TrytoniaO dwóch takich, co nic nie zrobili

Wielkie miasto portowe. To tutaj poszukiwacze przygód wynajmują statki, wyładowują je po brzegi i wypływają na niebezpieczne wytrawy. Miasto położone na szlaku handlowym, roi się tu od przybyszów z innych krain. Tutaj spotykać mażesz wszystkie istoty chodzące po ziemi... i nie tylko...
Zablokowany
Awatar użytkownika
Harmoniusz
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Włóczęga , Artysta , Wędrowiec
Kontakt:

O dwóch takich, co nic nie zrobili

Post autor: Harmoniusz »

        Zakołysał się na łańcuchu oddzielającym wnętrze rzeźni od podejrzanie opustoszałej uliczki. Zaczynało mu się powolutku nudzić, bo rzeźnik przetrzymywał Faro już z dobry kwadrans tam w środku. Wiedział jak bardzo mężczyzna lubił tego psiaka, ale z każdą wizytą w mieście ten pies siedział tam coraz dłużej. W końcu Harmoniusz znudził się na tyle, by wejść do środka, na wpół przymykając oczy, bo choć mięso jadał, oglądanie świńskich tusz i krowich udźców preferował już bezpośrednio na palenisku. Ominął ostrożnie zwisającą głową w dół tuszkę, z której jeszcze kapała świeża krew. Chłopak skrzywił się z niesmakiem.
        — Bleh — mruknął pod nosem, a po plecach przeszły mu ciarki.
        Potarł czoło dłonią schowaną w rękawie za dużej koszuli i wyminął kolejne świeżo ubite zwierzę. Na zapleczu znalazł swoją włochatą zgubę. I psa. Naprawdę, trytoński rzeźnik był jednym z najbardziej owłosionych ludzi, jakich zdarzyło się Harmoniuszowi poznać, a poznał ich niewielu, bo zaledwie dwóch. Tym drugim był drwal, ale rzeźnikowi do pięt nie był w stanie dosięgnąć. Ten pierwszy zaś był niesamowicie rudy — rude miał włosy na głowie, brwi, brodę, włosy na rękach, na knykciach, na plecach... Chłopak zmarszczył swoje niczym nie wyróżniające się czarne brwi. Po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że Faro mógł uznać rzeźnika za jednego ze swoich albo za rudą owieczkę, tylko nieco wyrośniętą. Pies miał się bardzo dobrze; wywalony brzuchem do góry doznawał potężnej dawki miąchania i miziania, przy okazji dostając smakołyki w postaci surowego mięsa, za które dałby się pokroić i sprzedać duszę Harmoniusza samemu Panu Otchłani. To niestety była prawda. Gdyby ktoś wrogi wiedział, w jakim stopniu Faro kochał jedzenie, natychmiast zdołałby przekabacić psiaka na swoją stronę za pomocą kawałka kiełbasy. I to marnej.
        Oparł się ramieniem o futrynę drzwi, przyglądając się temu uroczemu obrazkowi.
        — Psa mi przekarmicie, panie Ryszardzie — odezwał się po chwili z głupim uśmieszkiem na ustach.
        Pan Ryszard, mimo tęgiej postury i groźnego wyglądu, był przemiłym człowiekiem, kochającym — o, ironio — zwierzęta. Harmo w ogóle tego nie rozumiał, kiedyś próbował, ale skończyło się na tym, że skapitulował i przyjął argumenty rzeźnika do wiadomości. Lubił z nim rozmawiać, lubił dzielić się z nim swoimi przemyśleniami i uwielbiał słuchać różnych plotek z miasta oraz ze świata. Jako prowincjusz Harmo nie miał możliwości lepszego zapoznania się z tym światem, toteż wszelkie informacje czerpał z książek i opowieści podróżnych, a jako że pan Ryszard był jedynym — legalnie zarabiającym — rzeźnikiem w mieście, to znał niemal wszystkich i niemal wszystko o nich wiedział. A Harmo również lubił dużo wiedzieć o innych.
        Pan Ryszard zarechotał donośnie i chwycił się pod biodra.
        — Co, chłopcze, wreszcie się zdecydowałeś tu wejść, hę?
        — Znudziło mi się patrzenie na bruk — odparł, przyglądając się wielkiemu zakrwawionemu stołowi.
        — Więc przyszedłeś popatrzeć na to? — Rzeźnik wskazał kciukiem obiekt obserwowany przez chłopaka.
        — W sumie to przyszedłem po psa. Muszę jeszcze podskoczyć w jedno miejsce.
        — Ach, nierozłączni druhowie! No, dobrze, idźcie zatem. Pa, psinko — zwrócił się pan Ryszard do Faro, drapiąc go za uchem.
        Harmoniusz gwizdnął, a pies zaraz zjawił się wiernie przy jego nodze, oblizując ze smakiem pyszczek. Chłopak podziękował rzeźnikowi za gościnę i wyszedł na uliczkę, schowawszy ręce do kieszeni przydużych spodni, których krok niemal wisiał na wysokości kolan. Dziwne, że chłopak się jeszcze o nie nie zabił. Harmoniusz zawsze chodził niedbale ubrany, wszystko na niego było za duże, oprócz butów, bo buty musiał mieć dopasowane, by nie pogubić ich w trakcie ucieczki przed kimś. A lubił nosić buty. Szczególnie w lesie.
        Wiedział dokładnie, dokąd zmierzać, nie zwlekał więc i żwawo podążył w głąb uliczki, by zaraz skręcić w jeszcze węższą uliczkę, a stamtąd w zaułek, którym przeszedł do doków. Zatrzymał się na wylocie, swobodnie oparł się o rozpadającą się ścianę, zgiął nogę w kolanie i przeczekał kilka minut aż straż sobie zniknie za odległym rogiem jednej z tawern. Faro usiadł przy jego nodze, wpatrując mu się z entuzjazmem w oczy. Harmoniusz mrugnął do niego, pogłaskał po łbie, po czym zgrabnie wyłonił się z zaułka, kierując w przeciwną do kierunku marszu straży stronę. Przeszedł jeszcze specjalny labirynt, który znali nieliczni i wyjątkowi, aż dotarł w końcu na miejsce. Zatrzymał się przed otwartym frontem sklepu z przydatnymi rzeczami, oceniając sytuację. Po drodze minął oburzonego mężczyznę z latającym płaszczem. Najwyraźniej był to klient. Albo się mylił. Na pewno jedno z dwojga. Przekroczył próg sklepu z wiernym psem u boku, chcąc wykonać tajemnicze wejście, lecz to nie wyszło całkiem dobrze, bo po drodze Harmo zahaczył rękawem za dużej koszuli o jeden ze stosów skrzyń. Jak można się domyślić, huku było co nie miara, Faro zaczął szczekać na walające się po podłodze sprzęty, a chłopak począł kląć pod nosem jak szewc.
        — Cholera! — zaklął, rzucając się do posprzątania.
        Wtem usłyszał za sobą kroki, więc będąc wciąż w kuckach, obrócił się dosyć pokracznie i uśmiechnął niewinnie.
        — Cześć, Pao — zagaił milusińsko, udając, że wcale nie przewrócił wielkiego stosu skrzyń. Oparł się o jedną z nich. — Co słychać?
Awatar użytkownika
Gongpao
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Górski Elf
Profesje: Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Gongpao »

        Gongpao założyła ręce za plecy, zastanawiając się, co też podkusiło ją, by zaakceptować ofertę pracy. Mijała właśnie piąta z ośmiu godzin jej zmiany w sklepie z artykułami dla uczciwych inaczej, a klient - dżentelmen w dość grubym, czarnym i z pewnością zbyt ciepłym na obecną pogodę płaszczu - był zbyt wymagający nawet dla niej.
        - Mówi pan, że chce zbroję wodoodporną, lekką, przewiewną, a jednocześnie odporną na ciosy toporem i najlepiej nadającą się na pracę w urzędzie w dni powszednie, a ja panu delikatnie tłumaczę, że o takie, iż się tak wyrażę, itemy, należy się udać do maga, a nie pierwszego lepszego sklepu, czego tu nie rozumieć? - powtórzyła.
        - Wszystkiego! - obruszył się klient. - Droga pani, państwo są sklepem specjalistycznym, czyż nie? No, to powie mi droga pani, czy prośba moja nie jest dość dla was specjalistyczna?
        - Nie. Powiedziałabym raczej, że jest awykonalna - odparła Pao, pozwalając ostatniemu słowu powoli sączyć się z języka, tak, że nim wybrzmiała ostatnia jego litera, pierwsza już głębokim śladem wyryła się w umyśle rozmówcy.
        Klient, głęboko wzburzony, odwrócił się od niej na pięcie i gniewnym wzrokiem zlustrował przestrzeń sklepową. Po chwili do jego obecnego położenia przyłączył się czarny płaszcz, po drodze nie omieszkując pogwałcić dwóch czy trzech praw fizyki.
        - Chcę rozmawiać z kierownikiem - oznajmił po chwili.
        - Nie ma sprawy - oświadczyła Gongpao. - Wróć pan jutro.
        - Jak to, nie ma kierownika w waszym sklepie?
        - Cięcia w personelu - wzruszyła ramionami elfka. - Ciężkie czasy idą, usłyszeliśmy od zarządu, to i ilość etatów się zmniejszyła.
        Klient pokiwał głową.
        - A, tak, słyszałem od kolegi krasnoluda. Jakieś te, jak on to określił? Recesyje się szykują.
        - Otóż tak - zgodziła się Gongpao, nie do końca wiedząc, co oznacza słowo wypowiedziane przez klienta. W jej rodzinnych górach ciężkie czasy nie były jednym z istotnych problemów, prędzej już dopadłaby ją tam śmiertelna nuda i błoga naiwność, niż niewypłacalność finansowa. - Zatem, jeśli chce pan spotkać się z kierownikiem, to zapraszam jutro.
        - Hmm - odburknął klient, który przypomniał sobie naraz, że był zdenerwowany obsługą elfki. Niezwłocznie odwrócił się napięcie i opuścił sklep, nie omieszkując przy tym pozwolić swemu czarnemu płaszczu powiewać na nieistniejącym wietrze.
        Gongpao odczekała jeszcze chwilę, aż klient na dobre zniknie jej z oczu, nim wróciła do swojego zwyczajowego miejsca za prostokątną belą drewna, bardzo chcącą aspirować na kasę.
        - Możesz już wychodzić! - krzyknęła w przestrzeń.
        Zza kolumny stojącej pośrodku sklepu wyłonił się niski rudzielec w średnim wieku i pokracznie przemieścił się w kierunku elfki.
        - Dzięki - powiedział tylko.
        - Nie ma za co. - Uśmiechnęła się Gongpao. - Teraz tylko musisz wymyślić, co powiesz mu jutro. Kierowniku.
        Rudzielec machnął ręką.
        - Jakby to cokolwiek znaczyło w kwestiach finansowych, a nie tylko dodatkowych obowiązkach - mruknął. - Tak czy inaczej, wiszę ci pintę piwa. Wodoodporna, lekka, przewiewna i odporna zbroja, no jasne! Złodzieje w tych czasach nie znają granic, pamiętam, moja droga, gdy ja działałem, w samej koszuli zwiewało się przed strażą i nikt nie wybrzydzał.
        - To co, „Tysiąc Dróg” po zmianie? - przerwała mu elfka, nim na dobre zalała ją fala opowieści ze starych dobrych czasów.
        - Może być - zgodził się rudzielec, polerując pióro z ukrytym w nim nożem.
        Pao spojrzała na niego, spojrzała na pusty sklep, spojrzała na zegar, którego wskazówki uparcie wskazywały wciąż tę samą godzinę. I z braku zajęcia postanowiła, że jeszcze raz wybierze się w podróż sklepoznawczą, sprawdzić, czy aby na pewno wszystkie peleryny widki wiszą na tym samym haku, co pięć minut temu.
        Wisiały.
        Pao wróciła do kierownika, który próbował teraz doczyścić wyjątkowo głęboko schowaną część mechanizmu. Po krótkiej inspekcji elfka oceniła, że szansa, iż straci przy tym palce, wynosi około jeden do dwóch.
        - Wiesz, zawsze zastanawiałam się, po co komu sztylet ukryty w kałamarzu - oświadczyła, próbując zacząć rozmowę z szefem. - Większość osób, która do nas przychodzi, nie umie się nawet podpisać na karcie stałego klienta.
        - Pao, Pao, Pao - pokręcił głową rudzielec. - Gdybyś miała choć tyle wyobraźni, co cynicznych myśli, nie musiałabyś sterczeć tu ze mną w sklepie za marne grosze. Pomyśl tylko, piszesz list, podchodzi ktoś z tyłu, przykłada stal na gardło, czujesz jej chłód, słyszysz słowa: „Oddaj wszystkie swoje kosztowności lub zginiesz” i myślisz sobie, o nie, już po mnie! Ale wtedy właśnie przypominasz sobie, że przecież piszesz list! Sięgasz więc jak gdyby nigdy nic po kałamarz - zaprezentował podekscytowany rudzielec, który z jakieś powodu wciąż nie otrzymał imienia od autorów tego wątku - i ha! Wyciągasz sztylet!
        - No dobrze, ale ta druga osoba wciąż ma stal na twoim gardle - zauważyła Pao. - Która ma znacznie krótszą drogę do celu, niż twój sztylet w wyciągniętej ręce.
        Rudzielec otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, donośny huk zagłuszył jednak jego słowa.
        Oboje podskoczyli zaskoczeni. Nie byli przyzwyczajeni do takiej ilości klientów jednego dnia.
        - Sprawdzę, kto to - zaoferowała elfka. - Ty lepiej zostań i ćwicz wrodzoną prędkość.
        - Bardzo śmieszne. Jak cię zatrudniałem, byłaś mniej wygadana - burknął pod nosem rudzielec.
        Elfka puściła tę uwagę mimo spiczastych uszu, zbyt już zaaferowana nowym wydarzeniem, by się obrazić. Dobrze wiedziała, że tak czy siak rudzielec nie znalazłby nikogo na jej miejsce.
        - Cześć, Pao — usłyszała naraz od źródła hałasu, jakim był młody chłopak. - Co słychać?
        - Hej... - zawahała się, szukając w głowie imienia klienta. Nigdy nie miała do nich pamięci. - Renart. Renart, tak? U mnie wszystko w porządku, życie po staremu, jak widzisz. Czasem ktoś przyjdzie kupić płaszcz, innym razem trzeba posprzątać po wyjątkowo zdolnym kliencie. - Uśmiechnęła się delikatnie, zbierając porozrzucane sprzęty. - A jak sprawdza się twój wytrych, miałeś już go szansę wypróbować w akcji? Napadzie, skoku, kradzieży, obrabunku? Może byłbyś zainteresowany kupnem kałamarza z ukrytym sztyletem do zestawu? Świetny gadżet, sprawdza się doskonale w tych wszystkich sytuacjach, gdy piszesz list, a ktoś podkłada ci akurat nóż pod grdyk, wiesz, taka standardowa złodziejska Deria.
        W głębi sklepu oczy rudzielca ciskały w nią sztyletami. I to nie takimi ukrytymi w kałamarzu.
Ostatnio edytowane przez Gongpao 3 lat temu, edytowano łącznie 2 razy.
Awatar użytkownika
Harmoniusz
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Włóczęga , Artysta , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Harmoniusz »

        Dla niego podniesienie ciężkiej drewnianej skrzyni było jak pstryknięcie palcami dla magika-iluzjonisty, dlatego tak szybko poustawiał wszystko na miejsce, by zaraz pomóc elfce w sprzątaniu reszty gratów. Lubił Pao, była bardzo... bardzo elfia... Cokolwiek to znaczyło. W każdym razie, względem Harmosza zachowywała się przyzwoicie, a jej nieco wisielcze i sarkastyczne poczucie humoru bardzo mu odpowiadało. Myślał, że mógłby się z nią dogadać na wielu innych płaszczyznach poza tą sklepowo-zawodową.
        Udał, że jest zakłopotany wyrządzonym przez siebie bałaganem, uśmiechnął się nerwowo i potarł kark. Ale dlaczego nazwała go Renart? Ano, właśnie. Tak naprawdę Renart był z dawna zmarłym poetą pochodzącym z jakiejś wyspy na Morzu Jadeitów, a Harmoniuszowi tak się to imię spodobało, że postanowił przedstawić się koleżance właśnie nim. Dlaczego? Dla zabawy. Chłopak nie przepadał, a wręcz unikał wyjawiania swojego prawdziwego imienia, które notabene znał tylko jego ojciec; chciał roztaczać wokół siebie aurę tajemnicy, jakiegoś niedopowiedzenia. Tak robili wszyscy szanujący się szpiedzy, którzy odgrywali główne role w przeczytanych przez niego książkach. Poza tym spodobał mu się pomysł wcielania się w różne postaci, mające ratować dzień. Takim sposobem zdarzyło mu się już udawać posłańca, gdy został przyłapany na kradzieży listu miłosnego zaadresowanego do pewnej damy. Harmosz ma wyjątkowy dar do wymyślania imion na poczekaniu i kłamania jak z nut. Wszelkie zmyślone przez niego historyjki miały w sobie nierzadko ziarnko prawdy, można je było uznać za swego rodzaju parafrazy czy też parodie, jakby to powiedział reżyser tutejszego teatru. Nierzadko również nie udawało mu się przekonać wymiaru sprawiedliwości do swojej wersji wydarzeń. Niestety.
        W odpowiedzi na pytanie Pao szybko wyjął wytrych z kieszeni za dużych spodni i obrócił go zręcznie w dłoni.
        — Poza włamaniem się do własnej stodoły? — zastanowił się. — To nie. Żadnych rabunków, napadów... Jestem uczciwym złodziejem, nie to co te chłystki ze Szczurzego Zakątka — rzekł dumnie i uśmiechnął się figlarnie. Ponownie zakręcił wytrychem. — Kradnę tylko to, co wiem, że mogę ukraść.
        Mrugnął do niej flirciarsko, po czym schował sprzęt z powrotem do spodni. W tym samym czasie Faro usiadł obok nogi Pao z wywalonym jęzorem, merdając radośnie ogonem. Najwyraźniej nie dość mu było smakołyków... Po chwili jednak wstał i z nosem przy ziemi poszedł w głąb sklepu, zgrabnie - w porównaniu do Harmosza - omijając wszelkie przeszkody.
        — I po co tam leziesz? — zapytał za nim chłopak, ale pies już zniknął mu gdzieś z oczu. — Ciekawość zabiła kota! — krzyknął i zaśmiał się pod nosem.
        Wtem rozległ się kolejny huk, tym razem w parze z krótkim okrzykiem. Następnie do uszu ich obojga dotarła soczysta wiązanka, składająca się przede wszystkim ze słów wyjątkowo nieparlamentarnych. W kolejnej chwili podbiegł do Harmosza wielce szczęśliwy Faro, w pysku trzymając coś co przypominało... kałamarz? Ale ten kałamarz był jakiś taki... wygięty. Pognieciony? Stłuczony!
        Chłopak zabrał psu nową zabawkę i zaraz ruszył ku ladzie, za którą, przewracając wszystko na półkach, tłukł się niski rudzielec. Trzymał się za rękę. Dopiero poniewczasie Harmosz dostrzegł, że z ręki wypływa krew.
        — Co się stało? — zapytał zbity z tropu.
        — Co się stało? — powtórzył rudzielec, nadal przeszukując półki. — On się pyta „co się stało?”! Ja ci powiem, co się stało!
        Harmosz włożył ręce do kieszeni, czekając aż dowie się, co się stało.
        — To się stało, że twój pies, to... to bydlę wparowało tutaj, jak czyściłem ostatni do wyczyszczenia mechanizm! I, o! Widzisz?! — krzyknął piskliwie, wyszedł zza lady i podetknął krwawiącą rękę pod nos chłopaka. Ten odsunął głowę, a jego podbródek nagle stał się podwójny.
        — Jaki mechanizm? — zapytał głupio, wciąż utrzymując bezpieczny dystans.
        — Pao, weź mu powiedz, bo mnie tu krew zalewa.
        I rudzielec zniknął na zapleczu, pozostawiając Harmosza potężnie skonsternowanego. A Faro? Faro dalej myszkował z nosem przy podłodze, strącając z niższych półek co lżejsze precjoza.
Awatar użytkownika
Gongpao
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Górski Elf
Profesje: Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Gongpao »

