Re: [Okolice jeziora Doren] Karczma "Pijany alchemik"
: Sob Sty 12, 2019 8:05 pm
Rudowłosą przeszły dreszcze.
Wielkie krople deszczu ciężko uderzały o dach i okna jej karczmy. W powietrzu unosił się specyficzny zapach ozonu, którego tak bardzo nie lubiła. Czuła w kościach, że jest to jeden z tych momentów w jej życiu, które należy nazwać przełomowym. Wszak ile osób mogłoby się pochwalić podobnymi przeżyciami? Przy czym bardzo duży nacisk położyłaby to na słowo "przeżycie". Jeszcze nikomu nie udało się jej zgładzić. A już na pewno nie pozwoli na to na jej własnym terenie. Tutaj to ona rządzi i bardzo głupio nie dbała o to, kto co o tym myśli. "To chyba pierwszy krok do bankructwa..." - przeszło jej przez głowę, ale się w niej nie zatrzymało. Robiła zbyt dobry alkohol by przejmować się takimi drobnostkami jak opinia publiczna o Rudej Wiedźmie, za jaką w końcu uchodziła.
"Ej, mała, doprowadź się do mentalnej przyzwoitości..." - skarciła się szybko. Spojrzała po swoich towarzyszach, a w jej oczach pojawił się przelotny błysk niepewności. Wstrzymała oddech i odruchowo przygryzła dolną wargę. Zgodziła się zatrudnić upiora. O ile nie będzie musiała mu płacić własną duszą, to wszystko było w porządku. Prawda? Choć częściowa prawdeczka? Skrzywiła się nieznacznie do własnych myśli. Czasem myśl o kontrakcie z nieczystą siłą w zamian za spełnienie kilku doczesnych życzeń było wszystkim o czym marzyła, ale nigdy nie przypuszczała, że te fantazje staną się rzeczywistością.
Jej brew uniosła się mimowolnie, gdy skierowała swoje spojrzenie na krasnoluda. Sięgnęła po jego tarczę i pociągnęła mocno w swoją stronę, z zamiarem pozbycia się tej bariery. Choć z zasady nie była skora do przemocy, dzisiejszy dzień całkowicie pozbawił ją ograniczeń w tej materii.
- Nikt tu nie żartuje, karzełku z oślej farmy - syknęła zniecierpliwiona. - Nie zmocz się tylko ze strachu, o wielki i potężny czarowniku... - wywróciła oczyma, kątem oka cały czas zerkając na Kolindara. Nie wiedziała co robi, ale miała przeczucie, że odmowa upiorowi jest jednym z głupszych pomysłów, na jakie mogłaby wpaść.
Kiedy Bervisar obwieścił, że zamierza odejść w góry, jej spojrzenie nabrało intensywności charakterystycznej dla osoby, która czegoś chce. Mari bardzo chciała, żeby jej teraz nie zostawiał. Obniżał szanse jej przedwczesnej śmierci o pięćdziesiąt procent. W tym momencie nie obchodziła jej jego historia. Po prostu za nic nie chciała zostać tutaj sama.
Jakby w odpowiedzi na jej mierne modlitwy, pogoda wtrąciła swoje zdanie. Dziewczyna westchnęła przeciągle, przenosząc ciężkie spojrzenie na sufit. Deszcz siekał coraz mocniej, co było zwiastunem rychłej i intensywnej pracy, a fakt, że przed chwilą wywaliła wszystkich z karczmy, nie miał tutaj żadnego, nawet najmniejszego znaczenia. Kiedy otworzyła usta, żeby przerwać niezręczne milczenie, drzwi karczmy otworzyły się z cichym skrzypnięciem i głośnym, szybko roznoszącym się szmerem rozmów dużej ilości ludzi. Przymknęła oczy i wzruszyła bezradnie ramionami, zarzucając sobie ścierkę na ramię.
- Wiecie co robić - rzuciła głośno, stwierdziwszy, że problemy lepiej odłożyć na później i pobiegła do baru. Jej ogniste włosy powiewały za nią w warkoczu. Poczuła na policzkach ciepło od tak niedużego wysiłku, serce zaczęło jej bić mocniej, oddech przyspieszył. - Och, serio? Marianno, ogarnij się. To było tylko kilka sążni biegu z przeszkodami... - mruczała do siebie z przyganą. Co się stało z jej kondycją? Kiedyś mogła godzinami ćwiczyć szermierkę z żołnierzami jej ojca, a teraz? Nie mogła pozbyć się wrażenia, że dzieje się teraz coś dziwnego... "Poza nowym pracownikiem-upiorem, pracownikiem-krasnoludem i ukrytym trupem?" - zaraz odgryzła się jej bardziej racjonalna część osobowości. Mari bardzo jej nie lubiła. Zbyt często miała rację. Wystukała palcami staccato o gruby, drewniany blat. Nie umiała tego wyjaśnić, ale coś nie dawało jej spokoju, zupełnie niczym mała drzazga pod paznokciem.
- Niziołek, skocz po dwie beczki anduriańskiego piwa. Mam przeczucie, że szybko zejdzie - krzyknęła do Bervisara, którego wypatrzyła w tłumie. Choć, tak oddawszy prawdę, "wypatrzyła" to duże przeinaczenie faktów. Mari miała w głowie porównanie do człowieka, który idzie w wysokiej trawie - to nie tak, że widzi się samą postać, ale wyginające się w różne strony źdźbła. Podobnie było z krasnoludem. Choć w jego przypadku, to były raczej głośne przekleństwa - zarówno jego, jak i karczemnych gości. Złotooka pokręciła głową, choć w tym geście zabrakło przekonania. - Wróć szybciej niż piwo się skończy. Mam nadzieję, że twoje krótkie nóżki to ogarną.
Sama zgarnęła po cztery kufle na rękę i wyruszyła w taniec pomiędzy stolikami, zapamiętując kolejne zamówienia. Kątem oka dostrzegła Kolindara, który z kimś rozmawiał, ale nie była w stanie wypatrzyć z kim. Czyli tak będzie teraz wyglądało jej życie? Upiór-morderca, którego serce okazało się łagodne niczym usłużnego psa oraz krasnolud-mag-idiota, przez którego zdecydowała się na zabójstwo? Chyba przestała panować nad własnym przeznaczeniem, o ile kiedykolwiek miała je w swojej mocy.
"To będzie kilka długich godzin..." - dziewczyna poczuła jak jej kolana niemal uginają się na samą myśl o tym. Niby uzyskała dodatkowe dwie osoby do pomocy za bezcen, a jednak czuła się wprost przeciwnie. Jakby miała co najmniej dwa razy więcej na swoich barkach. To chyba nazywa się poczucie odpowiedzialności, dotarło do niej z opóźnieniem.
- Kol, sala jest twoja, ja idę na bar! - ryknęła ponad tłumem, mając nadzieję, że wyczulone zmysły Kolindara były w stanie to zarejestrować. W końcu była jego szefową, do cholery! Czyj inny głos jak nie jej powinien do niego trafiać?
Noc była długa. Ludzi zebrało się tyle, że niektórzy spożywali swoje zamówienia na stojąco, zgrupowani w różnych miejscach karczmy. Marianne z większością witała się wesoło, niektórych całowała w policzek, innym iście lordowskim gestem dawała do pocałowania swoją dłoń. Alkohol lał się strumieniami, zupełnie niczym deszcz na zewnątrz. Dziewczyna już dawno nie doświadczała takiego załamania pogody, burze nie były czymś częstym w tych okolicach.
- Jakby ktoś rzucił urok... - mruknęła, kiedy Bervisar pojawił się obok niej. Położyła mu dłoń na ramieniu, ale jej wzrok patrzył gdzieś w dal, a nawet bardzo daleką dal, jeśli można tak to ująć. Podskoczyła, kiedy się zreflektowała, że mały brodacz stoi tuż przy niej i popatrzyła na niego z powagą. - Mam złe odczucia odnośnie tej burzy. I ni cholery nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego.
Wielkie krople deszczu ciężko uderzały o dach i okna jej karczmy. W powietrzu unosił się specyficzny zapach ozonu, którego tak bardzo nie lubiła. Czuła w kościach, że jest to jeden z tych momentów w jej życiu, które należy nazwać przełomowym. Wszak ile osób mogłoby się pochwalić podobnymi przeżyciami? Przy czym bardzo duży nacisk położyłaby to na słowo "przeżycie". Jeszcze nikomu nie udało się jej zgładzić. A już na pewno nie pozwoli na to na jej własnym terenie. Tutaj to ona rządzi i bardzo głupio nie dbała o to, kto co o tym myśli. "To chyba pierwszy krok do bankructwa..." - przeszło jej przez głowę, ale się w niej nie zatrzymało. Robiła zbyt dobry alkohol by przejmować się takimi drobnostkami jak opinia publiczna o Rudej Wiedźmie, za jaką w końcu uchodziła.
"Ej, mała, doprowadź się do mentalnej przyzwoitości..." - skarciła się szybko. Spojrzała po swoich towarzyszach, a w jej oczach pojawił się przelotny błysk niepewności. Wstrzymała oddech i odruchowo przygryzła dolną wargę. Zgodziła się zatrudnić upiora. O ile nie będzie musiała mu płacić własną duszą, to wszystko było w porządku. Prawda? Choć częściowa prawdeczka? Skrzywiła się nieznacznie do własnych myśli. Czasem myśl o kontrakcie z nieczystą siłą w zamian za spełnienie kilku doczesnych życzeń było wszystkim o czym marzyła, ale nigdy nie przypuszczała, że te fantazje staną się rzeczywistością.
Jej brew uniosła się mimowolnie, gdy skierowała swoje spojrzenie na krasnoluda. Sięgnęła po jego tarczę i pociągnęła mocno w swoją stronę, z zamiarem pozbycia się tej bariery. Choć z zasady nie była skora do przemocy, dzisiejszy dzień całkowicie pozbawił ją ograniczeń w tej materii.
- Nikt tu nie żartuje, karzełku z oślej farmy - syknęła zniecierpliwiona. - Nie zmocz się tylko ze strachu, o wielki i potężny czarowniku... - wywróciła oczyma, kątem oka cały czas zerkając na Kolindara. Nie wiedziała co robi, ale miała przeczucie, że odmowa upiorowi jest jednym z głupszych pomysłów, na jakie mogłaby wpaść.
Kiedy Bervisar obwieścił, że zamierza odejść w góry, jej spojrzenie nabrało intensywności charakterystycznej dla osoby, która czegoś chce. Mari bardzo chciała, żeby jej teraz nie zostawiał. Obniżał szanse jej przedwczesnej śmierci o pięćdziesiąt procent. W tym momencie nie obchodziła jej jego historia. Po prostu za nic nie chciała zostać tutaj sama.
Jakby w odpowiedzi na jej mierne modlitwy, pogoda wtrąciła swoje zdanie. Dziewczyna westchnęła przeciągle, przenosząc ciężkie spojrzenie na sufit. Deszcz siekał coraz mocniej, co było zwiastunem rychłej i intensywnej pracy, a fakt, że przed chwilą wywaliła wszystkich z karczmy, nie miał tutaj żadnego, nawet najmniejszego znaczenia. Kiedy otworzyła usta, żeby przerwać niezręczne milczenie, drzwi karczmy otworzyły się z cichym skrzypnięciem i głośnym, szybko roznoszącym się szmerem rozmów dużej ilości ludzi. Przymknęła oczy i wzruszyła bezradnie ramionami, zarzucając sobie ścierkę na ramię.
- Wiecie co robić - rzuciła głośno, stwierdziwszy, że problemy lepiej odłożyć na później i pobiegła do baru. Jej ogniste włosy powiewały za nią w warkoczu. Poczuła na policzkach ciepło od tak niedużego wysiłku, serce zaczęło jej bić mocniej, oddech przyspieszył. - Och, serio? Marianno, ogarnij się. To było tylko kilka sążni biegu z przeszkodami... - mruczała do siebie z przyganą. Co się stało z jej kondycją? Kiedyś mogła godzinami ćwiczyć szermierkę z żołnierzami jej ojca, a teraz? Nie mogła pozbyć się wrażenia, że dzieje się teraz coś dziwnego... "Poza nowym pracownikiem-upiorem, pracownikiem-krasnoludem i ukrytym trupem?" - zaraz odgryzła się jej bardziej racjonalna część osobowości. Mari bardzo jej nie lubiła. Zbyt często miała rację. Wystukała palcami staccato o gruby, drewniany blat. Nie umiała tego wyjaśnić, ale coś nie dawało jej spokoju, zupełnie niczym mała drzazga pod paznokciem.
- Niziołek, skocz po dwie beczki anduriańskiego piwa. Mam przeczucie, że szybko zejdzie - krzyknęła do Bervisara, którego wypatrzyła w tłumie. Choć, tak oddawszy prawdę, "wypatrzyła" to duże przeinaczenie faktów. Mari miała w głowie porównanie do człowieka, który idzie w wysokiej trawie - to nie tak, że widzi się samą postać, ale wyginające się w różne strony źdźbła. Podobnie było z krasnoludem. Choć w jego przypadku, to były raczej głośne przekleństwa - zarówno jego, jak i karczemnych gości. Złotooka pokręciła głową, choć w tym geście zabrakło przekonania. - Wróć szybciej niż piwo się skończy. Mam nadzieję, że twoje krótkie nóżki to ogarną.
Sama zgarnęła po cztery kufle na rękę i wyruszyła w taniec pomiędzy stolikami, zapamiętując kolejne zamówienia. Kątem oka dostrzegła Kolindara, który z kimś rozmawiał, ale nie była w stanie wypatrzyć z kim. Czyli tak będzie teraz wyglądało jej życie? Upiór-morderca, którego serce okazało się łagodne niczym usłużnego psa oraz krasnolud-mag-idiota, przez którego zdecydowała się na zabójstwo? Chyba przestała panować nad własnym przeznaczeniem, o ile kiedykolwiek miała je w swojej mocy.
"To będzie kilka długich godzin..." - dziewczyna poczuła jak jej kolana niemal uginają się na samą myśl o tym. Niby uzyskała dodatkowe dwie osoby do pomocy za bezcen, a jednak czuła się wprost przeciwnie. Jakby miała co najmniej dwa razy więcej na swoich barkach. To chyba nazywa się poczucie odpowiedzialności, dotarło do niej z opóźnieniem.
- Kol, sala jest twoja, ja idę na bar! - ryknęła ponad tłumem, mając nadzieję, że wyczulone zmysły Kolindara były w stanie to zarejestrować. W końcu była jego szefową, do cholery! Czyj inny głos jak nie jej powinien do niego trafiać?
Noc była długa. Ludzi zebrało się tyle, że niektórzy spożywali swoje zamówienia na stojąco, zgrupowani w różnych miejscach karczmy. Marianne z większością witała się wesoło, niektórych całowała w policzek, innym iście lordowskim gestem dawała do pocałowania swoją dłoń. Alkohol lał się strumieniami, zupełnie niczym deszcz na zewnątrz. Dziewczyna już dawno nie doświadczała takiego załamania pogody, burze nie były czymś częstym w tych okolicach.
- Jakby ktoś rzucił urok... - mruknęła, kiedy Bervisar pojawił się obok niej. Położyła mu dłoń na ramieniu, ale jej wzrok patrzył gdzieś w dal, a nawet bardzo daleką dal, jeśli można tak to ująć. Podskoczyła, kiedy się zreflektowała, że mały brodacz stoi tuż przy niej i popatrzyła na niego z powagą. - Mam złe odczucia odnośnie tej burzy. I ni cholery nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego.