Czy to dżinn?
: Śro Sty 23, 2019 12:48 pm
3 miesiące i 4 zamtuzy wcześniej
I znów Trytonia... Najwidoczniej trudno się całkowicie odciąć od tego rozkosznego miasta pełnego kultury, wzajemnej tolerancji i wszechobecnej serdeczności ze strony sąsiadów. Śmierdzi szczochami, a dwie przecznice dalej w jednej z uliczek jest świeżo rozkładający się trup? Kto by pomyślał. A może by się pokusić, że Trytonia jest jak choroba weneryczna? To, to na pewno, ale jak to z chorobami wenerycznymi bywa - lepiej nie wchodzić w szczegóły.
Oj, dużo się działo ostatnimi czasy. Z siedziby tamtego maga, który ją stworzył, błąkała się po okolicy i rozpaczała nad brakiem możliwości przebrania się w jakieś czyste i ładnie wyglądające ubrania. Życie w dziczy nie było ani trochę przyjemnością, przez krzaki jej futro na ogonie się kołtuniło, nie miała go jak rozczesać, co chwila jakiś niedźwiedź albo wataha wilków ją goniła - i dlaczego? Bo chciała się przespać! Ale najgorsza była chyba katorga kąpieli w zimnych strumieniach, bez zmiękczających i pielęgnujących jej skórę olejków, jak również samo jedzenie.
- Głupie pchlarze, głupia dzicz! Spalić to wszystko! Ja chcę już do miasta! - żaliła się niejednokrotnie w przestrzeń.
Któregoś dnia jej życzenie się spełniło - przynajmniej częściowo - i wkroczyła na jeden ze szlaków handlowych. Jej szczęściu nie było końca, gdy napotkany stary kupiec, wcale przez nią nie zmanipulowany ani nie zaczarowany, postanowił zaoferować jej pomoc w postaci transportu do najbliższego miasta oraz skromnego prowiantu przez drogę. W końcu Yve zaczęła odżywać na nowo. Co prawda z niewiadomego dla siebie powodu wciąż paskudnie się czuła, choć nie mogła sprecyzować dlaczego, lecz obecnie liczyła się jedynie wizja powrotu do cywilizacji. A dokładniej do Ekradonu.
To w nim lisica wróciła do pełni sił, od razu zatrudniając się w tamtejszym zamtuzie. Z początku była wściekła, bo przez podarte ubrania, niemal rozsypujące się od samego patrzenia, dłuższy czas bez porządnej kąpieli i potargane włosy, w których jeszcze gdzieniegdzie znajdowały się kawałki gałązek i młode listki, burdel-mama niezbyt była zainteresowana jej "pomocą", a inne kurtyzany wyśmiewały i wyszydzały lisią przybłędę z lasu. Yve musiała jednak przełknąć dumę i zachować spokój, nie mogła im się rzucić do gardła, bo po pierwsze: nikt by już jej nigdy nie zatrudnił w zamtuzie, jeśli rozeszłaby się po Łusce wieść, że zmiennokształtna jest zabójczynią, po drugie: zostałby za nią wysłany list gończy i również nie mogłaby sobie dorobić w cechu. Chociaż... Gdyby tak ich wszystkich zabiła i przejęła zarządzanie nad tym burdelem? Za dużo problemów i przeszkadzających ludzi. Niepotrzebne jej to było.
Po zarobieniu nieco grosza, skompletowaniu kilku sztuk garderoby i skomponowaniu nowego, dużo nowocześniejszego Zestawu Małego Truciciela, wyruszyła z Ekradonu za swoim celem. A konkretniej ze swoim celem, gdyż miała zabić gońca i przejąć jego przesyłkę oraz dokumenty skierowane do władz Nowej Aerii. Ale po co to robić na szlaku między miastami, gdzieś w lesie i znów przechodzić przez to dzikie piekło na własnych nogach, kiedy można się nieco zabawić, wyciągnąć "legalnie" kasę za umilanie czasu, a przede wszystkim mieć zapewniony transport? Naiwnego chłopaczka zabiła w stajni przy jednej spod nowoaerijskich karczem, pół stai od bram miasta. Tam oddała wykonane zadanie, odpoczęła nieco, znów zarabiała w przybytku uciech cielesnych, gdzie to ona bardziej wykorzystywała niż była wykorzystywana, zarabiała niemały pieniądz z dodatkiem ekstra od swoich otumanionych zaklęciem klientów i z kolejnym zleceniem ruszyła w świat.
Tym razem był to kilka lat od niej starszy arystokrata, niezwykle przystojny, który podczas jej ostatnich dni w Nowej Aerii dość często odwiedzał ją w zamtuzie. Nie trudnym więc było zaszczepienie mu w umyśle mikroskopijnego pomysłu, czyby nie poprosić Yve o rękę. Dzięki temu nie musiała się użerać z zakompleksionym, nadpobudliwym właścicielu domu publicznego z małą ilością intelektu i jeszcze mniejszym przyrodzeniem. Niemniej lisica pozwoliła sobie przed swoim wyjazdem zgarnąć od niego jeszcze wypłatę z góry za dwa najbliższe miesiące, coby zostawić po sobie miłe wspomnienia.
Podróż poślubna do rodziny arystokraty w Fargoth była cholernie długa i Yve jeszcze nigdy w życiu tak się nie wynudziła jak właśnie wtedy. Co prawda wygoda, ciepełko, spełnianie wszelkich zachcianek i jedzonko miała pod ręką, ale niemal dwutygodniowe towarzystwo niezbyt interesującego (jak się okazało) mężczyzny w pewnym momencie doprowadziło do tego, że dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy jednak spędzenie tego czasu w dziczy nie byłoby bardziej interesujące.
Będąc już na miejscu od razu się z nim rozstała, a jako prezent przeprosinowy podarowała mu bardzo egzotyczną herbatę dla niego i jego rodziny, więc gdy się jego krewni wraz z nim potruli, nikt nie mógł powiązać tego z pewną lisołaczką, która była co chwilę wynajmowana w fargothowym zamtuzie z przydomkiem najlepszej kurtyzany w tej części Alaranii. Yve brała z życia całymi garściami, kochała się, była wielbiona, zarabiała, manipulowała i wydawała pieniądze. Bawiła się mężczyznami jak szmacianymi lalkami i w całej jej karierze jako prostytutka może tak naprawdę dziesięciu dostąpiło tego zaszczytu, że naprawdę pozwoliła im się z sobą kochać. Inni zostali jedynie przez nią zmanipulowani albo przeżywali podesłany przez jej magię sen, który spełniał ich najskrytsze, najbardziej odrażające i perwersyjne fantazje, o których ona sama wolała raczej nie myśleć. Jeszcze innym po prostu mąciła z pamięcią, by całkiem wymazać z ich głów fakt, że się z nimi w ogóle nie zabawiała, a oni i tak jej zapłacili, niekiedy nawet podwójnie. Żyć, nie umierać. Przynajmniej do czasu aż ludzie tamtego czarodzieja, co ją stworzył, nie wywęszyli jej i nie zaczęli przeszukiwać Fargoth. Po prostu musiała uciekać.
W Arturonie zabawiła tak naprawdę najkrócej. Cały czas czuła na karku nieprzyjemny oddech pościgu, a najgorsze w tym, że z czasem zaczęła mieć coraz mniej sił i coraz częściej dręczyły ją nudności. Prawdziwą zagadką natomiast było to, czy stała się również bardziej rozdrażniona, opryskliwa i agresywna, czy po prostu zawsze taka była, a frustracja spowodowana tym, że była goniona jedynie to potęgowała. Na to nikt nie mógł odpowiedzieć, bo nikt tak naprawdę nie znał Yve, przyjaźnie traktowała jak chwilową rozrywkę, wyrzucając z głowy twarze i imiona osób, z którymi spędzała w danym mieście najwięcej czasu. Wyjątkiem był nierozgarnięty, dziecinny tryton Rubiniento, który przepadł jak kamień w wodę oraz jeden wilkołak w Valladonie, który najchętniej zabiłby i wypatroszył lisicę za to, że kiedyś zabrała jego małą córkę do burdelu. Fakt, może nie był to najmądrzejszy pomysł w życiu ogoniastej, ale małej się nic nie stało, a według kobiety było całkiem zabawnie.
W arturońskim domu uciech, opływającym w luksusy spędziła niecały tydzień, póki nie natknęła się na pewnego, wyjątkowo niesympatycznego diabła, dla którego lisica była najgorszym, na równi z innymi śmiertelnikami, ścierwem. Dumna zmiennokształtna nie mogła darować takiej zniewagi i nikomu wcześniej nie darowała, więc mało interesując się tym, że oto właśnie chce się narazić diabłu, postanowiła się zemścić. Nie, nie traciła na niego swoich cennych składników na trutki, nie tępiła swoich sztyletów na jego twardej niczym kamień skórze. Przejęła kontrolę nad jedną z jego konkubin, nowiuteńką zabaweczką o niezwykle słabej woli i gdy doszło do kłótni i zamieszania - inne pokusy postanowiły stanąć w obronie bitej małolaty - Yve capnęła z jego gabinetu pewną księgę, której cały czas od momentu zakupu dwa dni wcześniej, pilnował jak oka w głowie. Nie wiedziała, co to za księga, ale była przesycona magią, a jej zdobienia tworzyły przepiękne refleksy na ścianach przez odbijające się promienie słońca. Niestety, piekielny zbyt szybko uporał się z problemem i nakrył lisicę na kradzieży, wysyłając za nią pogoń. Tę zgubiła dopiero w lesie nieopodal Trytonii i tak oto właśnie się tu znowu znalazła.
- Gdzie ten twój zielonoskóry przydupas, co go szef zawsze pałką tłukł, bo zostawiał smugi na podłodze i śladów krwi nigdy nie domywał? - zapytała złośliwie jedna z kurtyzan, która objęła pieczę nad tą burdelo-karczmą, gdy tutejszy szef został zabity. To w tym przybytku wyruszyła z Rubinem w świat i wszystko się niemożliwie pokomplikowało.
- Chędoż się, Mia, nie twój interes, mój zresztą też nie - warknęła z gniewem, piorunując młodszą koleżankę karcącym spojrzeniem, co z tego, że jej przełożoną.
- Zanieś piwo tamtym dwóm dżentelmenom i możesz iść do siebie odpocząć, nie wyglądasz najlepiej - powiedziała kurtyzana, uśmiechając się triumfalnie, gdy Yve zamiast podjąć zaczepkę i nieco się rozluźnić, postanowiła swoją odpowiedzią kategorycznie zakończyć temat. Jak nie Yve. To dało też Mii do zrozumienia, że choć lisica dość często sama pogardzała trytonem, był on tak naprawdę dla niej kimś ważnym, niemal jak starszy (młodszy umysłowo) brat.
Zmiennokształtna zarzuciła kilka razy swoją kitą na boki od niechcenia, wzięła tackę z kuflami piwa i poszła wykonać polecenie. Po oddaniu połowy napiwku zza stanika Mii, poszła na piętro do swojego pokoju, gdzie położyła się na łóżku z okropnym bólem brzucha i wyjęła z szuflady tajemniczą książkę. Odkąd ją miała co noc się zastanawiała, co to w ogóle może być, lecz za każdym razem wahała się przed otworzeniem. Obecnie wodziła palcami po złotych zdobieniach, które w słabym świetle świec nie wyglądały już tak oszałamiająco.
I znów Trytonia... Najwidoczniej trudno się całkowicie odciąć od tego rozkosznego miasta pełnego kultury, wzajemnej tolerancji i wszechobecnej serdeczności ze strony sąsiadów. Śmierdzi szczochami, a dwie przecznice dalej w jednej z uliczek jest świeżo rozkładający się trup? Kto by pomyślał. A może by się pokusić, że Trytonia jest jak choroba weneryczna? To, to na pewno, ale jak to z chorobami wenerycznymi bywa - lepiej nie wchodzić w szczegóły.
Oj, dużo się działo ostatnimi czasy. Z siedziby tamtego maga, który ją stworzył, błąkała się po okolicy i rozpaczała nad brakiem możliwości przebrania się w jakieś czyste i ładnie wyglądające ubrania. Życie w dziczy nie było ani trochę przyjemnością, przez krzaki jej futro na ogonie się kołtuniło, nie miała go jak rozczesać, co chwila jakiś niedźwiedź albo wataha wilków ją goniła - i dlaczego? Bo chciała się przespać! Ale najgorsza była chyba katorga kąpieli w zimnych strumieniach, bez zmiękczających i pielęgnujących jej skórę olejków, jak również samo jedzenie.
- Głupie pchlarze, głupia dzicz! Spalić to wszystko! Ja chcę już do miasta! - żaliła się niejednokrotnie w przestrzeń.
Któregoś dnia jej życzenie się spełniło - przynajmniej częściowo - i wkroczyła na jeden ze szlaków handlowych. Jej szczęściu nie było końca, gdy napotkany stary kupiec, wcale przez nią nie zmanipulowany ani nie zaczarowany, postanowił zaoferować jej pomoc w postaci transportu do najbliższego miasta oraz skromnego prowiantu przez drogę. W końcu Yve zaczęła odżywać na nowo. Co prawda z niewiadomego dla siebie powodu wciąż paskudnie się czuła, choć nie mogła sprecyzować dlaczego, lecz obecnie liczyła się jedynie wizja powrotu do cywilizacji. A dokładniej do Ekradonu.
To w nim lisica wróciła do pełni sił, od razu zatrudniając się w tamtejszym zamtuzie. Z początku była wściekła, bo przez podarte ubrania, niemal rozsypujące się od samego patrzenia, dłuższy czas bez porządnej kąpieli i potargane włosy, w których jeszcze gdzieniegdzie znajdowały się kawałki gałązek i młode listki, burdel-mama niezbyt była zainteresowana jej "pomocą", a inne kurtyzany wyśmiewały i wyszydzały lisią przybłędę z lasu. Yve musiała jednak przełknąć dumę i zachować spokój, nie mogła im się rzucić do gardła, bo po pierwsze: nikt by już jej nigdy nie zatrudnił w zamtuzie, jeśli rozeszłaby się po Łusce wieść, że zmiennokształtna jest zabójczynią, po drugie: zostałby za nią wysłany list gończy i również nie mogłaby sobie dorobić w cechu. Chociaż... Gdyby tak ich wszystkich zabiła i przejęła zarządzanie nad tym burdelem? Za dużo problemów i przeszkadzających ludzi. Niepotrzebne jej to było.
Po zarobieniu nieco grosza, skompletowaniu kilku sztuk garderoby i skomponowaniu nowego, dużo nowocześniejszego Zestawu Małego Truciciela, wyruszyła z Ekradonu za swoim celem. A konkretniej ze swoim celem, gdyż miała zabić gońca i przejąć jego przesyłkę oraz dokumenty skierowane do władz Nowej Aerii. Ale po co to robić na szlaku między miastami, gdzieś w lesie i znów przechodzić przez to dzikie piekło na własnych nogach, kiedy można się nieco zabawić, wyciągnąć "legalnie" kasę za umilanie czasu, a przede wszystkim mieć zapewniony transport? Naiwnego chłopaczka zabiła w stajni przy jednej spod nowoaerijskich karczem, pół stai od bram miasta. Tam oddała wykonane zadanie, odpoczęła nieco, znów zarabiała w przybytku uciech cielesnych, gdzie to ona bardziej wykorzystywała niż była wykorzystywana, zarabiała niemały pieniądz z dodatkiem ekstra od swoich otumanionych zaklęciem klientów i z kolejnym zleceniem ruszyła w świat.
Tym razem był to kilka lat od niej starszy arystokrata, niezwykle przystojny, który podczas jej ostatnich dni w Nowej Aerii dość często odwiedzał ją w zamtuzie. Nie trudnym więc było zaszczepienie mu w umyśle mikroskopijnego pomysłu, czyby nie poprosić Yve o rękę. Dzięki temu nie musiała się użerać z zakompleksionym, nadpobudliwym właścicielu domu publicznego z małą ilością intelektu i jeszcze mniejszym przyrodzeniem. Niemniej lisica pozwoliła sobie przed swoim wyjazdem zgarnąć od niego jeszcze wypłatę z góry za dwa najbliższe miesiące, coby zostawić po sobie miłe wspomnienia.
Podróż poślubna do rodziny arystokraty w Fargoth była cholernie długa i Yve jeszcze nigdy w życiu tak się nie wynudziła jak właśnie wtedy. Co prawda wygoda, ciepełko, spełnianie wszelkich zachcianek i jedzonko miała pod ręką, ale niemal dwutygodniowe towarzystwo niezbyt interesującego (jak się okazało) mężczyzny w pewnym momencie doprowadziło do tego, że dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy jednak spędzenie tego czasu w dziczy nie byłoby bardziej interesujące.
Będąc już na miejscu od razu się z nim rozstała, a jako prezent przeprosinowy podarowała mu bardzo egzotyczną herbatę dla niego i jego rodziny, więc gdy się jego krewni wraz z nim potruli, nikt nie mógł powiązać tego z pewną lisołaczką, która była co chwilę wynajmowana w fargothowym zamtuzie z przydomkiem najlepszej kurtyzany w tej części Alaranii. Yve brała z życia całymi garściami, kochała się, była wielbiona, zarabiała, manipulowała i wydawała pieniądze. Bawiła się mężczyznami jak szmacianymi lalkami i w całej jej karierze jako prostytutka może tak naprawdę dziesięciu dostąpiło tego zaszczytu, że naprawdę pozwoliła im się z sobą kochać. Inni zostali jedynie przez nią zmanipulowani albo przeżywali podesłany przez jej magię sen, który spełniał ich najskrytsze, najbardziej odrażające i perwersyjne fantazje, o których ona sama wolała raczej nie myśleć. Jeszcze innym po prostu mąciła z pamięcią, by całkiem wymazać z ich głów fakt, że się z nimi w ogóle nie zabawiała, a oni i tak jej zapłacili, niekiedy nawet podwójnie. Żyć, nie umierać. Przynajmniej do czasu aż ludzie tamtego czarodzieja, co ją stworzył, nie wywęszyli jej i nie zaczęli przeszukiwać Fargoth. Po prostu musiała uciekać.
W Arturonie zabawiła tak naprawdę najkrócej. Cały czas czuła na karku nieprzyjemny oddech pościgu, a najgorsze w tym, że z czasem zaczęła mieć coraz mniej sił i coraz częściej dręczyły ją nudności. Prawdziwą zagadką natomiast było to, czy stała się również bardziej rozdrażniona, opryskliwa i agresywna, czy po prostu zawsze taka była, a frustracja spowodowana tym, że była goniona jedynie to potęgowała. Na to nikt nie mógł odpowiedzieć, bo nikt tak naprawdę nie znał Yve, przyjaźnie traktowała jak chwilową rozrywkę, wyrzucając z głowy twarze i imiona osób, z którymi spędzała w danym mieście najwięcej czasu. Wyjątkiem był nierozgarnięty, dziecinny tryton Rubiniento, który przepadł jak kamień w wodę oraz jeden wilkołak w Valladonie, który najchętniej zabiłby i wypatroszył lisicę za to, że kiedyś zabrała jego małą córkę do burdelu. Fakt, może nie był to najmądrzejszy pomysł w życiu ogoniastej, ale małej się nic nie stało, a według kobiety było całkiem zabawnie.
W arturońskim domu uciech, opływającym w luksusy spędziła niecały tydzień, póki nie natknęła się na pewnego, wyjątkowo niesympatycznego diabła, dla którego lisica była najgorszym, na równi z innymi śmiertelnikami, ścierwem. Dumna zmiennokształtna nie mogła darować takiej zniewagi i nikomu wcześniej nie darowała, więc mało interesując się tym, że oto właśnie chce się narazić diabłu, postanowiła się zemścić. Nie, nie traciła na niego swoich cennych składników na trutki, nie tępiła swoich sztyletów na jego twardej niczym kamień skórze. Przejęła kontrolę nad jedną z jego konkubin, nowiuteńką zabaweczką o niezwykle słabej woli i gdy doszło do kłótni i zamieszania - inne pokusy postanowiły stanąć w obronie bitej małolaty - Yve capnęła z jego gabinetu pewną księgę, której cały czas od momentu zakupu dwa dni wcześniej, pilnował jak oka w głowie. Nie wiedziała, co to za księga, ale była przesycona magią, a jej zdobienia tworzyły przepiękne refleksy na ścianach przez odbijające się promienie słońca. Niestety, piekielny zbyt szybko uporał się z problemem i nakrył lisicę na kradzieży, wysyłając za nią pogoń. Tę zgubiła dopiero w lesie nieopodal Trytonii i tak oto właśnie się tu znowu znalazła.
- Gdzie ten twój zielonoskóry przydupas, co go szef zawsze pałką tłukł, bo zostawiał smugi na podłodze i śladów krwi nigdy nie domywał? - zapytała złośliwie jedna z kurtyzan, która objęła pieczę nad tą burdelo-karczmą, gdy tutejszy szef został zabity. To w tym przybytku wyruszyła z Rubinem w świat i wszystko się niemożliwie pokomplikowało.
- Chędoż się, Mia, nie twój interes, mój zresztą też nie - warknęła z gniewem, piorunując młodszą koleżankę karcącym spojrzeniem, co z tego, że jej przełożoną.
- Zanieś piwo tamtym dwóm dżentelmenom i możesz iść do siebie odpocząć, nie wyglądasz najlepiej - powiedziała kurtyzana, uśmiechając się triumfalnie, gdy Yve zamiast podjąć zaczepkę i nieco się rozluźnić, postanowiła swoją odpowiedzią kategorycznie zakończyć temat. Jak nie Yve. To dało też Mii do zrozumienia, że choć lisica dość często sama pogardzała trytonem, był on tak naprawdę dla niej kimś ważnym, niemal jak starszy (młodszy umysłowo) brat.
Zmiennokształtna zarzuciła kilka razy swoją kitą na boki od niechcenia, wzięła tackę z kuflami piwa i poszła wykonać polecenie. Po oddaniu połowy napiwku zza stanika Mii, poszła na piętro do swojego pokoju, gdzie położyła się na łóżku z okropnym bólem brzucha i wyjęła z szuflady tajemniczą książkę. Odkąd ją miała co noc się zastanawiała, co to w ogóle może być, lecz za każdym razem wahała się przed otworzeniem. Obecnie wodziła palcami po złotych zdobieniach, które w słabym świetle świec nie wyglądały już tak oszałamiająco.