        Gongpao uśmiechnęła się ostrożnie w odpowiedzi na Rena nerwowy tik. Słyszała już kiedyś o tym wyjątkowym ludzkim schorzeniu od medyka poznanego podczas wędrówek po Pustyni Nanher. Mówił, że jeśli istnieją dwie rzeczy, których winna się wystrzegać młoda elfka o jej naiwnej naturze, są to właśnie nerwowe tiki i mokre skarpety w plecaku.
        Renart był jednak jej klientem, jednym z najmilszych przy tym. Nie, żeby poprzeczka wisiała wysoko, w zasadzie każda osoba, która nie burczała na nią w wejściu, już wyróżniała się na plus.
        „W dzisiejszych czasach nikt nie ma już szacunku do biednych pracowników, którzy całe swoje istnienie - a przynajmniej osiem jego godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, poprawiła się - poświęcają, by inni mogli kraść lepiej”.
        W jej wiosce nazwaliby to na pewno upadkiem obyczajów. W Trytonii zapewne codziennością.
        Pao schyliła się, by podrapać psa Renarta za uchem. W tej właśnie chwili on postanowił poczłapać w głąb sklepu, elfka została więc sama z wyciągniętą ręką.
        - Może to i lepiej, że włamujesz się tylko do własnych stodół? - zwróciła się do Renarta, wstając z klęczek. - Mierzyć siły na zamiary albo, jak to mówią w mojej wiosce, nie próbować zatrzymać wulkanu kulą ognia. Nie, żebym sugerowała, że jesteś kiepskim złodziejem - poprawiła się naprędce. - Po prostu może inni są bardziej, hmm, doświadczeni, o, tak. Ale gdybyś na przykład chciał nadrobić doświadczenie sprzętem, polecam gwizdek na krowy. - Wzięła przedmiot z półki, przykładając wargi do ustnika. - Gfizdze się o tu i kfowy same do ciebie pfybiegają, otwiefając dzwi stodoły sfoimi dfiema tonami fagi!
        Dmuchnęła w gwizdek z całych sił, wzmocnionych jej nikłymi umiejętnościami w magii powietrza. Zamiast krowy, z zaplecza wytoczył się jednak tylko Anatolij, krzycząc na Renarta i jego psa.
        - A, tak, jeden z efektów ubocznych - dodała zakłopotana Pao, odkładając gwizdek na półkę. - Podobna frekwencja dźwięku czasem działa też na umysły kierowników.
        Gdy jednak Anatolij nie ustawał w swoich krzykach, elfka postanowiła, że nie jej mieszać się w jego sprawy i, miast być stroną w sporze, odkryła naraz niedoceniany przez wielu urok rosnącej pleśni na ścianie nad drzwiami.
        Nie dane jej było długo ignorować sytuacji.
        - Pao, weź mu powiedz, bo mnie tu krew zalewa.
        Elfka spojrzała wtedy na swojego menadżera i krzyknęła oszołomiona.
        - Prasmoku, widzę właśnie! Pokaż mi tę rękę - rozkazała, prędko pokonując dzielące ich pudła i skrzynie.
        - To tylko draśnięcie - zarumienił się rudzielec, gdy Pao ostrożnie wzięła dłoń w jego palce.
        - Draśnięcie? Stracisz rękę, jeśli szybko z czymś tego nie zrobimy. To znaczy - poprawiła się. - Tak mi się wydaje, brałam tylko jeden rok medycyny wstępnej. Czy ludzie mają tętnice w nadgarstku?
        Anatolij pokręcił głową.
        - Tak czy siak, musimy cię zaprowadzić do medyka. Renart, pomóż mi go podnieść. Kojarzysz medyka na rogu Złodziejskiej? Idziemy tam.
        Twarz rudzielca zaczęła coraz bardziej upodabniać się do koloru ścian - a przynajmniej do koloru, w jakim były kiedyś, nim lata lenistwa pracowników i podejrzanych akcji klientów nie uczyniło ich żółtymi.
        - Nie ma co, nie ma co. - Machnął zdrową ręką. - Jeszcze wystawi mi rachunek na tysiące ruenów i będę musiał zaciągnąć kolejny dług u tych krasnali.
        - Kolejny? - zdziwiła się Pao, biorąc go pod ramię.
        - Jakiś frajer w turbanie sprzedał mi kiedyś kamień filozoficzny. Długa historia - zbył temat Anatolij, chwiejąc się na nogach.
        Pao pokręciła głową. Miała tylko nadzieję, że z pomocą Renarta zdążą dotrzeć do medyka, zanim jej kierownik straci przytomność.
Awatar użytkownika
Harmoniusz
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Włóczęga , Artysta , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Harmoniusz »

        Przeszywające na wskroś gwizdnięcie w wykonaniu Pao spotkało się z natychmiastową reakcją u Harmoniusza w postaci szybkiego zakrycia uszu, by przypadkiem nic z nich nie wyleciało. Albo do nich wleciało. Delikatny i wrażliwy słuch chłopaka już nie raz dał mu się we znaki, bo przecież to normalne, że ktoś bez pardonu raczy wrzasnąć mu prosto do ucha, stojąc tuż przy nim... A i nierzadko nawet nie jest odbiorcą tych wrzasków. Potrząsnął głową, próbując pozbyć się natrętnego dzwonienia, po czym uśmiechnął się niemrawo i pogrzebał sobie w uchu.
        — Jesteś pewna, że to tylko na krowy i kierowników? — zapytał, nie wyczuwszy sarkazmu w głosie elfki i rzucając głową na prawo i lewo. — Bo mnie się wydaje, że jeszcze na niedźwiedzie...
        Choć niedźwiedzi na terenach wokół Trytonii nie spotkał, wolał nie kusić losu i trzymać się od nich z daleka. Słyszał wiele opowieści i dużo czytał, więc preferował ograniczyć kontakt do niezbędnego minimum, mimo że niedźwiedzia nigdy na oczy nie widział. Jego pierwsze wyobrażenia o tych zwierzętach były godne co najmniej trzylatka, bo Harmosz był wręcz przeświadczony, że niedźwiedzie mówią tylko „nie”, chodząc na dwóch łapach i chwalą się swoimi kocimi mordami. Dopiero po przeczytaniu bestiariusza pewnego uczonego o imieniu Adalbert zrozumiał, jak bardzo się mylił w swoich wizjach. Niemniej, taki gwizdek...
        — Mógłby nawet nieboszczyka zawezwać... — dokończył na głos, nadal grzebiąc w uchu.
        Zamieszanie spowodowane wrzaskami Anatolija spowodowało, że Harmosz natychmiast zapomniał o budzącym trupy gwizdku i pomógł elfce w podtrzymywaniu lecącego im z nóg kierownika. Faro począł biegać dookoła nich i radośnie szczekać, ale chłopak kazał mu iść przodem – tak więc pies zrobił. Pobiegł przodem. Za dwa kroki zatrzymał się i obrócił, by sprawdzić, czy na pewno za nim podążają. To był bardzo mądry piesek. Harmosz tylko skinął głową i rzucił krótkie „no”, a zwierzak kontynuował truchcik. Wtem Anatolij zaczął machać mu ręką przed oczami.
        — Nie ma co, nie ma co — usłyszał, unikając bezpośredniego kontaktu jego ręki ze swoją twarzą.
        Odtrącił więc tę rękę i szepnął, nie siląc się na dyskrecję tak naprawdę, do Pao:
        — Bredzić zaczął, to niedobrze. Bo co to ten Turban cały? To jakiś kraj? Ptak? But?
        Ale usłyszał o kamieniu filozoficznym, i choć nie wiedział, czym był ten wynalazek, postanowił wypytać o niego kierownika, zaczynając doprowadzać go powoli do szału. Kierownik bowiem, jak nie chciał czegoś opowiadać, to nie opowiadał, a takie zaczepne pytania w stylu: „a skąd to?”, „a co to?”, „a do czego to?” tylko jeszcze bardziej go irytowały. A właśnie takie pytania zaczął mu zadawać Harmosz. I kiedy wyszli już na główną ulicę, musieli unikać spojrzeń przechodniów, gdyż Anatolij począł piskliwie krzyczeć na chłopaka, by dał mu spokój.
        — Rękę stracić mogę, a ty mi takie pytania zadajesz?! Czy ty myślisz, że to tak łatwo prowadzić taki biznes?! Wiesz, jakie to ryzykowne?! Półtora klienta na dzień nie przynosi kokosów, to trzeba ryzykować, bo na rynku się nie ostaniesz! Pao, powiedz mu, że się nie ostanie.
        Harmosz uniósł brew, zerkając niepewnie ku elfce. Nie miał zielonego pojęcia, o czym mówił mężczyzna. Gadał bez sensu, bo skąd nagle temat prowadzenia działalności, gdy ten się pytał o konkretny przedmiot?
        — Chyba stracił więcej krwi, niż sądzimy — rzucił do Pao, a w następnej chwili zatrzymał się i rzekł: — Papla od rzeczy, trzeba się pospieszyć.
        I bez pardonu i szczególnego wysiłku przewiesił sobie rudzielca przez ramię tak, że zwisał rudą głową w dół. Uśmiechnął się zalotnie do elfki, chwaląc się swoją siłą, po czym podrzucił sobie kierownika, by go poprawić, i ruszył zadowolony ulicą na róg Złodziejskiej. Faro po drodze zdołał wystraszyć kilka kotów, przebiec jakiejś kobiecinie pod suknią, przewrócić jakiegoś bachora i znaleźć wielkiego patyka. Jako że szedł na przedzie, ludzie odskakiwali, robiąc całej zgrai miejsce na chodniku. Harmosz zagaił do Gongpao:
        — Często wam się to zdarza? W sensie, wiesz, odwiedziny u medyka.
        Ponownie podrzucił Anatolija, a na jego twarzy ukazał się złośliwy uśmieszek. Chciał pokazać dziewczynie, jak silny był. Dla niego to pestka. Lubił się chwalić i podrywać ładne panny. A Pao była bardzo ładna. I choć nie znali się dobrze, to dobrze się rozumieli. Tak mu się przynajmniej wydawało.
        Przed lecznicą chłopak mało wysublimowanie posadził rudzielca na ziemi, po czym zapukał w drzwi, z których odchodziła ciemnoniebieska farba. Szyld wiszący nad nimi wyraźnie głosił „MEDYK PIERWSZEGO KONTAKTU”. Harmosz nigdy nie był u medyka. Był bardzo ciekaw, jak taka wizyta wygląda. I niedługo miał się o tym przekonać.
Awatar użytkownika
Gongpao
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Górski Elf
Profesje: Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Gongpao »

        Gongpao zachichotała, gdy Renart zaczął dopytywać się o naturę turbanu. Nadal nie przywykła do tego, jak nikła tu była wiedza na temat świata w porównaniu do jej rodzinnej wioski, gdzie co prawda niewielu umiałoby ugotować sojowego kotleta na obiad, ale każdy wytłumaczyłby jej dokładnie, jak zrobić to w teorii.
        Ktokolwiek powiedział, że wiedza jest podstawą prawidłowego funkcjonowania świata, najwyraźniej nie wychowywał się w wiosce górskich elfów.
        - Takie nakrycie głowy - wytłumaczyła elfka. - Tylko, jakby, średnio praktyczne, bo to taka długa chustka, którą trzeba się owinąć. Włosy się mogą zaplątać.
        Odsapnęła, gdy Renart bezceremonialnie przełożył Anatolija przez ramię, dziwiąc się jego sile. Nie wyglądał na takiego, to na pewno. A już zwłaszcza w tych ogromnych ubraniach, co najmniej o rozmiar za dużych.
        „Widać, że nie ma w jego życiu kobiety”, pojawiła się przelotna myśl w umyśle elfki, szybko zignorowana przez narastający bełkot Anatolija.
        - Wiesz, raczej staramy się nie chodzić, jeśli nie trzeba - odpowiedziała na pytanie Renarta. - Zwłaszcza, że co niektórzy mają inne priorytety. Ja na przykład zawsze, to znaczy od jakichś dwóch godzin, chciałam nauczyć się grać na lutni, ale z dniówką Anatolija, nie stanie się to, nim cała chęć na to mi nie przejdzie.
        Gdy jednak stanęli przed odrobinę zaniedbanymi drzwiami medyka, zamilkła, delikatnie pukając w drzwi. Kiedy jednak nikt nie odpowiedział, zapukała głośniej.
        Po minucie waliła w drzwi pięściami, mając nadzieję, że nie wylecą z framugi.
        Otworzyła im wysoka kobieta, ubrana w coś, w czym z pewnością nie można było wygodnie przeprowadzać operacji. Na głowie nosiła ciemnozieloną opaskę, jej czarne oczy iskrzyły się pomimo zewnętrznego chłodu. I ten zapach - pachniała jak świeżo wydeptana trawa i coś więcej. Lasem, uświadomiła sobie Pao. A przecież w Trytonii nie ma drzew, bo ilekroć ktoś jakieś zasadza, ktoś inny podpala je następnej nocy. Ku pokrzepieniu serc, jak mówią lokalni, choć Anatolij tłumaczył jej, że w istocie rozchodziło się o zaległy dług trzech ruenów Gildii Leśnictwa u okolicznej grupy lichwiarzy, który na skutek wieków odsetek rozrósł się do trzech rezydencji w centrum miasta i jednego kota.
        - Witam - powiedziała kobieta, mierząc ich uważnym wzrokiem. - Wy do medyka?
        Gongpao spojrzała na Anatolija, który prowadził ożywiony dyskurs na temat wyższości sztyletów nad miecze ze ścianą budynku.
        - Tak, tak mi się wydaje - skinęła głową.
        - Proszę za mną - powiedziała medyczka, otwierając drzwi szerzej.
        I wtedy Pao zrozumiała, skąd brał się zapach lasu. Każdy kąt małej izby zawalony był rośliną lub bliżej nieokreślonymi pnączami. Zapachy kwiatów mieszały się ze świeżością trawy, stając się czymś, co po prawdzie pachniało interesująco, ale raczej przytłaczająco niż ładnie. Wszechobecna zieleń wyzywająco wręcz kontrastowała z granatem i brązami przechodzących w ponurą szarość trytońskiej ulicy. A pośrodku wszystkich tych roślin, jakby nigdy nic, stał dębowy stolik, na który ktoś niedbale rzucił plik rycin z wyjątkowo szczęśliwymi przedstawicielami rodzaju ludzkiego i dużą ilością gwiazdek w rogu.
        - Szczerze mówiąc, myślałam, że przyjmuje tu mężczyzna - przyznała Pao.
        - Mój ojciec - wyjaśniła medyczka. - Niestety, jest teraz w sądzie, klient wytoczył mu rozprawę na temat nerek, które operował. Podobno wstawił mu lewą na prawą i teraz wszystko filtrują na odwrót. - Wzruszyła ramionami.
        - Aha - skwitowała Pao, patrząc na Anatolija. Miała tylko nadzieję, że będzie jej wdzięczny, jeśli obudzi się z kciukiem na miejscu palca wskazującego.
        - Macie pieniądze? - zapytała bez ogródek kobieta. - Biorę dziesięć procent z góry, resztę już po uratowaniu życia. Standardowa cena za godzinę mojej pracy, plus koszta szwów, przyborów i, jak to mówimy w naszym zawodowym żargonie, hospitalizacyi. W sumie czterysta trzydzieści ruenów, z czego czterdzieści trzy teraz.
        - Za założenie paru szwów?! - oburzyła się Pao.
        - I wysoką jakość usług. Gdy będzie miała pani okazję, proszę przeczytać, co mówią o nas poprzedni klienci - powiedziała medyczka, wskazując na ryciny.
        - To rozbój w biały dzień - stwierdziła zdegustowana Pao.
        - Być może. Na twoim miejscu zapytałabym się jednak twojego znajomego, czym jest prawdziwy rozbój. Wygląda mi na takiego, który się na tym zna.
        Gongpao fuknęła, wysupłując z sakiewki monety. Czterdzieści trzy rueny! Prawie że cała jej dniówka. Nic dziwnego, że Anatolij wolał wydać je na kamień filozoficzny.
        Medyczka zwinnym ruchem wzięła monety z jej ręki, odbierając od Renarta Anatolija. Jak na swoją posturę, była naprawdę silna. I naprawdę, naprawdę wysoka, uświadomiła sobie Gongpao.
        - Będziecie mogli odebrać go jutro - oświadczyła. - Tylko pamiętajcie, żeby przynieść pieniądze.
        - Świetnie - powiedziała Gongpao, gdy już zamknęły się za nimi drzwi. - Całe to miejsce nie grzeszy moralnością, nie tylko złodzieje. Czterdzieści trzy rueny!
        I wtedy uświadomiła sobie, że sklep - a co ważniejsze jego kasa - pozostawały niezamknięte i, przy odrobinie szczęścia, również nieobrabowane. A Anatolij wisiał jej przecież piwo w „Tysiącu Dróg”.
        „To w zasadzie nie jest nieetyczne, zwłaszcza jak na standardy tego miasta. Pożyczyłam przecież niejako Anatolijowi przed chwilą czterdzieści trzy rueny, co przy odpowiednio wysokim procencie składanym przełożyło się już na jakieś co najmniej czterdzieści sześć monet. A nim dotrzemy do sklepu, kto wie, być może wyniesie nawet osiemdziesiąt”.
        - Hej, Renart - zwróciła się bezpośrednio do chłopaka. - Nie chciałbyś wpaść ze mną do „Tysiąca”, kiedy tylko zamknę sklep? Na koszt firmy oczywiście. - Uśmiechnęła się niecnie.
        Podobało jej się trytońskie myślenie, stwierdziła. Było dużo bardziej praktyczne, niż te teoretyczne dyskursy z jej wioski.
Awatar użytkownika
Harmoniusz
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Włóczęga , Artysta , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Harmoniusz »

        Prowadzony przez Anatolija monolog, którego odbiorcą była ceglana, rozpadająca się ściana budynku, tak zafascynował chłopaka, że aż usiadł na spróchniałej skrzyni i z zaciekawieniem wsłuchiwał się w wykład rudzielca. Zupełnie nie przeszkadzał mu fakt, że właściciel sklepu gadał do ściany, bardziej zaintrygowało to, że sztylety cieszyły się większą popularnością wśród biedoty, bo były mniejsze, tańsze i zdecydowanie groźniej wyglądające w czasie okupu, niż takie dwuręczne molochy, jakimi były półtoraki. Trzeba pominąć fakt, że Harmosz ni w ząb nie znał się na broni białej. On konserwę wytrychem potrafił otworzyć; w sumie to nawet nie wytrychem, a palcami, bo co to dla niego rozłupać dłonią metalowe wieczko?
        Wsłuchany i wpatrzony w rudzielca jak sroka w gnat przestał rejestrować wszelkie bodźce płynące ze świata zewnętrznego, dlatego, gdy tylko Pao poczęła walić pięściami w drzwi, chłopak aż podskoczył, kiedy do jego wrażliwych uszu dotarł ten łomot. W wyniku podskoku skrzynia raczyła żałośnie stęknąć i rozsypać się pod ciężarem chudzielca. Harmosz przeklął pod nosem, podnosząc się mało zgrabnie z zimnego bruku. Wtem drzwi kliniki otworzyły się z przerażającym zgrzytem raniącym wrażliwy słuch chłopaka — musiał zakryć uszy przydługimi rękawami, by nikogo nie uderzyć z tej udręki. Poleciał kolejny wulgaryzm. Uniósłszy wzrok, ujrzał kobietę o surowej urodzie, czyli taką, której nie chciałby spotkać z własnej woli. Miała na sobie biały fartuch — to ciekawe, bo czytał o ludziach noszących białe fartuchy, ale w większości były to osoby przebywające w pracowniach alchemicznych i odczytujące prawie niewidoczne ślady na przykład z miejsc, w których doszło do zabójstwa...
        Z myśli wyrwała go rozmowa między Pao a medyczką, która zmusiła go do podniesienia z klęczek powodu, dla którego się tu znaleźli. Anatolij coś zabrzęczał pod nosem, ściskając zranioną rękę drugą ręką, spod niej zaś wypływała krew. Harmosz ponownie zarzucił go sobie na ramię i wraz z nim ruszył za kobietami w głąb kliniki. Drzwi zamknął butem.
Zmarszczył nos, gdy dotarł do niego przytłaczający zapach ziół i roślin maści wszelakiej. Nie wyglądał na zadowolonego. Harmoniusz, będąc smokiem, a o tym nie wiedząc, miał ponadprzeciętną ilość receptorów węchowych — miał ich więcej niż pies, dlatego pragnął teraz z całego serca jak najszybciej się stąd wynieść. Rozglądał się mało inteligentnym wzrokiem po tej dziwnej izbie, ze zgrozą odnajdując w kolejnych kątach coraz to więcej czaszek zwierząt i istot humanoidalnych. Dalszej rozmowie kobiet się nie przysłuchiwał, w głowie mając jedynie wyliczoną z dokładnością do jednego palca drogę ewakuacji. Nie zarejestrował nawet faktu, że medyczka bez większego wysiłku odebrała od niego krępego i krwawiącego rudzielca. Nawet nie powiedział nic na do widzenia, po prostu wyszedł.
        Odetchnął głęboko powietrzem przesiąkniętym zapachem błota i ryb. I czegoś jeszcze, ale nie chciał zgadywać. Faro nadal siedział w tym samym miejscu, co wcześniej, z tym samym kijem, co uprzednio. Chłopak pogłaskał psiaka po głowie i obrócił się w kierunku Pao. I wtem usłyszał jej słowa.
        — To w cholerę dużo — syknął, jakby go coś zabolało. Wiedział, jak to jest nie mieć pieniędzy. Sam doświadczał tego na co dzień. Dlatego kradł.
        Harmoniusz, szczerze powiedziawszy, piwo wypił dwa razy w swoim życiu. Za to Renart, jego alter ego, pił whisky i brandy na statkach, gdy przemierzał morza i oceany w poszukiwaniu inspiracji do swojej wyszukanej i niezrozumiałej dla nikogo poza nim swojej poezji. Zatem, usłyszawszy propozycję elfki, skinął ochoczo głową i oparł się zalotnie ręką o ścianę budynku. Próbował wyglądać przystojnie i flirciarsko, lecz cały efekt psuły za duże ubrania.
        — Z tobą? To będzie sama przyjemność!
        Mrugnął do niej zawadiacko, po czym gwizdnął na Faro, klepnął się w udo, a pies po chwili stał już u jego boku. Z wielkim kijem odstraszającym ludzi.
Awatar użytkownika
Gongpao
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Górski Elf
Profesje: Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Gongpao »

        Pao zmierzała dziarskim - jeśli można nazwać tak jakikolwiek styl poruszania się filigranowej elfki - krokiem, pomrukując pod nosem coraz to nowe obelgi kierowane pod adresem medyczki.
        - Czterysta trzydzieści ruenów! Złodzieje, nie, gorzej nawet, złodzieje nie odprowadzają tych tam, podatków, więc przynajmniej mogą się do nich dorwać te, jak ich nazywał Anatolij, fiskuzy i wtedy człowiek albo elf ma satysfakcję, nie finansową, oczywiście, bo fiskuzy biorą cały majątek rzeczonego dżentelmena dla siebie, ale chociaż psychologiczną. A tacy lekarze? Nie dość, że rabują w biały dzień, to jeszcze wytaczają człowiekowi potem proces za jego pieniądze! - fuknęła Pao i, nie bacząc na towarzysza, tylko bardziej jeszcze przyspieszyła swój i tak już dziarski krok, nie omieszkując w myślach naliczać zabójczych odsetek na czterdziestu trzech pożyczonych Anatolijowi ruenach.
        Mędrcy z wioski Pao powiadają, że czasoprzestrzeń ma w zwyczaju zakrzywiać się na nowe sposoby, jeśli jadła dzień wcześniej coś wyjątkowo ostrego. Lub gdy wykrywa, że z każdą upływającą chwilą pewna elfka nalicza zabójcze odsetki na czterdziestu trzech pożyczonych ruenach człowieka i tak już poszkodowanego.
        Pao niestety ominęła ten jakże ważny wykład, ponieważ poszła na ćwiczenia z Przywitań ludzkych i odmian ich wieczornych, jakie więc było jej zdziwienie, gdy naraz znaleźli się z powrotem pod sklepem.
         - Hmm - pomyślała na głos. - Zawsze myślałam, że do Złodziejskiej jest dalej. No cóż, zawsze możemy poczekać pod sklepem, odsetki same się nabiją.
        Czasoprzestrzeń zatrzaskała gdzieś między trzecim a czwartym wymiarem i naraz Harmosz, Faro i Pao wylądowali za drzwiami sklepu. Niektórym zwyczajnie nie można pozwolić na oszukiwanie, aby uchronić się przed paradoksem większym niż wszechobecni podróżnicy w czasie niestrudzenie zabijający swoich dziadków.
        Gongpao westchnęła, zdeterminowana jednak odebrać należyte odsetki. Podeszła do kasy i zaczęła powoli wybierać rueny z kasy. Szczęściem - lub nie - przez parę chwil ich nieobecności nikt jeszcze sklepu nie obrabował, co jak na Trytonię stanowiło samo w sobie osiągnięcie.
        Podobnie jak beznadziejne próby wybrania przez elfkę choć jednego ruena więcej, niż jej się to należało podług stóp procentowych naliczanych przez lokalnych lichwiarzy. Jej naiwna, dobra natura walczyła z nowo nabytym trytońskim myśleniem, wygrywając bez żadnych problemów - gdy tylko palce sięgały po czterdziestą czwartą monetę, ta wyślizgiwała się, z cichym brzdękiem wpadając z powrotem do kasy.
        Po czwartej próbie elfka zrezygnowała. Jak to mówili na wykładach, których nie ominęła na rzecz Przywitań ludzkych i odmian ich wieczornych, tylko głupi oczekuje innych rezultatów, używając tych samych narzędzi. Mądry idzie do lokalnego majstera po nowy młotek.
        - Renart, podejdziesz na chwilę? - zapytała niewinnym głosem. - Mam dla ciebie jedno, drobne zadanko. Potem zamykamy i idziemy do karczmy na popijawę.
Awatar użytkownika
Harmoniusz
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Włóczęga , Artysta , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Harmoniusz »

        Podążał za dziarsko kroczącą elfką, truchtając co kilka kroków, by nadążyć, i wyglądając przy tym jak jej osobisty zakłopotany parobek. Gdzieś kiedyś od kogoś słyszał, że jej rasa słynęła ze stoickiego spokoju, którym obdarowywała z chęcią niecierpliwych, wiecznie wściekłych ludzi... Ci ludzie właśnie w tej chwili rozstępowali się na boki, niby przed kolczastym taranem, który mógłby zmieść ich z portowych desek do portowej zatoki szybciej, niżby sobie tego życzyli. Harmoniusz również uważał, by nie znaleźć się zbyt blisko koleżanki, tak na wszelki wypadek zachowywał zdrowy i bezpieczny dystans, nie chcąc podbiec pod jej rękę. Lub nogę.
        Słyszał oburzenie płynące z jej ust, ale nie był pewien, czy to ona wyburkiwała jakieś słowa, czy to mewy skrzeczały, paskudząc na ładunek znajdujący się na którymś ze statków. Jeśli to drugie, to ładunek musiał zawierać w sobie wiele pustych beczek... Po co przewozić puste beczki?
        Tak go ta myśl pochłonęła, że nie dążył zauważyć, kiedy zjawili się z powrotem pod otwartymi drzwiami sklepu. Złapał oddech i uniósł wzrok na wytarty i zdezelowany szyld. Wyglądał cudacznie w tych wiszących na nim ubraniach. Gdyby grawitacja rzeczywiście była prawdziwa, chłopak chodziłby na wpół goły, w najlepszym razie. Te łachy nie miały prawa tak uparcie trzymać się na takim chudziaku i jeszcze mu w chodzeniu nie przeszkadzać.
        Dotarły do niego zdziwione słowa elfki. Nie odrywając oczu od szyldu, odparł, wkładając ręce do kieszeni:
        — Albo pójść do „Tysiąca” znacznie prędzej. Z tobą jako przewodnikiem nie będzie z tym problemu.
        Nie miał zielonego pojęcia, jak nogi zdołały go ponieść do wnętrza sklepu bez wiedzy i wyraźnego rozkazu mózgu. Niemniej, gdy Pao podeszła do kasy, on wykorzystał okazję, by zwinąć gwizdek, który mu wcześniej pokazała. Faro popatrzył na niego, przechylając głowę na bok i uderzając z zadowoleniem ogonem o zakurzoną podłogę. Harmosz cieszył się, że jego psi towarzysz aprobował niecne uczynki, nawet jeśli o tym nie wiedział. Tym lepiej. Chłopak pogłaskał psa po czole, a po chwili skończył na mizianiu jego wyeksponowanego brzuszka, mając na swoim policzku jego łapę. To był wyraz miłości.
        — Ktu jist tukym dubrym psum, cu? — wybełkotał pieszczotliwie, acz mało wyraźnie. Psia łapa na policzku oznaczała szczęście jej właściciela, dlatego Harmosz nie zamierzał jej zdejmować, mimo że orała mu pazurami skórę.
        Podniósł wzrok znad Faro, gdy usłyszał swoje imię. Nie widział elfki zza regału, lecz jej niewinny głosik zachęcił go do zaprzestania pieszczot i wstania na równe nogi.
        — Robi się — odpowiedział żywo i skierował się ku dziewczynie.
        Oczy zaświeciły mu się zachłannie, gdy ujrzał tak wiele różnych monet. Popatrzył na Pao z lekka ironicznie, po czym puścił jej oczko i kląsknął zalotnie. Zakasał rękawy.
        — Ten twój kierownik niezły szmal będzie ci wisiał chyba, nie? — zagaił, uśmiechając się złośliwie.
        Z kasy wybrał tyle monet, ile zażyczyła sobie jego koleżanka. I kilka dodatkowo, już bez jej wiedzy. Bo czegóż można się było spodziewać po złodzieju?
        Mimo to, gdy odchodzili już od kasy, poczuł ukłucie czegoś, co nigdy wcześniej go nie kłuło.
        Sumienie?
        Złodziejska uczciwość?
        Przecież nie okrada się przyjaciół.
        Czy Pao była jego przyjaciółką?
        Nie, ale to i tak był cios poniżej pasa.
        Cofnął się dyskretnie, gdy Pao, zajęta czochraniem brzuszka Faro, nie patrzyła na niego i jego dłonie. Włożył nadprogramowe monety z powrotem do kasy, łkając w duchu z rozpaczy, że nie może się nimi zaopiekować. Wrócił do elfki z nieco nietęgą miną, acz po chwili uśmiechnął się, nachylił nad koleżanką i szepnął konspiracyjnie:
        — Cieszę się, że pomogłem. Idziemy?

        Trytoński port nie rozpieszczał artystów. Odgłosy statków, wszechobecne rozmowy, krzyki, drące się mewy, walczące koty, rzygający marynarze — typowo naturalistyczne dźwięki Trytonii. Wielu wykonawców rezygnowało z marnego zarobku w tej części miasta i przenosiło się do centrum, gdzie mieli większe szanse na powodzenie, gdyż tu zwyczajnie ich sztukę zakłócało zbyt dużo bodźców.
        Lecz pewien niziołek uparcie twierdził, że właśnie w porcie idzie zarobić najwięcej. Wystarczy udać się do gospody, gdzie pijana klientela życzy sobie przygrywki do gry w karty czy innej bijatyki. Na tym głównie zarabiał Różypąk.

Traktują mnie
Jak kryminalistę
Kiedy ja jedynie
Czystą wódkę piję


        Zielony kapelusik z gęsim piórem pełen był brązowych i srebrnych monet, a za nim z uśmiechem przechadzał się wzdłuż drewnianej ściany gospody niski człowieczek o ciemnorudych, źle ostrzyżonych włosach. Było o wiele za wcześnie na śpiewanie w karczmie, zatem postanowił, że będzie umilał czas przechodniom swoim słowiczym głosem. Na napitek do kolacji już miał, teraz trzeba było zarobić na samą kolację.
        Ballady były przeznaczone na wieczory przy kominku, ale miał taką dobrą passę, że postanowił uraczyć ewentualnych słuchaczy nieco innym, delikatniejszym brzmieniem.
        Nastroił lutnię.

Gdybym miał cię kiedyś stracić
Nie umiałbym z tym żyć
Wszystko, co udało mi się znaleźć
Znalazłem dzięki tobie

Spróbuj, a czasem ci się uda
Wydobyć ze mnie tego człowieka
Moje brakujące części
Niepotrzebne są mi już

Ponieważ wierzę
I wierzę, bo widzę
Nasze przyszłe dni
Nasze wspólne dni


        Dwie kobiety, które zatrzymały się, by posłuchać ballady, łkały w haftowane chusteczki. Różypąk ukłonił się w pas i wtem usłyszał klaskanie jednej pary rąk. Uniósł wzrok, by ujrzeć stojącego w łachmanach młodzieńca z błyskiem w oczach i podziwem wymalowanym na twarzy w towarzystwie jasnowłosej elfki.
Awatar użytkownika
Gongpao
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Górski Elf
Profesje: Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Gongpao »

        Są takie chwile, gdy człowiek - lub przedstawiciel innego gatunku człekokształtnego, nie wypada bowiem nikogo wykluczać z dyskursu - spogląda na drugą osobę, z którą zmierza w stronę karczmy i pojmuje rzecz straszną, rzecz leżącą u podstaw wszystkich wieloletnich przyjaźni i udanych kontraktów biznesowych. Oto bowiem dwa indywidua, splecione dziełem przypadku, zdają sobie nagle sprawę, że w zasadzie się nie znają, a poznać się muszą. Oto bowiem nastaje Czas Pogawędki, Czas przez elfy zwanego Smoltoku, Czas Neutralnych Pytań i Przesadnych Uprzejmości.
        - Jak znalazłeś się w Trytonii, Renart? Przez rodzinę? Pracę? Miłość życia? Masz jakieś zainteresowania? Lubisz uczyć się o obyczajach ludzkich? Nie, zignoruj to ostatnie, to pytanie nie działa poza moją wioską. Może mamy wspólnych znajomych? - zaczęła wypluwać z siebie pytania Pao, ostrożnie oscylując jak najdalej od linii Poważnych Tematów.
        - Wiesz, u nas w wiosce - bo nie pochodzę stąd, tylko z gór, z daleka - to ostatnie było dość proste. Sprawdzenie, czy mamy wspólnych znajomych, to jest... - kontynuowała ostatnią myśl, nie bacząc na towarzysza. - Nosiliśmy wszędzie ze sobą zwoje pergaminu, więc gdy tylko poznało się kogoś nowego, prosiło się go o zapisanie na swoim pergaminie. Podstawowe informacje, imię, wykształcenie, niektórzy nawet malowali swoje portrety. Pracę też można było podać, ale to akurat średnio działało, bo cały czas trafiałam na szlachciców. A przynajmniej tak mi się wydaje, bo co drugi zapis na moim pergaminie głosił, że "Szlachta nie pracuje", choć teraz, gdy o tym pomyślę, to nie ma sensu, bo w naszej wiosce nie było żadnej arystokracji. - Zmarszczyła czoło Pao. - W każdym razie był to bardzo użyteczny system, bo gdy już skończyły się tematy do rozmowy, wyciągało się pergamin przy nowym znajomym i porównywało wpisy. A potem obgadywało wspólnie znane osoby. - Uśmiechnęła się elfka. - Świetne to było, do tej pory żałuję, że nigdzie indziej na kontynencie nie stosuje się tej praktyki.
        Dalszy monolog przerwał jej cichy dźwięk muzyki, wyjątkowo ładny i melodyjny - i to nawet nie tylko jak na Trytonię:

...Nie umiałbym z tym żyć
Wszystko, co udało mi się znaleźć...


        - Kultura! Jak ja dawno nie słyszałam dobrej jakości kultury w tym mieście! Renart, chodź. - Chwyciła towarzysza za rękę, ciągnąc go w kierunku dźwięku. - Opowiesz mi historię swojego życia po drodze.
        Źródło muzyki okazało się być o około metra niższe, niż się tego spodziewała, i zdecydowanie gorzej ostrzyżone. Gdy jednak wybrzmiały ostatnie nuty ballady, a śpiewak skłonił się wpół, elfka poczuła coś, co skrywało się w niej od dawna - tęsknotę za własnym domem, gdzie kultura i nauka były wartościami ważniejszymi niż pieniądz. I, jak to dobra sztuka ma w zwyczaju, pojawiła się w jej głowie refleksja, choć chwilowa, że być może i ona zatraciła coś istotnego w imię pogoni za lepszym poznaniem gatunku ludzkiego.
        - To było piękne - przyznała, podchodząc do niziołka. - Często się tu pan pojawia?
        - Często, nieczęsto, jak tylko kapelusik zacznie się robić zbyt lekki. - Wyszczerzył się artysta. - Ale, gdzież moje maniery! Różypąk, miło mi państwa poznać.
        - Gongpao - przedstawiła się elfka, a wskazując na towarzysza, dodała: - Renart. Pańska ballada była piękna, aż serce się kraja, że nie możemy posłuchać pana dłużej.
        - A wie pani, temu akurat da się zaradzić. - Oczy niziołka rozbłysnęły wizją niedalekiego zysku. - Służę również usługami bardziej personalizowanymi. Za odpowiednią opłatą, naturalnie.
        Gongpao poczuła wagę złotych monet w kieszeni.
        - O jak wysokiej opłacie mówimy? - zapytała ostrożnie.
        - Nic wielkiego. - Machnął ręką zadowolony niziołek, widząc już, że złapał kolejną ofiarę na wieczór. - Tu kolacja w karczmie, tam kufel piwa, być może obrona mojej uniżonej osoby przed zabijakami, czysto teoretycznie, oczywiście. Za tak wysokiej jakości sztukę, do jakiej świadczenia mój kunszt uprawnia, to w istocie najlepsza oferta, jakiej pani uświadczy.
        - Świetnie! - wykrzyknęła Gongpao, nie dając Renartowi choćby dojść do słowa. - Tak się akurat składa, że zmierzamy w stronę karczmy, niech pan do nas dołączy.

        "Tysiąc" była przybytkiem niezwykłym w swej zwykłości. Pokolenia karczmarzy przez wieki rozwoju dopracowały sztukę budowania nastroju do takiej perfekcji, iż badacze z całego kontynentu zaczęli szturmować w bramy gospody, by wyliczyć współczynnik karczmarstwa, a wycieczki - by na własne oczy doświadczyć tego cudu pijaństwa. Nic nie było tu przypadkowe, każda świeca umieszczona w takiej odległości od poprzedniej, by lokal wydawał się naraz zarówno rozświetlony i przytulny, grupę karciarzy otaczała specjalnie do tego zatrudniona grupa co najmniej trzech gapiów, piwo serwowane wyłącznie z dwucentymetrową pianą na górze, a wszyscy goście - dokładnie przećwiczeni by zamilknąć i odwrócić wzrok w stronę drzwi, gdy na scenie pojawiali się główni bohaterowie.
        I, jak w każdej szanującej się karczmie, w jedynym ciemnym rogu sali siedziały przy stole dwie zakapturzone osoby, prowadząc ożywiony dyskurs.
        - Moje usługi są dosyć drogie - oświadczyła jedna z nich wyraźnie kobiecym głosem.
        - Zdaję sobie z tego spławę - przyznał niechętnie jej rozmówca, odziany w pstrokaty kontusz i wyraźnie przyszyty w ostatniej chwili niedopasowany kaptur. - Niestety, nie jest to płoblem, któła moja Gildia może łozwiązać sama. Widzi pani, spława toczy się o pewnego niezrzeszonego niziołka, któły swoją sztuką kładnie nam łynek. Klienci narzekają, że łozpuszczeni jego balladami i przyśpiewkami oczekują co najmniej tego samego, że nasza sztuka nie dołasta nam do pięt!
        Pierwsza zakapturzona postać westchnęła ze zrozumieniem, sięgając do torby. Nie uciekała się do tak ciężkiego kalibru przy większości spraw; gdyby mowa była o jakimkolwiek innym kliencie, nawet nie proponowałaby tego rozwiązania. Niedawno jednakże sama odwiedziła jedną z oper Trytonii, zdawała sobie zatem sprawę ze skali problemu.
        - Nie chwalę się tym często, ale rozumiem, że sytuacja nie pozwala mi na żadne inne podejście - powiedziała, kładąc na stole arkusz pergaminu. - Niech pan zobaczy i da mi znać, co myśli.
        - To jakaś nowa błoń? - zapytał przedstawiciel Gildii Artystów i Sprzedawców Ryb, ostrożnie biorąc zwój do ręki.
        - Coś gorszego, coś, co pogrąży tego niziołka raz a dobrze. - Uśmiechnęła się spod kaptura kobieta.
        - Co może być gołszego od pani zwyczajnych sposobów? - zastanawiał się na głos jej rozmówca, wczytując się w pokryty nierównymi literami tekst. - Och. Scenałiusz. No tak.
        Zabójczyni pokiwała ochoczo głową.
        - "Milczenie baranów", mojego własnego autorstwa! Muszę panu przyznać, ostatnie sztuki, które wystawialiście, były doprawdy beznadziejne, nic dziwnego, że ludzie wolą tego niziołka! Zaczynacie od drugiego tomu, duchy, nie duchy, gdy tylko zaczyna być ciekawie, zmieniacie temat. Jedynym ratunkiem ten druid, powinniście dać mu podwyżkę. Czy wy chociaż czytacie, co wystawiacie?
        - Szczerze mówiąc, nie - odparł wyraźnie zirytowany mężczyzna. - Mamy ważniejsze spławy na głowie niż czytanie scenałiuszy.
        - Drogi kawior sam się nie zje - mruknęła zabójczyni.
        - Chcemy, żeby rzeczony niziołek został zlikwidowany - powiedział przedstawiciel Gildii Artystów i Sprzedawców Ryb, oddając kobiecie pergamin. - Jeśli przyzwyczaimy ludzi do wysokiej jakości sztuki, podniosą nam się koszty. A do tego nie możemy dopuścić.
        - Jeśli taka pańska wola - westchnęła zabójczyni, chowając scenariusz do torby. Następnym razem przyjdzie jej czas. - Ale gdzie ja znajdę tego niziołka? To miasto jest przecież ogromne.
        Wtedy otworzyły się z hukiem drzwi karczmy, a wszyscy bywalcy zamilkli, odwracając wzrok w kierunku nowo przybyłych.
        - Trzy piwa i pusty stolik, proszę! - krzyknął donośnie niziołek, ciągnąc za sobą elfkę i człowieka w przydużych ubraniach.
        Bo niektóre zasady dramaturgii zwyczajnie muszą zostać zachowane.
Awatar użytkownika
Harmoniusz
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Włóczęga , Artysta , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Harmoniusz »

        Faro dumnie i z uporem nadal taszczył ze sobą ten wielki kij, więc nie musieli się martwić, że na kogoś wpadną. Kiedy zatrzymali się, by posłuchać niziołka Różypąka, kij wylądował na stopach przypadkowych słuchaczy i, o dziwo, nie byli to Harmosz z Pao. Ogólnie, od momentu, w którym elfka postanowiła poprowadzić ich w stronę muzyki, ciągnęła ze sobą rękaw koszuli, a dopiero jakąś stopę później Harmoniusza. Koszula była na tyle duża, że chłopak bez trudu mógłby się w niej zgubić, a wraz z nim Pao i dodatkowo Faro. Teraz, zamiast przysłuchiwać się rozmowie, walczył z odzieniem, by wróciło na swoje miejsce, więc niziołek poznał szarpiącego się z garderobą młodzianka.
        Kiedy już zdołał wyswobodzić się z bawełnianych okowów, spojrzał na koleżankę, a następnie na kolejnego rudego towarzysza ich przygód. Nie sądził, że w ciągu jednego dnia spotka aż tylu rudzielców, a to była Trytonia. Ciekawe, co by było, gdyby żył w cywilizowanym mieście... Jego niepohamowana wyobraźnia już zdołała wyśnić sobie szwadron niskich, rudowłosych człowieczków. Cóż za materiał na opowieść! Ich bronią byłaby perswazja, bo mieliby za małe dłonie, by utrzymać w nich faktyczną broń. Mieliby zielone mundury z taką koniczyną przypiętą na piersi. I czarno-białe buty, i pumpy w kolorze munduru! Jego wyobraźnie nie wyrabiała na zakrętach, rad więc był, że elfka wykrzyknęła jakieś słowa, wielce zadowolona i uśmiechnięta. Harmosz zamrugał kilkakrotnie, próbując dociec, co się w tym momencie wydarzyło, ale nie dostał tej szansy, gdyż zaraz całą trójką wpadli do karczmy, robiąc przy tym od groma hałasu. Chłopak zakrył uszy rękawami, gdy niziołek wydarł się w stronę oberżysty. Zajęczał niezadowolony, potrząsnął głową i rozejrzał się po przybytku. Minął chyba rok od jego ostatniej wizyty w "Tysiącu", a nic nie zdołało się przez tyle czasu zmienić. Nawet klientela pozostała ta sama - mógłby przysiąc, że ten sam ponury elf grał w karty dokładnie z tym samym ponurym gnomem i tak samo próbował jeden drugiego zabić samym spojrzeniem. Karczmarz, oczywiście, się nie zmienił, co w sumie niezbyt widziało się Harmoszowi, gdyż w trakcie ostatnich odwiedzin, powiedzmy, że mógł troszkę nabroić. Wina, oczywiście, leżała po stronie człowieka, któremu na głowie rozbito butelkę, a tym, który tę butelkę trzymał, oczywiście, nie był Harmoniusz. Wrobiono go. Oczywiście.
        Schował się więc za kołnierzem koszuli, twarz zasłonił blond włosami, po czym w tej dzwoniącej w uszach ciszy grzecznie podążył za Pao, która z kolei podążała za niziołkiem ku jedynemu wolnemu stolikowi w przybytku. Stolik się chwiał, a w jego blacie wydrapane zostały słowa w wielu językach Alarani, ale chłopak mógł się domyślać, że większość z nich dotyczyła mniej lub bardziej poważnych pogróżek względem mniej lub bardziej znanych osobistości. Uśmiechnął się pod nosem, przeczytawszy fikuśnie wyryte słowa w Mowie Powszechnej:
        Kaczka to stara kurwa
        Nie miał pojęcia, kim była Kaczka, ale najwyraźniej podpadła niejednemu, bo udało mu się odnaleźć jeszcze kilka podobnych inwektyw. Większość z nich zawierała błąd w słowie "kurwa".
        Usiedli więc sobie we troje, Harmosz wciąż schowany za kołnierzem i tyłem do szynkwasu, po jego prawej była Pao, a po jego lewej Różypąk. Niziołek uśmiechał się radośnie, przeliczając monety w zielonym kapelusiku z gęsim piórem. Harmosz lubił brzęk monet, aż go ręce świerzbiły, ale opanował dziką i niezdrową chęć zachachmęcenia pieniążków. Sam nie miał ich przy sobie w żadnej ilości, jego kieszenie świeciły pustkami, więc musiał zdać się na dobroduszność ślicznej elfki, do której robił właśnie maślane oczy. Oparł podbródek na dłoni i wpatrzył się w jej twarz. Taką ładną miała twarz...
        - Podać coś? - Usłyszał nad sobą głęboki baryton brzmiący niczym dudnienie ziemi w czasie trzęsienia. Natychmiast zrzucił przypadkiem kilka monet ze stołu, by móc pod nim zanurkować i ukryć się przed oberżystą, który pojawił się nagle i znikąd.
        - Owszem, dobry człowieku - odezwał się wysokim głosem niziołek, kładąc na blacie te pieniążki, które zdołał uratować przed Harmoniuszem. - Trzy ciemne, duże.
        - Innych nie ma - burknął mężczyzna i zebrał jednym ruchem odliczone monety.
        Różypąk nie zniechęcił się niechęcią gospodarza, uśmiechnął się za to do Pao i chłopaka, który właśnie wychynął spod stołu.
        - Za następną kolejkę będę przygrywał wam, gołąbeczki, do kolacji - oznajmił wesoło i na znak dobicia targu oparł swoją lśniącą lutnię o nogę krzesła.
        Harmoniusz zamrugał kilkakrotnie i rozejrzał po izbie, by dojść do wniosku, że zgubili jednego towarzysza. Oczy rozszerzyły mu się momentalnie z przerażenia, wstał, przewracając krzesło, i wykrzyknął:
        - Mój pies!
        Pognał prędko co sił na zewnątrz, potykając się o własne nogi i śpiących na podłodze klientów, by wypaść z karczmy tak jak do niej wpadł i aby ujrzeć leżącego przed drzwiami frontowymi nakrapianego pieska, szczęśliwie merdającego ogonkiem i cierpliwie czekającego na swojego człowieka. Chłopak oparł się plecami o belkę podtrzymującą ganek, chwycił się za serce.
        - Całe szczęście - odetchnął z ulgą - cały jesteś. Chodź, Faro, wracamy do środka.
        Psiak natychmiast poderwał się na nogi i podskoczył, by wylądować w ramionach Harmosza. Taki piesek to dla niego jak piórko, ważył tyle co nic. Dzwoniąca cisza trwała, gdy chłopak przechadzał się między bywalcami z psem na rękach. Ostrożnie, by nikogo nie zdenerwować swoją obecnością, acz pewnie, by nie dać po sobie znać, że przy pierwszej okazji zwiałby, aż by się za nim zakurzyło. Może tym sposobem zdołałby przynajmniej zdezorientować potencjalnych bandziorów.
        Psa postawił na podłodze, a sam usiadł na swoim miejscu zadowolony, że wszyscy są już w komplecie.
        - Ładna bestyjka - rzekł z podziwem Różypąk, wskazując głową na leżącego Faro. Ta bestyjka poczęła wesoło bić ogonem o podłogę. - Rozszarpuje gardła?
        - Mhm, zwłaszcza małym człowieczkom - zażartował sobie Harmosz z wrednym uśmieszkiem.
        - Ja ci dam małego człowieczka! - uniósł się niziołek, aż mu kapelusik zdmuchnęło ze stolika.
        Harmosz odchylił się machinalnie, by być jak najdalej od ewentualnej awantury. Ale niziołek zaraz się opamiętał.
        - Ach, dziwne poczucie humoru masz, chłopcze. Lubię cię. Co właściwie porabiacie w Trytoni, Mieście, Do Którego Nikt Nie Chce Przyjeżdżać, Ale Musi?
        - Mieszkam tu - odparł Harmosz bez entuzjazmu.
        - Przykro mi - odpowiedział Różypąk ze szczerym smutkiem.
        Chłopak uśmiechnął się nieco ironicznie. Był naprawdę ciekaw, jak Pao poradzi sobie z odpowiedzią.

        Zerwikaptur łypnął kątem kaprawego oczka w stronę nowo przybyłych, wyraźnie przeżuwając jakieś brzydkie słowo. Wiercipiętka podążyła za wzrokiem jego jedynego oka, wyprostowała się i zacisnęła pięść, miąc przy okazji jedną ze scen Milczenia baranów. Przez takich cwaniaczków jak ten przeklęty niziołek, jej szanse na zostanie znaną scenarzystką były równe szansom odkrycia przyczyny sparszywienia tego miasta. Ze względu na niespełnione marzenie zmuszona została podjąć kroki ku innej karierze, lepiej płatnej, ale dającej mniej satysfakcji. Sama kultura sztuki w Trytoni również była do gruntownej przebudowy. Niemniej, ten mały był teraz jej priorytetem.
        Przyjrzała się dokładniej jego towarzyszom. Jakaś elfka i gość w za dużych ubraniach... Nie będą sprawiali wielkich kłopotów. Uniosła brwi. O, ten wysoki wstał. Zasłonił twarz kołnierzem, podszedł do szynku, postawił na nim swój kufel. Wytężyła słuch.
        - Mój niski towarzysz powiedział "trzy ciemne", a dostaliśmy jedno jasne - powiedział chłopak, opierając się łokciem o blat.
        Po chwili wracał już z naręczem ciemnych piw, ale los chciał utrzeć mu nosa, więc rękaw jego za dużej koszuli zahaczył o wystający gwóźdź w słupie, a siła bezwładności zrobiła resztę. Dwanaście kwaterek piwa wylało się na stół zakapturzonych postaci, wprawiając je tym samym w nagłe odskoki i groźne miny.
        - Cholera - syknął chłopak, stojąc nad tajemniczymi postaciami jak słup soli, trzymając w rękach trzy puste kufle.
        - Ty imbecylu! - wrzasnął Zerwikaptur, strząsając z siebie pianę. - Czy ty wiesz, ile mnie ten kontusz kosztował?!
        - Nie? - zgadywał głupio chudzielec.
        - Jak ja ci załaz... - Nie dokończył, bo chłopaka już nie było. Jeszcze kufle zdążył odłożyć na blat!
        Wiercipiętka podążyła podejrzliwym wzrokiem za chłopakiem. Jej skórzana kurtka ociekała alkoholem, czuła jego zapach. Zaciągnęła się nim i odetchnęła głęboko, by uspokoić mordercze zamiary. Jeszcze nie teraz. Niech się urżną.
Awatar użytkownika
Gongpao
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Górski Elf
Profesje: Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Gongpao »

        Pao już jakiś czas temu dostrzegła, że Renart patrzy się w bliżej nieokreślonym kierunku jej twarzy przy każdej możliwej okazji. Speszona odwróciła wzrok, mając nadzieję, że to nie te wodorosty z wczoraj między jej zębami przykuwają jego uwagę.
        "Masz ci los!", pomyślała, nawet w myślach nie odważając się puścić wiązanki. Pao była jednym z tych smutnych przypadków istot rozumnych, które nawet wbijając gwóźdź w swojego kciuka szybciej przeprosi młotek niż powie coś nieprzystającego damie.
        Elfka ocknęła się z zadumy tuż w porę, by usłyszeć:
        - ...do kolacji.
        - Tak, tak - odpowiedziała nieobecnym głosem.
        Różypąk uśmiechnął się, biorąc w ręce lutnię. Nie dane mu było jednak zagrać nawet pierwszej nuty, gdy Renart zerwał się od stołu i wybiegł z sali.
        - Och, duszy mej artystycznej wieczne cierpienie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz! - westchnął Różypąk, z nieskrywanym zawiedzeniem odkładając lutnię pod stół. - Nawiasem mówiąc, droga pani, jeśli pani elfka wybaczy moją bezpośredniość - czy pani i drogi jegomość jesteście może parą?
        Pao spojrzała z niedowierzaniem na niziołka, a widząc, że ten nie żartuje, wybuchnęła śmiechem. Razem, po paru godzinach? W jej kulturze i po stuleciu znajomości trzymanie za ręce uchodziło za rozwiązłość!
        "Swoją drogą", wtrąciła się w jej bieg myśli druga półkula Pao. "Być może dlatego mamy takie problemy z demografią?".
        - Nie, co pan. Nie przystoi nam, tak po jednym dniu znajomości.
        Dalszą rozmowę przerwał im powrót samego Renarta.
        - Faro! - wykrzyknęła elfka, głaszcząc zwierzaka za uszami, ignorując awanturę pomiędzy dwoma współtowarzyszami.
        Z nieuwagi wyrwał ją Różypąk.
        - A ty, droga pani? Co taka młoda elfka, jak pani, robi w Trytonii?
        - Pracuję w sklepie dla uczciwych inaczej - odpowiedziała szybko, a uświadamiając sobie, że to określenie opisujące dobrą połowę miasta, dodała: - Sprzedaję gadżety dla złodziei.
        - Osobliwa profesja dla tak młodej damy - skomentował Różypąk.
        - Płaci pieniądze. - Wzruszyła ramionami Pao.
        - Zwłaszcza, że pani nie z tych stron - dodał Różypąk, wskazując na jej uszy.
        Pao obruszyła się, dotykając czubków swoich małżowin.
        - Że co, że nagle elf górski musi od razu grzecznie tworzyć poezję w kącie, ganiając półnago po drzewach? Co to za szufladkowanie gatunkowe?
        - Spokojnie, nie chciałem bynajmniej pani urazić. Toast na pojednanie? - zaproponował niziołek, unosząc swój kufel.

        Trzy piwa i jedną nalewkę później mit o silnej, elfickiej głowie trzeszczał w posadach, nerwowo obserwując, jak roześmiana Pao jest coraz bliżej podłogi, a coraz dalej trzeźwości.
        - Renart, co tak wolno, hyk? - zapytała, podsuwając na w pół pełen kufel bliżej chłopaka. - Patrz tylko, ja i towarzysz kultury zabieralibyśmy się już za kolejnego!
        Rzeczony towarzysz uśmiechnął się tylko szerzej, biorąc do ręki lutnię.
        - Można wypić po kubeczku, spokój w głowie, w porządeczku - zanucił, brzdąkając parę prostych nut.
        W kącie sali Wiercipiętka zawyła, ściskając mocniej stronę scenariusza.
        - W ogóle, Różypąk, muszę ci powiedzieć, życie górskiego elfa proste nie jest. Tyle nauki, papierów, wykładów o wschodzie słońca. I projektów grupowych. Och, gdybym dostawała monetę za każdy raz, gdy musiałam za wszystkich odwalać robotę, miałabym... - Tu elfka zamyśliła się, licząc na palcach przykłady. - No, coś bym miała.
        Niziołek skinął głową, nie mając pojęcia, o czym mówi elfka. Wiedział jednak doskonale, czego mu potrzeba, aby ją zrozumieć.
        - Karczmarz! - krzyknął, unosząc w powietrze dłoń. - Jeszcze jeden dla mnie!
        Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy zamiast karczmarza, w zasięgu jego wzroku pojawił się jeden z uniesionych palców, radośnie wyczyniający piruety w przestrzeni między jego ręką a stołem.
        Bywalce "Tysiąca" zamilkli jak jeden mąż, czujnie obserwując rozwój sytuacji. Choć nierzadkie, wirujące w powietrzu palce wciąż stanowiły tu miłą przerwę od pijackich rozmów.
        - Plusk! - oznajmił rzeczony palec, wpadając w kubku Renarta.
        - Motyla noga! - wykrzyknęła przerażona Pao, próbując agresywnie wytrzeźwieć.
        - O kurwa! - poprawił ją niziołek, wpatrując się tępym wzrokiem w swoją czteropalczastą teraz dłoń.
        - Wrr! - warknął Faro na zakapturzoną postać, zbliżającą się szybkim krokiem w kierunku ich stolika z wyraźnie nieprzyjaznymi zamiarami.
Awatar użytkownika
Harmoniusz
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Włóczęga , Artysta , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Harmoniusz »

        Niezwykła w swej zwykłości karczma poczęła nabierać barw wraz z mijającymi powolutku chwilami, podczas których trójka niepospolitych istot miło sobie plotkowała w wypełnionej po brzegi izbie. Ponury elf oskarżył ponurego gnoma o oszustwo, z czego poniewczasie wywiązała się pomiędzy nimi bijatyka, której wielu klientów z radością przyklaskiwało, otwierając zakłady na to, kto wygra, kto przegra, kto straci więcej zębów, kto komu wyrwie więcej włosów. Nie tylko tych z głowy. Okazało się, że większość stawiała na gnoma w kwestii wygranej, bo ponoć miał lepsze warunki fizyczne do bicia się na tak ograniczonej przestrzeni. Ci, którzy byli za elfem argumentowali swoją tezę jego większą wytrzymałością i bardziej sprzyjającym stanem trzeźwości. Lecz chyba o to właśnie chodziło, by podczas bitki być jak najbardziej wstawionym — zostało potwierdzone naukowo, że regularni pijacy, czy to z pasji, czy z zawodu, posiadają mniejszą gęstość kości, przez co trudniej jest im cokolwiek złamać. I są bardziej odporni na ból — ich próg, jak to powiedział kiedyś dawny znajomy Harmosza, wychodził poza skalę i wystrzeliwał w kosmos. Nie był pewien co do trafności tych słów, ale wkrótce sam miał się o tym przekonać.

        Wpatrywał się w swój kufel nieco tępym wzrokiem, starając się dostrzec swoje odbicie w dwucentymetrowej pianie. Trochę nie rozumiał, dlaczego mu to nie szło, lecz po chwili wszelkie myśli utopił w potężnym łyku ciemnego. Odetchnął wielce orzeźwiony; w izbie poczęło się robić ciepło w miarę przybywania kolejnych gości, a że z wolna zbliżało się późne popołudnie, to i klientela bardziej zrelaksowana się trafiła. Większość przychodziła po to, by odpocząć od pracy w dokach — Harmosz próbował nie zwracać uwagi na odór cuchnącego potu, którym co jakiś czas ktoś go raczył, przystawiając swoją nieumytą pachę prosto pod jego nos. Bo zrelaksowany gość równał się gościowi naprutemu jak szpak. Chłopak spojrzał na leżącego pod drewnianą kolumną obitego elfa, mamroczącego coś pod nosem. Ci, którzy na niego stawiali stracili kupę kasy, ale nie honor — pomogli pokonanemu, przenieśli go w bezpieczne miejsce, by nikt go nie zadeptał i załatwili mu dwa kufle najpodlejszego alkoholu w tym mieście. Elf wyglądał na ucieszonego.
        Popatrzył na uśmiechającą się słodko Pao, której rączki nie mogły przez chwilę schwycić stojącego przed nią naczynia.
        — Gdy ty tu tak sobie wesoło paplałaś z towarzyszem kulruty, ja zamówiłem nam trzech kolegów — odparł na zaczepny przytyk elfki i spojrzał na stół. — Dwóch nie żyje — dodał ze zgrozą.
        Śmierć kamratów nie przypadła mu do gustu, ale i nie zniechęciła do dalszego mordowania. Uśmiechnął się z wąsem z piany nad górną wargą, gdy Różypąk zabrzdąkał ładnie na swoim instrumencie. Lubił muzykę, a szczególnie taką niewyuzdaną, taką swojską. A następnie Pao zaczęła opowiadać o jakichś projektach grupowych. Ach, jakże jej zazdrościł, ona tyle wiedziała! Była taka mądra! No, i udało jej się wyjechać z wioski, nie to co jemu, że siedzi już dwudziestą wiosnę w tym samym miejscu...
        — Ty to masz fajnie, Pao — odezwał się, rękawem ocierając usta. Beknął donośnie. — Nauczyłaś się tyyylu rzeczy!
        Dalsze wychwalanie elfki przerwał mu niziołek, zamówiwszy sobie kolejne piwko. A następnie wszystko potoczyło się bardzo szybko. Harmoniusz, będąc w stanie upojenia, nie zwrócił uwagi na chlupoczący radośnie palec towarzysza w jego kuflu. Dlatego nie słyszał przekleństw towarzyszy — chrupiąca w jego zębach kość zagłuszyła jakiekolwiek inne dźwięki. Prześlizgnęła mu się przez głowę myśl, że w sumie piwo nie powinno chrupać, więc z ogromnym wysiłkiem umysłowym, który miał wypisany na twarzy, zastanawiał się nad pochodzeniem takiego elementu w swoim napoju. Dopiero po przełknięciu dotarł do jego uszu wrzask niziołka, notabene, skierowany... do niego.
        — ... żeś zeżarł! — Usłyszał jedynie końcówkę zdania.
        — Co? — zapytał głupio, nachylając się ku koledze.
        Faro szczekał, Pao trzeźwiała, niziołek zanosił się łzami, kurwiąc pod adresem Harmosza, jakiejś kobiety i ogólnie całego świata, krew się lała, ludzie patrzyli. A on, biedny żuczek, nadal nie potrafił połączyć wątków. Alkohol kompletnie zamglił jego zdolność logicznego myślenia, która fruwała sobie szczęśliwie gdzieś pod sufitem. Dostrzegł jednak zmierzającą ku nim zakapturzoną postać, więc chłopak zareagował już machinalnie — chwycił Pao za nadgarstek, niziołka za kołnierz i czym prędzej pociągnął ich za sobą ku wyjściu. Przepychał się bez problemów, bo wystarczyło delikatne odepchnięcie któregoś z delikwentów, a natychmiast na tyłkach lądowało trzech. Usłyszał za plecami cichy syk, więc w odruchu obronnym od razu się schylił, jednocześnie ciągnąc towarzyszy na podłogę. W belkę, obok której się położyli, wbił się z impetem mały nóż. Harmosz poderwał siebie i pozostałych na nogi, po czym rzucił się do drzwi, przez które cała trójka wypadła na brukowaną ulicę. Faro dołączył do nich zaraz potem.
        — Siad — powiedział machinalnie chłopak, wstając klęczek. Nie wiedzieć czemu, usiadł niziołek, nie pies.
        Harmosz zapatrzył się nieprzytomnym spojrzeniem w rybacką łódkę i stwierdził, że doskonałym planem ucieczki będzie wrzucić do niej elfkę i poetę. Był pijany, owszem, lecz nie aż tak, by nie trafić w tę łódź. No, w połowie. Pao nieco głucho wylądowała między siedzeniami, Różypąk zaś z głośnym pluskiem w wodzie. Sążeń od przewidywanego celu. Usłyszał jakiś wściekły krzyk i szybkie kroki, nie myśląc więc długo, podniósł psa i wraz z nim wskoczył na łódkę obok gramolącej się z podłogi elfki.
        — Dobra — rzekł, odkładając Faro na jedno z siedzeń. Wyłowił niziołka zza burty. — A umie ktoś tym pływać?
Awatar użytkownika
Gongpao
Błądzący na granicy światów
Posty: 20
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Górski Elf
Profesje: Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Gongpao »

        Gdy ktoś pytał później Pao, jak znalazła się w łódce, która po raz kolejny już wywróciła jej świat do góry nogami, ta zbywała rozmówcę machnięciem ręki, mrucząc pod nosem coś o nieznanych sprzężeniach losu i boskich planach.
        Prawdzie, jak to zazwyczaj w takich sytuacjach bywa, bliżej było raczej nieznanym stężeniom alkoholu we krwi i planach pojedynczej zabójczyni, depczącej im po piętach.
        - Ała - oświadczyła elfka, próbując podnieść się spomiędzy siedzeń. Szybko jednak trafiła znów na deski łajby - połączenie rozchybotanej łódki oraz kołyszącego się upojenia w głowie nie wróżyły zbyt dobrze jej próbom podniesienia się z kolan w najbliższym czasie.
        Kątem oka dostrzegła jeszcze Różypąka, kurczowo trzymającego się burty.
        - Pomóż - wystękał, wyciągając błagalnie rękę.
        Pao schwyciła jego dłoń, stęknęła, sapnęła, dmuchnęła - i z głośnym pluskiem wpuściła niziołka do morza.
        - Przepraszam! - krzyknęła, obserwując bąbelki powietrza, pojawiające się jeden po drugim na tafli wody. - Jesteś strasznie ciężki, nie wyciągnę cię!
        Bąbelki powietrza zabulgotały jakby wścieklej, Pao nie miała jednak czasu zastanawiać się nad ich implikacją, gdyż wnet przeleciał obok jej głowy sztylet, a tuż za nim kilkadziesiąt kilogramów wagi zwanej Renartem.
        - O, cześć. - Pomachała mu elfka, obserwując, jak podnosi się z desek łódki. - Ty też postanowiłeś udać się na zwiedzanie trytońskiego portu?
        - A umie ktoś tym pływać? - zapytał tylko chłopak, wyławiając niziołka zza burty.
        - Ja umiem! - Natychmiast zgłosiła się elfka. - Kończyłam kurs żeglarstwa pierwszego stopnia w mojej wiosce, żeby nie chodzić na Astrologię ciał niebieskich i fioletowych.
        - Hola, hola, a czy szanowna pani elfka nie pochodzi czasem z gór? Gdzie w tych górach pływała pani łódkami? - ostudził zapał Pao niziołek.
        - To był kurs teoretyczny - odpowiedziała chłodno elfka.
        - Świetnie, może w takim razie utoniemy też tylko teoretycznie! - wykrzyknął niziołek, balansując na krawędzi łódki.
        - Nie, to raczej umiejętności praktyczne - zripostowała elfka. - Zresztą, tak czy siak nie mamy w tej łajbie wioseł, więc nigdzie nią nie pokierujemy.
        Cała trójka zamarła, uświadamiając sobie nagle powagę swojej sytuacji. Rozejrzeli się po sobie, po małej łódce, która stanowczo nie zawierała w wyposażeniu wioseł, po bezbrzeżnym morzu za plecami i wybrzeżu trytońskiego portu, który oddalał się coraz bardziej na ich oczach.
        - Brzeg nie jest jeszcze tak daleko - zauważył z nadzieją w głosie niziołek.
        Wtem, jakby czasoprzestrzeń usłyszała jego słowa, w siedzenie łódki wbił się sztylet rzucony przez zabójczynię, szczerzącą się do nich z mola.
-         Po namyśle może jednak nie pora dziś na pływanie - stwierdził niziołek.
        I tak, czystym zbiegiem losu i nadmierną miłością Pao do kultury, cała trójka zaczęła żeglować ku bezkresowi, bez wioseł, prowiantu i jednego palca, choć z silnym postanowieniem, iż lepsze zło nieznane od znanej zabójczyni z molo. Może to i lepiej - gdyby wiedzieli, co bogowie umieścili w zupie zwanej Morzem Cienia, nie powstałby przecież pierwszy wątek w tym regionie Granicy.
Zablokowany

Wróć do „Trytonia”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości