Na początku śniła o morzu. Płynęła jakimś statkiem, miała na sobie piękną suknię ze śnieżnobiałych koronek, a w dłoniach trzymała małą ośmiorniczkę, która wzbudzała w niej taki instynkt macierzyński, jakiego dziewczyna na jawie w życiu by się po sobie nie spodziewała.
Morze mocno szumiało. I kołysało.
Słone fale rozbijały się o burty statku i bardzo dużo wody wpadało na pokład, mocząc szatę Eirlys oraz jej misterną fryzurę z wplecionymi kwiatami wiśni. I kołysało, wciąż kołysało.
Wreszcie jej senne doznanie sprowadziło się do trzech wrażeń - mokro, szumi i kołysze.
Ból doszedł dopiero później, kiedy przebudziła się już na dobre.
Było mokro, bo padał deszcz. Deszcz, ha, dobre słowo! To była ulewa, istne oberwanie chmury! Strugi wody z głośnym szumem przecinały powietrze i targały rzadkie korony nielicznie rosnących po obu bokach ścieżki brzóz. Czyli to żadne morze, żaden statek. A kołysanie? Co to za kołysanie? Smokołaczka zdała sobie wreszcie sprawę, że ktoś niesie ją na plecach. Czuła zapach przemoczonej skórzanej zbroi, słoną woń potu i coś jeszcze - jakby świeże, zielone, wiosenne liście i dym z ogniska... Tym ostatnim zdawały się być przesycone rude włosy niosącej Eirlys osoby, w które ledwo przytomna dziewczyna wciąż wtulała twarz.
Jednostajny szum ulewy przerwał ochrypły ptasi skrzek. Wychudzony kruk z martwym bielmem na oczach wylądował na gałęzi tuż przed dwójką wędrowców. Teraz przypatrywał im się uważnie z przekrzywionym łebkiem.
Mężczyzna musiał zauważyć, że smokołaczka się przebudziła, poruszyła się bowiem dość wyraźnie. On również drgnął, ale nie odezwał się ani słowem, nie stanął, nic nie wyjaśnił, o nic nie zapytał. Przystanął tylko, odpowiadając krukowi równie badawczym spojrzeniem, a strugi deszczu smagały jego pooraną bliznami twarz.