie w klimacie podmokłym. Wyspy kawkom nie służą. Kim zatem jesteś, hm?
Awatar użytkownika
Isthalla
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa:
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Isthalla »

Kawka odskoczyła na drobnych, cienkich nóżkach i trzepnęła skrzydłami. Zaskrzeczała ostrzegawczo, strosząc czarne pióra. Podfrunąwszy o gałąź wyżej, wydała z siebie krótki ptasi trajkot, który w rzeczywistości był bardzo nieelegancką responsą na jej zdemaskowanie. Ale nie kryła już przenikliwej, obcej i niepokojącej u dzikiego zwierzęcia inteligencji, spozierającej z pary koralikowych oczu. Popatrzyła, posłuchała elfa. Krzyknęła wronowato z oburzeniem i zanurkowała w spowijającym poszycie gęstowiu rozłożystych liści.

Z tego samego gęstowia wychynęła po chwili młoda kobieta, prostując się i lokując nad wyraz czujne spojrzenie w równie egzotycznym dla tych wysp, co jedna mała kawka, ale spostrzegawczym nieznajomym. Ani egzotyczny, ani spostrzegawczy nie wykluczały niebezpiecznego. Isthalla nie skróciła tedy dzielącego ich dystansu ani nie krępowała się w chybkiej, drobiazgowej lustracji sylwetki intruza, nie pomijając widocznej dla oka broni lub charakterystycznej, hartownej postury oraz budowy ciała, której lza było poświadczyć o fachu rębajły. Ale pospolitego rębajłę dało się magicznie przenicować. Wyczuć jego konsekwentnie pospolitą, nieskomplikowaną aurę. Coś zasię zgoła niepospolitego uniemożliwiało to w przypadku elfa i to właśnie wzbudzało konsternację, jak i baczność czarownicy. Jeżeli cokolwiek zasługiwało na status szczególnego priorytetu w podobnych miejscach, to była właśnie ostrożność, zwłaszcza w ferowaniu zaufania nieznajomym napotykanym w bezludnej, dzikiej selwie.

O? Czy wyspy służą zatem mieszkańcom turni i lodowych pustkowi? — zreplikowała z podniesioną głową. Co było poniekąd wątpliwe, wciąż mógł okazać się być uzbrojonym łupieżcą lub niemoralnej reputacji łowcą na wybrzeżach, węszącym za bogactwami wysp. Manifestacja obawy lub zawahania mogłaby się wtedy okazać jej zgubą. — Jesteśmy oboje daleko od domu, niechybnie. Możemy stać tutaj i dziwować się tak niecodziennemu spotkaniu w środku tej zatraconej gęstwiny, albo możesz pozwolić mi przejść i wrócić do siebie — zaproponowała chłodnym tonem. — Nie miałam intencji wydziobywać ci oczu, możesz być spokojny. Byłam ciekawa cudzej obecności w tym miejscu i moja ciekawość została zaspokojona.

Nie drgnęła, póki i on stał w miejscu. Nienaturalna aura nieznajomego, tudzież jej brak, mogła wzbudzać atencję czarownicy, lecz dopóki nie stanowił on zagrożenia, to wyłącznie jej prywatny cel miał w na tej wyspie pełną uwagę Isthalli. Orientacja na całkowicie obcej ziemi, w głuszy, w ciemnej i niebezpiecznej dziczy, oraz próby zlokalizowania ruin pochłaniały wystarczająco dużo energii, by nie mogła szastać nią na cokolwiek innego. Nawet na tak nietypowe i interesujące „znalezisko”.
Awatar użytkownika
Galanoth
Zsyłający Sny
Posty: 328
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Galanoth »

MIarowy, pozbawiony obojętności wzrok Elfa skupił uwagę na trajkoczącym ptaku, fruwającym w te i wewte, dygoczącym na niewielkich nóżkach. Chwilę potem kurtyna tajemnicy opadła, ze wściekłym dreszczem kąsając kark rycerza. Bystrość jego oczu odnalazła szczegóły kobiecej sylwetki, zamkniętej w rozpoznawalnej, przynajmniej zapachem, tkaninie odzienia. Niebrzydka twarz wyodrębniana ponad podziałami ubrań prezentowała się okazale, szlachetnie - dominującą resztę ciała ukrywała zaborczo ciemnia nocnego ruczaju.
Kobieta nie posiadała przy sobie zbyt wiele, lecz niech nigdy nie zwiedzie to bacznej analizy bądź próby oceny! Władcy form lubowali skrytki, magiczne korytarze wciskane w kieszenie portek, a i o workach głębszych w środku niż studnie Galanoth słyszał krocie historii. Legendy o Wiedźmach, na wpół prawdziwe, na wpół obdarzone żyworodnym erotyzmem, docierały na Północ z wielkim opóźnieniem. Wiadomości ze świata wojen, klęsk żywiołowych, zalewów politycznych salonów czy kultury sztuk pięknych zawadzały mitycznym powieściom, plotkom i bajeczkom na dobranoc, grożącym dzieciom, że jeśli nie pójdą spać, zła Baba Jaga upiecze ich stopy w zupie z wysuszonych płuc. Wiedźmy sprzedawały się, jako temat rozmów, dość marnie, a ze świecą w dłoni szukać na Północy kobiet traktujących wyżej arkana magii od smaku żelaza wpijanego w ciało krwawiącego potwora.
O tym, że Galanoth trafił na przedstawicielkę mniejszości umagicznionej, nie trzeba było poświęcać dłuższej chwili. Doświadczenie przemawiało szeptem do prawego ucha. Zauważalne zdolności polimorficzne, wykształcony poziom erudycji przyprawiony swoistą, nieokreśloną bliżej manierą zachowawczą. Brakowało zaś czarnego kota bądź żaby. Miotła, jak mniemał w duchu Elf, pojawi się wraz z rychłym nadejściem wschodu słońca. Szkoda, że chłód jej głosu działał uspokajająco - podobne zimno Galanoth jadał w dzieciństwie na śniadanie.
- Ma pani niezaprzeczalnie sporo racji... - odparł na początek, obniżając punkt ostrza. - Nawet magiczne szkła Czarodziejów nie są w stanie sięgnąć, objąć wzrokiem gór Dalekiej Północy. Dziwny jednak widok, zobaczyć z bliska i przyglądać się badawczo egzotykowi o śnieżnych włosach i ogniu krwi, tak zaciekle wrzącym i płomienistym, by przetrwać dziesiątki lat życia na środku gigantycznej nicości mrozowiska. Śmiem twierdzić, że określiłaby mnie pani... wybrykiem natury. Ewentualnie, dobrze się maskuję.
Uśmiech rycerza przypominał fetysz czarów Pokusy.
- Mnie jednak zastanawia, skąd w epicentrum głuszy miejsca, które nie ma w sobie nic, prócz wodospadów, jawi się nagle osoba kobiety władającej magią, nieprzygotowana, wybrudzona, utykająca na jedną nogę, pozostawiona w surowym stanie gotowości, lecz kurczowo ściskająca kołnierz nabywanego profesjonalizmu...
Szemrzący strumyk oddzielał od siebie dwójkę o niepełne 5 kroków.
- W dodatku, ha, Pani Losu, w tym samym położeniu, co rzekomy ewenement z Północy. No, ale jak szanowna pani powiedziała, lepiej pozwolić rzeczom trwać, płynąć wraz ze prądem wody czasu. Proszę, niech się więc pani nie krępuje i idzie przed siebie, tam gdzie przygoda poniesie, tam gdzie zwierzęce formy pozwolą przetrwać zagrożenie bądź przed nim uciec.
"Bo przynajmniej jedno z was wie, co należy zrobić", dodał w myślach Elf.
- Jestem Galanoth Thelas, Biały Lis, Książę Północy. - uznał, że większej listy tytułów nie warto wyliczać. - Gratuluję rozkodowania miejsca mojego urodzenia.
Awatar użytkownika
Isthalla
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa:
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Isthalla »

Isthalla zmrużyła wielkie, ciemne oczy. — Śmiem zachować ewentualne określenia dla siebie — odparła, nieczuła na galanterie. Ani na popisy oratorskie. Zastanawianie się nieznajomego nad sensem i celem jej mordowania się ze spowijającą wszystko wokół plątaniną zieleni, jak i mało taktowne wytknięcie starej kontuzji, pominęła bardzo wymownym milczeniem, zaciskając na chwilę usta w wąską linię. Otrzepała rąbek giezła ze źdźbeł. Noc była chłodna. Wiedźma zapsioczyła w duchu zniecierpliwiona, zmarznięta. Bynajmniej nie mogła się chełpić wrzącą w żyłach krwią, która zniwelowałaby problem przenikającego cieniutką, batystową tkaninę wietrzyku.

Elf nieoczekiwanie przedstawił się i czarownica uniosła sugestywnie brwi, dając do zrozumienia, że zarówno imię, jak i tytuł — tytuły, bądź co bądź — obiły się jej o uszy. Popatrzyła po Białym Lisie z nutą przekory i sceptycyzmu. Albo takie już miała spojrzenie. — Jesteście daleko od swoich włości, Książę. — Wiele rzeczy obijało jej się o uszy, wiele osobistości. Tym ostatnimi jednakże zdarzało jej się głębiej zainteresować zazwyczaj już wiele lat po tym, jak skończyły na jakimś zapomnianym przez bogów i ludzi żalniku, przywalone omszałym marmurem. Żywi gadali za dużo, przekonała się po raz kolejny. Skłamałaby, usiłując sobie wmówić, że obecność tak niecodziennego osobnika na Wyspie Syren nie budziła jej żywego zaintrygowania. Ale nie mogła sobie pozwolić na dystrakcje. Nie tym razem. Przepełniało ją irracjonalne poczucie niepokoju, jakby z każdą chwilą zwłoki trop, który miał czekać na nią gdzieś tam, w rumowisku, mógł się po prostu rozpłynąć.

Isthalla — zrewanżowała się zgodnie z konwenansem. Nikt jej nie mógł wmówić braku krzty ogłady. — Teraz, jeśli pozwolicie, mam zapewne mnóstwo zwierzęcych form do odczynienia i zagrożeń do przetrwania. Wstyd pozwolić im czekać. Wybaczcie, że nie dygnę na pożegnanie, jak nakazuje obyczaj — rzekła z lekkim przekąsem. — Noga mnie boli.

Klingi księżycowego światła przebiły zielonkawe sklepienie, połyskując na wilgotnym futrze, srebrząc się na nosie i w łypnięciach ciemnych ślepi. Niewielka, wronowata wilczyca umknęła bezszelestnie w gęstwinę matecznika. Nim przepadła, spojrzała na elfa ostatni raz, oczami ziejącymi upiorną, nienaturalną dla zwierzęcia inteligencją. A potem zniknęła.

Isthalla opuściła tamtej nocy brzeg rzeki oraz swój zagajnik, pomimo przyjaznych zapewnień Białego Lisa. Każdy łotr ferował kiedyś zapewnieniami o przyjaźni. Skryła się kilka stajań dalej, gdzie martwe z choroby i starości drzewo roztoczyło jej schronienie w wydrążonym pniu. Czarownica zapadła na miękkiej wyściółce z wiórów oraz mchu w płytki sen pełen złych duchów, zwinięta ciasno w kłębek i osłaniająca się wilczym futrem od podmuchów chłodu.

Rankiem nie było już po niej śladu na obrzeżach ruczaju.

Ciąg dalszy: Isthalla
Zablokowany

Wróć do „Wodospady”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości