Leonia[Sklep zielarski Hinode] Miłe złego początki

Bardzo duże miasto portowe, mające aż trzy porty, w tym dwa handlowe, a jeden z którego odpływają jedynie statki pasażerskie. Znane z bardzo rozwiniętej technologi produkcji statków i łodzi, o raz hodowli rzadkich roślin nadmorskich.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya nie była przekonana czy tresowanie mglaka ma sens. Nie by uważała go za głupie stworzenie - broń Prasmoku, była świadoma, że to mądra bestia - tylko nadal była przekonana, że to tylko chwilowa fascynacja ze strony ogiera i na te kilka godzin czy dni szkoda zachodu. Ona się poświęci, on zirytuje i na koniec żadne na tym nie zyska. Na razie niech więc zostanie Haa’il’ver - jakoś postara się tego nie przekręcać…
        Dokarmiając mglaka cytrusami Sanaya słuchała co książę miał do powiedzenia na temat tych owoców. Zainteresowana jego wywodem raz dawała cząstkę grońca wierzchowcowi, a raz sama się częstowała - wtedy to upiorny koń wydawał z siebie parsknięcie dezaprobaty. Całe szczęście szybko wybaczał, gdy dostawał swój przydziala. A alchemiczka skupiała się tak czy siak na księciu. Od czasu do czasu kiwała głową albo robiła jakąś inną minę świadczącą o tym, że słucha i zapamiętuje albo przypomina sobie, że faktycznie kiedyś coś na ten temat słyszała. Na przykład poruszona na początku kwestia barwników - wtedy kiwnięcie zostało poparte odruchowym poprawieniem włosów, które miały kolor trochę zbliżony do tego, który mogłaby osiągnąć dzięki barwnikowi z grońca, tamten jednak dawał znacznie cieplejsze tony. Słyszała też o tej konserwacji przez czysto zawodowe zainteresowanie tą rośliną, lecz była to ostatnia cecha tego cytrusa, o której wiedziała Sanaya - wszystkie kolejne stanowił całkowitą nowość. Zdumiało ją jak szerokie zastosowanie miał groniec - wydawało jej się, że wspomniany wawrzyn cmentarny cechował się dużym spektrum przydatności, ale chyba musiał oddać palmę pierwszeństwa na rzecz tego krwawego owocu. Krwawego niemal dosłownie, jeśli wierzyć w to, że mógł on stanowić pożywkę dla wampirów nie pijących prawdziwej krwi… Hm… wampirów-wegetarian? Można było ich tak nazwać? Aż głupio pytać o takie rzeczy.

        Po spacerze, skarmieniu jeszcze kilku grońców mglakowi i całkiem miłej pogawędce o architekturze, Sanaya w końcu wróciła do meritum sprawy, którą musieli na chwilę zaniedbać. Może nie było to najgrzeczniejsze - tak od razu przy pierwszej sposobności wracać do tematu - ale to była bardzo ważna kwestia dla alchemiczki, gdyż Saft stanowił pewną zadrę w jej boku, przez którą nie mogła wieść spokojnego życia. Musiała zamknąć ten temat, by za kilka lat przypadkiem nie wybuchł jej w twarz, tak jak zrobił to podczas ich pierwszego spotkania w Menaos. Naprawdę mieli wtedy z Crevim szczęście, że był z nimi Kaonites…
        - No tak, kapusie - westchnęła, gdy Medard tylko zaczął. Z pewnym niepokojem od razu pomyślała o alchemiczce, w której sklepie rozmawiali, ale książę zaraz odsunął od niej podejrzenia, kierując je na sąsiadów. Cóż, Sanaya tego nie negowała - to on tu był lepiej obeznany w temacie. Ba, był wręcz doskonale obeznany, by nie rzec, że nawet za dobrze. Cóż, z jego słów wynikało, że chyba właśnie jego ludzie próbowali komuś tu ukręcić łeb… Może nie dosłownie, bardziej metaforycznie, ale wiadomo jak to jest z ofiarami w takich sytuacjach - zdarzają się nader często i to w dość dużej ilości.
        - Co masz na myśli? - dopytywała dalej, gdy po wymienieniu kilku osób, które średnio interesowały alchemiczkę (bez urazy, prezesie, po prostu nic nas nie łączy), Medard znowu wrócił do Safta. - To znaczy… Że chodzi o kaca to się domyśliłam, nie w tym rzecz. Co znaczy “zajmiemy”? Nie bym niniejszym odrzucała ewentualną współpracę, ale zastanawia mnie raczej jakie on ma dla was znaczenie? Element jakiej układanki stanowi? Ja muszę się z nim tylko rozmówić w kwestii własności intelektualnych… Ale w sumie jeśli macie względem niego inne plany… - Sanaya wzruszyła ramionami, jakby to nie był jej interes. I choć mówiła w liczbie mnogiej, nie była to tym razem kwestia jakiejś chybionej kultury - po prostu zakładała, że książę nie działa sam i miała na myśli jego i jego ludzi. Albo jakieś lokalne władze.
        Mimo iż Sanaya nie porzuciła tematu Safta, nie przeszkadzało jej to w przyjęciu zaproszenia na salony - oczywiście, że chętnie zwiedzi wnętrze tej posiadłości, kto by na jej miejscu odmówił? Może tylko paranoik obawiający się wchodzić do “leża wąpierza”. Ona jednak nie miała takich oporów - podążyła za gospodarzem, wcześniej zaproszenie przyjmując jedynie poprzez skinienie głową, skoro zajęci byli rozmową na inne tematy.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Ogier - jak to u mglaków w zwyczaju - nie odpuszczał i co i rusz domagał się kolejnej porcji grońca wiśniowego. Skoro niedźwiedzie ubóstwiają wręcz miód, a małpy ziewuszki śnieżne nawet kit, zwany przez uczonych propolisem, to czemu koniowi - nawet tak cudacznemu i nietypowemu - zabraniać pochłaniania kilogramów grejpfrutów na raz? Niech sobie zwierz uzupełni zapasy żelaza, w przyszłości mogą się przydać na tzw. chude lata. Medard tylko się przyglądał temu, jak nienasycony koń domaga się coraz to nowego kawałka owocu. Czyżby niezwykły cytrus, jakim niewątpliwie był groniec wiśniowy, wyewoluował w obecną formę, by stać się posiłkiem dużych roślino- i wszystkożerców, a niekiedy nawet drapieżników? Bardzo możliwe, lecz nie pamiętają tego nawet najstarsze smoki i druidzi, więc chyba na zawsze pozostanie tajemnicą nie do zgłębienia.

Tymczasem od zachowania wierzchowca rozmowa przeszła płynnie do zastosowań różnych organów grejpfruta wiśniowego. Sanaya kojarzyła te, które przydają się czy to w sztuce alchemicznej, czy upiększaniu ciała (ach, ten sławny barwnik!), jak również właściwości pomagające zachowywać świeżość produktów, do wytworzenia których został użyty materiał pochodzący z tego cytrusa. Ostrożności nigdy za wiele - lepiej przedobrzyć z konserwantem niż później żałować zatruć dziesiątek, o ile nie setek używających danego wyrobu ludzi. Po reakcji Sanayi na interesujące fakty, iż niektórzy z krwiopijców przestawili się z krwi właściwej na tak zwaną krew prawdziwą, jak sami określali napitek na bazie rosołu, ziół i owoców, w tym głównie grońca wiśniowego, widać było, że trafił się alchemiczce niecodzienny tajnik do zgłębienia. Jednakże na ten temat nie padło żadne pytanie. Być może inne problemy miały większą ważność - chociażby kwestia niejakiego Georga Safta. Medard odparł:
- Tego można było się spodziewać rzut czepcem od portu, nieopodal Spitego Wieprza, gdzie rezydują totumfaccy Prezesa, w tym i twój ptaszek Saft. Byliby idiotami, gdyby nie wykorzystali sieci darmozjadów jako mobilnych oczu i uszu, by mieć choćby i teoretyczny ogląd na wszystko, co działo się dookoła nich. Na szczęście niedługo skończą się ich sny o potędze i wszystko wróci na swoje miejsce. - Tu przerwał na moment, by myśli zebrać, a tych kłębiło się w głowie książęcej co niemiara. Te jednak szybko (w żadnym razie wooolno) zostały zebrane i poustawiane na odpowiednich półkach gdzieś w odmętach pamięci monarszej lub wyrzucone do najbliższego pudła z napisem "odpady".
Szkoda było tylko tych wszystkich Leończyków, którym hrabia von Utendorff naopowiadał Prasmok wie czego i poszli za nim jak barany na rzeź. Oby siły arcyksiążęce umiały zrobić z tego - w założeniach pożytecznego i słusznego - ruchu jakiś konkretny użytek, choćby miał tylko lokalny koloryt. Niech trwa, przyda się przy zagrożeniach zewnętrznych i wszelkich katastrofach naturalnych w rodzaju powodzi, podtopień, huraganów czy masowego pojawu obcych zwierząt, nie tylko szkodników. Miejscowi najlepiej wiedzą, jak ratować własny dobytek i pomóc sąsiadowi uchronić jego mienie przed obróceniem w niwecz. Do tego nie potrzeba armii zbrojnych z takim czy innym godłem na piersiach tylko zwykłych, aczkolwiek zorganizowanych mieszkańców!

Z biegiem konwersacji robiło się coraz to ciekawiej, choć to nie alchemik - szarlatan Saft - był głównym trybikiem w kręgu zainteresowań księcia, a tym bardziej sił arcyksiężnej leońskiej Selorii Naddanei z rodu Amnellen. Wrzodem na przysłowiowej rzyci obydwojga był herszt całego przedsięwzięcia, fałszywy hrabia z Liber Chamorum Yaroslavus von Utendorff, zwany Prezesem oraz jego bandyci. Miejscowa władczyni natomiast chciała jeszcze niejako przy okazji posłać na galery jednego z totumfackich Prezesa - niejakiego Mikela Kokosza, który nielegalnie lub na granicy stanowionego przez nią prawa obracał w Leonii gargantuicznymi wręcz ilościami środków psychoaktywnych różnorakiej proweniencji. Konsekwencji tego nie dało się nijak zamieść pod dywan, więc gdy tylko sprawa się obiła o arcyksiążęce uszy, wszystko nabrało tempa i rzeczony delikwent musiał nogi brać za pas - przynajmniej z tego miasta. Na nieszczęście dla niego, wywiad leoński wiedział, gdzie drab obrał sobie nową siedzibę. Medard odpowiedział na zadane przez Sanayę pytanie, które dotyczyło tak poszukiwanego przez nią Safta:
- To znaczy, że - w wielkim skrócie - jest pilnowany i niedługo będzie w naszych rękach. On? Sam z siebie nie jest wart nawet funta zapchlonych kłaków, natomiast jego mocodawcy to już inna para ciżemek. Wie o prezesie to i owo, był przy większości ostatnich jego machlojek, więc dlatego Utendorff i Kokosz tak go hołubią, podczas gdy inny wywaliłby podobne indywiduum na zbity pysk. No, a poza tym to - jak by nie patrzeć - alchemik, a takich na usługach nikczemników nigdy zbyt wielu. Jego zeznania obciążą i Prezesa, i Kokosza. Jak dla mnie, możesz z nim zrobić, co zechcesz, o ile będzie później użyteczny dla arcyksiążęcych. Kokosz nieźle narobił im koło pióra...

Z kolei w Spitym Wieprzu krnąbrny alchemik liczył utarg z mającego się ku końcowi dnia, oczywiście popijając w najlepsze najprzedniejsze wina. Nawet nie przeczuwał, co takiego go czeka, gdy rankiem otworzy sterane oczy i przywita kolejny dzień w swym parszywym żywocie. Co zaś się tyczy księcia i alchemiczki, to zdążyli już wejść na zamkowe podwoje i właśnie się kierowali do prywatnego skrzydła, wszak oficjalna, reprezentacyjna, pełna patosu część przeznaczona była do ciut innego celu.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya nie skomentowała w pełni podstawnych gróźb, które książę rzucał pod adresem Prezesa inaczej niż samym uśmiechem zrozumienia - to co mówił miało sens, nie zamierzała się ani sprzeczać, ani drążyć tematu na jakąś większą skalę, skoro jej zależało tylko na maleńkim trybiku tej całej machiny. Trybiku, który być może okaże się jej zupełnie nieprzydatny i tylko umiarkowanie ważny dla Medarda… Ale ta kwestia miała jeszcze zostać rozwinięta. Najpierw jednak rozmowa przeszła przez tematy architektury, muskając kwestie lokalnej historii, ogrodów i tak dalej, a dopiero później wróciła do, można by rzec, meritum.

        Sanaya słuchała wyjaśnień Medarda z początku pilnie mu się przyglądając, później jednak jej wzrok stał się trochę nieobecny, uciekła nim w bok, a jej myśli zdecydowanie skupiły się na jakimś jej sporze wewnętrznym, choć i księcia nadal jednym uchem słuchała. Nawet uśmiechnęła się krzywo słysząc, że może zrobić z Saftem co chce, o ile będzie on później użyteczny dla arcyksiążęcych. Chyba miał o niej mylne mniemanie – co mogłaby uczynić takiego, aby staruch już nie przedstawiał żadnej wartości? Jako alchemiczka oczywiście miała szereg ciekawych opcji do wyboru, gdyby chciała go zabić, okaleczyć, zrobić z niego półkretyna czy uczynić inną okropność… Ale nie była zawistna. I widziała, że to czego doznała z jego ręki, było nie do końca jego winą – to kto inny wpędził Georga w szaleństwo.
        Tai podniosła ponownie wzrok na księcia. Chwilę mu się przyglądała, jakby jeszcze oceniała czy może mu coś powiedzieć. W końcu odetchnęła.
        - Dam sobie czas na przemyślenia – oświadczyła. – Spokojnie, nie zamierzam dumać nad tym dniami i nocami, potrzebuję tylko chwili. To czego się dowiedziałam dzisiejszego dnia trochę psuje obraz, który widziałam do tej pory… Nie jestem krową, która nie zmienia poglądów, ale też nie chcę działać pochopnie – podsumowała. – Nie znam jednak tutejszego prawa. Czy on może być ścigany w Leonii za przestępstwa popełnione w innych krajach? Trytonia, Ekradon, Menaos? – upewniła się, bo może akurat Medard rozwieje pewne jej wątpliwości. Sądziła, że nie będzie już szansy by porozmawiać z Saftem na osobności, a nie chciała by wszystko poszło na marne, bo się wygada siłą rzeczy na temat jego przewin i go zamkną. Jakby tak miało być lepiej w ogóle darować sobie rehabilitowanie go. Choć z drugiej strony mogłaby to również sprytnie wykorzystać jako argument w dyskusji.
        Poza tym wcześniej nie wiedziała z kim swoje ciemne interesy prowadzi Saft – myślała, że tamten atak był przejawem szaleństwa, lecz wychodziło na to, że jednak miał więcej za uszami. Nie był tylko zagubionym szaleńcem tylko… po prostu taki był. Nie mogła powiedzieć, że zły, bo to brzmiało jak określenie z bajki dla dzieci, ale na pewno nie był praworządny. Nie wiedziała czy chce działać na korzyść kogoś takiego. Piękny dylemat: podtrzymywać paskudne kłamstwo, które już komuś zniszczyło życie, czy je naprostować i dać przestępcy tryumfować. Cudownie.
        - To nowa część posiadłości? - zagaiła Sanaya, zmieniając temat na zdecydowanie lżejszy, rozglądając się przy tym znacząco po korytarzu, którym przechodzili. - Wygląda na dość nowy, zważywszy na użyte materiały… Może to już jest twój wkład w wygląd tego budynku? - podsunęła tonem, który miał zdecydowanie zachęcać do pochwalenia się, jeśli Medard przyczynił się chociażby do przestawienia wazonów w tej przestrzeni.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Prawdziwa noc miała dopiero nadejść, a tematy do dyskusji jeszcze się nie wyczerpały, a przynajmniej postronny obserwator mógłby z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością odnieść podobne wrażenie. Krotochwilne utyskiwania na menaoskich profesorów, w tym kanclerza Tilmandre'a du Perelle d'Mierda aep Pfeifussa, który, chociaż to i owo za uszami mu się nazbierało, to w gruncie rzeczy nie był aż takim złym szefem, za jakiego uchodził i jaką łatkę przyprawiali mu koledzy po fachu. Konwersacyjne tarpany z szybkością cierpiącego na rozwolnienie pioruna popędziły w stronę pewnego alchemika pracującego obecnie dla kliku typów spod ciemnej gwiazdy. Okazał się nim być nie kto inny, jak Georg Saft, z którym Sanaya miała do pomówienia. Książę nie miał okazji ani powodu, aby śledzić poczynania tych obojga i wzajemne między nimi niesnaski - Prasmok albo ślepy los chciał, by jedno drugiemu narobiło ongiś koło pióra ze względu na ten czy ów zbieg takich lub owakich okoliczności.

Sanaya długo się zbierała, by znaleźć reakcję na nowe fakty z życia Safta, które właśnie zostały ujawnione. Nie we wszystkim należałoby upatrywać stuprocentowej winy rzeczonego jegomościa, ale z pewnością większość z nienaukowych wyczynów, które był popełnił od kilku lat nie miała znaczącego udziału innych autorów (używając języka uczonych, magów i dziejopisów). Gdy to w końcu nastąpiło, książę odparł:
- Zrobisz, co będziesz uważała za stosowne. Ptaszek z gniazda nie wyleci - nie ma za bardzo dokąd się udać.
W tym momencie Medard zamilkł na chwil parę, zbierając myśli, by rozwikłać dręczące Sanayę pytanie natury prawnej, a dokładniej rzecz ujmując, czy rzeczony gagatek mógłby hipotetycznie odpowiadać na miejscu za występki popełnione gdzieś indziej. Gdy wszystkie elementy zostały poskładane we w miarę sensowną całość, książę wrócił do żywych, jak się w Therii drzewiej mawiało i odrzekł:
- To nie jest takie proste, jakim na pierwszy rzut oka się wydaje. O ile to, co nawyczyniał w konkurencyjnej dla Leończyków i pozostałych państw Wybrzeża Jadeitów, a położonej nad Morzem Cienia Trytonii nie powinno spaść nań niczym grom na Alfonse'a de Mostenes'a z Renidii, ba, arcyksiążęcy z chęcią posłaliby takiego alchemika jako szpiega do znienawidzonego konkurenta w handlu wyrobami, które daje morze, a przez nie sam Wodyan, zwany też niekiedy Aquarisem - pan i władca oceanicznych głębin. Nasz gagatek może spać spokojnie, chyba że w jakiś sposób zbezcześcił Bezkres Oceanu, co w przypadku alchemika, który jest lądowym szczurem, byłoby raczej mało prawdopodobne. Jeżeli zaś chodzi o elfie i quasi-elfie kraje, jak wymienione przez ciebie Menaos czy sojuszniczy wobec niego Ekradon, sprawa jest zgoła inna. Dzięki kontaktom handlowym, wymianie dóbr i oczywiście - co najważniejsze - idei, prawa zostały w większości poważniejszych naruszeń zunifikowane, podpisano także odpowiednie edykty bi- i multilateralne, pozwalające, by gagatek złapany i osądzony przez sąsiada odpowiadał przy okazji za zbrodnie popełnione u siebie. Jest więc wysoce prawdopodobne, o ile dany naonczas popełniony tam tudzież siam czyn będzie zakwalifikowany w Leonii jako przestępstwo, to kara zań nie ominie naszego drogiego Safta, choćby nie wiadomo jak się starał i wił niczym kłębowisko piskorzy.

Gdy temat alchemika-rekietera ucichł - zapewne do czasu - niczym szalony tarpan przez Szepczący Las przygalopował zastępnik w postaci wystroju nowego skrzydła Chiropterulusa. Medard odrzekł:
- Sama budowla nowa nie jest, jednakże wystrój tej części ma sprawiać takie wrażenie, jakby to powiedzieli nasi długousi kuzyni, en'emeages. Stare, sterany życiem piaskowiec miejscowy zastąpiłem bursztynem i turkusem - całość rozświetla korytarze lepiej niż tysiące świec, nawet magicznie podrasowanych. Do tego odpowiednia kolekcja roślin - cytrusy i storczyki oraz wawrzyny cmentarne o nietypowych, bo purpurowych liściach. Parę przedstawiających miejscową megafaunę arrasów dopełnia dzieła. Nic więcej nie trzeba, a ozdobnik - nawet najprzedniejszy - w nadmiarze staje się dla widza ohydnikem.

Jasny (zapewne dzięki zastosowaniu bursztynowej okładziny ścian i podłogi z turkusu oraz parapetów wykonanych z tego niebiesko-zielonkawego kamienia) korytarz po przejściu około setki kroków kończył się potrójnym rozwidleniem, mającym ongiś symbolizować trójząb Pana Mórz i Oceanów - Vodyana - Aquarisa. Każde z nich wiodło do grupy komnat, nad środkowymi drzwiami umieszczono mozaikę przedstawiającą herb Karnsteinów-Nasfiretów. Pozostałe zdobiły sylwetki przedstawicieli fauny Wybrzeża: nosorożca storczykorożca trawiastego i morskiego gada wybałusza rybojada.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya słuchała, kiwając głową i choć widać było, że dociera do niej sens wypowiedzi księcia, od razu na bieżąco analizowała ich znaczenie. Wymieniła kilka królestw jako luźne przykłady, choć faktycznie myślała w tym momencie o miejscach, gdzie mógł bywać i Saft i ona, najważniejsze było jednak dla niej oczywiście Menaos – to tam spotkała się z tym szaleńcem i to tam najwięcej on przeciwko niej przeskrobał. Miała na to świadków i dowody i choć wcześniej nie dociekała sprawiedliwości, uznając, że sama to załatwi, tak teraz… Może jednak powinna się odezwać. A może będzie to dla niej wygodna karta przetargowa, aby zmusić byłego współpracownika swojego mistrza do pozostawienia jej i jej rodziny w spokoju. Jeszcze to rozważy – teraz wiedziała przynajmniej na czym stoi.
        - Powiedziałeś mi wszystko czego potrzebowałam i znacznie więcej – zapewniła Medarda, gdy ten skończył, a ona sama przemyślała swoją sytuację. – Dziękuję.
        I tu temat prawnych zależności i niepewnej przyszłości Safta na moment został wyczerpany, a powróciła stara, znajoma kwestia architektury i nauki. Sanaya tym razem wyglądała na szczególnie żywo zainteresowaną wymienionymi przez Medarda gatunkami roślin, choć nie było to zainteresowanie po prostu ładnymi okazami, a jakby głębsze, bardziej analityczne. Skojarzyła pewne fakty – książę nie tylko bywał na zjazdach naukowych jako ten, kto łoży na ten cały folwark, ale sam również był akademikiem i jeśli dobrze pamiętała, przyłożył rękę do opisania jakiś specyficznych roślin. Spojrzała na niego czujnie, jakby oczekiwała, że ten odgadnie jej myśli i odpowie bez artykułowania przez nią pytania, zaraz jednak się ocknęła i odezwała do niego.
        - Ta nowa odmiana wawrzynu… - zagaiła. – To krzyżówka stworzona przez ciebie? Pod twoim okiem? Zajmujesz się tego typu zagadnieniami, prawda?
        Jak zawsze gdy temat dotyczył odkryć i nauki, Sanaya wykazała szczere zainteresowanie i chęć słuchania, nieważne jak długa i zawiła mogła być przemowa jej rozmówcy albo jak bardzo rozbieżna z jej prywatnymi zainteresowaniami, choć akurat botanika była tak pół na pół - nie specjalizowała się w tym, ale coś tam wiedziała. Chyba nie dało się inaczej będąc alchemikiem.

        Wnętrze robiło na alchemiczce wrażenie – dobór materiałów i aranżacja stały na poziomie naprawdę wykraczającym poza umiejętności typowego architekta. Nawet zdobyła się na uśmiech, słysząc wzmiankę o magicznych świecach.
        - Tak, operowanie naturalnym światłem dziennym zawsze daje najlepszy efekt, nieporównywalny z tym, co można osiągnąć przy pomocy świec czy lamp alchemicznych. To kwestia barwy… - zaczęła, lecz zawiesiła zdanie, uśmiechając się do Medarda przepraszająco. Przecież on pewnie wiedział, że nie da się osiągnąć odpowiedniej barwy światła przy pomocy alchemii – nigdy nie wyjdzie odpowiedni odcień bieli, najbliższe co do tej pory osiągnęli alchemicy to bardzo jasny błękit.
        Sanaya przystanęła przy rozwidleniu korytarzy i przekrzywiając lekko głowę przyjrzała się mozaikom.
        - No dobrze - uznała na głos. - Jeśli to nie jest kwestia kompozycji w oderwaniu od bryły budynku, a wątpię by tak było, wnioskuję, że na wprost są prywatne komnaty? Po bokach zaś…? - zawiesiła sugestywnie głos, by to Medard dokończył gdzie prowadzą tamte drzwi i czy w ogóle jej przypuszczenia były słuszne. Nie kojarzyła, by te stworzenia miały jakieś specjalne symboliczne znaczenie, które mogłoby okazać się w tym przypadku pomocne.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Medard w sumie nie był pewien, czy aby na pewno rozwiał wszelkie wątpliwości natury prawnej, jakie Sanaya miała na swej wyboistej - chcąc nie chcąc - drodze, którą to Prasmok albo Najwyższy (wszak znajdowali się w Leonii, a większość tamtejszych mieszkańców wyznaje właśnie Pana na Niebiesiech) postawił dla krotochwili lub też miał po temu insze, bardziej wytłumaczalne powody. Książę powinien znać się nieco na legalistycznych zawiłościach co najmniej kraju własnego i sąsiednich terytoriów, jednakże takie czy owakie obeznanie z systemami prawnymi panującymi w dalszych organizmach państwowych przynosiło dotychczas więcej pożytku niźli szkód, zatem warto było uważać, gdy guwerner, a potem profesorowie uniwersyteccy rozbijali na drobne zawiłe - wydawać by się mogło - tomiszcza kodeksów i starali się wpoić zdobytą wiedzę beanom, a w rzadkim przypadku guwernerów - uczniakom (chociaż w przypadku ostatnich tylko progenitura arystokratów, a zwłaszcza władców zazwyczaj miała do czynienia z naukami prawnymi na tym poziomie edukacji). Cóż takiego mógł zrobić alchemik na usługach Prawa i Pięści, niejaki Georg Saft, iże panna Tai dopytywała o jego możliwą odpowiedzialność za zło popełnione na ziemiach będących pod inną władzą, książę mógł tylko domniemywać. Fakt faktem, bele chłystkowi pajdy chleba nie wyrwał z rąk, nie zwędził też kiesy kramarzowi na miejskim festynie. To, co delikwent przeskrobał, najpewniej nie groziło zakuciem go w dyby, a co najmniej zesłaniem na galery lub wtrąceniem do lochu na długie lata. Mniejsza już o to, tak czy owak - szemrany alchemik nie wywinie się sprawiedliwości.
Medard odparł:
- Nie masz w sumie za co dziękować. Domeną łotrów i pomniejszych łachmytów jest szkodzić, naszą jako ramienia sprawiedliwości - nie dopuszczać, by ci pierwsi aż nadto się rozpanoszyli i rozmnożyli. Nie zawsze to tak działa, niestety. Cóż, zbóje bywają bardzo pomysłowi, a niektórzy stróże prawa stają się do nich tak podobni w swoich poczynaniach, że zwyczajny człowiek ma nie lada kłopot, by odróżnić jednego od drugiego. Jak widać status quo stworzonemu przez cywilizację daleko do ideału.

Rozmowa znów zboczyła na inny tor - zupełnie niczym chart, który miast upragnionego przez łowcę zająca, jął ścigać bażanta, który z bliżej niepoznanych powodów utracił zdolność do lotu. Tym razem padło na naukę i budownictwo, a raczej połączenie obydwu powyższych - mianowicie sztuka równie stara jak sam Prasmok, zwana przez długouchów architekturą krajobrazu tudzież wnętrzarstwem - zależnie od tego, czy urządzane miejsce należy do grupy wnętrz czy też zewnętrzy.
Książę, zapytany o swój udział w powstaniu nowej odmiany wawrzynu śmiertelnego o liściach w kolorze purpury, wyjaśnił:
- W rzeczy samej, chociaż sam barwnik występuje naturalnie w zwyczajnym botanicznym wawrzynie cmentarnym, jest tylko przyćmiony przez rozmaite czernie, grafity i ciemniejsze fiolety. Poza tym miejscowi nie przepadają zbytnio za trupiosiną tudzież czarną niczym Śmierć roślinnością. Co do parania się tworzeniem nowych odmian ciekawych roślin, to owszem, o ile czas na to pozwoli - zarządzanie krajem i dyplomatyka potrafią wyssać życie do cna, niestety...

Następnie rozwianiu ulegały kwestie stricte architektoniczno-wnętrzarskie. Alchemicznie wytworzone świece nie sprawdzały się w warunkach Chiropterulusa, a światło przez nie generowane przywodziło skojarzenia z kostnicą bądź lochem, w których to podczas zarazy kat wespół z archiatrą gromadzili zwłoki ofiar morowego powietrza z danego okresu: najczęściej dnia, rzadziej tygodnia. Książę przytaknął tylko i uśmiechnął się do rozmówczyni na znak zgodności poglądów, dodając jednakże kilka ruenów od siebie:
- Z magią także eksperymentowaliśmy, lecz żaden z ówcześnie znanych wynalazków nie zdał w tych pieleszach egzaminu. Do dziś między magami - tak Pradawnymi, jak i śmiertelnymi - krąży porzekadło wybredny jak Nasfireci, relikt tamtych poszukiwań. Zostało więc światło słoneczne, jednakże odbite od bursztynów i w mniejszym stopniu jaśniejszych partii turkusów. Nie męczy tak oczu, jak świece alchemiczne czy większość magicznych wytworów.

Ze ścian, podłóg i parapetów tak wzrok rozmówców, jak i sam temat konwersacji płynnie przeskoczył na mozaiki u nasady drzwi każdego ze skrzydeł części zamku, w której się znaleźli, a właściwie ich symbolikę. Medard odparł:
- Masz rację - środkowe drzwi wiodą do książęcych komnat, natomiast każde z bocznych prowadzą ku kwaterom przeznaczonym dla dyplomatów, znamienitych gości i wielmożów. Uprzedzam, iż nie wszystko zostało ukończone na czas, w niektórych pomieszczeniach trwa jeszcze modernizacja i zmiana wystroju. Zobaczysz więc rzeczy, których zwykły zjadacz podpłomyków nie raczył oglądać. Książęce podwoje stoją przed nami otworem.

Z oddali majaczył mahoniowy ni to stolik, ni to kredens, w którym pełno było butelek i dzbanów z najróżniejszymi napitkami, w tym kuszącym kolorem czarnego wina ożywczym specyfikiem znanym jako prawdziwa krew, chociaż z krwią nie za wiele miała de facto wspólnego. Ciekawe, czy alchemiczka przełamie typowy dla śmiertelnych strach przed życiodajnym płynem - wedle niektórych filozofii będącym siedliskiem duszy - i skosztuje tego napoju? Czas pokaże. Są bowiem na tym padole rzeczy i zjawiska, które nie marzyły się nawet alariańskim scjentystom. Na szczęście Prasmok ma dużo bardziej wybujałą wyobraźnię od tych zasiedziałych w zakurzonych tomiszczach gburów.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya nie mogła się nie zgodzić z księciem w kwestii jego opinii na temat wątpliwej praworządności - o ironio - stróżów porządku. Niejednokrotnie spotkała się z tym, że ci działali jak nie opieszale, to wręcz przeciwko prawemu obywatelowi - najlepszy tego przykład miała podczas ostatniej wizyty w Menaos, gdzie urażona męska duma kapitana straży była przyczynkiem do wielu nieprzyjemnych dla niej sytuacji, wliczając w to bezpodstawne przeszukanie i kipisz w wynajmowanej kwaterze. Uff, na samo wspomnienie tamtych chwil robiło jej się słabo, a gdy opuszczała dom asystenta najadła się tyle wstydu, że do tej pory piekły ją policzki. Nie wspominając, że dostała nieformalny wilczy bilet do tego przybytku… I wszystkiego pośrednio winny był Saft - ta świadomość jeszcze raz podsunęła Sanayi myśl czy aby na pewno warto mu pobłażać i odkupywać jego dawne krzywdy.
        - Mam - odpowiedziała mimo tej całej gonitwy myśli Medardowi, choć takie spieranie się nie było za bardzo w dobrym tonie, nawet jeśli słowa popierał sympatyczny uśmiech. - Udzieliłeś mi informacji, których potrzebowałam. To, że wiedza na ten temat jest niejako twoim obowiązkiem nie umniejsza twoich zasług.

        Tematy botaniczno-architektoniczne były jednak milsze niż dywagacje prawne i na pewno łatwiejsze do poruszania zważywszy, że Sanaya nie o wszystkim chciała mówić księciu - nie był jej kolegą, a poza tym nie wiedziała czy mówiąc mu o wszystkim nie złoży ostatecznej decyzji w jego ręce. Na razie więc lepiej było nie zgłębiać tych tematów, a pozostać przy roślinach, o których Medard opowiadał równie chętnie co o zawiłościach prawnych w poszczególnych państwach na południe od Gór Dasso.
        - Yhm, fakt, to nie jest popularna w tych stronach gama kolorystyczna… – mruknęła Sanaya, w zamyśleniu rozcierając w palcach jeden z listków tej odmiany wawrzynu. Medard jednak rozwiewając jej początkowe wątpliwości, stworzył kolejne, więc zamierzała dopytywać.
        - Czyli pozwól, że się upewnię: otrzymaliście tę odmianę na drodze tradycyjnego krzyżowania? Bez uciekania się do magii życia, alchemii i podobnych cudów? – upewniła się. Ta kwestia interesowała ją o ty, że nie była to działka, z którą miała szczególnie po drodze i chętnie by ją zgłębiła, skoro już miała sposobność spotkać kogoś, kto ma z tym więcej do czynienia.
        - Czerń jest niepraktyczna w tym klimacie - ciągnęła swoje obserwacje. - Roślina nie dość, że sama podnosi ciepło swojego otoczenia to jeszcze przyciągałaby to pochodzące ze słońca… Taką jasną odmianę z pewnością łatwiej utrzymać.
        Anegdotka o tym jak to przodkowie Medarda byli wymagający - do tego stopnia, że ukuto powiedzonko na ich cześć - szczerze rozbawiła Sanayę. Domyślała się, że i książę nie zadowalał się byle czym, wystarczyło wszak spojrzeć na to jak się nosił i czym się otaczał - laik być może nie doceniłby niektórych rozwiązań, lecz ona była zachwycona wieloma rozwiązaniami, które widziała w tej posiadłości. Wyjątkowo zmyślne, wygodne i jednocześnie subtelne. Albo po prostu dobrze wykonane - jak mozaika, którą właśnie omawiali. Sanaya nie ukrywała tego, że zaproszenie do prywatnych komnat Medarda zrobiło na niej duże wrażenie - poczuła się naprawdę zaszczycona. Wielu pewnie z kpiną wytknęłoby jej, że ufnie pcha się do leża lwa, ale ona nie czuła się przy Medardzie zagrożona. Tak, był wampirem, tak, była z nim sam na sam, ale czy gdyby chciał jej zrobić krzywdę, wlókłby ją aż tu i w ogóle nie szkoda byłoby mu zachodu? Nie podejrzewała go też o jakieś psychopatyczne gierki - nie po tym jak zachowywał się do tej pory, czy to podczas tego spotkania, czy podczas wcześniejszych, podczas naukowych dysput. No i na sam koniec - Sanaya nie lubiła oceniać innych przez pryzmat powierzchowności i stereotypów na temat rasy, profesji czy czego tam jeszcze. Owszem, czasami jej się to zdarzało, jak każdemu zresztą, ale wolała podchodzić do każdego z otwartym umysłem i wyrobić sobie zdanie na temat własnych obserwacji. Rasa księcia nie sprawiała więc, że się go obawiała i nie uważała go za drapieżnika - nie dał jej najmniejszego powodu, by tak go postrzegać, wręcz przeciwnie - czuła się przy nim pewnie.
        Trudno było Sanayi chodzić po tych pomieszczeniach i nie zachowywać się jakby to było muzeum - podziwiała wnętrza, umeblowanie, dekoracje. Dopatrywała się nowych, ciekawych rozwiązań i jednocześnie doceniała te klasyczne.
        - W sumie... Wiele czasu spędzasz w tej posiadłości? - zagaiła. - Sprawia wrażenie... Jakby to była bardziej nieformalna, wakacyjna posiadłość. I to nie tylko przez ten widok na morze.
        "A i tak gdy tu przyjechałeś, musiałeś akurat trafić na remont", dodała w duchu półżartem, pamiętając wzmiankę o modernizacji pomieszczeń dla dyplomatów. W tak dużych domach zawsze było jednak coś do roboty, więc możliwe, że nie było dnia, aby gdzieś tu nie kręcili się różni budowlańcy czy wszelkiego typu rzemieślnicy. Ot, wątpliwe uroki dobrobytu.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Medard uważał, iż bycie władcą to nie tylko sprawy dotyczące administrowania wielkimi połaciami kraju czy też dyplomatyczne fiksum-dyrdum na tematy o różnorakiej ważkości, jeżeli chodzi o dobrostan Ojczyzny, Społeczeństwa czy stosunków między sąsiadami, a także bliższymi bądź dalszymi partnerami w takich lub owakich interesach, a nie zawsze chodzi o handel na wszystkich jego poziomach. Pełnienie zaszczytu bycia głową organizmu państwowego wymaga -przynajmniej wedle książęcego pojmowania tego typu powinności - nie lada zaparcia i rzetelnej edukacji przed oficjalnym wstąpieniem na tron. Rzeczona przydała się bardzo, gdy tłumaczył Sanayi zawiłości polityczno-prawno-administracyjne, związane z odpowiedzialnością przebywającego obecnie w Leonii alchemika Georga Safta za występki popełnione w innych krajach, nie zawsze sojuszniczych wobec Arcyksiężnej i jej grajdołka, chociaż ewidentnie wrogo nastawionych bytów w tej liście brakowało.

Faktem jest, iż prawa stanowionego należało po pierwsze przestrzegać, po drugie egzekwować powyższego przy pomocy tak zwanego aparatu ucisku, znienawidzonego niekiedy przez sobiepańskich arystokratów, rozpasanych szlachciurów i burżujstwo, któremu pieniądz przesłonił ślepia niczym klapki ciągnącemu karocę koniowi. Różnego typu dranie, niekiedy nawet skurwysyny pierwszej wody - przykładem może być chociażby pan na Kaczym Dołku Yaroslavus graf chamorum von Utendorff, zwany Prezesem, ciągną do bezhołowia lub tumiwisistycznego podejścia do porządku niczym muchy do krowiego placka, a za nimi ciągnie orszak różnorakich mętów, łapserdaków i pospolitych bandytów - wiadomo: swój do swego idzie.

Książę obserwował poczynania Prawa i Pięści od jakiegoś już czasu i doszedł do zdania, iż najlepiej będzie to tatałajstwo wyrzucić na śmietnik historii nim jaja zniesie, a plugawe pomioty z nich wyklute rozlezą się po okolicznych ziemiach i tam na dobre się zadomowią. Odpowiedział więc alchemiczce:
- To ja dziękuję, iż mogłem w jakikolwiek sposób pomóc, choćby wyjaśniając pewne zawiłości, w których przeciętny człowiek mógłby się pogubić, powrotu nie odnalazłszy po kres dni swoich. Lepiej, gdy osobniki typu Saft czy bardziej Utendorff trzymane są z dala od społeczeństwa, któremu i tak zbyt dużo krwi napsuć zdążyły w przeciągu swych żywotów. Tym bardziej, że za Prezesem lezie calutki orszak gałganów, w tym sprzedajnych stróżów porządku publicznego. Ci ostatni jak wiemy, pilnują praworządności tylko z nazwy, gdyż wiadomo, kto zapewnia im chleb. To się powinno zmienić, do czego też dążymy z Arcyksiężną.
Im dalej w las, tym więcej drzew, im dalej w step, tym gorszy lew - jak rzecze mądrość ludowa nomadycznych centaurów z nie tak bardzo znowu odległych terenów równinnych. Temat rozmowy zboczył na tory naukowe, ściślej ujmując sprawę - architektoniczno-botaniczne. Przy rozprawie o wawrzynie o ciekawej barwie liści, przypominającej nieco czarne wino z Maurii bądź karnsteiński Anperis, książę dodał:
- W rzeczy samej - nie dość, iż mało popularna, to zupełnie niepraktyczna z naturalnych przyczyn - jest po prostu za gorąco, by dnie całe łazić w czerń odzianym. Nawet lekki - wydawać by się mogło - len po kilku chwilach robi się zauważalnie wilgotny, a po dłuższym czasie można zeń wyżąć garnce potu.

Dysputa trwała w najlepsze, tym razem zeszło na sposób otrzymania tej szlachetnej odmiany wawrzynu cmentarnego. Książę zebrał myśli, po czym odparł:
- Nie, tylko klasyczna selekcja z niewielkim udziałem mikrosłoników motyloskrzydłych, zamieszkujących okolicę. Można to uznać za pośredni udział magii, gdyż trąbowce te powstały w wyniku eksperymentu pewnego czarodzieja z Południa, nie zmienia to faktu, iż nie są one kontrolowane dziś przez żadne siły za wyjątkiem naturalnych procesów zachodzących w środowisku samoistnie. Prawda jest taka, iż żaden słoń nie przepuści okazji, by skosztować pysznego nektaru wawrzynowego czy wawrzynowych jabłuszek, zwanych niekiedy czarnymi bobkami, a te karzełki są idealnymi zapylaczami. Te tutaj będą miały kolor burgundowy, ale to tylko kwestia barwników w odpowiednich proporcjach. Z biegiem lat roślina sama przystosowałaby się do wymagającego ciepłego klimatu Wybrzeża, postanowiliśmy pomóc jej nieco w tych staraniach - ja mam czas, ludzie nie za bardzo, a wawrzyn jak wiemy należy do pożytecznych ziół o wielu często niecodziennych zastosowaniach. - Przerwał na dłuższy moment, by potem ciągnąć dalej kwestie wawrzynowe, nie tylko ogrodnicze:
- Masz całkowitą rację. Roślina - owszem, jak na wawrzyn cmentarny przystało - nadal wydziela ciepło, jednakże nie pochłania tego pochodzącego od Słońca, kandelabru tudzież magicznej lampy zawieszonej u gzymsu nad krużgankiem. Prawdopodobieństwo ugotowania żywcem zmniejszono niemalże do zera, więc należy się cieszyć. Skoro tak lubisz nowinki, to podzielę się informacją, iż Pałac Lazurytowy otrzymał bladą niczym Śmierć odmianę tego jakże ciekawego krzewu. Liście, młode pędy i owoce przybierają barwę kości słoniowej, części zdrewniałe mają zabarwienie marmuru, a kwiaty śmietanowego kremu, który dla laików okazuje się być - jak to mawiają na targowiskach - brudnym białym. W ramach kurtuazyjnych wymian dyplomatyczno-handlowych otrzymałem kilka podrośniętych sadzonek. Rosną zaraz za kredensem z "prawdziwą krwią". Czerwony wawrzyn przyjął się w specyficznym kolorycie Wybrzeża, ba, jako delikatniejszy od czarno-granatowo-fioletowego przodka przypadł do gustu podniebieniom mieszkańców, którzy dodają go do potraw z ryb, owoców morza i wodorostów, a także pewnego rodzaju wina, sprzedawanego w lokalnych tawernach. Wydawać by się mogło, iż organizm - bądź co bądź - kontynentalny z przeżyciem w specyficznym morskim klimacie Wybrzeża Jadeitów będzie miał problemy, ale przewidywania okazały się mylne. Taki - dajmy na to - tarpan stepowy, który jakimś cudem zawitał w leśne ostępy, by przetrwać powinien zmienić swe preferencje pokarmowe i sposób funkcjonowania w zastanym środowisku, a leśny kuzyn na otwartym terenie stepu szybciutko znaleźć odpowiednio liczne stado pobratymców, cały czas mając ślepia dookoła łba, by nie zostać zaskoczonym i w konsekwencji pożartym przez drapieżniki, zwłaszcza wilkora, lwa stepowego i bladą śmierć - jak mieszkańcy Północy zowią kota bułatozębnego, znanego w naszym - jak by nie patrzeć - światku akademików jako przedstawiciel rodzaju Homotherium.
Przerwał na dłuższą chwilę, by myśli rozbiegane po łepetynie monarszej niczym nosorożce włochate po theryjskim stepie zebrać do przysłowiowej kupy, by po jako takim uporządkowaniu ujrzały światło dzienne pod postacią słów zawartych w wypowiedzi. Trochę to trwało, lecz gdy tylko mentalne cegiełki zwane przez filozofów leksonami dały się zapędzić do szeregu i jakkolwiek przymusić do opuszczenia ciepełka domowych pieleszy, dodał:
- Ciekawe, czy ten bladokremowy wawrzyn utrzyma się w środowisku i zawojuje słynące przecież z gorąca Południe? Wielki Sapanchur wydał nie tak dawno temu edykt pozwalający na zwalczanie inwazyjnego szkodnika, jakim wawrzyn cmentarny normalnej barwy stał się w Imperium Neverith, póki co na szczęście omija jakoś tropiki i sawanny Południa czy odległych wysp, o innych Łuskach het za oceanem i tamtejszych terenach nawet nie wspominając.

Skończył wywód, a gdy to nastąpiło, rozmowa zboczyła na może bardziej przyziemne, bo architektoniczne szlaki. Pytanie Sanayi nie należało do dziwnych, cudacznych czy pokracznych ani broń Prasmoku niestosownych. Chiropterulus rzeczywiście przypominał z deka letnie rezydencje władców od deszczowych lasów Południa po północne szczyty ośnieżonych pasm górskich daleko za Lodowymi Pustkowiami. Medard odrzekł:
- To zależy. Zamek jako taki jest oczywiście przystosowany do tego, by spędzać w obrębie jego murów cały rok i nie ma do tego żadnych przeciwwskazań, może za wyjątkiem czasu. Ilekroć mam cokolwiek do załatwienia w Leonii, lubię zawitać do Chiropterulusa, od razu czuję przypływ energii, pozwalający przetrzymać przykładową wizję rzucenia wszystkiego w diabły czy jak to mawiają porzucenie bycia akademikiem na rzecz sztuk walki popularnych w krainie Eravallów. Gdyby nie odległość od Anperii i spraw bieżących oraz tutejsze południowe odkładanie wszystkiego na filozoficzne jutro, które z reguły nigdy nie nadchodzi, pewnie bym osiadł tu na stałe, lecz gdy kota nie ma, myszy zwykły harcować, zatem mahińskim zwyczajem tułam się w tę i we w tę doglądając grajdołka Karnsteinem zwanego. Bardowie śpiewają o tym, że władcy mają życie usłane różami i obszyte złotogłowiem - może z wierzchu tak to wygląda, a rzeczywistość jest zgoła inna, jednak nie wszyscy są w stanie w to uwierzyć. Nic nie jest tak kolorowe, jakim widzi się maluczkim w tekstach wyśpiewywanych ballad o eravalskich cesarzach, którzy choć trzymają lud za pysk, to dobrze się stać jednym z nich choćby i przez momencik w życiu.

Nawet cesarz musi kiedyś zarządzanie olbrzymim nieraz krajem odsunąć na bok, gdy głód da o sobie znać. Trudno logicznie myśleć, gdy kiszki grają przysłowiowego marsza. Medard udał się do mebla, który po części przypominał kredens, wyjął zeń dwie flaszki "prawdziwej krwi" z wizerunkiem jeleniego łba wytłoczonego w szkle oraz dwa kryształowe puchary. Jeden z tych naprędce skonstruowanych zestawów wręczył Sanayi.
- Skosztuj krwi prawdziwej, o której mówi się, iż jest to lek na wszelkie troski, tym lepszy od alkoholu, iż nijak nie szkodzi, a po wypiciu sporej ilości nie grożą skutki uboczne w postaci kaca. Podobno znakomicie orzeźwia podczas południowych fal gorąca, a przynajmniej tak sądzą kupcy, zmuszeni ślęczeć w swych pracowniach i na straganach podczas największych upałów, ale cóż poradzić - taki mamy klimat.

Chiropterulus chronił mieszkańców przed zgubnym niekiedy wpływem zdradliwego morskiego klimatu, jakim charakteryzowały się tereny Jadeitowego Wybrzeża, toteż upały nie stanowiły zagrożenia, ot tylko niewielka uciążliwość, do której idzie przywyknąć. Książę nie zwracał uwagi na tak trywialne rzeczy - być może dlatego, że Nasfireci od niepamiętnych czasów należeli do chodzących za dnia, toteż nie przejmowali się zbytnio widokiem świtu tudzież bezchmurnym niebem podczas lata. Inni niestety nie mieli takiego szczęścia i skończyli marnie. Przedwieczny sprzyja silniejszym, sprytniejszym, bardziej dostosowanym.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya z uśmiechem przyjęła podziękowania księcia i nadal się uśmiechając słuchała jego komentarza na temat tych, co prawa strzegli i tych, co je łamali. Zanotowała w pamięci kolejne celne jego słowa na temat Safta i Prezesa - może jej się to przydać… Podsumowanie zaś planów Medarda i Arcyksiężnej doceniła, potakując z namaszczeniem.

        Widać było, że wieść o tym, iż nowa odmiana wawrzynu została stworzona naturalnymi metodami, zrobiła na Sanayi wrażenie. Nie to, by uważała tradycyjne metody za trudniejsze, bardziej zawiłe czy w jakiś sposób świętsze niż uciekanie się do magii czy alchemii. W jej mniemaniu jednak efekt uzyskany na drodze naturalnej selekcji był bardziej stabilny, trwalszy - wszak twory alchemiczne, na przykład wielobarwne owoce, często był bezpłodne, jednorazowe, a i niejednokrotnie żyły krócej niż ich naturalne odpowiedniki. Poza tym tworzenie nowych gatunków tradycyjnymi metodami wymagało cierpliwości i wnikliwości, które wywoływały w Sanayi pewien specyficzny rodzaj szacunku - sama nie dążyła do takiego stanu, ale szanowała go u innych. Zresztą, wzmianka o mikrosłonikach również przypadła jej do gustu, choć z innego względu. Stworzenia te kojarzyła przede wszystkim jako bohaterów bajek dla dzieci i choć wiedziała, że są to stworzenia jak najbardziej prawdziwe, miały dla niej swoisty bajkowy urok.
        - Niecodziennych? - podłapała jednak momentalnie, gdy Medard użył tego przymiotnika w stosunku do zastosowań wawrzynu. - To znaczy? Wiem o jego zastosowaniach antyseptycznych i że jest używany w gotowaniu, tak w wielkim skrócie. Coś jeszcze? Ta jasna odmiana różni się w swoich właściwościach od typowo wybarwionego wawrzynu?
        Po tym krótkim wtrąceniu Sanaya wykonała gest ręką i skinęła głową w niemym “przepraszam, kontynuuj”. Zrobiło jej się miło, gdy Medard zaznaczył, że ze względu na jej zainteresowanie wspomni o jeszcze jednej, bardzo specjalnej odmianie wawrzynu. Wzmiankowana niezwykle jasna roślina bardzo ją zainteresowała - widziała ją oczyma wyobraźni i niestety, nie mogła przy tym wyzbyć się pewnych cech, które w jej wyobraźni upodobniały oryginalny wawrzyn do tworu alchemicznego, na przykład tej charakterystycznej zmiany w strukturze liści, podobnej do Areki Żelaznej. Cóż poradzić - to była jej główna działka, a mózg idąc jak zawsze najprostszą ścieżką w chwilach, gdy nie był od niego wymagany konkretny wysiłek, podpowiedział jej to, co dobrze znała. Już na końcu języka miała komentarz, że szkoda, że nie będzie mogła zobaczyć tej wyjątkowej rośliny, ale wtedy Medard powiedział jej, że jednak będzie to możliwe - miał jej egzemplarz u siebie.
        - Fascynujące! - wyrwało jej się w ramach emanacji swojego zainteresowania tematem. Oczywiście, że będzie chciała zobaczyć ten wawrzyn, gdy tylko dotrą na miejsce. Ale teraz z nie mniejszą uwagą słuchała o kolejnej odmianie, czerwonej. Ta wydawała jej się być już mniej widowiskowa, a bardziej użytkowa, a przynajmniej tak przedstawiał jej ją Medard.
        - Hm, jestem w stanie to sobie wyobrazić - przyznała, gdy usłyszała o zastosowaniu tej odmiany. Wiedziała jak smakuje klasyczny wawrzyn i choć nie znała aromatu tego, o którym była mowa, mogła spekulować na ten temat i była zdania, że niewiele by się pomyliła. Wszak lubiła gotować tak samo, jak lubiła warzyć mikstury, więc i w tym temacie miała trochę wiedzy. Swego czasu zresztą słyszała, że te dwie dziedziny - kulinaria i chemia bądź alchemia - są niczym rodzeństwo syjamskie i jeśli ma się smykałkę do jednego, to i do drugiego powinno się mieć. Wiadomo, że była to raczej ludowa mądrość a nie prawo, więc zdarzały się od tego wyjątki, ale w przypadku Sanayi faktycznie te dziedziny szły ze sobą w parze.
        - Z pewnością byłoby to z pożytkiem dla lokalnej społeczności, gdyby ta kremowa odmiana przyjęła się w tym klimacie, gorzej, jeśli okaże się zbyt ekspansywna - skomentowała przypuszczenia Medarda co do tego, czy roślina znajdzie tu dla siebie dogodne warunki. - A czy ten wawrzyn ma swoją nazwę? - dopytała jeszcze, bo przecież rzadkością było, aby nowe odmiany nie dostawały swojego wyjątkowego miana, choćby dla samego zaspokojenia próżności twórcy.

        Kolejne napotkane cuda wymuszały zmianę tematu, a Sanaya dopytywała o coraz to nowe rzeczy, aż w końcu poruszyła kwestię najbardziej chyba ogólną - głównego zastosowania tej posiadłości. Medard odpowiedział wyczerpująco, choć jego początkowe “to zależy” z mocną pauzą nie nastrajało pozytywnie. Później jednak się rozkręcił, a alchemiczka jak zawsze z przyjemnością go słuchała. Nie zdziwiło jej to, że w posiadłości można było mieszkać okrągły rok - po pierwsze, klimat w Leonii generalnie był dość łagodny (o ile ktoś lubi upały), a po drugie: projektowanie budynku, który jest użyteczny tylko w konkretnych warunkach to wielkie marnotrawstwo i co więcej również powód wielu problemów, bo przecież w miesiącach, gdy jest on “nieczynny”, również trzeba go jakoś utrzymać. Bardziej Sanayę interesowało to jakie przeznaczenie dla Chiropterulusa widział Medard i co lubił tu robić. Podobała jej się jego odpowiedź pełna subtelnych żarcików i nawiązań do znanych powiedzonek jak i szeroko pojętej kultury - ten sposób wysławiania się cechował ludzi inteligentnych, a to cecha, którą bardzo ceniła. Pozwoliła sobie nawet na cichy śmiech, gdy domyśliła się nawiązania do znanej piosenki o cesarzu.
        Poczęstunek jednak ją zaskoczył, czy też dokładniej rzecz biorąc - zaintrygował. Zamrugała, jakby chciała się upewnić czy dobrze widzi, po czym przyjęła od Medarda kielich. Zerknęła na jego zawartość, a później na księcia, który bez ogródek powiedział co jest w środku i jakie ma właściwości. Sanaya lekko uniosła brwi.
        - Śmiertelnicy mogą to pić? - zapytała żartobliwie, bo wiadomo, że taka prawdziwa krew, upuszczona z ciała istoty żywej, bywała pita przez ludzi, ale niezbyt odpowiadała opisowi, który przedstawił jej Medard. Z tego co wiedziała to nie orzeźwiała, a prędzej ciążyła na żołądku… A może nawet bardziej na podświadomości.
        - Nie powoduje kaca, ale rozwesela jak drink? - podłapała jeszcze. - Może też plącze nogi?
        I choć długo kręciła kieliszkiem z zawartością, jakby grała na zwłokę, a kolejne jej pytania również sprawiały wrażenie, jakby wzbraniała się przed przyjęciem poczęstunku, po chwili zwilżyła wargi w tym drinku, który miał karminowy kolor i żelazisty zapach krwi. Nie napiła się go wiele, bo wolała się nie zakrztusić, gdyby smak ją odrzucił, ale nie bała się spróbować. Posmakowała tej “prawdziwej krwi” i chwilę myślała nad werdyktem.
        - Ciekawe - przyznała. - Co to jest? Co to za mieszanka?
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Temat nikczemników póki co ucichł, a można go podsumować tym, iż tego typu istoty (nie zawsze należące do gatunku Homo sapiens) - jak zwykli mawiać elfi językoznawcy - zaczynają się tak samo, jak kończą, a kończą z reguły źle. Saft wraz z Prezesem odpowiedzą za swoje, Arcyksiężna zaś dopadnie Kokosza, który zdołał w niejednym porcie krwi siłom porządkowym napsuć przez szmugiel, wytwarzanie i przetwórstwo, a także rozprowadzanie po okolicy nie całkiem bezpiecznych substancji o rozmaitej proweniencji, a także wyskokowym charakterze, nie tylko narkotyków, choć te stanowiły lwią część niejednego transportu, który - jakimś cudem - został przez straże przeoczony. Przypadek? Gdzieżby znowu - Prasmok nie takie rzeczy w swej steranej życiem mózgownicy planował. Cóż z tego, że większość nigdy nie wyszła poza czcze dywagacje i rozmyślania, nie stając się nigdy częścią realnego świata. Czas pokaże, czy niektóre z nich będą miały choć cień szansy na zaistnienie w tym lub innym Uniwersum...

Wawrzyn cmentarny przestał chyba być kojarzony li tylko z Równinami i kultami różnistych oblicz Śmierci bądź szeroko pojętą dezynsekcją i deratyzacją. Nowe odmiany - charakteryzujące się głównie odbiegającym od ciemnego przodka kolorem - powstawały niczym leśne grzyby po deszczu lub pieprzniki mieliźniaki, gdy minie najgorszy sztorm, niszczący wszystko, co spotka na swej drodze. Te osobliwe formy wonnego krzewu zachowywały zazwyczaj gros swych pierwotnych właściwości, różnice dotyczyły niekiedy smaku, intensywności aromatu czy nieistotnych z punktu widzenia przeciętnego zjadacza podpłomyków detali. O ile burgundowy bobek wpisywał się w tę prawidłowość doskonale, to blady niczym Śmierć, a zarazem delikatny kuzyn o wyraźnym zapachu przypominającym lekko piżmową wanilię już nie do końca. Książę odrzekł:
- Wawrzyn szlachetny i owszem, jego cmentarny potomek natomiast poza wspomnianymi przez ciebie i dużo silniejszym działaniem repelentu przeciw rozmaitym bezkręgowcom, wspomaga układ oddechowy oraz posiada lekkie właściwości psychoaktywne.
Gdy Sanaya wyrwała się z kolejnymi pytaniami o zastosowania wawrzynu cmentarnego, których było co niemiara, a o wielu sam książę zapewne nie wiedział, nie mogła przewidzieć, iż cisza trwała tylko przez chwilkę, gdyż Medard zebrawszy myśli rozprawiał niczym drzewiej na aulach wykładowych tego lub innego uniwersytetu czy akademii medycznej, co zresztą uwielbiał. Starczyła iskra i alchemiczka zrozumiała swój filigranowy błąd, a może niewielkie faux-pas czy też raczej fakt, iż dociekliwość - tak potrzebna badaczom cecha charakteru, a przez maluczkich mylona ze wścibstwem - czasem może przysporzyć nie lada tarapatów swemu właścicielowi, a niekiedy również wyplątać go z większych kłopotów i wykonała przepraszający gest. Książę odpowiedział:
- Czerwony wawrzyn zdaje się ostrzej rozprawiać z muchówkami wszelkiego rodzaju. Wiadomo, w tym klimacie komary, moskity, meszki, a także zwyczajne z pozoru muchy dają się lokalnym społecznościom mocno we znaki. Może to zasługa wspomnianych wcześniej storczykorożców trawiastych, które zasmakowały w liściach wawrzynu cmentarnego tak bardzo, iż roślina by przeżyć wytworzyła nietypowy aromat i inne związki idiolityczne, dzięki którym tak duzi roślinożercy, jak i spijające soki owady trzymani są na dystans. Niestety, w przypadku powyższych nosorożców - istot równie upartych, co ich włochaty przodek z Dalekiej Północy i Równin Centralnych - zabiegi te na niewiele się zdały. Chociaż liście nie stanowią tak apetycznej przekąski, jak to ma miejsce u wawrzynu czarnego, to jabłuszka wawrzynowe barwy Anperisu zwierzęta te jedzą nader chętnie, a do tego mlaszczą, pogwizdują i cmokają podczas pałaszowania. Może w ten sposób bronią się przed dokuczliwymi insektami? Zapewne - czas pokaże. Muszę ponadto stwierdzić, że nosorożce - nie tylko miejscowy zielony cudak - to fascynujące obiekty badawcze! Wyobraź sobie, iż jako jedne z nielicznych dzikich stworzeń nie przejawiają naturalnego dla tworów natury strachu przed ogniem. Ba, potrafią uprzykrzyć ludziom życie, gasząc i rozgrzebując ich ogniska, do niedawna jeszcze jedyne źródła nocnego światła, ciepła i pomocy przy tworzeniu zdobyczy zdatną do strawienia przez ich nie do końca przystosowane do drapieżnictwa właściwego układy pokarmowe. Niebywałe – zupełnie, jakby jakaś magia chroniła te gruboskórne ssaki przed działaniem żywiołu. A może to brak wrogów naturalnych wpłynął na persystencję, by nie rzec upierdliwość tych zadziwiających stworzeń. Jak sądzisz?
Po tej małej – chcąc nie chcąc - dygresji, przy której zgubiony tarpan oddalił się od tabunu tematycznego gdzieś het het w Szepczącym Lesie; przyszedł czas na rozprawy – a jakże - znów o wawrzynie. Tym razem Sanayę zaciekawiły nazwy nowo odkrytych lub wyhodowanych odmian. Książę odparł:
- Na pewno się przyjmie, a co do ekspansji – pożyjemy, zobaczymy. Została jeszcze kwestia nazewnictwa – mianowicie rośliny o czerwonym lub bordowym zabarwieniu zwane są tutaj cynobrowymi lub winnymi, niekiedy krwistymi, natomiast kremowy wawrzyn określa się jako szkliwiony, gdyż przypomina kolorystycznie emalię, którą pokryta jest większość z naczyń używanych w wyższych klasach społecznych.

Medard lubił kwiecisty – charakterystyczny nie tylko dla rodów panujących i arystokracji przecież - styl wypowiedzi; często wtrącał w potok słów rozmaite frazy. A to przysłowia bądź porzekadła zasłyszane podczas rozlicznych wizyt tak oficjalnych, jak również najzwyczajniej prywatnych w różnych stronach Alaranii i poza nią. To znowuż wplątywał tu czy tam nawiązania do tworów kultury (ech, ta ballada o Mikadzie z dalekiego Veraqu i Dalivadu…), mitów tudzież świata różnorakich zwierząt, roślin, grzybów lub magicznych bestii. Tego typu maniera cechowała ludzi inteligentnych, oczytanych, obytych tak ze społeczeństwem – jakiekolwiek by ono nie było - jak i z otaczającym ich światem. Nieważne, czy ich zdaniem wyśnił go Prasmok, z niczego wykreował Najwyższy, Natura tchnęła weń życie czy wreszcie Przedwieczny zadziałał we właściwy dla siebie sposób… A może inna istota zwana przez maluczkich bogiem przyczyniła się do powstania tego, co widzimy i czym się zachwycamy? Faktem jest, iż by poznać sens istnienia, trzeba nie lada zachodu i dotychczas nie udało się to nawet najzasobniejszym w wiedzę i środki magom, uczonym czy kapłanom. Najprzedniejsi scjentyści nie wyśnili nawet tego, co w oddali czekało na to, by którykolwiek z nich je opisał, ujawniając tym samym ludzkości (chociaż termin ten zawierał w sobie także inne rasy rozumne, nie tylko Homo sapiens sapiens). Medard był rad, iż Sanaya nie miała problemu z wymuskiwaniem z jego kwiecistej wypowiedzi rozmaitych smaczków, cechujących istoty o wysokiej inteligencji i tzw. moresu. Niekiedy był nawet pod jeszcze większym wrażeniem, aniżeli to, które pozostawiała po sobie za każdym razem, gdy odpierała argumenty (nawet te wyssane z palca czy pochodzące z okolic odbytu) różnorakich adwersarzy na zjazdach akademików tudzież zwykłych obwiesiów (na cóż glejty, tytuły, jeśli we łbie pakuły) niewartych szerszych wspominek, a spędy akademickiego bydła przyciągały również takich osobników.

Na widok tego, co książę przyniósł we flaszkach, Sanaya z lekka się zawahała, jednakże akademicka ciekawość wzięła górę. Z szybkością dyzenterię na rozwolnienie geparda powstawały nowe pytania, które nie powinny zbyt długo pozostawać bez odpowiedzi – inaczej rodzą się stereotypy lub – co wiele gorsze - wierutne bzdury. Medard odparł:
- Jak wspominałem przy skarmianiu mglaka owocami grońca wiśniowego zawartość tych flaszek nie jest płynem fizjologicznym, przez co poniektóre kulty określany jako siedziba duszy. Nazwa „prawdziwa krew” nawiązuje doń z przekąsem, zapewne też twórca specyfiku chciał uświadomić nabywców, iż między jego miksturą a krwią per se nie ma większych różnic, ba, nowy napitek jest bardziej odżywczy niż zwykle dostępna krew ofiarna tudzież pozyskana od sygnatariuszy kontraktu krwi. Jeśli zaś chodzi o to, czy ludzie mogą to pić, nie widzę przeciwwskazań, o ile nie są uczuleni na którykolwiek ze składników lub nie porzucili pokarmów odzwierzęcych w diecie rzecz jasna.
Na pytanie o skutki spożywania „prawdziwej krwi”, a raczej jego rozwinięcie książę odpowiedział po chwili namysłu:
- Nie jest to w żadnym razie napój typu cydr bitewny, by powodować problemy z koordynacją ruchów – zaśmiał się. - Takie rzeczy się nie zdarzały dotychczas, aczkolwiek niewykluczone, że u jednego człowieka na pierdyliard jakaś niespodziewana reakcja może się pojawić, jednakże prawdopodobieństwo zajścia takowej jest jeszcze mniejsze niż to dotyczące zostania królem liszów (o ile lisze gdziekolwiek tworzą jakąkolwiek społeczność same z siebie), więc praktycznie graniczy z niemożliwością.
Zaraz potem łyknął nieco przyniesionego przez siebie specyfiku, obserwując zmagania Sanayi z tym jakże nietypowym dla człowieka napojem. Ciekawość i wieczny pęd ku nowemu zwyciężyły, co było w przypadku alchemiczki do przewidzenia. Nowe wrażenia smakowe wygenerowały kolejne pytania i wątpliwości, co dla przeciętnego człowieka mogło wydawać się nużące i zniechęcające do jakichkolwiek dalszych działań. Medard jednak do typowych nie należał (i - co oczywiste - nie był człowiekiem), odparł więc:
- Właśnie skosztowałaś krwi prawdziwej przepisu lokalnego. Główny składnik stanowi przecier, sok i wyciąg ze skórki owocu grońca wiśniowego. Do tego dochodzi spora dawka wawrzynu cmentarnego miejscowej czerwonej odmiany, przecier i zest z owoców kumkwatu nerkowcowego, goździki, wanilia zwyczajna i wampirza. Wszystko razem zmieszano i roztworzono w wywarze mięsnym, czyli popularnym rosole – ten akurat przygotowano na jeleninie, o czym świadczy rysunek łba na etykiecie i wytłoczenie w szkle. W przypadku krwi prawdziwej im ciemniejsze mięso, z którego przyrządza się wywar, tym bogatszy we wrażenia smakowe i bardziej odżywczy napój się uzyskuje.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Botaniczna wiedza Medarda może przez jego samego zostałaby oceniona miernie, ale Sanayi i tak podobało się słuchanie go – mówił o czymś, czego ona nie wiedziała i odpowiadał na pytania zdecydowanie w sposób wyczerpujący. A temat różnicy między odmianami wawrzynu zważywszy na jego szerokie zastosowanie był całkiem wciągający – z pomocą tej jednej rośliny i jej wariacji można było uzyskać bardzo ciekawe spektrum efektów. To nie była jakaś zwykła mięta, której kolejne odmiany różniły się w zasadzie tylko smakiem. Bliżej wawrzynowi było do róży, która mogła być zwykłym polnym kwiatem albo różą adriońską o wręcz magicznych właściwościach. A jednak ten pierwszy było zdecydowanie łatwiej hodować, był też praktyczniejszy.
        Sanaya uśmiechnęła się i parsknęła cicho, dając do zrozumienia, że doskonale wie na czym polegając problemy z komarami i całą resztą menażerii, która nęka mieszkańców tych ciepłych i dość wilgotnych terenów. Nie powiedziała tego na głos, ale widać było, że w związku z tym doceniała właściwości czerwonego wawrzynu, które wyróżniały go na tle pozostałych odmian. Później jednak temat w zaskakującym tempie zszedł na lokalną faunę – to już trochę mniej interesowało Sanayę, ale i tak słuchała z uwagą i bez przerywania. Miała wszak trzydzieści a nie trzynaście lat, by nie wytrzymać tej chwili, gdy wykład zaczyna się nieco dłużyć.
        Wrócili w końcu jednak do wawrzynu i dotarli do kwestii nazewnictwa. Sanayi podobało się określenie „cynobrowy” – po prostu pasowało do tej odmiany. Lecz jej szczególny entuzjazm zdobyła nazwa tej jasnej odmiany – szkliwiona. To było ciekawe, nietypowe, nie tak oczywiste jak poprzednia. Spojrzała więc na Medarda wzrokiem proszącym o rozwinięcie tematu, ale on pewnie i bez tego wyjaśniłby jej skąd wzięła się ta nazwa – widać było, że lubił wyczerpywać temat do cna.

        Gdy doszło do poczęstunku, Sanaya pokazała, że nie jest uprzedzona jak większość osób, choć faktycznie zawartość jej kielicha przypominała krew w dość znacznym stopniu. Skoro jednak nie było to nic, co mogłoby jej zaszkodzić - jak zapewnił książę - to czemu nie spróbować? Upiła łyk, by zaraz po tym zacząć dopytywać o to, co właśnie przełknęła. Tak po prawdzie to kolejność powinna być inna, ale już za późno by cokolwiek zmienić. Nie było zresztą powodu - Medard nie należał do tych, którzy dla hecy próbowaliby podać jej coś, co ją struje.
        - Ciekawe poczucie humoru - skomentowała lekkim tonem wieść, że napój nosił nazwę “prawdziwej krwi”. Ciekawe czy kiedykolwiek wywołało to zamieszanie w jakiejś karczmie, gdzie serwowano zarówno ten substytut, jak i prawdziwą krew spuszczoną z ciała zwierzęcia albo jakiegoś człowieka? Sanaya jednak nie zapytała o to, bo myśl ta wydawała jej się niedorzeczna - była tym żartem, który jest tak długo śmieszny, jak długo zachowasz go dla siebie. Dlatego też zamiast mówić, słuchała długiej listy składników wymienionych przez Medarda z taką miną, jakby jednocześnie starała się ją zapamiętać i wyczuć wszystko w posmaku, jaki nadal czuła w ustach. Początek nie wydawał jej się zaskakujący – i cytrusy i zioła była w stanie wyczuć po chwili zastanowienia. Dopiero wanilia stanowiła ciekawszą nutę, którą czuła gdzieś w tyle tej kompozycji jako słodko-kremowe przełamanie cierpkości płynącej z owoców. Najciekawsza była jednak ta wzmianka o rosole – alchemiczka aż troszkę szerzej otworzyła oczy i ponownie się napiła, by go wyczuć.
        - Hm, czyli krew może nie prawdziwa, ale nadal nie dla jaroszy – pozwoliła sobie na komentarz, gdy już przełknęła. Przez chwilę bawiła się myślą wampira, który stanowczo odmawia picia czegokolwiek pochodzącego od zwierzęcia czy osoby rozumnej, nie tylko krwi ale też wywaru… Cóż, z pewnością jego żywot nie byłby długi, a i nie zakończyłby się wesoło. Śmierć głodowa w przypadku tego gatunku pewnie była podwójnie nieprzyjemna… Ale przynajmniej ci o wysoko rozwiniętym poczuciu humanitaryzm mieli jakąś alternatywę. Co nie zmieniało faktu… Niech to – rosół! – ledwo go czuła w tej mieszance. Czuła te aromaty, które z niego pochodziły, ten smak, który eravallowie nazywali „umami”, a który czuć było w mięsie, pomidorach, wodorostach i kojarzył się on z sytością, lecz mięso jako takie umykało jej kubkom smakowym. Cóż – wyrazy szacunku temu, który to wymyślił, bo gdyby tak wlać te wszystkie wymienione soki do pierwszej lepszej zupy, z pewnością nie uzyskałoby się tak ciekawego drinka a niemożliwe do wypicia świństwo podobne do tych, które robią małe dzieci, gdy pozwoli się im na zabawy w kuchni.
        Sanaya upiła kolejny łyk, tym razem już bez takiego namaszczenia – skończyła degustację i rozkładanie prawdziwej krwi na czynniki pierwsze, teraz po prostu cieszyła się smakiem tego oryginalnego napoju.
        - Robi wrażenie – wyraziła swoje uznanie. – To coś całkowicie innego niż wszystkie inne drinki… Ale szczerze powiedziawszy pozostanę przy winie. Wolę napoje nie tak treściwe – wyjaśniła.
        - Wyobrażam sobie, że skoro ta “prawdziwa krew” dostarcza wampirom wszystkich potrzebnych im substancji odżywczych, mogłaby też służyć jako filar diety płynnej u osób, które na przykład po zabiegu nie mogą spożywać stałych pokarmów. A i tym, którzy nie mają takich problemów, poprawiłoby zdrowie - dodała, bo przecież nie tylko chorzy czy rekonwalescenci mieli monopol na suplementowanie swojej diety w napoje pełne składników odżywczych.
        - Istnieją inne, podobne alternatywy dla tych, którzy nie chcą pić ludzkiej ani zwierzęcej krwi? - zainteresowała się po chwili Sanaya. Z tego co już zostało powiedziane zapamiętała, że groniec nie był rośliną powszechną ani od dawna znaną, więc była ciekawa, czy kiedyś Dzieci Nocy miały jakąś alternatywę, czy musieli się dostosować do tego kim byli… A jeśli wierzyć podaniom nie wszystkim przychodziło to łatwo.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Medard – choć miał swoje lata i według przeciętnego łyczka, będącego człowiekiem, od co najmniej kilkudziesięciu lat powinien (jako przedstawiciel rasy tegoż mieszczucha) gryźć piach tudzież wąchać kwiatuszki od spodu - do śmiertelnych nie należał (przynajmniej w ludzkim rozumieniu tego wyrazu) i nie musiał się obawiać rychłego zakończenia żywota z powodów tak błahych, jak przysłowiowy katarek, ugryzienie psa bądź szczura czy nawet tzw. „morowego powietrza”.

Sprawy botaniczne czy szerzej: ogólnonaukowe od pewnego już czasu stanowiły li tylko odskocznię od poważniejszych rzeczy, jakimi niewątpliwie jest zarządzania organizmem państwowym czy doprowadzanie do porządku krnąbrnych wasali lub też mediacje pomiędzy uwikłanymi we wzajemny spór sojusznikami. Niemniej jednak, życie wykładowcy, badacza, akademika weszło młodemu – jak na rachubę czasu u krwiopijców - władcy w krew. Był wszakże przez kilkadziesiąt lat na profesorskim stanowisku – stacjonarnym bądź jako wizytator, zwany gdzieniegdzie gościem - w kilku największych uniwersytetach naturalistycznych rozsianych po Alaranii. Poza tym po prostu lubił to robić, przyrodnicza pasja obecna praktycznie u każdego Nasfireta drzemała tylko ukryta gdzieś w przepastnych zakątkach świadomości i kiedy tylko nadarzała się okazja, wewnętrzny badacz wyłaził do wierzchu, co można było zaobserwować również w przypadku tej rozmowy.

Sanaya była - co prawda - także przedstawicielką środowiska akademickiego o ciut innej profesji, lecz również wiele z botaniką musiała mieć do czynienia. Wiadomo, iż prawdziwy alchemik (nie domorosły partacz) w swych eksperymentach czy też opracowywaniu nowych receptur powinien choćby liznąć temat botanicznych konotacji pomiędzy rozmaitymi składnikami tego lub innego przepisu. Wszakże taki – dajmy na to - wawrzyn w którejkolwiek z wersji: czy to dziki szlachetny, czy wyodrębniony zeń cmentarny z rozmaitymi odmianami regionalnymi, takimi jak szkliwiona tudzież cynobrowa w zależności od rodzaju receptury powinien być odmiennie przygotowany do użycia, a liczy się wszystko: typ organu, sposób dodania, stopień rozdrobnienia, faza wzrostu rośliny i wpływ pierdyliona innych czynników. Wszystko dla kompletnego laika wydaje się na tyle skomplikowane, że aż w pewnym sensie magiczne. Medard rozumiał owe zawiłości – po części z racji uniwersyteckiego fachu przed wstąpieniem na tron, częściowo też z własnych pasji i przysłowiowych koników, którymi zajmował się, gdy sprawy wagi państwowej nie zaprzątały jego koronowanej głowy aż nadto.
Szczególnie czerwony wawrzyn cmentarny przypadł alchemiczce do gustu, tym bardziej, iż wspomagał miejscowych w walce z uciążliwymi w tym klimacie insektami. Medard doceniał tego typu smaczki, jak również reakcje, które nastąpiły niedługo potem, co też docenił przyjaznym uśmiechem. Kwestie zależności między wawrzynem a lokalną megafauną już mniej interesowały Sanayę, jednakże nie okazywała zbytniego znużenia wykładem przyzwyczajonego do różnorakich reakcji słuchaczy, a tymi byli nie tylko żacy i profesorowie, księcia. Wiadomo – każdy ma swoje bziki, a jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim po równo dogodził. Kiedy jednak rozmowa znów wróciła do wawrzynu – ach, ten wawrzyn – cudowna roślina! - Medard ożywił się jeszcze bardziej i jął perorować, jak to drzewiej miał w zwyczaju:
- Otóż, nazwa tej kremowej odmiany powstała w sumie dzięki... – Urwał na chwilkę, by nadać wypowiedzi większego suspensu, może trochę głębszej nuty wyczekiwania na długo oczekiwaną porcję wiedzy, a może coś zupełnie z innego antałka, po czym kontynuował. - Jak to w życiu bywa, najczystszemu przypadkowi! Joergen Tuttollini-de Verhoekband – arcyksiążęcy mistrz szklarnictwa i nadzorca ogrodów reprezentacyjnych – musimy się kiedyś tam wybrać, by zobaczyć prawdziwe rarytasy - gdy po raz pierwszy zobaczył tak jasny wawrzyn cmentarny rzucił ponoć: „Dlaczego ktoś to powlókł emalią i w jakim celu to uczynił?!”. Jeden z jego uczniów, nieznany z personaliów dodał później, iż liście wyglądają niczym pokryte szkliwem i tak już zostało, a nazwa się przyjęła. Faktycznie, sama Arcyksiężna tak określała te cuda Natury po wielekroć, a skoro ona i dwór cały tak to botaniczne dziwo nazywają, to łyczek, żeglarz i lumpenproletariusz nie mają nic do powiedzenia w tej kwestii.

Umilkł, lecz cisza trwała tylko niewielki moment – nic nieznaczący ułamek promila w przepastnym kontinuum Wszechrzeczy, jak to zwykli określać filozofowie. Nalał do pucharu zawartość jednej z flaszek „prawdziwej krwi” i jął się nią delektować, a gdy temat rozmowy zawędrował niczym zagubiony tarpan leśny wprost do zagrody kmiecia na „prawdziwie krwiste” tory, Sanayę bowiem zaciekawiła geneza nazwy tego specyficznego – bądź co bądź - napoju, odpowiedział:
- Zaiste, jeden z twórców prawdę powiedziawszy chciał, aby ów specyfik tak bardzo ułatwiający wampirom życie nosił nazwę krwi nomen omen żywej. Jednakże tym samym mianem mieszkańcy Wybrzeża Cienia określają gęste, zawiesiste, czerwone niczym posoka jelenia piwsko z wtłoczoną doń olbrzymią dozą owoców derenia i granatu pod różnymi postaciami – najczęściej jest to pulpa bądź przecier w przypadku pierwszego, jeśli zaś chodzi o drugi – zazwyczaj używa się soku lub rozdrobnionych na pojedyncze ziarenka owoców.

Następnie pozwolił rozmówczyni w ciszy delektować się walorami smakowymi poszczególnych ingrediencji nie tak bardzo wyskokowego napoju. Każdy rozpoznany składnik kwitował uśmiechem, nie był to w żadnym razie uśmieszek szyderczy ani nic z tych rzeczy, choć mógł takowy z początku przypominać. Mimika ludzka bywa zgubna, niekiedy śmiertelnik błyska niewykształconymi zębami, ledwie widocznymi znad dziąseł, gdy pragnie coś ukryć lub odwrócić uwagę od pewnych spraw. To samo również tyczy się jednostek gardzących wszystkim wkoło czy lekceważących każde napotkane na swej drodze stworzenie, wliczając istoty rozumne. Delektowanie się przeminęło, a Medard skwitował gust kulinarny rozmówczyni, mówiąc:
- Chwali się. Podziwiam otwartość na nowości i nietuzinkowość. Mało który śmiertelnik odważyłby się na skosztowanie czegoś takiego jak krew prawdziwa, chociaż z płynem ustrojowym toto za wiele wspólnego – jak wiemy - nie miało. Skoro już mowa o winie, obok krwi prawdziwej stoją butle najprzedniejszego Anperisu z winnic rodu Margoth, wina czarnego niczym noc, pewnie dlatego zwanego niekiedy „wąpierzem”. Nie będziesz zawiedziona.
Przerwał na chwilę i udał się po kolejny już zestaw, składający się z flaszki oraz dwóch wykonanych z szafiru kieliszków, służących do delektowania się smakiem tego wytwornego trunku. Następnie otworzył butelkę, pozwalając na uwolnienie bukietu, który niemal natychmiast rozniósł się po komnacie (stanowiło to cechę charakterystyczną gatunku). Ostatnią rzeczą było rozlanie zawartości do kunsztownie wykonanych kieliszków i podanie Sanayi jednego z nich.

Przemyślenia skończyły się, gdy Sanaya wywlekła temat cudaków, zwanych z centaurzego weganami, co w stepowym dialekcie oznaczało nieudacznika zbyt słabego, by polować. Książę szybciutko odpowiedział:
- Słyszałem, że weganie, jak zowią skrajnych jaroszy centaury ze stepów, warzą coś podobnego na bazie bulionu z warzyw zamiast klasycznego rosołu na czerwonym bądź czarnym mięsie. Nie jest o krew „prawdziwa” per se, jednakże zdaje się tym istotom dostarczać wszystkiego, czego potrzebują do w miarę poprawnego funkcjonowania na tym padole. Osobiście nie próbowałem tej wybrakowanej wersji napoju, Homo sapiens nocturnus był i jest drapieżcą, nie potulnym misiem xsiang-mao, do kroćset! Gatunek ten Eravallowie uchronili od zagłady z rąk wielmożów polujących nań dla zaiste przepięknego futra. Szkoda by było tego fascynującego niedźwiedzia, gdyby wyparował w niebyt przez bezsensowne pożądanie paru możnowładców i ich sługusów. Być może weganie stanowią swego rodzaju odpowiednik owego misia, a skoro tak, niech już sobie istnieją – przynajmniej jest różnorodnie, a w wielości przysłowiowa siła oraz często również zabawa. Gdyby wszyscy byli jednakowi, nadal tłuklibyśmy kamienie o siebie, by stworzyć prymitywny pięściak… Tak przynajmniej dajemy postępowi działać w swoim ślimaczym tempie, lecz lepsze to niż gnuśnienie w marazmie.

Zamyślił się przez moment, po czym wrócił Prasmok wie skąd i jak gdyby nigdy nic kontynuował:
- Nie sądzę, aczkolwiek minęło już tyle millenniów, odkąd pierwszy krwiopijca podjął próby samodzielnej egzystencji na tym padole, że żadne źródła o podobnych do krwi „prawdziwej” specyfikach mogły się nie zachować. Być może były jakieś próby wykorzystania innych roślin lub grzybów, jednakże albo nie wypaliły, albo zostały zatarte przez czas, albo też funkcjonują w środowiskach na tyle niszowych i stroniących od wszelkiego kontaktu z resztą świata, iż receptury na nie uległy zapomnieniu. Dlatego należy chwytać każdy nowy dzień za gardło i wycisnąć go do cna, gdyż nie zdarzy się drugi raz!

Porzekadła Starożytnych jak widać się sprawdzają, choć nie zawsze w oryginalnym znaczeniu. Często zamysły i obserwacje poprzednich pokoleń są dla ich współczesnych potomków całkowicie nieczytelne, toteż dorabiają sobie nowe, ich zdaniem adekwatne do treści zachowanej w przysłowiach wyjaśnienia. Lepsze to niż odesłanie maksymy do lamusa.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Anegdotki zawsze stanowiły pewien ciekawy dodatek do nauki, którą z reguły nie cechowało specjalne poczucie humoru (entomolodzy byli w tym przypadku chlubnym wyjątkiem). Sanaya słuchała więc z ciekawością o genezie nazwy szkliwionego wawrzynu. Rzucone mimochodem zaproszenie puściła mimo uszu – raczej małe szanse, by wybrała się z Medardem do tych ogrodów. Musiała załatwić to z czym tu przyjechała i wracać do siebie, bo miała teraz pewne rodzinne zobowiązania – musiała przygotować dom na przybycie chłopców i dokończyć proces adopcyjny. Niby miała jeszcze czas na ogarnięcie tych kwestii, lecz lepiej nie zostawiać wszystkiego na ostatnią chwilę. Ale być może i książę powiedział to w sposób całkowicie niezobowiązujący – na pewno miał na głowie wiele spraw znacznie większej wagi.
        Puenta anegdotki rozbawiła Sanayę – szczerze choć nieprzesadnie się zaśmiała.
        - To ciekawa historia – przyznała. – I brzmi bardzo wiarygodnie. Nie zarzucam ci oczywiście kłamstwa, po prostu niektóre anegdotki brzmią… troszkę absurdalnie.

        Sanaya lekko ściągnęła brwi i zmarszczyła czoło w wyrazie sceptycyzmy. Nie by nie wierzyła księciu, ale nie do końca podobało jej się to co słyszy.
        - Żywa krew to w mojej ocenie dość absurdalna nazwa dla substytutu krwi utoczonej żyjącej istocie – oświadczyła. – Dobrze, że się nie przyjęło – zawyrokowała, upijając kolejny łyk specyficznego drinka. W kwestii tego czy nazwa ta była odpowiednia dla lokalnego piwa już się nie wypowiedziała, choć tu akurat byłaby bardziej spolegliwa i by się nie czepiała, bo to nie miało aż tyle wspólnego z pożywieniem wampirów, stanowiło raczej luźne nawiązanie.

        Sanaya lekko wzruszyła ramionami, choć wyglądała przy tym na zadowoloną, a nie niechętną słowom księcia - bo któż by nie poczuł się lepiej słysząc komplement, jakim dla odkrywcy było usłyszenie, że ma otwarty umysł?
        - Cóż, pewien rodzaj odwagi cywilnej jest potrzebny by odkrywać nowe rzeczy – przyznała z pewną skromnością, bo jej zdaniem szeroko pojęta otwartość była cechą, która powinna wyróżniać każdego naukowca i odkrywcę, bez względu na dziedzinę, nie ograniczając się przy tym tylko do tematów związanych ściśle z nauką, ale też z życiem. Ciekawość nowych ludzi, smaków, kultur – nie wiadomo wszak gdzie trafi się na inspirację do nowych badań albo rozwiązanie postawionego problemu badawczego.
        - Poza tym wydaje mi się, że alchemicy czy też chemicy oraz kucharze mają ze sobą pewien wspólny mianownik. Z tego co zaobserwowałam większość moich kolegów po fachu lubi gotować bądź są smakoszami – wyjaśniła i nie było w tym żadnej przesady, bo faktycznie nie umiała teraz przypomnieć sobie żadnego alchemika, który nie spędzałby z podobnym upodobaniem czasu w kuchni. Niektórzy tylko nie mieli daru do mieszania w garnkach – taki Miguel chociażby. Był precyzyjny i kreatywny, ale zawsze uważał, że jest stworzony do rzeczy większych niż takie przyziemne przygotowywanie posiłków. Oczywiście alchemiczne alkohole i używki to co innego w jego mniemaniu…
        - Nawet… - Sanayi przyszło coś do głowy. - Chyba w Valladonie profesor Herbert Karvius dobierając sobie asystentów miał w zwyczaju pytać ich o doświadczenie w kuchni i zamiast o zioła do mistur, pytał jak przyprawić pieczoną kaczkę… To znana anegdotka, choć nie wiem ile w niej prawdy - zastrzegła, bo sama słyszała ją z wtórej ręki, a rzeczonego profesora nigdy osobiście nie poznała, choć była na jego odczycie.
        Kolejny poczęstunek – tym razem z wina – Sanaya przyjęła z zainteresowaniem, najpierw oczywiście odstawiając kieliszek z niedopitą „prawdziwą krwią”. Podziękowała skinieniem głowy, a następnie odprawiła ponownie cały rytuał smakowania trunku. Anperis był podany w doskonałej temperaturze i to w pierwszej kolejności zainteresowało Sanayę – była ciekawa w jaki sposób ją osiągnięto, czy była to kwestia odpowiedniej butelki, jakiegoś alchemicznego dodatku czy może zaklętego barku, no bo czemużby nie? Gdy ona tworzyła swoje alchemiczne wina, zawsze pozwalała sobie na dodanie tych kilku symboli, które natychmiastowo schładzały butelkę po jej otwarciu do odpowiedniej temperatury serwowania. Ile czasu zajęło jej poznanie klucza, dzięki którego symbole alchemiczne przekładały się na konkretne wartości temperatury to już był jej sekret. Po co się chwalić metodą prób i błędów?
        - Doskonałe - pochwaliła. - Bardzo bogate, i w aromaty i w ciało.
        Dla siebie zachowała uwagę, że nadal nie było do końca w jej typie, ona wolała “słabizny”, ale to nie przeszkadzało jej docenić tego, czym została poczęstowana. Na pewno w towarzystwie odpowiednio dobranych przekąsek byłoby tym doskonalsze i może nawet skusiłaby się na drugi kieliszek, mimo że w tym momencie wątpliwe było nawet, by dopiła ten, który dostała.

        - Trafna ocena i trafna metafora - przytaknęła w trakcie rozmowy o weganach. - Różnorodność jest potrzebna do rozwoju… Czego niestety nie wszyscy rozumieją i powstają przez to tacy, którym się wydaje, że muszą świat wcisnąć w swoje ramki, a to co odstaje: uciąć - westchnęła, mając na myśli choćby niechlubne towarzystwo wzajemnej adoracji z Uniwersytetu w Menaos.
        - Ciekawa jestem jak ci weganie radzą sobie z brakami substancji, które są w mięsie - gdybała. - Wszystkożercy nie tylko mogą, ale wręcz muszą jeść wszystko co jest dostępne, bo z każdego pożywienia czerpią inne substancje odżywcze. Ponoć brak mięsa w diecie prowadzi do anemii, tików i szaleństwa - podsunęła, lecz lekkim tonem sugerującym żart. Nigdy nie wnikała w tematy dietetyczne, bo sama lubiła jeść, gotować i eksperymentować, więc nie rezygnowała z żadnej grupy składników.
        - Za to wypijmy! - zawtórowała z zadowoleniem, gdy książę zakończył kolejny temat, dotyczącym tym razem substytutów krwi i rzucił dość refleksyjnym zdaniem o chwytaniu dnia. Zasalutowała mu kieliszkiem albo wręcz się z nim stuknęła, jeśli wyraził taką chęć, po czym upiła łyk.
        - Dobrze w takim razie, że żyjemy w tym miejscu i w tym czasie… Dobrze dla tych, którzy chcą żyć zgodnie ze swoim sumieniem i jednocześnie sobie nie szkodzić - doprecyzowała.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Medard – jako że przeżył w swym przydługim, licząc ludzką miarą, bytowaniu na tym padole i z niejednego pieca chleb mu przyszło jeść - także otarł się o specyfikę świata (a może światka) badaczy polowych i gnuśniejących w aulach uniwersytetów akademików–teoretyków. Nie tylko zresztą prawdziwych eksperymentatorów, ludzi nauki (chociaż wielu nie należało do gatunku Homo sapiens), także scholarzy–humanistów, zagłębionych w manuskryptach i starych tomiszczach porosłych kurzem na tyle grubym, iże gdyby był beanem, ani chybi użyłby czegokolwiek w zastępstwie pióra gęsiego czy węglowego rysika, by na „puchowej” warstwie złożonej z zarodników grzybów, efektów żerowania roztoczy tudzież owadów oraz brudnych łapsk gryzipiórów, usiłujących dobrać się do wszystkiego, co tylko stanowiło potencjalny kąsek, który rzucony przed wygłodniały nowin gmin, zaowocuje pierdylionem ruenów w kabzie albo bankowej kasie. Niestety (a może stety) lwia część z przedstawicieli wyżej wymienionego grona zawodów pewnikiem z racji immanentnego gapienia się w sufit, które po dekadach dawało cośkolwiek, co przeciętny łyczek mógł do garnka włożyć i się tym najeść, zwanych wolnymi. Osobnicy ci jednakże byli z reguły niczym konie dorożkarskie lub ciągnące wielmożów w karocach – zdolni li tylko rozprawiać na tematy ściśle powiązane z fachem, który piastowali od niepamiętnych dla zwyczajnego pożeracza kartofli bądź podpłomyków czasów. Chlubny wyjątek stanowili – a jakże – naturaliści, zwłaszcza bestiolodzy (do których Książę Jegomość również się zaliczał), botanicy oraz alchemicy. Wśród tych pierwszych prym wiedli zaś entomolodzy, zwłaszcza kliniczni, rozprawiający o parazytach zasiedlających rozmaite zakamarki na ciałach reprezentantów ras rozumnych oraz w ich wnętrzu.

Z zacniejszych bohaterów tego typu opowieści rachitycznej treści można na przykład wymienić docenta Onufriusza Pentekostalisa herbu Fajkarz, w klejnocie którego widniał dorodny dzik. Człek ów przez innych akademików zwany był często Odyńcem, nie z racji symbolu rodu szlacheckiego, lecz behawioru - gdyż za każdym razem po spółkowaniu wydawał z siebie odgłosy przywołujące zachowanie knura podczas huczki. Rzeczony badacz miał swego czasu dać jednemu z rajców, przydybanemu na chędożeniu jednej z dziewek portowych w dość nietypowy – jak na kurewników- sposób, na co imć Pentekostalis zareagował:
- Herr Dupperschmidt, nie liż jej Waść tak zawzięcie, gdyż się mendeweszek na wąsach nabawisz!
Cały port głośnym rechotem wspominał toto przez dwa kwartały, a biedny radny nie miał już w mieście czego szukać, więc wyniósł się do sąsiedniego królestwa. Entomolodzy to mają życie!

Medardowi brakowało tego typu krotochwilnych rozmów z towarzystwem akademickim, ale są rzeczy ważne i ważniejsze, jak to zowią Leończycy: priorytety i prioryteciki. Książę doskonale rozumiał, iż Sanaya miała dużo pilniejsze sprawy na głowie, aniżeli przechadzki po Arcyksiążęcych Ogrodach w Pałacu. Ogrodziec nie zając, nie ucieknie, natomiast kilku huncwotów i zawiadujący nimi wyższej miary skurwysyn zniknąć już potrafią. Wracając do opowieści genezie nazwy wawrzynu mlecznego, na którą alchemiczka zareagowała śmiechem – dobrej zabawy nigdy dosyć.

Medard odparł:
- Racja, niektóre anegdoty z życia Wielkich Tego Świata mają w sobie oceany podkolorowań, niedopowiedzeń, półprawd, a nawet zwyczajnych kłamstw. Szczególnie te, które przewinęły się przez gardła, a czasem i pióra dziesiątków, setek czy nawet tysięcy ludzi! Wtedy taki twór jest z reguły całkowicie odmienny od stanu faktycznego – wyobraźnia ludzka nie zna granic. Wspomniana przeze mnie anegdotka jest oczywiście prawdziwa, jednak wiele „opowieści dziwnej treści” co do genezy nazwy takiego bądź owakiego organizmu mają tyle wspólnego z faktami, co „powaga” zoologa, który na sam widok pokazanego mu nieznanego ówczesnej nauce zwierzęcia stwierdził, iż „to jest dziwoląg”. Tak to już w tym życiu bywa – dodał, po czym nalał sobie i towarzyszce wina do kielichów, a z szafki pod kredensikiem wyciągnął półmis serów i wszelakiej maści pieczystego, wędlin i kiełbas lokalnych, jak również pochodzących z ziem będących we władaniu Karnsteinów-Nasfiretów. Tuż obok miejscowej wariacji na temat „mięsnego jeża” rodem z lasu Nole’ara na lepsze czasy czekał wykwintny sernik zwany w Ojczyźnie barannikiem żółtawym. Szafranowy kolor mile łechtał oczy, a obłędna woń ciasta nad ciastami wypełniła całą sień i pomału wdzierała się do komnat.

Rozmowa z przekazu ustnego na temat etymologii nazw rozmaitych odmian wawrzynów zboczyła –niczym zbłąkany łoś z olsu na pole rzepaku- na nieco inne tory, a mianowicie nazewnictwo napojów. Medard uśmiechnął się lekko, reagując na gesty Sanayi, gdy rozprawiali o „prawdziwej krwi”. Odpowiedział zatem:
- Pomysłowość –tak ludzi, jak i wampirów- nie zna granic, chociaż także jestem zdania, iż dzisiejszy termin, określający ów zastępnik krwi utaczanej żyjącym, jest o wiele bardziej odpowiedni: treściwy, przewrotny, zaskakujący i oryginalny za razem. Co do piwa jednakże – komuś się barwy pokojarzyły i tak już zostało – ot, lokalny koloryt folkloru, niechaj w dobrym bycie cieszy przyjezdnych i miejscowych. Nic nam do tego.

Sanaya, rada z komplementów prawionych przez księcia, rozpoczęła wywód o odwadze cywilnej każdego, kto choćby chciał mienić się badaczem lub odkrywcą, a nie tyczyło się to li tylko alchemików czy światka akademickiego. Medard przytaknął i dorzucił coś od siebie:
- Otóż to! Nie raz i nie dwa natknąłem się na „uczonych”, którzy aż tak szerokiego pola widzenia nie mieli. Przypominali raczej dorożkarskie kunisie z klapkami na oczach zasłaniającymi wszystko to, co –zdaniem nie wiedzieć, kogo- niepotrzebnie rozpraszałoby je od uprzednio obranego przez wielkich tego świata celu. A przecież nie o to w byciu naukowcem czy odkrywcą chodzi! W całym procesie zwanym życiem chodzi o to –wedle niektórych systemów filozoficznych-, aby nie wpaść w błoto… za głęboko. Poza tym niektórzy badacze są już tak znużeni życiem, iż odechciało im się robienie czegokolwiek za wyjątkiem procesów fizjologicznych, na które nie mają większego wpływu. Czego by człek nie zrobił, rzyć zawsze będzie z tyłu.

Przerwał na chwil parę, ze skrytki w kredensiku wyjął dwa ni to talerze, ni to podobnej wielkości półmisy, postawił obok większego naczynia zawierającego rozmaite przekąski. Dołożył do nich jeszcze czekający niejako w odwodzie wykwintny sernik, uzupełnił braki w dostępności wina, po czym wrócił do rozmowy.
- Racja! –rzucił zgodnie. Nie spotkałem się z chemikiem, alchemikiem tudzież farmaceutą, który na boku nie pichciłby czegoś, co nie kwalifikuje się, by objąć je terminem „lek” czy „kosmetyk”. Choćby to było pędzenie bimbru, wytwarzanie nalewek lub warzenie skądinąd znakomitego piwa jak nasz wspólny znajomy Miguel. Z kucharzami – wiadoma rzecz! Musi jeden z drugim uwielbiać przygotowywać potrawy dla siebie bądź wąskiego grona wtajemniczonych, by móc w ogóle garnąć się do żywienia owymi specjałami większej hałastry. Niestety, niektórym się wydaje, że można pójść na skróty i fałszować znakomite dania lub regionalne dzieła sztuki kulinarnej, a lokalny koloryt służy im li tylko do napchania kiesy i co najwyżej podtarcia części ciała, która również latem bywa alabastrowa. Na szczęście archiatrzy i inspektoraty rozmaite stoją na straży, by takowych misiów wyławiać z ogółu, a następnie karać publicznie, najlepiej surowo, gdyż złym jest ptak, który kala własne gniazdo.

Gdy tylko padło nazwisko profesora Herberta Karviusa, słynnego chemika z Valadonu, który minął się z powołaniem, gdyż gdyby został mistrzem kulinariów, byłby dzisiaj bogiem nawet dla łyczków, a tak jest li tylko legendą w światku uczonych, książę ożywił się bardziej, wciskając swoje parę miedziaków:
- Wierzę. Sam byłem jednym z bohaterów podobnej historii - pamiętam, jakby to było wczoraj! Jeszcze jako następca tronu wiodłem żywot akademika, zdarzało mi się żyć na kufrach - bywałem przelotem w najznamienitszych uniwersytetach Alaranii. Pewnego pięknego dnia nasz bohater –zapewne zmylony przez młody, sądząc po ludzkiej rachubie czasu, wygląd mojej osoby, wziął mnie za jednego ze swoich doktorantów, a miał ich podówczas kilkoro – ludzi, elfów, nawet jakiś kotołak się trafił. Wmieszałem się wtedy w tłumek, podążających za Guru gołowąsów i bodaj dwojga lub trojga asystentów, dybiących na każde potknięcie Mistrza. Gdy doczłapaliśmy się wszyscy do swego rodzaju miniaturowej auli, Karvius jął przepytywać swych podkomendnych od najmłodszych stażem beanów począwszy. Kaczkę sobie podówczas odpuścił, a problemy miał inne: pieczyste z gęsi, gulasz ekradoński z dzika, zupa z małpy, a nawet trywialny rosół w wersji cesarskiej z szafranem, kminem i kilkoma rodzajami liści bobkowych na czterech ptakach: kapłonie, gęsi, indorze i … strusiu! Później przyniósł gar tego na spróbowanie – rewelacja! Na kości Przedwiecznego, musisz kiedyś skosztować. Większość studentów poległa z kretesem, wyjątkiem był ten od dzika – śpiewająco zdał egzamin, zapewne pochodził z rodu o tradycjach łowieckich, a jego udoskonalenie przepisu o podlanie mięsiwa wraz z prawdziwkami kompotem z suszu owocowego wzbudziło zasłużony zachwyt tak mój, jak i Profesora. Następnie uwziął się na jednym z asystentów, który sprytnie wykręcił się natłokiem pracy, co spowodowało, iż pytanie zostało scedowane na mnie. Tym razem chodziło o zająca. W Valladonie nie jest to zbyt popularny rodzaj mięsa, więc Profesor był niemal pewien triumfu. Pech lub Przedwieczny zdecydował inaczej. Chcąc nie chcąc wielki Karvius musiał słuchać wykładu na temat najczęściej spotykanych zestawów przypraw stosowanych przy zającu. Zacznijmy od plebejskiego zająca a’la królik, zwanego fałszywym królikiem bądź łże-trusią. Prościzna: biały pieprz, szczypta cząbru, szczypta tymianku, młode liście bobkowe, szafran, niekiedy bobkowe jabłuszko. Następnie na ruszt poszedł zając po myśliwsku zwany także zającem na dziko: z jałowcem, cząbrem, grzybami, dużą ilością rozmaitych pieprzów (biały, zielony, czerwony, jadeitowy), miód, niekiedy kumin i oczywiście korzennik. Na deser zostawiłem sobie zająca książęcego po theryjsku – crème de la crème Równin Centralnych wraz z przyległościami. To jest prawdziwy majstersztyk sztuki kulinarnej: najpierw zająca zostawia się, by się „przegryzł” w cydrze z trzema rodzajami liści bobkowych, w tym cmentarnych, potem smaruje się mazidłem opartym o gęsi smalec wraz z kminem, kolendrą, wanilią wampirzą i zielonym pieprzem. Na koniec obkłada się mięso słupkami szafranu i prószy drobno zmielonym kminem wraz z kawałkami wanilii wampirzej. Po upieczeniu prawdziwy raj dla smakosza! Profesor był tak przejęty, iż myśleliśmy, że zamarł na dobre pół godziny. Jego stan przypominał nieco wygłodniałego psa, który ślinił się na sam widok połcia mięsa. Rzeczona ślina skapywała z otwartych ust Karviusa niczym prawdziwy strumień z górskiego źródełka. Takie rzeczy nie zdarzają się w świecie akademickim zbyt często, a jeśli już, to ich cichymi bohaterami są halucynogenne grzyby i inne substancje o działaniu psychoaktywnym. Gdy biedaczysko otrząsnął się ze swoistego letargu, już miał ogłosić zwycięzcę turnieju – zapewne myślał, iż trafił mu się prawdziwy geniusz, a nie zwyczajny Ekradończyk, który na światowej kuchni z na się mniej, aniżeli kapłon na pieprzu, chociaż obydwa organizmy pochodzą z tych samych zakątków Alaranii. Na szczęście dla wszystkich zgromadzonych w Sali wykładowej zbyt małej, by zwać ją było można aulą z prawdziwego zdarzenia, jeden z asystentów profesora szepnął mu dwa słowa o tym, iż wizytujący badacz właśnie przybył w jego skromne progi i jest to ów zachwalany przezeń geniusz. Do dziś utrzymujemy z Profesorem i jego niegdysiejszymi asystentami dobre stosunki. Tak ciekawych, a przy tym zacnych ludzi rzadko widuje się na świecie.

Medard urwał wypowiedź, nałożył sobie nieco przekąsek, przegryzał je raz po raz w trakcie dalszego wywodu. Drugi talerzyk wręczył Sanayi. Samo wino może stanowić źródło pożywienia, lecz dla ludzi lepiej by było, gdyby spożywali doń adekwatny pokarm. Nikt przecież nie pragnął, by komukolwiek groziło zatrucie alkoholem. Nawet takiej renomy, jaką cieszył się Anperis. Nic więc dziwnego, iż wino tej klasy smakowało alchemiczce, chociaż książę nie bardzo trafił w jej gusta, jeżeli chodzi o alkohole tego typu. Dobrze, że mahoniowy barek zapewniał idealne warunki do przechowywania win przez nieokreślony czas – wynikało to z samych właściwości drewna mahoniu karłowatego z Kerendiru, żadna magia tudzież alchemiczne zabiegi nie były potrzebne.

Następnie Medard wrócił do rozmowy, odpowiadając na peany Sanayi rzucane pod adresem Anperisu:
- To miłe, iż smakują Ci nasze specjały. Wiadomo, ludzie miewają gusta i guściki, niektórzy po prostu nie dostali od Przedwiecznego zmysłu smaku na właściwym czy też może odpowiednim do takich trunków poziomie. Nie było to w żadnym razie ich zamierzoną winą, dlatego też nie żywię do nich żadnej urazy. – W tym momencie przerwał, aby zebrać myśli i powrócić do dialogu, który zahaczył o indywidua – zdaniem centaurów ze stepów zbyt słabe, by polować i przynieść do domu, czymkolwiek by on nie był, jakiekolwiek mięso. Odpowiedział:
- Centaury, co by o nich nie mówić, mają swoją mądrość, którą gmin śmiertelny od wieków zwał „ludową”. O ile dany weganin nie ma przykazane przez medyków bądź szamanów, by unikał mięsa, gdyż to bądź jego nadmiar może z czasem przyczynić się do poważnych chorób bądź nawet śmierci nieszczęśnika - przemawiają za tym suche fakty, a nie widzimisię tego lub innego idioty bądź demagoga czy szarlatana, to jest pozbawiony krztyny rozumu oraz przyrodzonej godności człowieka lub przedstawiciela innej rasy rozumnej. Co się zaś tyczy różnorodności – nie wszyscy rozumieją ją tak, jak my. Choćby wspomniani przez Ciebie ziomkowie z uniwersytetu w Menaos. Pominę fakt, iż zasiedzieli się na zapierdzianych stołkach przez dziesięciolecia i zapewne nie są świadomi innej drogi, którą uczony czy badacz powinien podążać, by jak najdłużej cieszyć się otwartym umysłem. Być może nie chcą zmienić swego zapatrywania na zastane warunki świata wokół nich, lecz czy wobec tego powinny zwać się naukowcami? Śmiem wątpić. Już bibliotekarz lub co światlejszy skryba byłby bardziej użyteczny w badaniach od tego typu jednostek. Wracając do naszych głupców, znaczy wegan – niektórzy jedzą owoce morza, owady, a nawet ryby, jednakże nie nazwałbym ich stricte weganami. Prawdziwi weganie usiłują wspomagać się minerałami, miodem, o ile go tolerują, a niekiedy specyfikami na bazie roślin typu groniec wiśniowy czy alchemicznym zajzajerem o składzie znanym tylko jego wytwórcy. Nosów sąsiadów nie liczę – zażartował. Następnie podszedł do ni to stolika, no to barku, ni to kredensiku i odkroił sobie większy kawałek barannika, podobnej wielkości część położył na talerzyku Sanayi, po czym udał się z oboma naczyniami do miejsca, gdzie odbywała się rozmowa.

- W rzeczy samej! –Dodał, a zaraz potem dwa kieliszki stuknęły się w radosnym toaście, zapewne przerwanym tu i ówdzie na konsumpcję sernika, któremu nie można było się oprzeć.
Gdy tok pogawędki dobił do odwiecznych prawd na temat życia w zgodzie z własnym wewnętrznym jestestwem (nazywanym duszą, sumieniem, głosem czy jakkolwiek inaczej – jeden przysłowiowy pies), książę odparł:
- Oczywiście. Najlepiej po prostu żyć i dać egzystować innym, o ile tamci umyślnie nie szkodzą nikomu w swym otoczeniu. Niestety, świat nie jest taki prosty, już o umysłach czujących istot nie wspominając nawet. Zawsze znajdzie się jakiś nienawistnik, dla którego trawa sąsiada jest bardziej zielona niż własna, a przydługie kły, oczy o dziwnym –jak na człowieka- kolorze czy inny rytm dobowy praprawnuka zawsze będzie powodem do wydziedziczenia linii rodu, z której ów potomek się wywodzi. Dziwne, ale prawdziwe, niestety. Niestety również nie wszystkich można uświadomić do tego stopnia, by swobodnie funkcjonowali w otwartym na inność społeczeństwie. Nie ma niczego zdrożnego w strachu, lecz obawa łatwo może przerodzić się w nienawiść, a tej nie da się zwalczyć we w miarę bezkrwawy sposób. Izolacja nienawistnika jest często jedynym wyjściem, a szkoda. Wypijmy więc za to, by każdemu żyło się lepiej, a otwartych społeczeństw przybywało niczym grzybów po deszczu.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya z pewnym zainteresowaniem obserwowała Medarda, który krzątał się po komnacie jak dobry gospodarz – właśnie przygotowywał przekąski. Najwyraźniej w jego mniemaniu ten wieczór się rozkręcał – interesujące. Rozmowy zaś krążyły od plotek do spraw naukowych i z powrotem. Jeszcze się nad tym nie zastanawiała, ale ciekawe czy kiedyś tknie ją, że spędziła wieczór na degustacji wina u księcia Karnsteinu – we wsi nikt jej w to nie uwierzy. Teraz jednak nie zaprzątało to jej głowy.
        Rozmowa o profesorach z Menaos nie była dla niej specjalnie miła, ale pewien promyk nadziei w niej stanowiło to, że Medard miał podobne jak ona zdanie o tym… szanownym gronie. I niepotrzebnie nie przedłużał, gdy już temat się wyczerpał – bo ile można mówić na nudne tematy? A że później rozmowa zeszła na kulinaria to tym przyjemniej – nawet jeśli i przy tej okazji udało mu się wpleść metaforę nawiązującą do wątpliwej moralności środowiska akademickiego.
        Gdy Medard ożywił się słysząc nazwisko profesora Karviusa, Sanaya spodziewała się, że ten albo potwierdzi albo zada kłam popularnej anegdotce na temat tej persony. Może nie wprost, ale jednak przyznał, że była prawdziwa – wszak skoro był świadkiem podobnego zdarzenia, znaczy, że mogło się ono powtórzyć. Aż alchemiczkę przez moment wzięła ciekawość czy gdyby sama była przepytywana przez rzeczonego profesora, to czy zadowoliłaby go poziomem swojej wiedzy. Nieskromnie uważała, że tak, bo alchemikiem była dobrym, a i gotowała niezgorzej. W każdym razie nikt się nie skarżył na jej dania.
        Tymczasem Medard opowiadał jak to było, a Sanaya wsparłszy skroń na dłoni, słuchała go z zainteresowaniem, jak nastolatka słuchająca o popularnym rycerzu – każdy miał wszak swoich idoli. Uśmiechnęła się szerzej na wzmiankę, że musi spróbować rosołu, który tamtego dnia Karvius zaprezentował zebranym. Spodziewała się, że mogłoby to być faktycznie nie lada doznanie – nigdy nie miała okazji kosztować wywaru, w którym byłoby mięso ze strusia. Historia szybko jednak popłynęła dalej, a Sanaya znowu przybrała wyraz twarzy pełen uwagi i tylko co jakiś czas kiwała głową albo wydawała z siebie pomruki na znak, że słucha i nadąża za potokiem słów księcia. W jej oczach pojawił się na krótko cwaniacki błysk, gdy to Medard stał się w końcu przedmiotem anegdotki. Jego wyliczenia co do królika rozłożyły ją na łopatki – sama przyrządzała to mięso od czasu do czasu, gdy Silas akurat jej jakiegoś przyniósł. Jednak to co ona z niego robiła nijak miało się do wysublimowanych dań, które wymieniał Medard – aż od tego mogła głowa rozboleć. Nic dziwnego, że profesor tak zaniemówił i tak zgłodniał, że aż mu ślinka pociekła. Pytanie jednak brzmiało jak to niewielkie grono zareaguje na taki szczegółowy wykład księcia incognito… I w sumie zareagowali dobrze, a cała historia skończyła się szczęśliwie. Sanaya skwitowała to uśmiechem.
        - W sumie miło wspominać, że kogoś poznało się w takich trochę mniej typowych okolicznościach i nadal utrzymuje się tę znajomość – zauważyła. – Pytanie czy jest to znajomość naukowa czy nadal wymieniacie się przepisami?
        Ostatnie pytanie zadała trochę zaczepnym tonem, by nie musieć już na głos dodawać „jak panie z koła gospodyń”, bo przecież wiadomo zamiłowanie do kulinariów nie było tylko domeną kobiet ze wsi, ale dotyczyło wszystkich. Bawiła ją niemniej wizja poważnego profesora i księcia piszących do siebie listy, w których chwalili się nie odkryciami z dziedziny biologii czy chemii, a nowym trikiem na to, by mięso w gulaszu było bardziej soczyste. To takie swojskie.
        W międzyczasie Sanaya częstowała się przekąskami, którymi uraczył ją Medard. Teorii związanej z doborem dania do trunku może nie znała tak, by recytować ją na egzaminie, ale instynktownie robiła to dobrze i nie krzyżowała smaków. Czasami samym wyrazem twarzy sygnalizowała, że coś przypadło jej szczególnie do gustu, a czasami po prostu czymś się częstowała, bardziej skupiona na słuchaniu niż jedzeniu. Zabawne zdawało jej się to, że gdy zaczęli rozmowę o centaurach, przegryzali właśnie doskonałe wędliny – jakby w ten sposób trochę naśmiewali się z diety tych, którzy z własnej woli ograniczali mięso i wszelkie inne produkty pochodzące od zwierząt, choć oczywiście pobudki mogli mieć przy tym różne. W sumie dało jej do myślenia to, że niektórzy z nich wcale nie tak restrykcyjnie podchodzili do swojej diety i mięsa unikali, ale ryby były już w porządku… Trochę tego nie pojmowała, lecz może żeby to zrozumieć musiałaby z takimi osobami porozmawiać. Wątpiła, by nadarzyła się kiedyś okazja, ale może akurat.

        Sanaya za sugestią księcia wzniosła swój kieliszek do toastu. Upiła niewielki łyk.
        - Być może pewne grupy mają większe predyspozycje do tego by krzywdzić, czynić zło czy jak tego sobie nie nazwiemy. To wszystko, co wywołuje strach w przeciętnych zjadaczach chleba. Nadal pozostaje to jednak kwestią osobniczą, tego co dana osoba przeżyła i jak została wychowana. Wystarczy spojrzeć na ciebie, książę. Jakoś nie siejesz terroru gdziekolwiek się pojawisz. Nie licząc rzecz jasna tego jak osoby pokroju Prezesa muszą trząść przed tobą portkami – dodała żartobliwie. – Tymczasem iluż jest niby zwykłych ludzi czy elfów, którym lepiej nie wchodzić w drogę. A to ponoć rasy tak łagodne. – Tę uwagę alchemiczka poczyniła lekko kąśliwie. Przyszło jej na myśli kilka przykładów. Choćby jej mistrz, który swoimi działaniami skrzywdził już całkiem sporo osób, choć może nie to było jego zamiarem. Albo… Jej rodzice. Kryminalistami również nie byli, ale na własnej skórze odczuła ich brak tolerancji dla odmienności. A jako rzekła wcześniej: co odstaje, należy uciąć, więc Sanaya nie czekając aż zrobi to ktoś za nią, sama odcięła się od swojej rodziny. Może i było szkoda, ale tylko przez chwilę.
        Pomyśleć, że być może gdyby spojrzała z okien tej posiadłości, mogłaby dojrzeć dach rodzinnego domu…
        - Chyba powinnam już iść - oceniła, bo zamiast wśród dachów wypatrywać tego jednego, znajomego, dostrzegła jak nisko stało już słońce. Wypiła ostatni łyk wina z kieliszka i odstawiła go na stolik.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Medard -zapewne nauczony wcześniejszymi doświadczeniami tak własnymi, jak i szeregu antenatów w jakże szacownym rodzie Karnsteinów-Nasfiretów- świetnie przygotował się do podejmowania różnorakich gości w podwojach swego pałacyku, zwanego przez wielu Chiropterulusem (Chiropterus to toto nie był, ale wystawnością przyjęć niewiele ustępował starszemu bratu). Z mnogości profesji, których przedstawiciele miel zaszczyt gościć w progach którejkolwiek z ważniejszych rezydencji rodowych monarchów Karnsteinu, alchemicy z reguły okazywali się najbardziej wymagającą grupą. W wybrzydzaniu nie mieli sobie równych, prześcignęli nawet elfich zaklinaczy znanych powszechnie z narzekania na wszystko dookoła. Nie wiedzieć czemu, to ci ostatni zyskali wśród gminu przydomek "Wiedzących" - pewnikiem częściej odwiedzali rozmaite bale, wystawne uczty czy bankiety u możnych tego świata. Nic więc dziwnego, iż znali rozmaite sekrety pokątnie chowane w różne zakamarki z przysłowiowym dywanem na czele, do których nie zagląda oko przeciętnego zjadacza podpłomyków. Alchemicy zaś stanowili -wedle gminnej wieści- nieco skrytą, bardziej tajemniczą kastę odludków (chociaż nie jest to do końca prawda, gdyż nie każdy alchemik musiał być od razu mizantropem czy -uchowaj Przedwieczny- socjopatą). Sanaya Tai z Menaos przeczyła wszystkiemu, co o znawcach, a za razem i twórcach alembików bądź rozmaitych dekoktów dało się słyszeć lub podpatrzeć. Medard miał niewielką okazję zaznajomić się z podobnym podejściem do wielu spraw podczas sławnego zjazdu na Akademii Medycznej w Ekradonie - ech, tamte czasy bezpowrotnie przeminęły, a szkoda!

Książę tę niespodziewaną konwersację uważał za udaną, rzadko kiedy mógł mieć do czynienia z kimś tak otwartym na wszelkie nowości i nie obrosłym w piórka czegoś, co filozofowie, czarodzieje i rozmaici znawcy społeczeństw nazywają konserwatyzmem. Taka znajomość prędko się nie skończy. Jednakże nie samymi sprawami naukowymi i krotochwilnymi żartami żyje człowiek (wąpierz także, o ile w przypadku tej rasy można mówić o życiu takim, jak rozumieją je ludzie), niektóre tematy wyczerpują się po jakimś czasie i nie warto zbędnie zaprzątać sobie nimi głowy. Powrócą kiedyś, gdy pojawią się kolejne ciekawostki lub rzetelne fakty, o których warto wiedzieć więcej niż samo to, że zdarzyło im się zaistnieć i nie wymrzeć od razu.

Temat zreinkarnował się poniekąd w osobie profesora Karviusa, jednego z wielkich uczonych i znawców alchemii od strony teoretycznej, chociaż i praktykiem bym niezgorszym. Sanaya z zaciekawianiem, a niekiedy nawet szelmowskim błyskiem w oku słuchała tego, co o rzeczonym akademiku wraz z jego charakterystycznymi zachowaniami, które wrzucone do jednego bukłaka mogłyby służyć za kwintesencję terminu "maniera". Na nieśmiałe (a może to były tylko kurtuazyjne pozory?) zapytanie rozmówczyni o dalszą znajomość z owym uczonym Medard odparł:
- Ależ oczywiście! Ostatnio nasz drogi Herbert przysłał mi ulepszoną wersję swego jakże niecodziennego sposobu na gulasz ze słonia w sosie rydzowym. Mięso słonia zastąpiłem mamucim, a że to jest ostrzejsze i bardziej wyraziste w smaku, zrezygnowałem z oprószania kawałków pieprzem jadeitowym. Wanilię zwyczajną wygryzła lokalna wampirza wersja (strąki pierwszej fermentowały właśnie w beczkach po Anperisie), do kotła powędrowało też parę listków wawrzynu cmentarnego pospołu ze zwyczajnym. Musisz koniecznie spróbować tego cudu świata! Po prostu pokarm Przedwiecznego, że tak to ujmę! Nie wiedziałem, iż Herbercik potrafi dokonywać aż takich rzeczy! Pogratulować tylko pomysłu i kunsztownego wykonania. potrawa oparta o jego przepis stała się znakiem rozpoznawczym wystawnych bankietów w Anperii, zyskała nazwę "mamuta książęcego w rydzach". Jakiś pomysłowy Dobromir użył nawet mydelnika i po długim duszeniu gulasz skonsumował. O dziwo nie wykręcał języka goryczą dziegciu, a kucharz - wynalazca przeżył. Ba, do dziś cieszy się dobrym zdrowiem nadal pałaszując mamuta w towarzystwie tych alchemicznych grzybów. Inwencja twórcza ludzi naprawdę nie zna granic.

Temat kulinariów nadal był na przyblakłej już zieleni tapetu. W trakcie rozmowy nic tak nie poprawia nastroju, jak dobrze i suto zastawiony bufet. Książę o tym nie zapomniał i konwersacja trwała w najlepsze mimo dosyć późnej -jak dla śmiertelników- pory. Strojenie sobie krotochwil z osobników, które na własne życzenie unikają pożywnych produktów odzwierzęcych chyba nigdy nie stanie się tabu. Po coś Przedwieczny pozwolił głupcom egzystować na tym padole - inaczej świat byłby nudny aż do -kolokwialnie rzecz ujmując- wyrzygania.

Tymczasem i to zagadnienie uległo naturalnemu wyczerpaniu, rozmówcy wznieśli toast, który niechybnie wypito.
- W rzeczy samej. Grupy także, jednak najwięcej przypadków tego typu zachowań należy umieścić w worku z napisem "cechy osobnicze", jak słusznie ujęłaś. Wiadomo, iż ludzie są różni, niektórym przychodzą tego typu pomysły do głów - życia nie zmienisz, szkoda mozołu. - odpowiedział książę, po czym upił kolejny łyk przedniego wina i kontynuował rozmowę.
- Nie ma takiej potrzeby, ale słyszałem bajki maluczkich, które babki opowiadają wnuczętom przed snem, w których to zły wampir wybija wsie w pień, a Przedwiecznemu ducha winni mieszkańcy pierzchają w popłochu. Kto wymyśla te bezeceństwa? Ciekawe, czy w swym psim żywocie widział choćby jednego krwiopijcę i miał okazję się z nim zaznajomić na tyle, by wiedzieć coś więcej o jego kulturze. Gmin kocha strach, który trzyma dzieciątka przy sukmanie matki. Taki strach jest z reguły dobry bądź neutralny. Cywilizowany człowiek i nieczłowiek wie, gdzie znajduje się granica, której nie warto przekraczać bez celu. Wspomniany przez ciebie terror skutkuje krótkotrwale i to tylko wobec łachmyciarzy oraz rozmaitych łapserdaków, którzy nie są na tyle cwani, by obchodzić prawo dzięki różnym kruczkom czy korzystaniu z usług fachowców w swej dziedzinie. Nie dysponują też wystarczającą kwotą na łapówki bądź bakszysze. Wiadomo, że "posmarowane szybciej dojedzie do celu" - a przynajmniej tak mawiają w porcie. I ostatnia rzecz - nie wywodzą się z tak zwanych szanownych rodów czy to arystokracji, czy burżujstwa, czy wreszcie magów bądź kapłanów. W stosunku do zwykłych pożeraczy mięsiwa ostre trzymanie za przysłowiowy pysk może li tylko buntem poskutkować. Szkoda zachodu. Co do Prezesa natomiast - wątpię, by przeczuwał moją tu obecność - "za wysokie progi na kacze łapki", jak to mawiał klasyk. Niedługo trafi on w nasze lub arcyksiążęce ręce i wszystko się wyklaruje, choć nie wydaje mi się, by stary spokój znów zawitał w te piękne tereny. Świat nie lubi próżni...
Książę złapał wątek, który po drodze gdzieś się zapodział i dorzucił parę miedziaków do wywodu Sanayi:
- Masz rację. Co do elfów - mroczna ich odmiana potrafi być wyjątkowo okrutna, gdy ktoś zajdzie im za skórę. Obcych traktują nieufnie, ale pewnie to pozostałości zamieszkiwania niebezpiecznych zakątków podziemnego świata. Niektórym nie przejdzie przez gardło, iż ktoś może żyć inaczej niż oni i coś innego uznawać za źródło dobra, prawdy czy piękna; wyglądać i zachowywać się inaczej, co naturalnie nie oznacza, iż od razu musi wykazywać cechy najprawdziwszego bywalca piekieł. Każdy zna tego typu osobników, a niekiedy nawet i jakaś niewiasta się nadarzy.
Rozmowa mogłaby trwać w najlepsze, lecz ludzie w odróżnieniu od wampirów potrzebują więcej snu, by jako tako funkcjonować nazajutrz, a do powyższego niewiele już brakowało. Nikt wszak nie lubi, gdy cokolwiek przeszkadza mu w spoczynku, więc książę odrzekł:
- Nie musisz się nigdzie śpieszyć. Na pewno nie wrócisz do tego zapyziałego miejsca, w którym zatrzymałaś się wcześniej. Szkoda czasu, atłasu i funduszy. Wybierz sobie którąś z komnat w głównym skrzydle, gościnne jak wspominałem przechodzą małe rearanżacje, więc lepiej tam nie wchodzić.
Czekając na odpowiedź, sączył z pucharu wino, którego w międzyczasie sobie dolał. Czasami warto być krwiopijcą z podrasowanym metabolizmem i nie przejmować się efektami tego, co śmiertelnicy zowią kacem.
Tymczasem na granicy wpływów Leonii, tuż przy zagajniku arcyksiążęcy doścignęli czmychającego ukradkiem Prezesa. Jednak nie było z nim żadnego z towarzyszących mu darmozjadów: alchemika-akademika i handlarza substancjami psychoaktywnymi. Pewnie nadal siedzą w mieście. Czarne niczym najżyźniejsza z ziem katimskich kruczysko leciało co sił w skrzydłach, by przekazać do rąk monarszych zawiniątko z dobrymi wieściami. Jednego barachelnika mniej! Trzeba tylko wyłapać te hieny z Prawa i Pięści, do powstania których ów się przyczynił...
Zablokowany

Wróć do „Leonia”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości