Dolina Umarłych[Doliny Umarłych] Nim staną przeciw sobie...

Jeśli zadajesz sobie pytanie kim jesteś, jeśli wydaje Ci się że Twoja dusza już dawno umarła, a Twoje życie straciło sens... Dolina Umarłych to miejsce gdzie życie istot ją zamieszkały naprawdę straciło sens, wiec jeśli masz w sobie choćby iskrę życia i trafisz tutaj dowiesz się co to znaczy wola istnienia.
Awatar użytkownika
Jorge
Kroczący w Snach
Posty: 224
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Wojownik , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Jorge »

        Atmosfera tego miejsca nie sprzyjała rozmowom. Zwykli śmiertelnicy - tacy jak Jorge i znamienita większość akolitów - podświadomie wyczuwali toczące to miejsce rozkład i śmierć. Nie musieli czuć tego subtelnego zapachu, który drażnił nozdrza braci Gemelli, nie musieli widzieć zwłok, wystarczył tylko ten osobliwy chłód, brak słońca, które jakby zapomniał o tej zakazanej krainie, cisza, bo przecież w takich miejscach nie śpiewały ptaki… Każdy trzask gałęzi brzmiał jak wystrzał, każde słowo niosło się echem wśród martwych drzew i krzewów. Długie strzępy mchów i porostów zwisające z gałęzi z czasem zaczynały przypominać sylwetki wisielców. Dobre okoliczności, by wyobraźnia mogła zacząć płatać figle. Akolici robili się niespokojni, ich nerwy koił jednak nieznacznie widok białowłosego wampira, który z taką nonszalancją szedł na czele kolumny - prawie jakby wybrali się na jesienny spacer a nie na poszukiwanie pradawnych krypt, by wyrwać z łap ich mieszkańców starożytne artefakty… Wampirom jednak łatwo było zachowywać taki spokój ducha - już dawno nie żyli, a poza tym byli silniejsi, szybsi i bardziej wytrzymali od ludzi. Takie wątpliwości pewnie również pojawiały się w głowach co niektórych… Na razie jednak panował względny spokój.
        Jorge nie dawał się porwać tego typu myślom - w życiu widział już zbyt wiele dziwnych miejsc i zbyt wiele razy patrzył w oczy śmierci by teraz dać się zwieść pozorom. Miał jasno wytyczony cel i tego się trzymał. Chociaż… Co jakiś czas jego spojrzenie napotykało idącego nieopodal Upadłego Anioła i wtedy szermierz jakby na moment tracił ciągłość myśli. Nie było to nic strasznego, nie rozpraszał się aż tak bardzo, by przez to ściągać na siebie i innych niebezpieczeństwo.
        Widok zbliżającego się do nich Rodericka zainteresował szermierza na tyle, by ten odruchowo się zbliżył. Do rozmowy jednak się na razie nie wtrącał. Dla niego pobudki Pana Nawałnic były oczywiste, może na swój sposób przygnębiające, może straszne, ale słuszne. Z pewnością wiedział więcej i mógł patrzeć dalej niż osoba śmiertelna, to nie było rzucanie gróźb na wiatr tylko skrupulatnie ułożony plan, z którym nie było sensu walczyć. Jego siła pozwalała mu na takie przedsięwzięcia i nie chodziło tylko o zwykłą brutalną siłę, lecz i o charyzmę i zdolności magiczne. Miał po prostu śmiałość, by zamiast naprawiać ten zepsuty świat, zburzyć go i zbudować od nowa…
        Jorge odwrócił wzrok, by rozejrzeć się po okolicy, tak na wszelki wypadek. Podniesiony kołnierz płaszcza zasłaniał pół jego twarzy, przez co nie było widać tego jak nikle się uśmiechał do swoich niedawnych myśli. Mina mu jednak zrzedła, gdy dojrzał jaki teren czekał ich do przejścia. Wstrętne, podmokłe łąki usiane pagórkami zbyt małymi, by uznać je za kurhany, choć kto wie… Może to dopiero początek. Wystające z lodowatej zatęchłej wody korzenie i gałęzie nawet Mieczowi Zimy zaczęły się kojarzyć z wyciągniętymi w błagalnym geście rękami topielców. Aura tego miejsca była przytłaczająca i tak jednoznacznie naznaczona śmiercią i rozkładem.. Szermierz odruchowo wyżej podniósł uzbrojoną rękę, a jego spojrzenie znacznie dokładniej omiatało okolicę. Gdzieś daleko przed nimi dało się słyszeć osobliwy bulgoczący dźwięk przypominający upiorny śmiech, któremu towarzyszył szczęk i chrzęst zniszczonych pancerzy. Chyba znaleźli to czego szukali… Albo to coś znalazło ich.
        - Zaczyna się…
Awatar użytkownika
Gemelli
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 66
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gemelli »

- Błędnie zakładasz, że obecność mojego brata na zwiadzie to powód mojej wizyty - podjął Roderick, układając w głowie plan rozmowy, by zachować dystans z Upadłym, a jednocześnie nawiązać z nim nić zrozumienia. W końcu jako medyk polowy tej dziwnej "armii" miał prawo do zadawania pytań, nawet tych niewygodnych, chociażby ze względu na brak jakiegokolwiek kontraktu, który mogliby podpisać przed tą szaleńczą wyprawą. W zamyśle wampira miała być ona niewinną ekspedycją, a tu proszę, na jego oczach wyrastała na poszukiwania artefaktów, mających posłużyć do celów tak samo destrukcyjnych jak budujących. Pytanie tylko, kto zapłaci cenę za to wszystko i ile oraz w czym ona wyniesie.
- Fryderyk nie jest głupi, w końcu to mój bliźniak i łączy nas ta szczególna więź, która pozwala mu słyszeć moimi uszami. Wszystko, co teraz mówię, on słyszy, a ja słyszę jego. Musisz przyznać, Panie Zimy, że to przydatna więź. Ciężko zaskoczyć kogoś kto ma cztery pary oczu i uszu.
By jednak nie schodzić z właściwego tematu rozmowy, Roderick skupił się na ostatnich słowach byłego anioła odnośnie sprowadzenia na świat wiecznej zimy. Takie katastrofy, jak sięgał pamięcią medyk, miały miejsce jeszcze przed nastaniem ras. Wielkie połacie śniegu zalegały na wszystkim, na czym znalazły oparcie, a mróz nie pozwalał przeżyć nawet bakteriom. Myśl, że to samo miałoby nadejść na Łusce teraz, zabierając ze sobą wszystkie istoty, była potworna. Sam pomysł był najokrutniejszy, godny samego Piekła.
- Jakoś nie pamiętam, bym wyrażał zgodę na zamordowanie tylu cywilizacji - ukąsił złośliwie, lecz na dalsze dyskusje zabrakło już czasu.
Jedna, pojedyncza myśl, jedno słowo ukłuło umysł białego wampira, który natychmiast rzucił się na przód kolumny i rozejrzał się po martwych drzewach, jeszcze do niedawna pokrytych ciemnozielonymi czapami. Unoszący się nad nimi mglisty opar niósł ze sobą zapach śmierci: kleistą woń pełną rdzy, zatęchłej krwi i na wpół zjedzonych, ludzkich kości. Zaraz potem zza drzew wyszły pierwsze trupy - kościani wojownicy w poszarpanych pancerzach i skrawkach skór, dzierżący zardzewiały, wręcz czarny przez zrąb czasu oręż. Wyłaniali się pojedynczo, nie zdradzając żadnej formy organizacji - tutaj samotny łucznik z łukiem bez cięciwy, dziurawych butach i oszczepie w oku, obok dwóch tarczowników nadgryzionych przez kruki, jeszcze dalej halabardnik, któremu ktoś roztrzaskał głowę buzdyganem. Wszyscy szli bardzo wolno, pchając przed sobą siwą mgłę, która jak całun przykrywała szare liście na drodze.
- Zwarta kolumna i w tył! - zawołał Roderick, wykonując w stronę Caraxa pionową linię i kierunek marszu. Tego, że armia z Dolin Śmierci ich powoli okrąża nie musiał już dopowiadać. A przynajmniej miał taką nadzieję.
Awatar użytkownika
Baldrughan
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 74
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Upadły Anioł
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Baldrughan »

Upadły pozwolił sobie na bezczelny, zimny uśmiech, co nawet w takiej formie było rzadkością na jego obliczu. Nieco zwolnił kroku, skupiając swoje zmęczone spojrzenie na okaleczonych nieurodzajem drzewach, wszechogarniającej, mlecznobiałej mgle, omszałych brunatno-szarym porostem kamieniach i twardej, lecz nierównej i nieprzyjemnej do poruszania się ścieżce.
- Nie widziałeś wiele w swym życiu, wampirze, by decydować o kształtach, bycie czy niebycie tego świata, który zwiemy domem.- Jego głos był spokojny, ale i tak zdawał się ciąć jak najostrzejszy nóż, przez zawarty w nim chłód i brak emocji.
- Spójrz, popatrz tylko, w jakich miejscach muszą mieszkać plugawi nieumarli, jak muszą upadlać swoje nieżycie. Jak daleko ten świat pogrążył się w rozpadzie, destrukcji, korupcji i zepsuciu, to boli mnie najbardziej, nawet mocniej niż ciążąca na mej duszy i mym ciele klątwa. Tutaj nie chodzi o destrukcję czy usilne zmienianie świata. Tutaj chodzi o zatrzymanie toczącej go choroby, wyplenienie jej i pozwoleniu światu na powrót do zdrowia. Przywrócenie harmonii, pokoju... Miłości. - Ostatnio słowo wypluł, niby coś paskudnego.
- Mogę być Upadłym Aniołem, ale to nie znaczy, że nie mogę czynić dobra poprzez zło. Im większą moc zyskam, tym więcej bólu sprawię temu światu. Ale ból zwiastuje także narodziny, początek czegoś nowego, zupełnie innego... - Jego wywód został przerwany przez ostrzeżenie nieumarłego. Wykrzywił wargi w nieprzyjemnym grymasie, przejeżdżając zlodowaciałymi opuszkami palców po trzonie swej włóczni, jakby chciał "rozbudzić" jej działanie.
- W rzeczy samej, nadchodzą i to licznie. Nie ma co się patyczkować, niczym fanatyczni paladyni. Musimy ich odepchnąć i przetrzebić ich szeregi. Jeżeli coś ich kontroluje, wycofają się by się przegrupować. A my poznamy siedlisko władcy marionetek - mruknął cicho Baldrughan, ostatnią frazę jakby mówiąc już do siebie. Zwrócił się do białego wampira, odrzucając kaptur ze swej śnieżnej grzywy włosów.
- Wezwij swego brata na powrót. Niech zajmie chociaż część sił od tyłu. Musimy przerwać okrąg, by zmiażdżyć przeciwnika znacząca falę uderzeniową. Więcej jest ich przed nami, niźli za. Bronią miejsca, z którego idą. - Anioł rozwinął swe mocarne, białe jak śnieg skrzydła i wzbił się w przesycone mgłą powietrze, uderzając pejczem chłodnego wiatru w zgrupowanych przy Caraxie akolitów.
- Cokolwiek się stanie, nie łamać szyku. Nawet, gdyby ktoś zginął. Chociaż na to raczej nie pozwolę. - Upadły skupił swój wzrok na miejscach, gdzie mgła stawała się przejrzysta i ujrzał przegniłe resztki wojowników, w ciszy maszerujących na jego malutki oddział. Poruszali się niczym stare marionetki, których ktoś dawno już nie dokręcał śrub.
Isophielion zawisł w powietrzu i czekał. Nie chciał używać swych mocy od razu, nie teraz. Nieumarli, mimo swej liczebności, nie byli zbyt groźnym przeciwnikiem. A on potrzebował sprawdzić swych towarzyszy. Zobaczyć ich wierność jego idei. Mógłby przecież rozkruszyć tę hordę lodowym gradem w ciągu paru sekund. Ale czuł, wręcz był przekonany, że ten sprawdzian był potrzebny, teraz, przed starciem z jego dawnym przyjacielem. Nie mógł pozwolić sobie na zdrady i błędy. Szepnął parę słów, wykonując prosty gest ręką. Upiorna mgła opadła, momentalnie wsiąkając w ziemię.
Awatar użytkownika
Jorge
Kroczący w Snach
Posty: 224
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Wojownik , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Jorge »

        Dyskusja między Upadłym i wampirem skończyła się szybciej niż się zaczęła - trochę szkoda, bo mogła się ciekawie rozwinąć. Jorge nie spodziewałby się takiego oporu ze strony Rodericka, zdawało mu się, że bracia mimo szlachetnej profesji woleli nie wtrącać się w sprawy zbyt wielkiej wagi i raczej zajmować się tym, na czym znali się najlepiej - na łataniu tych maluczkich, którzy ucierpieli w wyniku walki na szczycie. Cóż, mylił się, a ta ostra wymiana zdań sprzed chwili była tego dobrym przykładem. Jeszcze jakiś czas po jej zakończeniu szermierz słyszał w głowie głos Pana Nawałnic, który mówił “Ból zwiastuje początek czegoś nowego”... Chciałby, by te słowa okazały się prawdą.

        - Tak jest!- odpowiedział bez wahania Miecz Zimy, gdy padł prosty rozkaz, by nie łamać szyku. Mówił w imieniu wszystkich, gdyż zamierzał dopilnować wykonania wytycznych, chociaż z twarzy wielu akolitów można było wyczytać niepewność. Płynnym ruchem dobył szabli, a w wolną dłoń uchwycił butelkę z wodą święconą, której odkorkowaną szyjkę zatkał kciukiem - to tak na wszelki wypadek, gdyby trzeba było pomóc odejść jakiemuś wyjątkowo upartemu nieumarłemu. Gotowy do walki stanął przed szeregiem akolitów, by wyznaczyć umowną granicę grupy. Ustawił się w lekkim wykroku, wysoko uniósł głowę, jak zawsze czynił przed pojedynkiem, gdy miał okazję się przygotować, a nie musiał reagować od razu. Z jego postawy biła niewymuszona pewność siebie, która dodawała akolitom odrobinę otuchy, tak samo jak wcześniej swoboda, z jaką poruszali się bracia Gemelli.
        Nagle mgła opadła, gwałtownie odsłaniając do tej pory skrywany upiorny krajobraz, na tle którego poruszali się nieumarli wojownicy. Wśród akolitów momentalnie nastało poruszenie, ktoś zaklął, kto inny jęknął boleśnie, jakby już żegnał się z życiem. Widok był naprawdę przerażający dla kogoś, kto do tej pory nie zaznał zbyt wiele ohydy bądź nie miał dość mocnych nerwów.
        - Nie cofać się! - zawołał Jorge z determinacją w głosie. Wzrok cały czas miał utkwiony w zbliżających się przeciwnikach. Szacował ich siły, to jak szybko potrafili się poruszać, czego można się było po nich spodziewać. W jego oczach wyglądali krucho, jakby wystarczyło ich pchnąć, by rozpadli się w stertę kości i nadgniłych bądź przerdzewiałych pancerzy. Wiedział jednak, że to tylko ułuda i najgorsze co można zrobić, to zlekceważyć takiego przeciwnika. Ich napędzała magia, która wymykała się logice i prawom fizyki.
        - Czekać! - nakazał szermierz, gdy dostrzegł, że kilku odważnych wyrywa się do walki. - Trzymać linię!
        Nieumarli chwiejnie, lecz coraz szybciej posuwali się do przodu. Wojna nerwów trwała dobrą chwilę, nim Miecz Zimy krzyknął “Teraz!”, pozwalając akolitom rzucić się w bój. Niemniej nie wszyscy go słuchali, kilku nie było w stanie ruszyć się z miejsca, dopóki nie dostali stosownej zachęty ze strony towarzyszy - niektórych wystarczyło popchnąć, innych zelżyć od tchórzliwych bab albo jeszcze gorzej. Na nielicznych nie podziałało nawet to, lecz po chwili już nikt się nimi nie przejmował. Powietrze rozerwał chrzęst żelaza, okrzyki bojowe, ale i takie wyrażające boleść, chrobotliwe dźwięki wydawane przez nieumarłych. Wokół kotłującej się grupy walczących unosił się smród zgnilizny, starych kości i świeżej krwi, która polała się z ran akolitów. Nikt nie zginął, lecz podczas walki rany były nieuniknione.
        Jorge póki co nie dorobił się nawet jednego draśnięcia - dobrze podpowiedział mu instynkt, by nie lekceważyć nieumarłych, gdyż ci atakowali jak kula armatnia, mało precyzyjnie, lecz szybko i z ogromną mocą, wykorzystując częstokroć siłę rozpędu. Szczęśliwie jednak łatwo było pozbawić ich równowagi, przewrócić czy okaleczyć, bo wysuszone ścięgna poddawały się ciosowi pierwszego lepszego miecza, nawet niespecjalnie ostrego. Kolejną przewagą nieumarłych była jednak ich liczebność, gdyż miało się wrażenie, że na miejsce jednego poległego, pojawiało się dwóch następnych. Bezmyślnie parli do przodu, łaknąć jedynie zniszczenia wszystkiego, co żyło. Podobna żądza ogarniała jednak akolitów, którzy widząc łatwość, z jaką udawało im się niszczyć z początku przeciwników, poczuli się zmotywowani do tego, by dać z siebie wszystko. Aż nie zaczynali tracić sił, wtedy zdarzały się błędy, rany, a strach coraz częściej spoglądał w oczy. Niektórzy potrafili się zmobilizować i nadal walczyć, kilku jednak szybko traciło wiarę we własne umiejętności, w słuszność tego, że udali się w to przeklęte miejsce. Nie byli gotowi na tego typu starcia, przekonali się o tym jednak za późno. Z okrążenia nie można było się cofnąć, mogli jedynie skryć się za plecami swych towarzyszy, lecz i to na niewiele się zdawało, bo zaraz znowu byli w pierwszej linii.
        Jorge poza walką niejako na własny rachunek starał się sterować grupą, by jak najszybciej eliminować słabości ich niewielkiego oddziału. Już wcześniej, podczas walki w obozie, gdzie po raz pierwszy padło imię dawnego przyjaciela ich przywódcy, dostrzegł kilka jednostek, które wyróżniały się hartem ducha i umiejętnościami - teraz korzystał z tej wiedzy i z ich pomocą udawało się utrzymać to towarzystwo w ryzach. Mieli szansę się utrzymać, lecz nie to było ich celem...
        - Atakować! - krzyknął Jorge ochrypłym głosem. - Naprzód!
        Teraz nadeszła kolej śmiertelnych, by pokazali na co ich stać. Nastąpił kontratak.
Awatar użytkownika
Gemelli
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 66
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gemelli »

Obserwując posuwającą się naprzód nieumarłą hordę, Roderick jako jedyny nie dołączył do zwartego szyku akolitów. Stał sześć stóp przed pierwszą ścianą tarcz, twarzą zwróconą ku szkieletom, a jego białe włosy roztargane były w nieładzie przez zrywający się właśnie wiatr. Pierwszy raz w całej swojej wojskowej karierze miał styczność z podobnym zjawiskiem, żeby spróchniałe od wieków kości i strzępki zniewolonych dusz wciąż miały siłę żyć na ziemskim padole, zamiast udać się na wieczny spoczynek. Wykluczyć tu należy oczywiście przypadki, gdy jako lekarz on lub Fryderyk w całym rozgardiaszu, jakim był namiot szpitala polowego, wystawili złą diagnozę, wpisując zgon zamiast śpiączki klinicznej, a pochowany żołnierz dnia następnego odbierał swój dzienny przydział owsianki i piwa. Co z tego, że był cały w błocie i krwi, nic nie odciągnie go od darmowej szklanki złotego trunku, po taniości ściąganego z okolicznych tawern, którym to było na rękę. W końcu na wojnie najłatwiej się dorobić i najszybciej można wszystko stracić.
Niestety ta wojna w żadnym stopniu nie przypominała mu tych, w których walczył i o których słyszał. Dwie armie pośrodku mrocznej doliny - jedna bez dowództwa, idąca grobowym szykiem, bardziej groźna z wyglądu niż z czynów, a druga zorganizowana, lecz nie na żarty wystraszona chodzącymi zlepkami kości. Jeszcze tego brakowało, by główną przyczyną porażki była panika, bo to, że niezależnie od wyniku trzeba będzie ratować rannych od gangreny, tężca i Najwyższy wie od czego jeszcze, Roderick doskonale zdawał sobie sprawę.
O tym, by zawrócić bliźniaka ze zwiadu, Pan Zimy nie musiał mu przypominać, choć pomysł, by czterech zwiadowców zaatakowało tyły hordy wydawał się lekkim szaleństwem.
"Gdzie jesteś? Mamy towarzystwo, które próbuje okrążyć nas od północy i wschodu. To zmarli, jakieś pół setki... może setka... nie widzę".
Z każdą pauzą Roderick próbował wytężyć wzrok, ale mgła była tak gęsta, iż na chwilę wydawało mu się, że widzi własne odbicie w gładkiej ścianie mgły. Jak się później okazało to nie były zwidy, a jedynie błąd w odróżnieniu kolorów, bowiem płaszcz Fryderyka, podobnie jak włosy, przysłonięte mgiełką wydawały się mleczo-białe. Każdy kolejny krok przybliżał czarnego wampira do brata i już po chwili wszyscy mogli zobaczyć, jak Fryderyk dźwiga na plecach zakrwawionego akolitę, jednego z trzech, którzy mu towarzyszyli.
- Każ zdejmować strzelców! - zawołał do wiszącego nad kolumną Upadłego, ignorując na moment wszystko inne. Nawet to, że najbliższy szkielet jest już tylko dwa kroki od niego. - Te zdechlaki ledwo mieczem machają, ale celności nie sposób im odmówić. Ten cudem przeżył. - Wskazał na wystający z barku żołnierza pocisk. - Pozostałych podziurawili jak ser. Sam dostałem siedem razy.
Kiedy bardziej skory do bitki bliźniak odwrócił się, by powalić zmarłego włócznika, jego brat w tym czasie wyrwał mu dwie strzały z pleców, których ten sam sobie nie potrafił usunąć, wycofując się z rannym.
- Zardzewiałe, żelazne groty - mruknął biały wampir, odrzucając strzały w najbliższą kępę. - Czego można się spodziewać po żołnierzach zza grobu. Odciągnijmy ich od kolumny, zróbmy miejsce tej zgrai.
W tym samym momencie do walki włączyli się akolici, kierowani przez Caraxa. Rozproszenie oddziału dało lepszy efekt niż stanie w szyku, szkielety musiały przystanąć i przemyśleć swój ruch, a dopiero potem zaatakować, co dało czas ludziom Upadłego na przejęcie inicjatywy oraz odsłoniło słabostki w systemie dowodzenia taką zgrają półgłówków. Nie odbyło się jednak bez ofiar. Tam, gdzie horda zdążyła już się zebrać, leżeli pierwsi akolici, pechowo dźgnięci w bok lub z roztrzaskaną głową.
"Znalazłeś mauzoleum, kurhan, cokolwiek?", zapytał Roderick, unikając ząbkowanej szabli i odbijając cios z lewej kawałkiem lagi, którą znalazł na ziemi. Dla wampira starcie to odbywało się wyjątkowo za szybko, wolniejsi przeciwnicy późno orientowali się, kiedy stracili nogę albo leżą jako bezwładne kupki kości. Nie należało ich jednak lekceważyć.
- Na północy jest cmentarz - zakomunikował Fryderyk, bardziej Upadłemu niż szermierzowi i bratu, przedzierając się na pomoc rannemu. - Cały rozkopany, z wielką kryptą pośrodku. Drzwi są wyjęte z zawiasów i strzeże ich coś na kształt trolla lub gargulca.
Awatar użytkownika
Jorge
Kroczący w Snach
Posty: 224
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Wojownik , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Jorge »

        Gdy nastąpił kontratak, kultyści walczyli już na swój rachunek - grupami albo w pojedynkę, jak kto umiał najlepiej. Jorge zdecydowanie wolał samotne starcia, bo tego się całe życie uczył, to nie znaczyło jednak, że nie zwracał uwagi na otoczenie, bo czuł się dowódcą i zamierzał sprawdzić się na tym stanowisku. Co chwilę słychać było jego okrzyki i komendy - jednych cofał, innych posyłał naprzód, kazał skupić się na konkretnych celach albo zachęcał do rzucenia się w ból. Prawie ochrypł, ale chyba jego starania dawały efekty i sprawnie posuwali się do przodu. Wkrótce ci, którzy szli na przedzie, wkroczyli między rozkopane mogiły. Tu walka nabrała na zajadłości, zrobiło się ciasno, z ziemi podnosi się coraz to nowi przeciwnicy, a tymczasem żywi zaczynali się męczyć, napędzani jednak adrenaliną i dotychczasowymi sukcesami parli dzielnie do przodu, póki co nie upadając na duchu widząc ciała swoich towarzyszy. Póki nie wstawały…
        Jorge widział już kryptę, o której wspominał jeden z wampirzych felczerów - byli naprawdę blisko. Tym mocniej angażował się w to, by już zakończyć to starcie, bo najgorsze było dopiero przed nimi, czekała ich wszak walka z bestią strzegącą tego miejsca. Po kolei wskazywał grupy nieumarłych do wyeliminowania. Nagle jednak dostrzegł niewielki oddział ożywieńców, którzy go zaniepokoili. Łucznicy, najgroźniejsi spośród ożywionych żołnierzy, ustawili się na szczycie jednego z kurhanów, nie szyli jednak do żywych, a spoglądali w niebo… Szukając wiadomej sylwetki. Serce szermierza przeszył bolesny spazm na myśl, że wzięli sobie za cel Pana Nawałnic. Zaraz sam rzucił się w tamtą stronę, wykrzykując przy tym reszcie rozkazy, by jak najszybciej zdjąć tych konkretnych łuczników. W końcu wszyscy tu walczyli w imię upadłego anioła zimy, jego ochrona powinna być dla nich najważniejsza. Dla Miecza Zimy była ona jednak szczególnie ważna… Tym zajadlej parł do przodu. Dosłownie wyrżnął sobie drogę wśród otaczających go nieumarłych. Poruszał się z szybkością, która nie pozwoliła przeciwnikom go dosięgną - którykolwiek się do niego zbliżył, padał na ziemię już definitywnie martwy. Gdy więc ostatni z nich padł pod nogi szermierza, ten rzucił się biegiem w stronę łuczników. Krzyknął, by zwrócić na siebie ich uwagę i odciągnąć od celu. Dopadł do nich z szablą wzniesioną do ciosu i pierwszego ożywieńca rozciął w poprzek na pół. Chwilę później poczuł kłujący ból w ramieniu, ale to go nie powstrzymało. Gwałtownie zmieniając tor ruchu ostrza odrąbał ręce kolejnego łucznika, a zaraz potem jego głowę. Kolejnych dwóch ożywieńców już jednak nie sięgnął - oni byli szybsi i mieli dość czasu, by wycelować. Miecz Zimy mimo refleksu nie zdołał uniknąć strzał. Po raz kolejny poczuł kłujący ból dwóch strzał, które przeszyły jego ciało - identyczny jak ten, który wcześniej zignorował. I tym razem nie zamierzał się poddać, lecz decyzja nie była już zależna od niego - to odniesione rany zadecydowały, że nadszedł kres walki. Szermierz zachwiał się na nogach, jeszcze raz machnął szablą, przecinając jednak już tylko powietrze, po czym runął w tył. Próbował jeszcze łapać równowagę spadając z kurhanu, jeszcze trzymał się na nogach, gdy mijali go piersi kultyści. ”Pierwsi… Dopiero teraz”, pomyślał gorzko, gdy jego nogi podcięła płyta nagrobka, który znajdował się tuż za nim. Padając uderzył głową o kamień z taką siłą, że stracił przytomność, lecz nim jego kontakt z rzeczywistością się urwał, zobaczył kołującego na tle grafitowego nieba anioła i uznał, że było warto. Zaraz potem osunął się w ciemność.

        Obudził się w zupełnie innym miejscu. Było ciepło, sucho, czuł się piekielnie słaby i obolały, a w ustach czuł palącą suchość. Nie potrafił nadziwić się, że żyje, bo przecież te trzy strzały z tak bliska powinny być śmiertelne. Ale żył… Ktoś mu pomógł. Po dłuższym czasie rozpoznał karczmę, w której nocowali przed starciem, a w dziewczynie, która przyszła kilka godzin później kelnerkę, którą uwiódł jeden z wampirzych braci. Wydobył z niej wszystko co zaszło. Powiedziała, że przyniosła go trójka mężczyzn, nie umiała jednak stwierdzić, czy byli to kultyści czy obcy - nie rozpoznawała ich. Według ich historii znaleźli szermierza na starym cmentarzu, jedynego żywe na polu trupów, choć i tak ledwo dychającego. Opatrzyli zgrubnie jego rany i przywieźli, by nie stał się pożywieniem dla bestii, po czym odjechali, gdy nabrali pewności, że szermierz przeżyje. Według słów dziewczyny nie wspominali nic o kultystach, nie zająknęli się też ani słowem o starciu - ponoć byli mrukliwi i niechętni do rozmowy, a ona nie naciskała. Nie myślała, że to będzie ważne. Dlatego też Jorge nigdy nie dowiedział się, jak zakończyła się wyprawa, w której uczestniczył - czy znaleźli to czego szukali, czy ktokolwiek przeżył. Nigdy nie zjawili się w karczmie, a minęły już cztery tygodnie. Cztery tygodnie, gdy szermierz był pogrążony w śpiączce i już zastanawiano się, czy nie sprzedać go jakiemuś nekromancie, by nie zajmował nadaremno łóżka.
        Po odzyskaniu sił szermierz udał się na tamten cmentarz i na podstawie tego co tam zastał doszedł do wniosku, że musiało im się udać i opuścili krypty. Gdy tylko to do niego dotarło, poczuł się zdradzony. Pan Nawałnic po raz kolejny odszedł nawet nie odwracając wzroku w jego stronę. Może nawet nie wiedział, że Jorge poległ starając się go chronić. Mimo starań szermierz pozostał jedynie jednym z wielu pionków w jego grze… Tylko pionkiem, porzuconym bez żalu.

Ciąg dalszy: Jorge
Zablokowany

Wróć do „Dolina Umarłych”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości