Leonia[Sklep zielarski Hinode] Miłe złego początki

Bardzo duże miasto portowe, mające aż trzy porty, w tym dwa handlowe, a jeden z którego odpływają jedynie statki pasażerskie. Znane z bardzo rozwiniętej technologi produkcji statków i łodzi, o raz hodowli rzadkich roślin nadmorskich.
Awatar użytkownika
Hinode
Zbłąkana Dusza
Posty: 3
Rejestracja: 4 lat temu
Rasa: Dhampir
Profesje: Rzemieślnik , Zielarz , Uzdrowiciel
Kontakt:

[Sklep zielarski Hinode] Miłe złego początki

Post autor: Hinode »

W Leonii czas kolacji jest zazwyczaj czasem świętym, poświęconym dla rodziny, przyjaciół, bliskich. Ulice pustoszały, choć niósł się nimi gwar rozmów, sklepy i kramy się zamykały, każdy niemal zajmował się ucztowaniem. Pora temu sprzyjała - temperatura, nieznośna w ciągu dnia, spadała i stawała się przyjemna, znad morza zaczynała wiać bryza niosąca słony zapach i upojne orzeźwienie, tak potrzebne po upałach. Widok otwartego sklepu był o tej porze dość nietypowy - tym bardziej, iż w środku był klient.
Mężczyzna nie wyglądał na typowego petenta w tego typu zakładach. Umięśniony i wysoki młodzieniec sprawiał wrażenie typowego pracownika portu, opalonego, z włosami rozjaśnionymi słońcem i morską wodą. Był nawet przystojny, ale wyglądał nieco śmiesznie, starając się nieco za bardzo zrobić dobre wrażenie - jakoś do niego nie pasowała jasna koszula, którą co chwila poprawiał pod szyją, ani eleganckie spodnie, tym bardziej, że nosił do nich sandały. Włosy miał zaczesane na boki, choć niektóre kosmyki się buntowały i odstawały na różne strony. Zacisnął dłonie za plecami, wpatrując się z napięciem w obsługującą dziewoję.
Stojąca za ladą dziewczyna zdawała się być rozbawiona i nieco znudzona, zupełnie inaczej niż mężczyzna. Oglądała głównie swoje dłonie, a szczególnie serdeczny palec, na którym pysznił się złoty pierścionek z ciemnoniebieskim kamieniem otoczonym małymi diamentami. Podziwiała go, bo był to solidny kawał sztuki jubilerskiej, prawdziwe cacko, nawet jeśli kamień nie należał do najdroższych istniejących. Co jakiś czas jednak zerkała na petenta, uśmiechając się lekko i robiąc zamyślone miny, jakby głęboko coś rozważała. Oboje w tej chwili milczeli - z jednej strony była to cisza pełna napięcia, a z drugiej kobieta chyba się całkiem nieźle bawiła, widać było to po błysku w niebieskich oczach. W końcu jednak się wyprostowała dumnie i zsunęła z dłoni biżuterię, odkładając ją na ladę energicznie. Z chłopaka uszło powietrze, choć jeszcze się nie odezwała. Odpowiedź była dość jasna, nawet gdyby nie rzekła nawet słowa, ale postanowiła do końca rozmyć jego wątpliwości.
- Nie - stwierdziła miękko, przesuwając pierścionek w jego stronę. - Nawet gdybyś przyniósł setkę takich błyskotek, nie byłoby mowy. Mówiłam ci od początku, żebyś nawet o tym nie myślał. - Pokręciła głową, miodowe loki rozsypały się po ramionach. Chłopak chwycił ją za dłoń, ściskając w swoich. Były ze dwa razy większe od jej dłoni, bladych i zadbanych - jego były opalone i poharatane ciężką pracą. Hinode wiedziała, że to dobry i uczciwy chłopak i dlatego postawiła sprawę jasno, gdy tylko się poznali - może być jego "dobrą znajomą", ale nie jest materiałem na żonę. Biedak się jednak zakochał i tyle było z jej ostrzeżeń i jej spokoju. I dlatego teraz musiała znosić tą scenkę rodzajową.
- Panienko - zaczął nieśmiało, po czym szybko się poprawił. - Hinode, proszę. Zastanów się nad tym! Dobrze ci ze mną będzie, obiecuję, będę cię dobrze traktował! Niedługo dostanę lepszą pracę w stoczni, w sklepie bym ci pomagał - nalegał dość rozpaczliwie, zaciskając dłonie. Dziewczyna traciła cierpliwość, szarpnęła rękę dość gwałtownie w swoją stronę.
- Mówię, nie! Nie muszę się zastanawiać - powiedziała głośniej niż zamierzała, odsuwając się na krok od lady. Znikł uśmiech, usta zacisnęła w cienką linię. Jej wzrok uciekał pod ladę, ukryty tam miała sztylet, w sam raz na takie okazje. Pytanie było czy jest potrzeba go użyć - oraz czy zdąży to zrobić. Zimna stal kusiła łatwym rozwiązaniem, ale czy najlepszym? Twarz chłopaka poczerwieniała - nie wiedziała tylko, czy to zapowiedź wybuchu gniewu? Czy może płaczu?
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Leonia - niby rzut przysłowiowym beretem z wełny mamuta od portowego Varhellu i ludność zamieszkująca oba regiony praktycznie nie różni się od siebie, jednakże na kolejny rzut oka widać pozamentalne różnice i nie chodzi tutaj o wampirze kły sporej części varhelczyków czy domniemywane syrenie pochodzenie iksowego czy ygrekowego procenta Leończyków, którzy za siedzibę obrali tereny położone nad samym Oceanem Jadeitów. Ubiór pal już sześć - są gusta i guściki, a o tych przeciętny łyk nie śmie swego zdania wyrażać, by w facjatę zwaną potocznie "ryjem" nie zarobić. Jedno, co można powiedzieć o Leończykach, to to, iże szanują owoce rąk tak własnych, jak i cudzoziemskich. Nie zdarzyło się, by ktokolwiek z tej nadmorskiej nacji wykopał na świeże powietrze z domu psa tylko dlatego, iż ów miał być malutkim kanapowcem, a wyrósł na stróżujące bydlę, które mogłoby spokojnie konkurować z wilkorami o ichnie wadery. Pan dał, Pan weźmie - mawiają Leończycy.

Ostatnimi czasy sporo się jednak w tym spokojnym królestwie pozmieniało, a na ziemiach, gdzie władza monarsza nie sięga zbyt głęboko, pojawiają się szubrawcy nielubiący próżni. Takim właśnie darmozjadem był najświeższy przedstawiciel rodu z Utendorffu - niejaki Yaroslavus pełniący obecnie zaszczytną funkcję prezesa oficyny wydawniczej i mniej zaszczytną - herszta bandy rozbójników trzymających za pysk jedno z przygranicznych miast portowych. Założył też skubaniec zbrojną formację o jakże wpadającej w ucho nazwie "Prawo i Pięść". Z pierwszym ci siepacze nie mają zbyt wiele wspólnego, ot rozbójnicy, jakich niemało dookoła, natomiast drugi człon jest jak najbardziej adekwatny - "kto nie z nami, temu w ryj!".

Nikt jakoś się nie kwapi, by rozesłać wici komu trzeba i wezwać na tych darmozjadów odpowiednie służby, bo tak dłużej nie może być! Chyba że włodarze z jakiegoś powodu tolerowali obecność mafii kierowanej przez potomków pewnego barona, którego ojciec w przypływie rozbawienia obdarzył drugim niecodziennym imieniem Graf. Johannes von Utendorff Młodszy, bo tak nazywał się ów pomniejszy szlachcic bądź łyczek - heraldycy nie mogą dojść do dziś dnia do porozumienia w tej sprawie - żył sobie jak każdy baron i choć już wtedy jego ród prowadził szemrane interesy, nie przeszkadzali nikomu z wpływami co najmniej równymi ich własnym. Do czasu, gdy niespodziewany błąd bądź niedopatrzenie niefrasobliwego urzędnika w magistracie nie wrzuciło młodego Hansa i jego potomków ni z tego, ni z owego w poczet arystokracji. Niecodzienne drugie imię, którym obdarzył młodzieniaszka ojciec - żartowniś, przysporzyło synowi o dziwo nie kłopotu, a prestiżu, swoistej nobilitacji, na którą ród nie zasługiwał czynami, za to sprawami związanymi z funduszami jak najbardziej (spokojnie by wystarczyło środków na kupno tytułu arystokratycznego po sąsiedzku, a może nawet w samej Leonii). Przy kolejnym spisie ludności jak zwykle mieszkańcy kraju musieli udać się do odpowiednich jednostek administracyjnych przypisanych regionom, w których urodzili się i dorastali. Tak samo zrobił Johannes Graf Młodszy z Utendorffu, chociaż wielkich wojaży nie musiał odbywać - rachmistrz obrał sobie za siedzibę pobliskie Modofocco, słynące z mnogości uprawianych w okolicy rodzajów chilli i pernambucco - białego, wytrawnego wina podawanego do drobiu, królików czy dzikich ptaków.

Dotychczas wszystkie spisy przebiegały w miarę poprawnie, od wielkiego dzwonu tylko zdarzały się jakieś pomyłki w personaliach, liczbie dzieci czy inwentarza żywego. Nigdy jednak nie doszło do tak spektakularnego i obfitego w niecodzienne skutki nieopatrznego zachowania urzędnika. Cóż, jeden miernota wielkie G rozpoczynające drugie imię spisywanego szlachetki zmienił w liście spisowej na małe, drugi nadgorliwiec lub człowiek mający w zwyczaju olewać wszystko równo nie sprawdził, co należy robić w wątpliwych przypadkach i poszedł po linii najmniejszego oporu, dzięki czemu Johannes, rzutki baron z Kaczego Sioła, stał się hrabią von Utendorff - arystokratą jak się patrzy. Błąd zauważono po latach przy kolejnym spisie i było już za późno, by cokolwiek odkręcać. Jednakże w sąsiednich krajach, a zwłaszcza Saorais i Monarchii Karnsteinów-Nasfiretów klasa trzymająca władzę wiedziała, kto jest kim i bele barachelnika tak łatwo nie wpuszczała w swe szeregi. Powstawały jak grzyby po deszczu dzieła zawierające dowody szlachectwa czy zaliczenia w poczet arystokratów lub możnowładców, a niekiedy nawet dynastii panującej sfałszowane z niedoróbkami procesowymi czy ewidentnymi brakami w dokumentacji lub takie, co do powstania których były nieliche wątpliwości, czy nie były udziałem przekupstwa, przestępczych transakcji wiązanych lub też zwykłych błędów urzędniczych. Dzieła takie nazwano „Księgami chamów", chociaż nie każdy zamieszczony w nich ród wywodził się z nisko urodzonych przodków, ba, zdarzały się nawet boczne linie dynastii panujących, roszczące sobie wydumane prawa do korony tego czy innego kraju. Nic dziwnego, iż i nasi bohaterowie tam trafili. Mawia się o Utendorffie, iż "mógł nabyć księcia, a został hrabią wśród chamów". Do dzisiaj, a minęły prawie trzy stulecia, potomków Johannesa nie zaprasza się na wystawne bale arystokracji, a na wszelkich sejmach tudzież innych zjazdach wytyka im się niejasne, wręcz szemrane okoliczności dołączenia do przysłowiowego żłobu. Poza miejscem zamieszkania Utendorffowie bywają obiektami drwin, niektórzy możnowładcy wytykają ich palcami. Pewnie dlatego poszli w fach, któremu bliżej do półświatka aniżeli arystokratycznej finezji.

Co -poza sprawami gospodarczo-politycznymi- motywowało zamiarami Jego Wysokości Najjaśniejszego Księcia, Pana na Karnsteinie, Grododzierżcy Vaerren, Zwierzchnika i Protektora Mai Laintha'e, Jarla Khaz Adnar Medarda I, w pewnych kręgach zwanego Progresywistą, w innych zaś Naturalistą, chociaż z drugiej strony dla niektórych był co prawda nietuzinkowym, ale jednak skurwielem skracającym wolności jednostek na rzecz siły Monarchii? Nie rozumiały misie, mieniące się tęgimi głowami malutkiego ruszku (bo na ruch prawdziwy nie starczyło im ani szabel, ani środków) niby-oburzonych, który na granicy wpływów Księstwa i Demary jak mógł lawirował, jednak nie został wzięty na poważnie przez żadną ze stron, iż czasem jeden manewr wyprzedzający działania wywrotowców może uratować nie tylko ład polityczno-społeczny w regionie, ale przede wszystkim tysiące istnień tak ludzi, jak i nieludzi oraz uchronić zamieszkiwane przez nich tereny od całkowitego pogrążenia się w chaosie przypominający wpierw z lekka ogarnięty pożarem burdel, pod koniec zaś - tylko pogorzelisko bez znaczenia dla kogo- i czegokolwiek. Takim właśnie bytem był tworzony przez włodarzy Utendorffu związek niby-mafijny, niby-szlachecki oraz niby-obywatelski. Po trzykroć pozory służące li tylko połechtaniu niczym nie nakarmionego, rozbuchanego ego aktualnego prezesa tegoż gremium. A szkoda, bo ruch miał potencjał, by służyć tak dobru Leonii, jak i świata - gdyby tylko kierowała nim wybitna jednostka, a nie ten chory z nienawiści człek niskich lotów.

Słowo się rzekło, kuniś u płota - jak mawiano przed wiekami tak w Therii, jak na wybrzeżu Oceanu Jadeitów. Wici i witeczki zostały posłane, gdzie trzeba, a machina Księstwa uruchomiła swe najmniejsze trybiki, by w razie czego w bezbolesny w miarę sposób pozbyć się raz na zawsze problemu, jaki stwarzał Prezes wraz z podległą sobie świtą przydupasów. Nie walczono z całym rodem "hrabiów" z Kaczego Dołka. Wszakże naśmiewanie się z fałszywej lub nie do końca uczciwie zdobytej tytulatury poszczególnych potomków jegomościa z Liber chamorum, a prowadzenie boju na wyniszczenie całej progenitury wspomnianego osobnika to dwie różne sprawy. Zagrożeniem był Prezes, reszta łże-hrabiów niech sobie aktorzy w spokoju, gdyż dobrze im to udawanie wychodzi.

W jednym z leońskich portów zrobił się niemały rejwach, ponieważ wielki galeon, który najpewniej szukał sobie cumowiska, staranował kilka mniejszych łajb; okrętów typu bark (nie mylić z barką flisów czy do przewozu piachu) lub większych kutrów rybackich. Ujadań i utyskiwań kaprów czy wręcz właścicieli poobijanych łodzi nie było końca. Na szczęście galeon został przezornie ubezpieczony od tego typu działań, a krasnoludzki bank Farinellich zgarnął za to niemało ruenów bądź karnsteińskich ra'agisów (monet platynowych z sylwetką aterragisa stojącego dęba) i krzykacze chybcikiem zostaną uciszeni, gdyż nikt nie zostawi ich samopas. Po początkowych trudnościach z dotarciem na uprzednio obrane cumowisko, okręt wreszcie zawinął do portu i trap mógł zostać opuszczony, by stłoczeni na pokładzie kupcy i żołnierze stanęli wreszcie na suchym lądzie. I rozeszło się towarzystwo: każdy do przydzielonych mu wcześniej zadań. Wojsko formalnie miało pomagać Leończykom w tłumieniu buntów i oczyszczaniu lądowych traktów z band zbójów (lepsze to niźli ćwiczenia na polach dawnych bitew) lub "królów z armią, ale bez kraju" - na jedno wychodzi. Pieniądz rządzi światem, a interes musi się kręcić, by gospodarka państwa Karnsteinów-Nasfiretów nie runęła w przepaść z wielkim hukiem. Pod płaszczykiem tych ekonomicznych lub militarnych działań na pokład galeonu przemycono grupę funkcjonariuszy, która następnie podzieliła się na mniejsze oddziały i w mgnieniu oka zniknęła z pola widzenia - część wtopiła się w tłum, inni pojechali z wojskiem lub karawanami kupców. Jedyne, czym ta zbieranina się wyróżniała, to nietypowe dla Leonii wierzchowce: wielbłądy, pręgowane konie stepowe czy wreszcie aterragisy - postrach każdego piechura czy zrzuconego z rumaka rycerza. W leońskich portach, będących prawdziwym tyglem ras i kultur, pochodzące z Therii mięsożerne konie czy baktriany nie stanowiły zbytniego novum, miejscowi przywykli już dawno do tego typu widoków.

Tymczasem Medard udał się wraz z oddziałem przybocznych do nadmorskiej Leonii, by doglądać ostatnich szlifów przed bojowym chrztem galeonów, jak również pokazaniem Prezesowi jego miejsca we Wszechświecie, zostawił Saavielowi wiadomość, by ów wiedział, co się ma na rzeczy i zdziwiony po zamku bez sensu się nie pałętał. Ciepłe kraje czekały, ale najpierw pewne sprawy należało rozwiązać, by nie psuły krwi podczas kolonizowania nowych terenów ku chwale Ojczyzny i Karnsteinów-Nasfiretów niezależnie od tego, czy komuś się to podoba, czy nie. Medard wyruszył niezwłocznie w dalszą drogę najszybciej, jak tylko to było możliwe. Trasa trwała czas jakiś, lecz w jej trakcie nic wielkiego się nie działo, no może poza wyjątkowo licznymi stadami mikrosłoników motyloskrzydłych, które taplały się w błocku w pobliżu ujścia tak Starii, jak i Anibii. Nie przeszkadzały one jednak orszakowi, który mógł naonczas przypominać karawanę kupiecką lub zbieraninę uchodźców podążającą do stołecznego grodu niczym muchy do gnoju. Grunt to dobry kamuflaż, by szybko i bezstratnie dotrzeć do rezydencji, zwanej z przekąsem Nietoperkiem bądź Chiropterulusem. Teraz tylko zostało zaopatrzyć się w większy zapas różnistych środków, jakimi to alchemicy i mydlarze handlują nieopodal. Szczególnie miejscowi upodobali sobie wytwory niejakiej Hinode, która podobno rzemiosłem przerosła największych lokalnych mistrzów w swej dziedzinie. Należałoby się więc udać do jej pracowni, by zobaczyć te precjoza - najlepiej incognito.


Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Powrót z okolic Drzewa Świata był dla Sanayi dość traumatyczny. Po czasie dowiedziała się dlaczego anioł, który teleportował się razem z nią, nie zrobił tego wcześniej - nie wierzył, że to się uda. Wolał się zaszyć gdzieś i przeczekać. Nie był wcale mistrzem magii przestrzeni, ledwo zaczął się tego uczyć i jeśli już się teleportował to na niewielkie odległości - tak by widzieć cel, bo to nie było tak trudne. Przenosiny gdzieś dalej były bardzo ryzykowne, a zwłaszcza, gdy zabierało się ze sobą pasażera.
        - Co ci strzeliło do łba, by teraz próbować?! - dopytywała San wzburzonym głosem, przytrzymując aniołowi włosy, gdy ten rzygał klęcząc na bruku jednego z zaułków Maurii.
        - Spanikowałem! - odparł ten rozpaczliwym głosem nim targnęły nim kolejne torsje. No tak, już przecież to od niego słyszała. Dostrzegł Polinę i był pewny, że dojdzie do konfrontacji, której mógł nie podołać. Dlatego zrobił najbardziej logiczną rzecz, jaka przyszła mu do głowy - zwiał. Tłumaczył Sanayi, że czuł na niej szczątki zaklęcia, którym przeniosła się z Kaonitesem i wykorzystał je jako nitkę, za którą podążył do kłębka - dlatego skoczyli na taką odległość. I dlatego teraz wymiotował z magicznego wyczerpania…
        Nie było jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Okazało się, że anioł - Mehiel - był w stanie uleczyć biednego Creviego bez konieczności szukania składników na remedium, rozsianych po całej Alaranii. Wystarczyło doprowadzić go do porządku - kilka godzin snu, solidny posiłek i cały bukłak wzmacniającego eliksiru, który wmusiła w niego Sanaya i Mehiel był jak nowy. Uleczył młodego panterołaka i zaraz po tym wrócił w okolice Drzewa Świata.
        - Nie boisz się, że znowu na nią trafisz? - dopytywała panna Tai, nie musząc nawet wspominać kogo ma na myśli. Mehiel jednak wzruszył ramionami.
        - Jej już tam nie ma - oświadczył. - Coś mi tak mówi, że sobie poszła…
        - Twoja wiara w intuicję przerasta moją własną - oceniła Sanaya. Uśmiechnęli się do siebie, po czym niebianin skłonił się i zniknął w obłokach swojego zaklęcia teleportacyjnego.

        Kaonites zaś wrócił do Maurii kilka godzin po Sanayi - wtedy, gdy już wszystko było pod kontrolą. Opowiedzieli sobie nawzajem co zaszło, alchemiczka nie chowała urazy, bo sama była nierozważna idąc z Poliną i nie dając mu znać gdzie się wybrała. Całe szczęście wszystko dobrze się skończyło, a skoro Crevi miał się już dobrze, mogli wracać do Menaos - Tai chciała, by bracia byli razem, poza tym obawiała się, że chłopak może mieć nieprzyjemności w sierocińcu za to, że tyle czasu go nie było.
        I nie pomyliła się - opiekunowie już szukali nastoletniego panterołaka, a gdy ten zjawił się na progu z Kaonitesem i jego nową znajomą, nie udawali, że im ulżyło - nadal byli zdenerwowani. Całe szczęście jednak nie wpłynęło to źle na prośbę, którą niemal natychmiast wystosowała Sanaya - prośbę o adopcję obu chłopców. Biurokracja musiała oczywiście zostać poczyniona, więc nie od razu rodzeństwo trafiło pod opiekę alchemiczki, poza tym wszyscy zgodnie uznali, że dobrze, by Arutio skończył ten semestr w szkole jeszcze ze swoimi kolegami, jednak była to już kwestia kilku tygodni. Ona miała tymczasem okazję, aby zamknąć kilka rozdziałów, które jeszcze czekały na swój moment - na przykład poznać historię byłego kolegi Miguela, którego ten tak podle oszukał.

        Awanturę, która rozpętała się na obrzeżach Turmalii, słyszano zapewne aż w porcie. Sanaya potrafiła długo pielęgnować w swoim wnętrzu gniew, który nie wychodził na wierzch, aż nie znalazła dla niego celu. Tym celem był oczywiście Miguel. Jego była podopieczna nie zaatakowała go jednak w progu. Przywitała się, nawet zgodziła się wypić razem herbatę, ale gdy tylko drzwi się za nią zamknęły i mogli zamienić kilka słów sam na sam, poruszyła temat tamtego szalonego badacza. I wtedy się zaczęło. Miguel z początku udawał zaskoczonego i twierdził, że nie wie o co chodzi, ale przyciśnięty przyznał się, że faktycznie, swoje największe odkrycia zawdzięczał właśnie jemu. Tłumaczył się twierdząc, że on również nad tym pracował i prędzej czy później sam by na to wpadł i na pewno zrobiłby z tego lepszy użytek, bla, bla, bla… Sanayę to nie przekonało. Była wściekła za to, że chciwość Saara zniszczyła czyjeś życie, że naraziło ją, a biedny Crevi prawie przypłacił to życiem. Tak, był to efekt motyla, ale jednak kto wie czy takich grzechów Miguel nie miał więcej? Na razie tylko na tym Tai go przyłapała. I nie zamierzała tego tak zostawić - nie ma wszak nic gorszego niż gniew oszukanej kobiety.

        I przez to Sanaya trafiła nagle do Leonii. Jej rodzinne miasto - całe lata tu nie była! Ale nie, nie przyjechała w odwiedziny do rodziny. Nawet nie planowała informować ich o swoim przyjeździe i szukać u nich noclegu. Zatrzymała się w jakimś zajeździe, z którego korzystała większość podróżników, a od ulicy, przy której mieścił się sklep ojca (może już przekazał go jej bratu w posiadanie?), trzymała się z daleka. Nie było to zresztą specjalnie trudne, bo nie przyjechała wszak na zakupy, a szukając człowieka, który - cóż - prawie zabił ją i Creviego. Była jednak w stanie mu wybaczyć po tych krzywdach, które on zaznał od Miguela, a co więcej - niosła ze sobą gałązkę oliwną w postaci przyznania się Saara do wszystkich swoich przekrętów na jego niekorzyść. Była świadoma, że teraz te odkrycia nie są już takie znaczące i wiele osób nadal będzie przypisywać ich autorstwo jej mistrzowi… Ale przynajmniej tyle była w stanie zrobić.
        Jedynym problemem było znalezienie tego jegomościa. Wiedziała już jak się nazywał - Georg Saft - i że obracał się w otoczeniu niejakiego Yaroslavusa z Uttendorfu… Czy jakoś tak. Ponoć nazywali go Prezesem i to miało jej ułatwić szukanie jegomościa, bo zgodnie z tym co powiedział jej przyciśnięty Miguel (jednak był strasznym tchórzem), gdy znajdzie tego całego Prezesa, Saft na pewno będzie gdzieś w pobliżu. Cóż, nie miała powodów, by nie wierzyć w tę wersję - wiedziała na pewno, że w Menaos tamtego alchemika nie odnajdzie.
        W Leonii zaś prowadziła swoje poszukiwania dopiero jeden pełny dzień, więc jeszcze nie traciła wiary, choć zdążyła zajrzeć w ledwie parę miejsc, gdzie w większości rozkładano bezradnie ręce. W jednym lokalu usłyszała zaś, że szuka groźnego kryminalisty i że powinna sobie odpuścić, nie brała jednak tych słów na poważnie - trudno było je tak przyjmować, gdy osoba je wypowiadająca traktowała ją z patriarchalną wyższością. Szukała więc dalej, cały prasmoczy dzień i w końcu uznała, że dość - zmęczona wracała do domu z butelką wina i daktylowymi bułkami w torbie (smak dzieciństwa!). Zdanie zmieniła jednak spontanicznie, gdy dostrzegła pewien sklep zielarski, otwarty mimo późnej pory. Nie mogła zignorować takiego jawnego znaku, zaraz więc przyspieszyła i weszła do środka. Od razu odniosła wrażenie, że przerwała jakąś scenkę rodzajową między sprzedawczynią a jakimś mężczyzną i przez moment chciała wyjść, ale pracownica sklepu zaraz się nią zainteresowała (ignorując dotychczasowego rozmówcę!), nie było już więc odwrotu.
        - Szukam Georga Safta - wyjaśniła Sanaya w odpowiedzi na pytanie “W czym mogę pomóc?”. To nazwisko nic jednak jej rozmówczyni nie mówiło.
        - A… - Chwilę szukała w pamięci tych powiązanych nazwisk. - Mikel Kokosz?
        Też nie. A co więcej odpowiedź była podszyta pewną irytacją.
        - Yaroslavus Uttendorf? - Sanaya spróbowała ostatniego nazwiska, choć nie miała wielkich nadziei.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Leonia dotychczas była znana - poza sprawami portowymi i kulinariami - przede wszystkim ze spokoju, mylnie przez cudzoziemców nazywanego gnuśnym znużeniem, wszak nie na darmo ukuto porzekadło "tak pierońsko cicho, iże pierdnięcie muchy usłyszeć idzie!". Błogi dla większości marazm nie trwał jednak zbyt długo, jak coś już się rozpoczęło, to działo się nieprzerwanie przez długie tygodnie. Tak było i tym razem. Pozorny bezdech dziejów po raz kolejny zakpił z uczonych chronologów czy też magów czasu albo i latopisów usiłujących w niewielkich niedźwiedzich krótkopyskich z reguły rozumkach zgłębić przepastne losy miasta, regionu, kraju, Wybrzeży oraz całej Łuski zwanej przez gadające łby na uniwersytetach Alaranią. Nikt jednak nie przeczuwał, iż to, co miało się niedługo wydarzyć, na zawsze zmieni oblicze Leonii - ciepłego raju w oczach przyjezdnych i marynarzy z odległych czasem lądów, których żadnemu śmiertelnikowi nie będzie dane ujrzeć za własnego żywota.
Prezes spał dziś - jak miał w zwyczaju - do południa, a że sen miał taki, iż żaden kur -ptasi czy dziwojaszczurzy obudzić go nie był w stanie, a co dopiero człowiek. Biedak nie był świadom, że upragniony spokój dawno już minął i jeśli cośkolwiek ulegnie zmianie, to tylko na gorsze. Lepiej już było, a do tej samej wody nie można wejść drugi raz, choćby się stanęło na łepetynie i zatuptało usiskami niczym jeż błękitny podczas tańca godowego. Poza tym nikt z usługujących mu podwładnych, sługusów czy mafijnych "żołnierzy", jak ich często określał, nie zawracał mu łba błahymi sprawami, a wyjątkowo ważkie - jak chociażby wybuch wojny, pomór bydła tudzież wysyp populacji lwa stepowego, która owo bydło skutecznie przetrzebiła, traktował niczym zło konieczne, chyba że dotyka to jego osoby (lub przerośniętego ego) bezpośrednio; w ostateczności zaś kogoś z bliskiej rodziny. Często lekceważył nawet interesy, a szkoda, bo informacje o działaniach tzw. czarnych postaci powinny już pomału dotrzeć do jego uszu. Nikt jednak nie wiedział z kim lub czym tak naprawdę przyjdzie im się mierzyć. Czyżby w okolicy pojawiła się nowa grupa, która przypadkowo obrała sobie fach ogrodnika - plantatora pewnych roślin lub grzybów, a zarazem wytwórcy oraz dystrybutora substancji wyskokowych zwanych w pewnych kręgach psychoaktywnymi? A może to leońskie służby lub tajna straż arcyksiążęca, złożona ponoć z samych przedstawicieli Ludu Morza, wzięły się za drapichrustów podobnym Utendorffom? Ich kraj nie prowadził żadnej wojny, nie miał także z nikim na pieńku, by obce siły próbowały coś jątrzyć, zaburzając i tak niestabilne status quo, a przynajmniej tak się wydawało Prezesowi i jego totumfackim. Postanowili więc siedzieć w swym grajdołku, który rozrósł się do pałacu godnego Arcyksiężnej, by przeczekać niespokojne czasy i wychylić płaskie dzioby, gdy wichry zmian będą hulać gdzie indziej.
Tymczasem port tętnił życiem, a Jego Wysokość Najjaśniejszy Książę, Pan na Karnsteinie, Grododzierżca Vaerren, Zwierzchnik i Protektor Mai Laintha'e, Jarl Khaz Adnar Medard I Progresywista vel Naturalista już od dawna - w przeciwieństwie do prezesa Prawa i Pięści - był na nogach, chociaż wspomagał się nieco pewnymi środkami, by stale zachowywać trzeźwość i rzutkość umysłu, nie były to jednakże zajzajery czy berbeluchy, których notorycznie zażywali "pięściarze" Utendorffów oraz sama rodzina capo di capi di tutti capi (przynajmniej w ich mniemaniu, z którego nikt ich nie wyprowadzał, bo po co kopać się nawet nie z koniem, a z dzikim onagerem?). Wypaliwszy bobka albo i dwa oraz napiwszy się zdrowo anperisa z najprzedniejszego rocznika, którego nie pamiętają już najstarsi flisowie, dosiadł Haa'il'vera - mglaka zmorookiego z ogrodów Chiropterulusa i wyruszył na przeszpiegi, co też alchemiczka upichciła nowego w swoim sklepiku.
Sanaya zaś, będąc - co prawda - w ojczyźnie (lub matczyźnie - jak zwał, tak zwał), nie czuła się zbyt pewnie między dawno nie widzianymi krajanami, o ile w ogóle tamci przyznawali się do bycia jej ziomkami. Widocznie dużo pozmieniało się od czasu, gdy opuściła rodzinne pielesze, by obrać los alchemiczki. Po wejściu do sklepu koleżanki po fachu (chociaż pewnie z innej szkoły i specjalizacji) od razu skierowała się do ekspedientki za kontuarem; dziwny jegomość nie wzbudził w niej krztyny zainteresowania. Może to i dobrze, bo zaraz potem się zmył - pewnie poszedł do karczmy topić smutki w pernambucco, być może nawet kilku butelkach, sądząc po kurwikach w oczach. Sprzedawczyni -spytana o jednego, jak i drugiego jegomościa - nie wyglądała na poruszoną, ot ciągle ten czy ów chciałby wiedzieć, co się dzieje z takim tudzież owakim łapserdakiem, a tak się składało, iż obydwaj wymienieni uprzednio przez pannę Tai do tej kategorii osobników śmiało mogli być zaliczeni przez znawców tematu. Jeden wart drugiego - rekieter, truciciel i darmozjad niewart określania go czarodziejem oraz jego mentor - zwykły złodziej, plagiator i sługus herszta lokalnego półświatka - samego Yaroslavusa z Utendorffu, siedzącego na swym kaczym kuprze i robiącego pod siebie (jak to blaszkodziobych w zwyczaju), gdy trzeba działać. Dopiero ostatnie personalia wybudziły rozmówczynię z letargu bądź gonitwy z myślami. Sam Prezes - nie w kij pierdział, lepiej rzucić, co się wie, by potem nie mieć nieprzyjemności.
- Prezes? Ostatnio był u siebie na utendorffskich włościach, ktoś przecież od czasu do czasu powinien doglądać pałacu, skoro sam go na tym zadupiu postawił, nieprawdaż? Raczej nieprędko zawita w nasze skromne podwoje - rzuciła na koniec dziewczyna.
Tymczasem książę zmierzał na swym wierzchowcu zmierzał niechybnie w stronę sklepiku. Magiczny koń pochrząkiwał co i rusz, zdarzało mu się także zawyć przeciągle raz czy dwa, czym zdołał przepędzić kilka papuzich stad i wystraszyć niejednego psa, dorożkarską szkapinę czy dzianeta jakiegoś paniczyka, kroczącego stępa z lub do zamtuza, by dać upust chuci, która - jak wiadomo nie od dziś - dała wszystkiemu początek.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Na ironię w sumie zakrawał fakt, że Sanaya nie znała osoby, z którą rozmawiała – wszak alchemiczka, która miała sklep nieopodal rynku miasta musiała cieszyć się sporą renomą na lokalnym rynku i choć jej nazwisko nie przewijało się w ekscytujących plotkach opowiadanych w karczmach, ten kto miał ją znać, ten znał. Mowa oczywiście o badaczach z jej dziedziny czy pokrewnych oraz zwolennikach alchemicznych specyfików. Tylko… Sanaya nie miała nic wspólnego z alchemikami z Leonii. Opuściła ten nadmorski kraj kilkanaście lat temu i od tamtej pory przyjeżdżała tylko na krótkie odwiedziny do rodziny. A później już nawet nie to. Dla własnego komfortu psychicznego zdecydowała się nie szukać współpracowników akurat tutaj. Miała do dyspozycji Ekradon, Menaos, Turmalię – to tylko trzy najbliższe państwa-miasta, a wybór mógł być jeszcze szerszy. Alchemiczny światek Leonii obchodził ją wręcz praktycznie wcale. A mimo to wnętrze sklepiku doceniła. Nie rozglądała się specjalnie, bo zaraz wplątała się w rozmowę ze sprzedawczynią, ale ile dojrzała kątem oka, tyle mogła docenić. Za szklanymi drzwiczkami gablot dojrzała nie tylko cenne składniki, ale również gotowe produkty – głównie te efektowne, kolorowe, nietypowe. Eliksiry w pięknych butelkach, wyłożone na aksamitnych poduszeczkach kamienie, zamknięte w słojach składniki tak dziwne, jakby pochodziły z delirycznego snu malarza, który przesadził z nowymi używkami. Oj, trochę zazdrościła tej dziewczynie – mieć tyle cudów na wyciągnięcie ręki. Ciekawe czy korzystała z dobrodziejstw własnego sklepu czy te najcenniejsze ingrediencje, które wpadły jej w ręce, sprzedawała dalej z dużą przebitką. Po tym łatwo byłoby poznać czy jest bardziej alchemiczką, czy bardziej kupcem…
        To nie była jednak pora na tego typu rozmowy. Sanayi nie zależało na nawiązywaniu znajomości w tym mieście, chciała załatwić swoje sprawy i stąd wyjechać. Wrócić do Menaos, do Creviego i Arutio albo do Sadów, by przygotować dom na ich przybycie. Nadal co prawda miała na to sporo czasu, ale im szybciej tym lepiej, prawda?
        Rozmowa więc toczyła się wedle ściśle określonego schematu, tak jak z wieloma poprzednimi zaczepionymi przez alchemiczkę osobami – wypytywanie o kolejne osoby od tej najważniejszej dla niej, po tą najważniejszą lokalnie. Nie spodziewała się cudów i prawie porzuciła temat nim padło nazwisko tego typa, którego zwano Prezesem – Sanaya wręcz słyszała, że to słowo było wypowiadane z wielkiej litery i takim zwykłym prezesem on nie był. Dobrze jednak, że się nie poddała. Co prawda informacje, które otrzymała, nie były dokładnie tym czego potrzebowała, ale to już było coś, czego można było się uczepić.
        - Ach tak – mruknęła ze zrozumieniem, dając sobie jeszcze chwilę na przemyślenie sytuacji. Jaka była szansa, że Saft przebywał w tych włościach Utendorffa? Pół na pół, jest albo nie – jak powiedziałby jej dawny tutor jeszcze z lat dziecięcych (jakim cudem ten człowiek mógł wykładać matematykę…). Warto byłoby się tam wlec? Mogłoby się okazać, że niepotrzebnie opuszczała miasto. Jednak może lepiej pofatygować się do niego a nie czekać aż pojawi się w mieście? W końcu Sanaya uznała, że każde informacje będą dla niej przydatne, a jak je wykorzysta – zdecyduje, gdy już będzie w ich posiadaniu.
        - A… Gdzie są te włości? – dopytywała. – Przepraszam, że tak zawracam głowę, szukam wspólnego znajomego, któremu muszę coś pilnie przekazać…
        Mocno liczyła na empatię sprzedawczyni – oj, gdyby wiedziała jak ta wcześniej postąpiła z nieszczęśliwie zakochanym w niej marynarzem, może byłaby ostrożniejsza z takimi naiwnymi założeniami. I gdyby wiedziała kim był ten cały Yaroslavus – nieświadomie pakowała się do leża lwa.
        Na zewnątrz zapanował jakiś zgiełk, który sprawił, że nie Sanaya cofnęła się o krok i wyjrzała. Nie było tam na tyle tłoczno, aby dało się przeoczyć jegomościa, który był zarzewiem tego zamieszania - jego budzący po równi respekt i niepokój wierzchowiec właśnie spłoszył cudzego konia. Alchemiczka przyjrzała się tej scence, ale w sumie nie było co się za długo gapić, bo miała inne sprawy na głowie.
        - Więc? - pogoniła subtelnie sprzedawczynię, która również stojąc obok zerkała zza futryny.
        - Ach, to za miastem, na wschód, ale kawał drogi - rzuciła od niechcenia.
        - Hm… No dobrze, ale nie muszę prosto do Prezesa uderzać, naprawdę w mieście nie siedzi ktoś z jego podwładnych? W porcie też ma swoje interesy, prawda?
        Sanaya została uraczona spojrzeniem, jakby dopiero teraz sprzedawczyni zorientowała się, że ma do czynienia z kimś bardzo nieogarniętym.
        - A w sumie to czemu go pani szuka? - Sprzedawczyni zmieniła trochę temat, wracając za ladę.
        - Sprawy urzędowe - zbyła ją Sanaya, bo po co miała obcej się tłumaczyć. - To co, jest jakieś miejsce… Chwila, jakim cudem Kryształowy Korzeń rośnie w takich warunkach? - zwróciła nagle uwagę na jedną z alchemicznych roślin stojących w głębi sklepu. Co mogła poradzić, że swoją naukę kochała momentami wręcz za bardzo? Saft już przecież nie ucieknie, a w każdym razie nie za daleko…
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Dzień jak wiele w roku na wybrzeżu, zwykle monotonny i tak gnuśny, że nawet psotne zazwyczaj mikrosłoniki motyloskrzydłe niby to bez życia wylegują się na plażach i w błocku gdzieś w cieniu palm daktylowych, wawrzynów, cytrusów czy drzew oliwnych. Niestety, gdy coś już zaczyna się dziać, rozpędza się do prędkości porównywalnej z pędem sokoła pikującego na upatrzonego wcześniej ptaka, zazwyczaj papugę lub gołębia i nie daje o sobie zapomnieć ani przez moment aż do finału pełnego wybuchów i podobnych atrakcji - nie dla każdego uczestnika wydarzeń sprawiającego choć pozory przyjemności.
Póki co jednak nadbrzeże portowe, jak i cała Leonia - nie licząc kilkunastu incydentów - sprawiała wrażenie istnej oazy spokoju. Nawet Prezes pomału zaczynał wierzyć, iże gderania podkomendnych o dziwnych w czerń odzianych jegomościach, od których aż roiło się po gościńcach, to tylko wymysły pijanych artystów lub ludzi niespełna rozumu - w sumie od nadmiaru trunków także można ów rozum postradać, więc często obydwie kategorie można wrzucić śmiało do wspólnego wora.

Tymczasem w pracowni alchemiczki Hinode trwała wymiana informacji na różne tematy, nie zawsze związane z mazidłami, eliksirami czy alembikami oraz składnikami służącymi do ich wytwarzania. Zupełnie niczym na straganie w dzień targowy...
Znalezienie jakiejkolwiek wieści czy choćby krztyny namiarów na osoby, których Sanaya podówczas poszukiwała, okazało się nad wyraz twardym orzechem do zgryzienia. Sprzedawczyni zupełnie nic nie mówiły dane tych jegomości, natomiast gdy padło nazwisko Prezesa, z początku nabrała wody w usta, by potem ni to oznajmić, ni to zbyć rozmówczynię, iż Utendorff zabrał się z portu do swych posiadłości i stamtąd zarządzał całą czeredą podległych mu misiów i ich podmisiów, jak to prezesi mają w zwyczaju. Na pytanie o miejsca w porcie czy też totumfackich Utendorffa, którzy są wystarczająco wysoko w hierarchii dziobania, by informować Prezesa o wszystkim, co tyczy się jego machlojek w dzielnicy portowej rozmówczyni nie odpowiedziała nic. Zapewne pomyślała, że ma do czynienia z wyjątkowo niezgułowatym osobnikiem lub osobą urwaną z przysłowiowej palmy (która to w porzekadle zastępowała znaną z zimniejszych rejonów Łuski choinkę, widać varhelskie araukarie nie były na tym terenie mocno rozpowszechnionymi iglakami). Rzuciła więc od niechcenia, byle tylko pozbyć się uciążliwego natręta:
- Może w Spitym Wieprzu, nieopodal chramu boga mórz Wodyana, zwanego też niekiedy Aquarisem, będą wiedzieć coś więcej. Ludzie Prezesa rzadko się zapuszczają poza dzielnicę portową. Radzę wypytać oberżystę Nauma, stary lis z niejednego kurnika kury kradł, nie dziwota, że Prezes i jego podkomendni przesiadują u niego w tawernie co i rusz. Powinien się orientować, co do miejsca pobytu wspomnianych poprzednio gagatków, o ile mieli jakąkolwiek styczność z Prezesem lub jego interesami tutaj.

Ten - jakże ciekawy - dyskurs przerwała na moment reakcja miejscowej ludności oraz fauny gospodarskiej i towarzyszącej na jak by nie patrzeć nieco egzotycznego w tych stronach wierzchowca - mglaka zmorookiego. Tak to jest, gdy pospólstwo w - wydawać by się mogło - mieście portowym pełnym cudzoziemskich kupców jest tak zahukane, że każde zwierzę choć ociupinę odbiegające od mocno konserwatywnego kanonu traktuje niczym zło wcielone, abominację natury Wszechrzeczy czy innego Józka z Mrocznych Bagien, chociaż pierwowzór tego ostatniego mógł się niegdyś tlić w umyśle badacza obserwującego te dziwne koniowate. Ani ogier Haa'il'ver, ani tym bardziej jego właściciel nic sobie nie robili z tych ich zdaniem przesadzonych reakcji leońskiej przyrody na zastany stan rzeczy i spokojnie kontynuowali obraną wcześniej trasę. Wreszcie dotarli do celu. Książę zostawił nieco uciążliwego dla gminu kunisia przed gmachem pracowni Hinode i wszedł do środka i przywitał się z zastanymi wewnątrz osobami, wśród których rozpoznał dawno niewidzianą alchemiczkę Sanayę Tai, która zrobiła na nim wrażenie podczas jednego ze zjazdów uczonych na Akademii Medycznej w Adrionie. Od zawsze cenił wizjonerów, wprowadzających pionierskie metodologie w życie, o ile owe tylko miały sens. Niestety, nie można było tego powiedzieć o leśnych dziadkach zasiadających w radzie przy kanclerzu owej uczelni. Tak utrzeć nosa tym zgnuśniałym, tłustym kotom nie odważył się wcześniej chyba nikt (w każdym razie nie publicznie i nie wszystkim naraz).

W sklepie natrafił akurat na rozmowę, której fragment dotyczył roślinki łudząco podobnej do korzenia kryształowego. Wampirzymi zmysłami obadał przedmiot dywagacji, a lata spędzone z tęgimi głowami na uniwersytetach i równie w wiedzę bogatymi szamanami centaurów zrobiły swoje. Raz jeszcze spojrzał na roślinkę, po której liściach łaziły małe pajęczaki - przędziorki o charakterystycznych pstrych odwłokach, a następnie oznajmił:
- To nie jest korzeń kryształowy (Rhizophallus cristallicus), a jego mieszaniec z niepoddanym żadnym alchemicznym zabiegom kuzynem - najprawdopodobniej korzeniem głupców (Rhizophallus stupidum). Pędoprzędy pstrozade (Acaris pictopyga), które widzimy tutaj. - Wskazał na porażone szkodnikiem liście. - Nie utrzymałyby się na korzeniu kryształowym, gdyż jest on dla nich trujący. Tej właściwości nie ma natomiast ani korzeń głupców - ziele pospolite na Wybrzeżu, ani jego mieszańce, chociaż przyznaję, gdyby nie te przędziorki, mógłbym wziąć ten okaz za korzeń kryształowy.
Niezbadane są prawa, którymi Natura i Przedwieczny ukształtowali ten świat.
Po chwili dodał jeszcze:
- Skoro już tu jesteśmy, przyszykuj, proszę, dziesięć funtów mydła czarnowawrzynowego, drugie tyle tego z kumkwatem nerkowcowym i cytrusowy odświeżacz do zamkowych murów. Tego ostatniego będzie ze cztery kamienie - przyda się na czarną godzinę.

Dzień się jeszcze nawet nie zaczął, a już tyle zdążyło się wydarzyć - oto leoński paradoks, gdy jest marazm, trwa bez ustanku, natomiast, kiedy coś zaczyna przyspieszać obrót koła dziejów - mknie ono bez opamiętania, a często ładu i składu także. Taki już los Wybrzeży - katalizatorów zmian.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya udawała, że wcale nie czuje tego, że była traktowana jak natrętna mucha – gdy potrzebowała, umiała być naprawdę uparta i w zależności od potrzeby udawać głupszą niż była albo po prostu znacznie bardziej zdeterminowaną niż z początku zakładał rozmówca. Teraz po prostu nie dała po sobie poznać, że dotarł do niej ten niechętny ton. Tym bardziej, że informacja, którą otrzymała, była całkiem cenna. Czy prawdziwa… Okaże się. Ale zawsze to coś – po raz pierwszy podczas tych poszukiwań padła jakaś konkretna nazwa, miejsce, nazwisko, bo wcześniej to tylko komentarze, głupie wywody i czcze spekulacje. Instrukcja od miejscowej alchemiczki była jednak bardzo dokładna, co ucieszyło Sanayę. Aż prawie zerwała się, by iść do tej wspomnianej karczmy, ale raz, że nie wypadało tak wypadać jakby się paliło, a dwa: co innego przykuło jej wzrok. Zresztą to nie było aż tak pilne, a zważywszy, że lokal wspomniany przez sprzedawczynię z tego co kojarzyła Tai do takich bezpiecznych nie należał to może rozsądniej będzie się tym wybrać dnia następnego, po sjeście, gdy ci w najgorszym stanie po poprzednim dniu dopiero trzeźwieją, a pozostali jeszcze na dobre się nie rozkręcili z piciem. Nie liczyła tych, którzy byli pijani od urodzenia, bo wiadomo, ich się nigdy nie uniknie.
        Sanaya poznała we wchodzącym do sklepu mężczyźnie jegomościa, który wcześniej – a konkretniej to jego wierzchowiec – wywołał małe zamieszanie na ulicy. Uśmiechnęła się do niego odruchowo, jak to do potencjalnego kolegi po fachu, no bo któż inny by tu wchodził… Lecz zdawało się jej, że skądś go kojarzy. Nie była pewna skąd, mogła jedynie wykluczyć wszystkich znajomych rodziny i sąsiadów z Leonii – zupełnie nie miał urody z tych ziem, a i jego prezencja nie pasowała do tego kraju. Był świetnie ubrany, choć bez nadmiernego przepychu, ale na modłę któregoś z krajów w głębi kontynentu. Którego – to akurat Sanayi trudno było ocenić, bo też nie znała się tak na modzie, a i nie przyglądała mu się za długo, bo to byłoby niegrzeczne. Zresztą jej uwagę szybko przykuła znajoma cenna roślina, a jej uwaga zaś zainteresowała nowoprzybyłego. Sanaya momentalnie zwróciła na niego całą swoją uwagę. Nie wyglądała na urażoną tym, że jej zaprzeczył, lecz samym spojrzeniem zachęciła go, by swoją myśl rozwinął, bo ona chętnie dowie się, gdzie popełniła błąd. Nie była botaniczką, znała się na roślinach jedynie w takim stopniu, w jakim było jej to potrzebne do alchemii, lubiła jednak słuchać inteligentnych osób, które mogły przy okazji poszerzyć jej wiedzę. Na wieść, że ma do czynienia z krzyżówką, zareagowała cichym “Aha…”, zerknęła jeszcze raz zna roślinę, a następnie całkowicie skupiła się na rozmówcy. Kiwała od czasu do czasu głową, ale nie bezmyślnie - słuchała, rozumiała i zapamiętywała. Przyjrzała się wskazanemu miejscu, a za pozwoleniem sprzedawczyni podniosła doniczkę i obejrzała okaz pod różnymi kątami. Kątem oka zerknęła na właścicielkę rośliny, ciekawa, czy ta nie żałuje, że akurat ten jegomość się napatoczył - w końcu wytknął jej, że ma na wystawie okazy dotknięte szkodnikiem, do czego Sanaya być może nie przywiązałaby wagi… nic to, że i tak nie zamierzała kupować tej rośliny, po prostu fascynowało ją, że ktoś trzyma - jak jej się wydawało - kryształowy korzeń tak o, na ladzie.
        Alchemiczka jeszcze chwilę podumała nad rośliną, dając czas na złożenie zamówienia przez tamtego, po czym odstawiła doniczkę i poprawiając torbę na ramieniu uśmiechnęła się do niego. Nie dała po sobie poznać, że zaimponowały jej te ilości, które kupował - sprzedawczyni musiała być wniebowzięta, że na koniec dnia tyle zarobi.
        - Gratuluję wiedzy i doskonałego oka - pochwaliła szczerze Tai, gdy już mogła się wtrącić. Ośmieliła się, by kontynuować rozmowę, gdy sklepikarka pakowała tę część zamówienia, którą była w stanie zrealizować od ręki.
        - Pan wybaczy, ale wydaje mi się, że się znamy, tylko nie potrafię sobie przypomnieć pana nazwiska – zagaiła w końcu. – Sanaya Tai, alchemiczka z Menaos. Czy jest możliwe, że spotkaliśmy się tam na uniwersytecie?
        ”Oby nie”, dodała w myślach, bo nie miała tam zbyt wielu przyjaciół albo chociaż sympatyków. No i szkoda byłoby tak daleko od domu trafić akurat na takiego nielubianego sąsiada, bo trzeba zaznaczyć, że niechęć środowiska akademickiego Menaos i panny Tai była wzajemna – oni nie lubili jej za to, że była postępową kobietą, a ona ich za bycie bandą skostniałych, archaicznych dziadów. Ten tutaj co prawda na takiego nie wyglądał, ale kto wie… Na pewno go znała, ale skąd…
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Tłumów w pracowni czy też może raczej sklepie nie było, wszak to nie dzień targowy czy festyn ku czci boga mórz Wodyana, znanego w niektórych kręgach jako Aquaris. Jedno tylko obie sytuacje miały ze sobą wspólnego: harmider, zwany także bajłaganem. No cóż, taki już fach alchemika - westchnąłby łyk, przechodząc ukradkiem obok sklepu, by czym prędzej wrócić do swych codziennych zajęć. Mieszczuchy już tak niestety, a może stety, mają, a wszelkie próby reform zachowań tego typu zawsze spalają na panewce, nie wiedzieć czemu. Zapewne - jak to zwykle bywa - tylko lokale karczemne, zamtuzy (o ile którykolwiek otwarł już swe podwoje dla szanownych gości) oraz pijalnie krasnoludzkiego bądź sprowadzanego z Demary lub Katimy piwska. Do ostatniej grupy przybytków należał także Spity Wieprz, bar, wewnątrz którego ponoć skrył się któryś z nadszyszkowników Mniumniożerów "hrabiego" von Utendorff, a może nawet i Prezes we własnej osobie. Czas pokaże, czy szczwany lis wpadnie we własne sidła i czy nie zgubi go aby własna pazerność, cecha równie obszerna, co monstrualnych rozmiarów ego.

Tymczasem Medard, skończył wywód botaniczno-zoologiczny na temat rośliny, która miast korzeniem kryształowym po bliższych oględzinach okazała się być li tylko mieszańcem powyższego z pospolitym na Wybrzeżach korzeniem głupców R. stupidum. W umyśle badacza pojawiły się jeszcze przemyślenia, iż z bardzo niskim prawdopodobieństwem w tym regionie Łuski prajaszczura mogą zdarzyć się również krzyżówki wspomnianego wyżej alchemicznego rarytasu z korzeniem rzezimieszków Rhizophallus perfidus bądź R. furum, mającym siedliska na Równinach Theryjskich i skrajach zadrzewień w Szepczącym Lesie, jednak pierwszy z dzikich przedstawicieli rodzaju korzeń jest dużo częściej zasiedlany przez rozmaite przędziorki, w tym pędoprzędy pstrozade (Acaris pictopyga). Obecność chrzanu bandytów, jak ludność stepowa określa tę ostatnią roślinę byłaby tutaj nie na miejscu, albowiem nie lubi ona zasolonego środowiska, a z tym na Wybrzeżach nie da się nic zrobić. Książę podziękował za docenienie jego wiedzy, po czym dorzucił jeszcze:
- Prawdziwym rarytasem i żartem Natury z badaczy byłoby to, iż mamy tutaj do czynienia z mieszańcem korzenia kryształowego z tak zwanym chrzanem bandytów, czyli korzeniem rzezimieszków (R. furum). Prawdopodobieństwo powyższego zdarzenia graniczy jednakże z zerem, ponieważ przędziorki, a zwłaszcza pędoprzędy pstrozade, nienawidzą lotnych związków siarkowych wydzielanych przez R. furum, poza tym ten ostatni nie przeżyłby na Wybrzeżu nawet dnia bez wyszukanych warunków siedliskowych okraszonych sporą dozą magii. Tyle celem uzupełnienia.

Sklepikarka doceniła, iż ktoś wypatrzył szkodniki na korzeniu łże-kryształowym i w ogóle rozpoznał, z czym widz ma do czynienia. Miejscowi specjaliści - a do pracowni przychodziło ich niemało - jakoś nie zwracali uwagi na rosnącą na uboczu krzewinkę, a może podśmiechiwali się w duchu, iż szewc bez butów chodzi… Trzeba by było zapytać o to samych zainteresowanych lub samego Przedwiecznego, chociaż On nie gustuje w botaniczno-arachnologicznych wywodach. Lepiej wiec pozostawić tok tematu własnemu tempu.

Rozmowa zeszła na zupełnie inne tory. Dotyczyła bowiem kontaktów personalnych panny Tai. Alchemiczka nie była pewna, gdzie miała okazję poznać nowego gościa pracowni alchemicznej Hinode, którym okazał się Medard. Nie może to dziwić, gdyż światek uczonych, a zwłaszcza naturalistów rozrósł się ostatnimi czasy, a migranci z Południa nie są dziś rzadkim widokiem nie tylko w wielkich ośrodkach uniwersyteckich tudzież magicznych. Medard odparł więc, wymawiając nazwisko z charakterystycznym dla tych stron ochrypło-gardłowym "r":
- Medard de Nasfiret z Karnsteinu. Oficjalną tytulaturę zostawmy tym spasionym, gnuśnym kotom w Menaos, chociaż ich reakcja na kogoś wyżej od nich postawionego, którego to osobnika nie mogą bezproblemowo usadzić na zadku, jest zazwyczaj tylko jedna - zamilknięcie niczym trusia i niemal natychmiastowe zwolnienie zwieraczy z pełnionej przez nie dotychczas funkcji. Przypadek rzadki i nie do pozazdroszczenia. Nie życzyłbym czegoś takiego nawet najzacieklejszemu wrogowi. Rzeczone reakcje uwłaczają bowiem rozumowi i godności człowieka, nawet tak irytującego jak przykładowi tetrycy skupieni wokół kanclerza uniwersytetu w Menaos.
Tutaj zatrzymał tok wypowiedzi, rozejrzał się po sklepie i kontynuował:
- W rzeczy samej, mieliśmy okazję się spotkać w tych starych murach nawet parę razy. Podczas ostatniej konferencji, na którą o dziwo zjechało tyle ludu, że tłum porównywalny był z tym, który na co dzień można obserwować na głównym rynku lub w porcie, gdy przekupnie rozstawiają swoje kramy, a kupcy z prawdziwego zdarzenia otwierają podwoje swych sklepów dla żądnych dóbr obywateli oraz przyjezdnych. Jednak nawet przy tylu potencjalnych świadkach oderwany od rzeczywistości kanclerz wraz z klakierami, bijącymi mu brawo przy każdym mentalnym pierdnięciu, nie porzucił bezsensownego szczekania na kolegów po fachu li tylko dlatego, że mają odeń odmienne zdanie. Najbardziej nie cierpieli wizjonerów i tych, którzy przedstawiają nowatorskie podejście do prowadzonych eksperymentów czy analiz, szczególnie, gdy te postępowe jednostki odróżniały się od "wielce szanownego gremium" dodatkowo innymi cechami, zwłaszcza należącymi do szeroko pojętej physis, takich jak rasa, kolor skóry tudzież płeć. Słyszy się tu i ówdzie między uczonymi, iż przeszkadzać tym leśnym dziadom mogą nawet okulary czy dość rzadko spotykany artefakt, a mianowicie szyny korygujące zgryz.
Koń, zdenerwowany ujadaniem miejscowych kundli, oznajmił donośnym, przeciągłym wyciem, co sądzi o tych popłuczynach po niegdyś dzikich wilkach, które postanowiły pożywić się odpadkami znalezionymi w pobliżu obozowisk ludzkich (a może pierwsze prapsy służyły już wspólnym przodkom ludzi i elfów - są na ten temat różne teorie). Psy zamilkły na czas jakiś, lecz przechodnie podnieśli larum niemałe, jęli biegać tam i nazad jakby obawiając się inwazji armii wilków rodem z klechd ludowych lub bajań dla dzieci. Ot, dzień jak co dzień na większym jarmarku - ktoś by pomyślał, tyle że sytuacja nie miała miejsca na placu targowym, a w bardziej reprezentacyjnej części miasta portowego.
Medard zerknął ukradkiem na zamieszanie, którego praprzyczyną stały się scysje jego wierzchowca z miejscowymi psami i zaśmiał się nieco, po czym wrócił do rozmowy.
- Gdybym cię wtedy nie wybronił przed bezsensownymi atakami ze strony tych idiotów, pewnikiem zrobiliby coś, za co zwyczajny zjadacz kalmarów trafiłby na galery albo i gorzej. Nadal nie jestem w stanie zrozumieć, jak można być tak tępym, by trwać w swoich mrzonkach, gdy wszystkie znaki w niebiosach i na ziemi przemawiają za poniżanym lub wyklinanym od czci i wiary adwersarzem. Co cię w ogóle tutaj sprowadza, jeśli mogę wiedzieć, wszak nie przepadasz za leońskim światkiem uczonych i vice versa?
Psy przycichły nieco, przygaszone nauczką daną im przez mglaka zmorookiego, a ludzie zajęli się wreszcie własnymi sprawami miast szukać nie wiadomo czego w zwyczajnych reakcjach mniej pospolitych w tych rejonach zwierząt na zastane warunki środowiskowe i przedstawicieli miejscowej fauny. Nie miał dziad problemu, dosiadł mglaka - jak mawiali starożytni Theryjczycy.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Ręce Sanayę świerzbiły, aby sięgnąć po notes i zanotować wszystko, czego się w tym momencie dowiedziała - to były cenne informacje i na dodatek bardzo ciekawe, była pewna, że jeszcze nieraz jej się to przyda. Gdyby chciała dokonać zakupu i trafiła na nieuczciwego sprzedawcę nie dość, że zostałaby oszukana, to kto wie jak zakończyłby się eksperyment, do którego użyłaby tej krzyżówki… Pamięć jednak miała dobrą, więc nie grzebała w torbie w poszukiwaniu notesu tylko uznała, że po wyjściu się tym zajmie. Nie spodziewała się, że ta rozmowa potoczy się w takim kierunku i że tak się przedłuży, choć sama przecież starała się ją podtrzymać.
        Alchemiczka aż się zapowietrzyła, gdy usłyszała z kim ma do czynienia. Teraz zaczęła sobie przypominać skąd kojarzy tego mężczyznę i aż spąsowiała pod tatuażami, że nie przypomniała go sobie wcześniej. Książę Medard miał jednak najwyraźniej tyle taktu i jednocześnie dystansu do siebie, że w ogóle jej tego nie wytknął ani nie okazał irytacji tylko mówił dalej jakby naprawdę nic się nie stało. Sanaya uśmiechnęła się z sympatią i ulgą, choć była przy tym lekko spięta - w końcu nie rozmawiała z byle kim, nawet jeśli okoliczności w niczym nie przypominały oficjalnej audiencji. Mimo wszystko nie była jednak w stanie powstrzymać cichego chichotu, gdy Medard tak bezpardonowo pozwalał sobie na coraz ciekawsze epitety, gdy mówił o profesorach z Menaos, z którymi miała nieprzyjemność użerać się na co dzień. Podzielała jego zdanie, a w duchu określała ich nawet gorzej, bardziej dosadnie, wolała jednak zachować takie komentarze dla siebie - nie pomogłoby jej, gdyby ktoś na nią uprzejmie doniósł, bo niektórzy bardzo czekali na jej potknięcie, nawet jeśli nie będzie ono na poletku naukowym a towarzyskim… A może szczególnie na towarzyskim by ich satysfakcjonowało. Bufony.
        - Tak, przypominam sobie - przytaknęła, gdy Medard jasno oświadczył, że już się spotkali. Nie zapomniała o tym jak książę ją wsparł na tamtym felernym panelu dyskusyjnym, po prostu nie skojarzyła jego twarzy - wtedy była tak zdenerwowana i skupiona na odpieraniu ataków, że wygląd swojego wybawiciela zatarł się jej w pamięci. Być może poradziłaby sobie wtedy sama, bo nieraz musiała przechodzić przez podobne walki w błocie, ale jego pomoc pozwoliła zakończyć dyskusję szybko, bez dodatkowych upokorzeń, a może wręcz bez rękoczynów, bo naprawdę wtedy było już bardzo ostro. Chociaż… Dać w mordę profesorowi Onkomowi… Kuszą wizja - gdyby Sanaya stała przed perspektywą sromotnej klęski i zakończenia kariery, które byłoby już nieodwracalne, na pewno by sobie nie żałowała za te wszystkie świństwa, które na jej temat opowiadał. Być może więc nie tylko ona powinna dziękować Medardowi.
        - Te chodzące skamieliny przestały słuchać już kogokolwiek, kto nie jest z ich kółka wzajemnej adoracji - prychnęła, pozwalając sobie dać upust swojej długo skrywanej frustracji. Książę doskonale wiedział, że ktoś taki jak Sanaya był kwintesencją tego, co stanowiło sól w oku szanownego (tfu!) gremium, ale ciekawe czy słyszał o tym jak w przeciągu ostatnich trzech lat zaczęły wyglądać obrony doktorskie w Menaos… Ach, nie ma nawet co wspominać!
        Sanaya wzdrygnęła się lekko, gdy usłyszała dobiegające z ulicy hałasy - najpierw wycie mglaka, a później okrzyki zaskoczonych przechodniów i ujadanie psów. Sama pewnie by krzyknęła, gdyby nie miała już do czynienia z takim wierzchowcem - właśnie na tamten konferencji, na której pierwszy raz spotkała księcia Medarda. Pewnie tamten mglak też należał do niego…
        - Niektórzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że świat się zmienia. Oni tych zmian zwyczajnie się boją, a co za tym idzie, boją się też osób, które je wprowadzają - podsumowała wypowiedź księcia. Dla siebie zachowała, że jej władze uczelni w Menaos nie lubią dodatkowo przez to, że była uczennicą tej kanalii Saara. Długo nie rozumiała tej niechęci, ale od paru tygodni była skłonna ją podzielać - i była to jedyna cecha łącząca ją i tamtych dziadów, którzy blokowali jej karierę. Ciekawe czy teraz, gdy mają wspólnego wroga, coś się między nimi zmieni? Nie… Aż taką optymistką nie była, by w to uwierzyć.
        - Hm, fakt, normalnie bym tu nie zawitała, bo i nie miałabym powodu… - ”Bo przecież nie by odwiedzić rodzinę, prawda?”, dodała w myślach ironicznie.
        - Teraz jednak kogoś szukam i właśnie te poszukiwania mnie tu przywiodły - kontynuowała, darując sobie te bardziej osobiste komentarze. - Georg Saft, alchemik dość… niskiej sławy, choć kiedyś bardzo dobrze się zapowiadał - określiła go z pewną dozą ostrożności. - Niby jego uczelnią-matką jest właśnie ta w Menaos, lecz tu ma przyjaciół, a ja chciałabym pilnie rozwiązać z nim pewną kwestię, dlatego go szukam… Choć znalezienie go jest trochę trudniejsze niż myślałam. Całe szczęście ci jego znajomi są lepiej znani, bo gdy rzucam nazwisko Saft to nikomu powieka nie drgnie, ale Kokosz czy Uttendorf to już komukolwiek coś dzwoni - oświadczyła swobodnie, nadal błogo nieświadoma jak poważnymi nazwiskami szafowała, choć spojrzenie właścicielki sklepu powinno jej coś podpowiedzieć. Nie spodziewała się poza tym, że książę również może mieć do jednego z tych jegomościów interes.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Gwar na ulicach i placach w pobliżu portu pomału ustawał, większość z przekupniów wyzbyła się swych towarów czy to w drodze zwyczajnego handlu, czy też może pokątnych interesów pod stołem lub kontuarem bądź w zaciszu karczemnych podwojów. Nawet hałaśliwy mglak Haa'il'ver nie wzbudzał tak wielkiego popłochu wśród steranych obowiązkami dnia codziennego łyczków miejscowych, a przyjezdni kupcy z prawdziwego zdarzenia mieli ciekawsze rzeczy na łepetynach niż reakcje na widok bagiennego konia, który sobie wytworzył formę półeteryczną, by mieć święty spokój od większości miejscowych drapieżców. Mało tego, sam się stał jednym z nich, choć typowo końskie jadło także był w stanie konsumować. Polował także na abominacje porządku Natury i Wszechrzeczy oraz zagubione duchy, pałętające się bez ładu i składu po moczarach, jakby nie dość im było brzdąkać łańcuchami w lochach zamczysk, drzeć ryje na pobojowiskach lub zawodzić niczym zarzynane prosię w ruinach dawno wymarłego grodu. Kogo to może obchodzić poza możnymi tego świata, uczonymi i niewielką bandą narwańców, chcących szkiełkiem i okiem obadać wszystko, co tylko znajdzie się w zasięgu ich tęgich mózgownic.

Pech, złe fatum bądź najzwyczajniejszy w świecie przypadek zwany na Południu i w Neverith pierdnięciem Pralegwana chciał, iże osobniki zasiadające w wielce szacownym gremium, jakim niewątpliwie mogłaby być Rada Uniwersytetu w Menaos pod przewodnictwem kanclerza Tilmandre'a du Perelle d'Mierda aep Pfeifussa, który choć sam do łapserdaków się nie zaliczał, to z nimi w układy wchodził i tolerował prawdziwego hochsztaplera i fabrykanta wyników, niejakiego Saara w szeregach własnej Alma Mater. Mało tego, wiedział, z kim ma do czynienia i nie kiwnął nawet palcem, by kanalię wywalić z wilczym biletem na zbity pysk, a zaraz potem zawezwać straże, by się draniem odpowiednio zajęły. Nie dokonał tego nawet, gdy w mieście aż zawrzało z powodu niemałego skandalu z wykorzystywaniem studentek oraz nagminnym braniu w łapę za fikcyjne doktoraty rozmaitych pociotków wyżej postawionych arystokratów. Nic więc dziwnego, że drzwiami i oknami do miasta ściągały skoligacone z tym lub owym fircyki tudzież pannice, mające de lub von przynajmniej przed jednym z nazwisk, a tych bywało u jednego z reprezentantów rzeczonego gremium nawet - o zgrozo - kilkanaście.

Nawet Prezes walnął pięścią w stół, gdy doszły go słuchy o - faktycznych, przekoloryzowanych bądź całkowicie wydumanych - poczynaniach profesora Saara. Potem siepacze Utendorffa i straż ręka w rękę czy może raczej łapa w skrzydło (wszak miejskich nazywano psami, a żołdaków Prezesa drobiem) przeczesywali każde możliwe miejsce, by uczonego odciąć od intratnych źródeł dochodów, a jego samego zakuć w dyby lub unicestwić raz na zawsze. Na ile owa współpraca wynikała ze swego rodzaju lokalnego patriotyzmu, a ile było rezultatem mataczenia Georga Safta, który miał za złe kilka forteli, które przez wyciął mu eks-kolega po fachu i były współpracownik oraz niedopuszczenie do żłoba, tj. fikcyjnych doktoratów latorośli wpływowych osobistości u wierchuszki niejednego kraju za niemały szmal od rodziców tychże - wiedzą chyba tylko obydwaj zainteresowani oraz może służby wywiadu Jej Arcyksiążęcej Mości.

Tymczasem rozmowa w pracowni Hinode dopiero się rozkręcała, a jednak postronny widz mógł odnieść wrażenie, iż spotkało się dwoje starych znajomych, którzy przyszli powspominać dawno minione czasy, nawrzucać temu lub owemu gremium, Donnerwettera bądź Arschlocha posłać tam, skąd się nie wraca, a cały otaczający świat tudzież wszystko furkoczące dookoła bez ładu i składu zmienić na lepsze. Nie tylko dla siebie nawzajem. Medard wiedział, co gackouchy kwiczą nieopodal kampusu w Menaos, ba, sam ongiś interweniował w tej sprawie u Jego Wysokości. Nie podobały mu się zyliony rzeczy, z których lwia część była na tyle poważna, iż Uniwersytet w oczach przedstawicieli innych uczelni zyskał miano Latającego Cyrku, by nie powiedzieć Kupy Gnoju, a i takie określenie było powszechne tu i ówdzie za granicą państwa - choćby u sąsiadów zza miedzy. Ukuto nawet powiedzenie "nie idź, człecze, drogą Menaos", które oznaczało tyle, co "nie bądź pazernym, łasym na wszystko chujem" lub "jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz", natomiast od niedawna krąży zbitka wyrazowa "uniwersytet menaoski", będąca synonimem do powszechnie znanego "burdelu" ogarniętego niekiedy "pożarem". Książę odpowiedział więc:
- Nie wiem, co w nich wstąpiło, by z szanowanego ośrodka nauki w kilkanaście lat zrobić coś, co wszyscy dookoła określają płonącym bajzlem. Wróble ćwierkają, iż bele łapserdak z zerowym wysiłkiem swoim nabędzie tam doktorat bez zbytniego oglądania się na co - i kogokolwiek, byle by tylko miał pełny trzos. Zdarzyło mi się być na dwóch czy trzech obronach - tego nie da się opisać inaczej niż stek bzdur i kalumnii niewartych dyplomu mistrzowskiego, a może nawet bakałarza! Zmarnować taki potencjał w imię czego? Prywatnych geszefcików i zwyczajnego gromadzenia dóbr? Żałosne. Dziwię się tylko jednemu - czemu Jego Wysokość pozwala na takie kpiny z Królewskiego Majestatu? Przecież to byłaby ewidentna zdrada, a za zdradę jest czapa. No cóż...

Ledwie zakończył wywód, a już czekało nowe do dopowiedzenia czy też wrzucenia swoich kilku karnsteińskich bluttwulfów, określanych jako platynowe ra'agisy (będące zresztą odpowiednikiem złotego gryfa gdzie indziej, a umieszczane na ich awersach aterragisy z lubością zastępowano w Vaerren nietopyrnikami, a mglakami w Varhellu). Nie omieszkał więc odrzec:
- W rzeczy samej! Ten typ po prostu tak już został zaprogramowany. Czy przez ślepy traf, czy też zamysły Pralegwana, Prawęża, Natury, a może sam Przedwieczny maczał w ich powstaniu swe kościste dłonie? Nie dowiemy się chyba nigdy, kiedyś w ten czy ów sposób wszystkie darmozjady hołubiące pechowca aep Pfeifussa zejdą z tego padołu, a życie uczonych w Menaos stanie się lepsze. Obyśmy dożyli tych czasów.

Rozmowy na tematy dotyczące szeroko pojętej nauki zawsze intrygowały Medarda, stanowiąc swego rodzaju bezpieczną przystań, z której wypływało się na głębsze wody - najczęściej dyplomatyczno-handlowe, jak to u władców w zwyczaju, szczególnie, gdy się prowadzi dyskursy z zagranicznymi posłami lub tęgimi głowami z zamorskich krain. Wszystko jednakże ma swój kres, więc kłopoty menaoskiej Alma Mater póki co odeszły do lamusa, pojawiła się natomiast kwestia powodów, dla których Sanaya odwiedziła swe rodzinne strony, chociaż z bliskimi kontaktów raczej nie utrzymywała. Wiadomo - z rodziną najlepiej wychodzi się na portrecie. Książę odparł:
- Ach tak, nazwisko Saft obiło mi się o uszy. Wieść niesie, iż to człowiek, który nie stanowi zbyt dużego zagrożenia dla innych, prędzej dla siebie samego - ciągle pakował się w różne niezbyt zgodne z regułami współżycia w stadzie przedsięwzięcia. Do tego ma tendencje do zawierania znajomości z podejrzanymi osobnikami spod ciemnej gwiazdy - może to spełnianie jakichś głęboko skrywanych marzeń z odległej przeszłości?

Przerwał na moment - akurat, gdy padły kolejne personalia. Tym razem ciekawszych osobistości, aniżeli pewien pyskaty, porywczy alchemik, który zszedł na psy według jednych, zaprzedał się mafii zdaniem innych, kolejni zaś widzieli w nim pechowego marzyciela, wiecznie podążającego za tropem różowego słonika. Mawiają, iż w życiu nie o to chodzi, by złapać słoniczka, ale by gonić go. Zapewne w tym porzekadle drzemie jakiś głębszy, niezbadany jeszcze sens i jak to w życiu bywa - jest także w nim krztyna prawdy. Następne nazwiska budziły już więcej powodów do obaw. Świadczyła o tym choćby mina alchemiczki Hinode, która chcąc nie chcąc przysłuchiwała się rozmowie w swej pracowni. Książę odparł:
- Powinniśmy przedyskutować wszystko w spokojniejszym miejscu, bo tak na chybcika do niczego nie dojdziemy. Ptaszki spłoszą się i wyfruną z gniazdka, a nam zostanie tykanie białego kotka za pomocą wełnianego motka. W drodze do Chiropterulusa - z dala od wrzeszczących przekupniów i portowego gwaru - sprawy się wyklarują - dodał z pewną dozą tajemniczości.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Rozmowa z księciem faktycznie przebiegała tak, jakby znał się on z Sanayą od dawna, mieli wspólne grono znajomych, zainteresowania i wspomnienia. A jednak alchemiczka nie pamiętała, by zamienili prywatnie więcej niż kilka słów, zwykłych grzeczności. W trakcie tamtej pamiętnej kłótni owszem, rozmawiali, ale na tematy ściśle naukowe, które miały podeprzeć jej tezę, tak brutalnie zagłuszaną i zamiataną pod dywan przez tych, którym nie podobały się głoszone przez jakąś wulgarną pannicę hasła (co warto nadmienić, profesorowie z Menaos zawsze zwracali się do niej „Panno Tai”, jasno dając jej w ten sposób do zrozumienia, że jest kobietą, a nie naukowcem). Medard był jednak od początku „po jej stronie”, a raczej po stronie postępu, czego nie ukrywał ani wtedy, ani teraz – Sanaya nie miała żadnego powodu, by nie wierzyć w jego intencje i nie zacząć z nim swobodnej konwersacji. Zresztą intuicja podpowiadał jej, że z nim akurat warto być szczerym i współpracować – być może nawet obojgu się to opłaci.
        Na wzmiankę o pozbawieniu uniwersytet w Menaos dawnej świetności Tai nie mogła zareagować inaczej jak westchnieniem i niedbałym machnięciem ręką, jakby był to temat przykry, ale niemożliwy do odkręcenia. Ona o tym jak ta uczelnia wyglądała kiedyś dowiadywała się tylko z ustnych podań – Saar został jej mentorem już po opuszczeniu Menaos po tych wszystkich skandalach, a rada uczelni zmieniła się też chwilę wcześniej. Ona była więc wtedy dzieciakiem, którego jeszcze takie kwestie nie interesowały. Niestety później miała na własnej skórze poczuć to, o czym większość jedynie szeptała – kpiny i prześladowania za wygląd, za płeć, za nieodpowiednie kontakty.
        - Być może dla króla szkolnictwo wyższe nie stoi wysoko na liście jego priorytetów – podsunęła ostrożnie, gdy Medard w swej przemowie zaczął mówić o zdradzie interesów państwa i braku interwencji ze strony monarchy. Dla siebie zachowała komentarz, że słyszała o tym, jakoby i on czerpał zyski z sytuacji na uniwersytecie. Jakie, to różniło się w kolejnych wersjach – jedni mówili, że i znajomi króla mieli dyplomy kupione u Pfeifussa, inni zaś wspominali, że królowi na rękę był sam fakt, że nie musiał łożyć specjalnie dużych sum na utrzymanie uczelni i tak dalej i tak dalej… Sanaya w to nie wnikała, bo choć jedna z wersji na pewno była prawdziwa, ona była bardziej skupiona na swoim nierównym boju ze zgorzkniałymi, zatwardziałymi w swoich poglądach profesorami, by interesować się jeszcze polityką na wyższym szczeblu.
        Życzeń rychłego zgonu szanownego gremium, jakie bez cienia żenady wygłosił książę Medard, Sanaya nie skomentowała inaczej, jak tylko uśmiechem – trochę ciepłym, a trochę smutnym. To było w istocie najlepsze rozwiązanie dla uczelni, ale niestety nie dla niej, bo jej moment by robić karierę był właśnie teraz, a nim się to całe towarzystwo zawinie będzie już za późno.
        Czemu nie opuściła Menaos? Z dwóch względów. Jednym było chociażby to, że to tu miała dom, majątek, znajomych i całą resztę. Wiele sił i energii kosztowało ją wybudowanie swojej małej posiadłości tak, aby była spełnieniem marzeń każdego alchemika na północ od Gór Dasso i szkoda było jej to teraz porzucać. Tak, to pracownia była najważniejszym argumentem. Poza tym chodziło też o obawę, że gdy spróbuje zmienić środowisko uczonych, pójdzie za nią niezasłużona zła sława kobiety, która swój dorobek zawdzięcza kochankowi-hulace, a sama ma nikłe pojęcie o alchemii, bo nie podziela zdania swoich starszych kolegów… Nikt by jej nie przyjął po takiej „rekomendacji”. A praca na własny rachunek sprowadzała się niestety do tworzenia alchemicznych nawozów, nalewek i leków – to nie było to, co chciała robić, jej zależało na tym, by coś osiągnąć, odkryć, by uczynić ten świat choć odrobinę lepszym. No i przez to tkwiła w tym szambie.

        Gdy przeszli do tematów bardziej prywatnych, Sanaya z pewnym zaintrygowaniem obserwowała reakcje Medarda na kolejne wymieniane przez siebie nazwiska. Zaskoczyło ją to, że książę słyszał o Georgu Safcie – sama dowiedziała się o jego istnieniu bardzo niedawno. Nie mogła się niestety zgodzić w kwestii stanowienia zagrożenia, ale też nie mogła temu całkowicie zaprzeczyć. Może poza tym jak ją napadł był niegroźny? Ale prawie zabił przy tym jej syna! Gdyby nie Kaonites, Crevi już dawno by nie żył… Sanaya zacisnęła lekko powieki, by nie myśleć o takich rzeczach, po czym lekko zmrużyła oczy słysząc insynuacje o konszachtach Safta z typami spod ciemnej gwiazdy. Uśmiechnęła się krzywo.
        - Chyba po prostu nigdy mu nie przeszło, ponoć od zawsze miał pecha w dobieraniu sobie towarzyszy – zauważyła kwaśno, bo przecież był to najlepszy przyjaciel jej mistrza, który wcale święty nie był.
        O tym, że nieświadomie weszła na grząski, ale znajomy Medardowi grunt, Sanaya przekonała się, gdy po jej kolejnej wypowiedzi nastała cisza. Nie długa i nie ciężka, ale wystarczająca, by wysnuć odpowiednie wnioski.
        - Naturalnie – zgodziła się z nim szybko. – Pani zresztą pewnie już chciała zamykać? – zwróciła się z pewną troską do sprzedawczyni. – Bardzo przepraszamy, że zajęliśmy tyle czasu. Poczekam na zewnątrz.
        Ostatnie zdanie skierowała do księcia na wypadek, gdyby ten chciał jeszcze dokończyć swoje zakupy, które pewnie stanowiły pierwotny cel jego wizyty w tym miejscu. Wyszła, nawet jeśli miało się to tylko sprowadzać do podążenia przodem przed Medardem. Na zewnątrz zaś spojrzała na niego jakby z nowym zainteresowaniem.
        - Czyżbym przypadkiem wetknęła kij w gniazdo os tymi nazwiskami? - zagaiła, bo już nie mogła dłużej udawać, że nie widzi tych wszystkich spojrzeń, księcia czy tamtej alchemiczki chociażby.
        - Nie spodziewałabym się was spotkać w takich okolicznościach - podjęła po chwili. - Tak... Po prostu, w sklepie. Na konferencji owszem, ale tu... Jestem zaskoczona - podsumowała, choć w jej głosie słychać było też podziw, bo był to dla niej kolejny jasny dowód, że książę Medard nie zadziera nosa.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Dzień pracy miał się już ku schyłkowi, mało który kupiec czy straganiarz stał jeszcze z niezłożonym towarem. Należało więc się pośpieszyć i wrócić do Chiropterulusa, a nie zawracać biednej Hinode (chociaż wcale taka biedna nie była, patrząc choćby na dzisiejszy utarg) łepetynę niepotrzebnymi pytaniami. No cóż - alchemia zabiera wiele z życia, czasami część lub całość obycia, niekiedy zmysły, innym zaś zdolność logicznego pojmowania różnorakich aspektów Wszechrzeczy lub rzadziej skłania ich ku obraniu mroczniejszej ścieżki egzystencji. Nie chodzi tu bynajmniej od razu o przemianę Nieśmierci w lisza lub przyzywanie mieszkańców odległych planów, tylko proste - zdawałoby się - dołączenie do bandy przestępców, chcąc odegrać się na byłym przyjacielu i współpracowniku, a przy okazji zarobić trochę grosiwa, które nigdy nie cuchnie. Tak zapewne myślał Georg Saft, polecając swe usługi Prezesowi. Cóż - każdy orze jak może, ale czy nieszczęsny alchemik nie zabrnął za daleko i zbyt głęboko w gówno, które do szczętu go pochłonęło? Co innego wykonać na zlecenie ten lub ów artefakt, miksturę, lub mazidło nawet, jeśli płaci za to największa kanalia pod słońcem, co innego zaś samemu stać się nie mniejszą szują i nikczemnikiem, odpłacając się kamratowi nie li tylko fizycznym bólem mu zadanym, bo to jeszcze można by było puścić przez palce, a krzywdą zadaną jego sojusznikom, poplecznikom czy nawet rodzinie. Czym taki delikwent różniłby się wtedy od hrabiego z Kaczego Dołka? Niczym - obaj w zło obrośli i złem się karmią, może tylko rodzaje zeł nieco od siebie odbiegają - na razie. Medard uważał, iż taki marnotrawny alchemik powinien za swe występki trafić na galery bądź do jakiegoś odpowiednika (może nie kamieniołomu, bo to by oznaczało śmierć delikwenta); na Prezesa natomiast czekałby szafot, a na jego zewłok rów wypełniony wapnem.

Gdy rozmowa zeszła nie tyle na udział Króla Jegomości w degrengoladzie Uniwersytetu Menaoskiego, ile na czerpane przezeń z tego procederu zyski, Medard odparł:
- Wysoko to może Król Jegomość nie ma w priorytetach nad odkryciami nadzoru, ale myślistwem i handlem już tak, więc te części nauki, które choćby zahaczają o powyższe dziedziny życia i - co ważniejsze tutaj - gospodarki nie należy się martwić. Znam nieco sytuację, owszem, ułatwić życie kilkorgu krewnym czy znajomym jest tolerowalne, ale nie bogacenie się, tworząc całe mrowie wybrakowanych uczonych z zerowym obyciem w naukowym świecie. To byłaby li tylko manufaktura produkująca towary, na które krasnoludy ze Smoczych Wzgórz mawiają "bubel": wybrakowane i nienadające się do niczego. W takim procederze żaden Dragoryan z własnej woli by nie uczestniczył nawet za złote góry, ci ludzie mają honor i to nie byle jaki! Nie sądzę, by ówczesny książę Stanir aż tak zszedł z uprzednio przez przodków wyznaczonej drogi, by upaść tak nisko... To nie w jego stylu.

Następnie rozmowa rozbiegła się po tematach niczym tabun tarpanów po Szepczącym Lesie, by wrócić - a jakże - może nie do punktu wyjścia, a meritum sprawy, czyli konszachtów niejakiego Georga Safta, alchemika dość niskich lotów. Człek ten nie był orłem - kazać mu wgramolić się na parapet jednego z wyższych pięter gmachu Uniwersytetu i otworzyć okno, nie poleci. Nie to, że nie pałał sercem do fachu, którym się zajmował. Po prostu został potraktowany jak wyrobnik, którego pracę jeszcze się podkrada, przypisując jej własne autorstwo. I to przez kogo? Najlepszego przyjaciela, bratniego ducha, idealnego - wydawać by się mogło - współpracownika - profesora Miguela Saara. Nic więc dziwnego, iż się gość mści na plagiatorze i oszuście, szkoda tylko, że kosztem ludzi oraz nieludzi, którzy z owym indywiduum za wiele wspólnego nie mają.
- W rzeczy samej - dodał Medard, a gdy nic do dodania czy skwitowania już nie było, temat rozmowy uległ zmianie.
Znów szastanie nazwiskami na lewo i prawo nie zjednało pannie Tai zwolenników, jednakże trudno tu mówić o przysparzaniu jakichkolwiek wrogów. Alchemiczka Hinode przywykła do widoku nie takich dziwaków, Medard zaś na faux pas tego kalibru uwagi zbytniej nie zwracał, nie było potrzeby. Sanaya wyszła z pracowni, książę pożegnał się ze sprzedawczynią, która i tak miała już zamykać swe podwoje dla zwykłego śmiertelnika, zabrał resztę zakupionych dóbr i opuścił sklep, przed którym rozmowa nabrała nowego tempa.
- Os to może nie, ale w mrowisko jak najbardziej. Lepiej podobnego sortu rzeczy omawiać bez niepotrzebnych świadków, postronnych gapiów czy takich lub owakich szpicli. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Śmiertelnicy to jednak mają dziwaczne zwyczaje. Jakby to uwłaczało księciu, by się w sklepie nie miał pojawiać... Pewne towary należy wybierać we własnej osobie, żeby potem nie było tzw. przypału i karania Przedwiecznemu winnych ducha umyślnych.
Sanaya chyba za dużo naczytała się szmirowatych podręczników do savoir-vivre'u panującego w ludzkich monarchiach oraz wszędzie tam, gdzie śmiertelni arystokraci mają za nic równie śmiertelnych, aczkolwiek niżej urodzonych niż oni. Medard "władczego pluralu" używał dość rzadko, a i to jedynie podczas ważniejszych uroczystości państwowych, by zapewnić odpowiedni splendor oraz patos prowadzonym przez się ceremoniom. Zdarzały się oficjalne audiencje, na których termin ten padał nie raz i nie dwa; bo gdyś polazł między psy, szczekać musisz też i ty jak to starożytni Theryjczycy mieli w zwyczaju mawiać. Rzucił więc:
- O proszę, pluralis majestatis! Nie spodziewałem się tego po tobie, wszakże nie jesteśmy na oficjalnej audiencji, a i wtedy tego typu zabiegów używam nader rzadko. Są sprawy, które najlepiej załatwić samemu, gdyż w przeciwieństwie do lwiej części śmiertelnych arystokratów, wiem, co może pójść nie tak, a także to, iż niektóre zlecenia są potem nie do odwołania, a wydanych środków nie zwróci już nic, lepiej więc dmuchać na zimne. Poza tym my, Nasfireci (znów nazwisko wymówił z ochrypło-gardłowym r) już tak mamy, że wszystko musimy obadać, ciągle gdzieś nas nosi, wszędzie nas pełno. Pasjonują nas odkrycia, nowinki techniczne, zaduch gmaszysk, gdzie uczeni w zaduchu studiują tajne księgi. Nie jesteśmy z tej samej gliny, co większość z waszych władców, którzy by siedzieli na rzyciach i bez celu gapili się w ozdobne gobeliny. Czasu szkoda, żywota szkoda na marazm. - Uśmiechnął zawadiacko, ale przyjaźnie.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Choć nie była to kwestia specjalnie Sanayę interesująca, podobała jej się krótka argumentacja Medarda na temat potencjalnego udziału władcy Menaos w tym zepsuciu, które szerzyło się na tamtejszym uniwersytecie. Rzeczowa, konkretna, wyważona, nie naznaczona żadnymi sympatiami ani antypatiami, bo choć mówił o dynastii dość pochlebnie, poruszał właśnie kwestię całokształtu, a nie konkretnych jednostek. Widać było, że temat był mu dobrze znany i z łatwością obracał się w kręgach politycznych – co oczywiście nie powinno dziwić, skoro sam był jednym z większych trybików tej machiny. Tym przyjemniej się go słuchało, bo mimo niepodważalnej wyższości nie nadymał się. Sanaya musiała się mocno skupić, aby się z nim za mocno nie spoufalić – w końcu nie wypadało, nawet jeśli odnosiło się wrażenie, że nadaje się na podobnych falach.

        Pytanie o gafę Sanaya zadała w sumie znając już odpowiedź, a słowa Medarda miały tylko uświadomić jej jak głębokie było bagno, w które przypadkiem wdepnęła. Całe szczęście wedle jego słów nie zapadła się po samą szyję – na razie zanurzyła się po kostki i w sumie miała jeszcze szansę się wycofać… Oczywiście gdyby chciała, a to było wykluczone. Nie po to wlokła się tyle dni do Leonii, by teraz podkulić ogon i wrócić do domu. Musiała dokończyć tę sprawę, chociażby przez wzgląd na własne bezpieczeństwo i bezpieczeństwo swoich (wkrótce) synów. No bo kto wie co też jeszcze mogłoby Saftowi strzelić do głowy?
        A gdy przeszli szybko do spraw księcia, wystarczyły pierwsze wypowiedziane przez niego słowa, by Sanaya zorientowała się, że chcąc dobrze, popełniła mimo wszystko gafę. Lekkie zakłopotanie próbowała ukryć za przepraszającym, dziewczęcym uśmiechem, jednocześnie ze spuszczonym wzrokiem drapiąc się palcem wskazującym za uchem.
        - Wybacz, nie wiedziałam jak mam się do ciebie zwracać – wyjaśniła, tym razem przeskakując na poufałą formę zwracania się do Medarda. Ciekawe czy i tym razem nie przestrzeli…
        - Nie miałam w życiu za wiele do czynienia z wyższymi sferami… Ale chyba lepiej być zbyt oficjalnym niż za bardzo poufałym? – podsunęła, trochę chcąc się usprawiedliwić.
        Sanayi podobało się to, co mówił później Medard – był zupełnie inny, niż by to sobie wyobrażała. Nie uważała co prawda, że ten konkretny książę będzie snobem, ale spodziewała się, że życie na dworze sprawia, że na niektóre przyziemne kwestie patrzy się inaczej. Miała przed sobą mężczyznę, który decydował o całym państwie, przy takiej odpowiedzialności większość nie miałaby głowy, by zajmować się kwestiami dostaw środków czystości do własnego domu. W Karnsteinie pewnie miał do tego ludzi… A być może tylko tutaj pozwalał sobie na takie zgrywanie zwykłego śmiertelnika? Może z czasem się dowie – to teraz była zresztą tylko ciekawostka, ozdobnik na tle pozostałych tematów.
        - Takie podejście się ceni – pochwaliła ze szczerym uśmiechem jego podejście do życia. Było tak bardzo ludzkie – jak w przypadku tych wszystkich ras, które żyją ledwie kilka dziesięcioleci. Medard nie musiałby się przejmować upływającym czasem, miał kilka setek na karku i kolejne setki przed sobą. Dobrze więc się na niego patrzyło, gdy zachowywał się jak śmiertelnik. Sanayi przypomniały się słowa, które usłyszała kiedyś na spotkaniu pewnego ogólnoakademickiego koła dyskusyjnego – że ludzie przez to, że żyją krótko, żyją intensywnie, więc mają większe predyspozycje do podejmowania ryzyka, a przez to rzeczy wielkich. Medard jakby myślał podobnie… z tą różnicą, że podświadomie nie motywował go rychły zgon.
        - Za panem – oświadczyła po chwili, by już udali się w stronę jego posiadłości. Pomyślała przez moment, że powinna w sumie iść do siebie, a w każdym razie nie pchać się tak po nocy do domu księcia… Ale miała przeczucie, że to dobra decyzja, a zwykła wierzyć swojej intuicji.

        Gdy dotarli pod posiadłość księcia, słońce już ledwo wyglądało zza widnokręgu. Jego ostatnie promienie subtelnie rozświetlały kryte niebieskimi płytkami kopuły, nadając im złotych i zielonkawych refleksów. Sanaya – znająca się troszkę na architekturze – z daleka doceniła ciekawą mieszankę stylów, którą mogła tu zaobserwować. Z jednej strony bryła budynku odpowiadała budownictwu z Równin Theryjskich, z drugiej jednak zdobnictwo i pewna lekkość konstrukcji wyraźnie nawiązywały do lokalnej mody. Zwróciła uwagę na typowe dla Leonii okładziny ścienne, na konstrukcję okien, w przypadku których te większe były typowo kontynentalne, a mniejsze nadmorskie – jakby pełniły raczej rolę dekoracyjną niż funkcjonalną.
        Alchemiczka rozejrzała się, gdy dostrzegła ruch wokół posiadłości. Oczywiście, że książę nie przebywał w tym gmachu sam - miał i służbę i straż, która nie rzucała się w oczy, ale na pewno była gotowa do działania na nawet najmniejsze skinienie swego pana.
        - Piękny budynek - pochwaliła alchemiczka, przerywając zaległe od pewnego czasu, choć niezbyt przy tym uciążliwe milczenie. - Ciekawa mieszanka stylów, zrobiona całkiem… z wdziękiem - podsumowała. - Wygląda na pracę kogoś stąd zważywszy na projekt funkcjonalny frontu. Kto jest twórcą projektu? Pytam hobbystycznie - zastrzegła dla formalności, choć raczej nie spodziewała się, by książę uznał takie dopytywanie za próbę knucia.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Rzeczywiście, Medard znał ród Dragoryanów menaoskich nie od dziś i nie od wczoraju, jak to mawiają na Wybrzeżu, jak Ocean długi i szeroki. Żaden przedstawiciel rodu nie zrobiłby aż takiej wolty na przekór tradycji, ustanowionym prawom i temu, co uczeni na uniwersytetach określili "lokalnym patriotyzmem". Nie dałby nawet złamanego ra'avena (karnsteiński odpowiednik miedzianego kruka, aczkolwiek wart o wiele więcej niż wynikałoby to z nominału) przeciw orzechom, iż którykolwiek potomek dynastii panującej, nawet największy zdaniem śmiertelnych Menaojczyków odszczepieniec (odstępca od wiary czy mortysta, a kilkoro takowych się przewinęło przez wieki istnienia stosunków dyplomatycznych między Nasfiretami a Dragoryanami) nie pozwoliłby sobie na obrócenie w niwecz jednego z największych cudów tak państwowości, jak i kultury, można by śmiało rzec, iż chluby Króla i Narodu, celowo pisanego wielkim "n". Oczywiście, każdy kolejny Król Jegomość czy Królowa Jejmość mieli swoje priorytety i prioryteciki, ale nic za żadne skarby Pralegwana nie skłoniłoby ich do zniszczenia największego powodu do dumy na arenie międzynarodowej.

Medard rozmawiał z Sanayą jak dwaj koledzy po akademickim fachu, wszakże był ongiś profesorem na uniwersytecie w Anperii, wizytował także kilka okolicznych ośrodków myśli naukowej - zarówno elfiej, jak i tej, w której prym wiedli śmiertelnicy. Nie wykorzystywał swojej pozycji, by postawić na swoim w sprawach, które tyczyły się opisywania otaczającego go świata. Przecież historia naturalis jest taka sama niezależnie od tego, czy się jest śmiertelnikiem, elfem, czy wampirem. Noszona przed nazwiskiem tytulatura także nie ma na nią większego wpływu, więc Jego Wysokość tym bardziej nie widział nic zdrożnego w zachowaniu panny Tai. Rozumiał też to, iż uczeni nie za bardzo mają jak, gdzie i kiedy zaznajamiać się z wyższymi sferami czy koronowanymi głowami, o ile któryś przedstawiciel powyższych gremiów sam nie zapragnie zgłębiać tajników wiedzy o świecie, a potem natchnie go kaprys zostania tzw. akademikiem. Na dylematy Sanayi związane ze sposobem zwracania się do Wielkich Tego Świata Medard reagował uśmiechem, nie był to w żadnym razie szyderczy chichot starego lisa. Odparł więc:
- Ale przecież nic się nie stało. Nie jesteśmy na oficjalnej audiencji, ani nie uczestniczymy w jednym z tych nudnych do wyrzygania balów organizowanych przez nadętą do granic możliwości arystokratyczną koterię wzajemnej adoracji tudzież bandę klakierów przytakujących Jaśnie Wielmożnemu jakkolwiek by go nie nazywali, gdyż to on jest skałą, na której zbudowano ich samych oraz ich pozycje. Bez władcy te grube misie nie istnieją, za to on bez nich ma się doskonale - zawsze może powołać nowych do istnienia i służby tak jemu, jak i - co prawda rzadko - krajowi.
Spytano o to, co - jego zdaniem - może przysporzyć kłopotów nieobytemu w wyższych sferach laikowi: nadmierna oficjalność czy zbytnia poufałość w wypowiedziach, odrzekł:
- To zależy od sytuacji, jednakże mniej szkodzi oficjalny ton, przynajmniej w teorii i przynajmniej w większości państw, w których rządzą śmiertelnicy lub które od ludzi wzięły swój system prawodawczy oraz ustrojowy. Chociaż wiadomo - jak to w życiu bywa - i od tego są rozliczne wyjątki, choćby pirackie bezhołowie w Limarii, ale nawet tam jakaś etykieta i cudaczny, bo cudaczny, ale savoir-vivre też obowiązują.

W międzyczasie wierzchowiec poparskiwał głośno i usilnie chciał wyciągnąć cośkolwiek z torby przerzuconej skosem przez ramię księcia. Medard wygrzebał więc kilka owoców grońca wiśniowego, z której to zbieraniny trzema nakarmił nietypowego rumaka. Jeden z pozostałych grejpfrutów obrał, a potem poporcjował na pojedyncze cząstki, zaś kolejny w całości wręczył Sanayi.
- Częstuj się. Ostatnio wszyscy tym się zajadają i mają rację. Nawet ściśli jarosze żrą tego zatrważające wręcz ilości, zapewne dlatego, iż - jak na roślinę - zawiera on strasznie dużo żelaza w stężeniu porównywalnym z czarnym mięsem jeleniowatych. Ten gatunek cytrusów znajduje także inne, mniej oczywiste zastosowania...
Mglak międlił w zębach nieprzeżutą dokładnie pulpę z owoców, gdy Sanaya pochwaliła książęce podejście do niby to zwyczajnych, przynależnym przeciętnemu zjadaczowi chleba spraw. Przynajmniej w ludzkim tego odczuciu. Medard odparł:
- Dziękuję bardzo. My, Nasfireci (ochrypło-gardłowe r mile łechtało uszy) od zarania dziejów żyjemy tak, by z każdego dnia wycisnąć ostatnią krztynkę życia. Nie dla nas wieczne gapienie się może nie w zamkowy sufit, a wiszące na ścianach arrasy. Każdą rzecz, nawet tak błahą, lepiej zrobić samemu, aniżeli mieć potem pretensje do tego czy owego, któremu ktoś coś nie tak przekazał albo inne chochliki zadziałały w międzyczasie. Już Antenat Lucjusz z dalekiego lądu mawiał: za gardło dzień chwyć, niech nie gnuśnieje rzyć! - tego się trzymamy i jak widać to wychodzi tylko na dobre.

Istnieje porzekadło śmiertelnych hedonistów żyj szybko, umieraj młodo i zostaw po sobie ładnego truposza. Nasfireci przekuli to na swoją modłę, jako że drugie zdarzało im się nader rzadko, chociaż były takie przypadki w historii niemłodego przecież rodu, a trzecie mieli zapewnione w genach - taka rasa, cóż Acan zrobisz, jak nic nie zrobisz. Zostało więc pierwsze, ale Lucjusz nie byłby sobą, gdyby nie przekształcił porzekadła tak sprytnie i mądrze zarazem, by stanowiło maksymę rodu liczącego niemal millennium.

Następnie zapadła błoga cisza, przerywana tylko poszturchiwaniami Sanayi przez ciekawskiego mglaka. Ewidentnie ogier znalazł sobie nową właścicielkę. Kto wie, może niespodziewająca się niczego alchemiczka wyjedzie z Leonii z nowym, dosyć osobliwym pupilkiem. Niby koń, a może - o ile tylko chce - zachowywać się niczym pies. Medard skomentował:
- No pięknie. Widzę, że Haa'il'ver cię polubił. Możesz go zatrzymać na jakiś czas, o ile nie zajdzie ci za skórę, a mglaki bywają kapryśne.

Koń powędrował za Sanayą niczym obronny pies stróżujący, a za horyzontem pomału majaczyły charakterystyczne kopuły Chiropterulusa. Po chwili ni to chodu, ni to truchtu książę wraz z towarzyszką znaleźli się u bram pałacu. Dziewczyna nie tylko znała się na swoim fachu jak mało kto, ale także miała inne nomen omen koniki. Jednym z nich okazała się być architektura, co Medard od razu docenił.
- Dzięki, też mi się podoba, chociaż budujemy go nieprzerwanie od co najmniej czterech stuleci. Bryła, którą widzisz, ma przynajmniej kilkunastu twórców. Niemal każdy kolejny Nasfiret, włączywszy przedstawicieli bocznych linii, które o władzy mogą tylko marzyć, dodawał tu coś od siebie, a sprowadzani przez nich mistrzowie przekuwali te pomysły w rzeczywistość. Budowę rozpoczęto za Lucjusza III Heinricha Onufriusza, gdy ów dowiedział się, iż Elektorstwo obrało go na monarchę po bezpotomnym pożegnaniu się z tym światem ostatniego przedstawiciela śmiertelnej dynastii Krolocków podówczas panującej na ziemiach Karnsteinu.

Noc miała dopiero nadejść, a klimat Chiropterulusa rządził się własnymi prawami. Książę kątem oka zauważył, iż po ogrodzie przechadza się Trouintaal - ulubiony baktrian władcy. Nareszcie dotarł na miejsce. Oby tylko niczego po drodze nie zmajstrował...
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya uśmiechnęła się jakby właśnie przyznano jej rację. Dobrze, może trochę przeszarżowała z tą formą mnogą, ale Medard sam potwierdził, że to lepsze niż zbytnie spoufalanie się - w jego przypadku jedno i drugie rozeszło się po kościach, jedynie z rozbawionym komentarzem, ale równie dobrze mogła trafić na kogoś bardziej małostkowego.
        Na co jednak Sanaya zwróciła dość szybko uwagę - książę lubił dużo i kwieciście mówić. Nie przeszkadzało jej to, bo lubiła słuchać innych, to była jedynie obserwacja: w jego kwestiach było dużo przymiotników, porównań, trudnych dla przeciętnego śmiertelnika słów. Ona je rozumiała - czyżby mogła sobie pogratulować?
        Temat grzeczności nawet jeśli nie został uznany całkiem naturalnie wyczerpany, to na pewno został przerwany przez ogiera księcia, który zaczął się dopominać smakołyków w sposób, którego nie sposób było ignorować. Sanaya z pewnym zainteresowaniem patrzyła jak mroczny wierzchowiec pałaszuje kolejne owoce wyciągane przez Medarda z torby - słyszała swego czasu o mglakach i wtedy dowiedziała się, że żrą one absolutnie wszystko, jednak jej rozmówca z wielkim przejęciem podkreślał przede wszystkim te najbardziej “mięsne” doniesienia. Dosłownie i w przenośni, bo właśnie o mięsie była mowa. Ale również o energii magicznej, duszach, zwłokach i niewiele brakowało, by do listy dołączyły ofiary z niemowlaków. Cóż, jak widać cytrusami też nie gardził.
        - O, dziękuję.
        Sanaya bez oporów przyjęła od księcia owoc. Wiedziała z czym ma do czynienia - groniec wiśniowy - choć do tej pory miała okazję próbować go raz, całe lata temu na pewnej konferencji, w której brała udział jeszcze z Saarem. Był to przedmiot jednej z prezentacji, z której - aż wstyd się teraz przyznać - Sanaya zapamiętała jedynie, że z jednej z odmian można uzyskać barwnik do kosmetyków. Oczywiście pomyślała o wykorzystaniu go do farbowania włosów, ale był dla niej zbyt trudno dostępny w głębi kontynentu - przerzuciła się na tańsze i powszechniejsze składniki farby.
        Zajęta rozmową z Medardem, Tai z początku ignorowała jego wierzchowca, który ciekawsko zaczął ją podchodzić. Nie przejęła się, gdy została pierwszy raz szturchnięta, przy drugim już zerknęła na mglaka i uśmiechnęła się, jakby to miało dla zwierzaka jakiekolwiek znaczenie. Przy trzecim już położyła mu dłoń na pysku, jakby próbowała go powstrzymać przed tymi zaczepkami – wtedy książę pozwolił sobie na swój komentarz na temat zwierzęcej sympatii, zwieńczony szczodrym gestem użyczenia jej mglaka ze względu na powstałą między nimi więź.
        - Naprawdę? – wyraziła swoje zaskoczenie w tym krótkim pytaniu. Spojrzała na zaczepiającego ją ogiera. – Zgłupiałeś, co? Ja bym się zastanowiła na twoim miejscu czy ci się to opłaca – przemówiła tym typowym dla wielbicieli zwierząt tonem, czochrając mglaka po pysku. Koń był zdecydowanie kontent i nie zamierzał przejmować się jakimiś bilansami zysków i strat.
        - Haa’il’ver, tak? – powtórzyła po księciu chwilę później alchemiczka, pytającym tonem podkreślając, prosi o ewentualną poprawę, jeśli przekręciła imię wierzchowca. Nie był to w końcu Kasztanek ani Płotka, jak nazywano co drugiego konia na trakcie.
        - Wspominałeś o mniej oczywistych zastosowaniach grońca - podsunęła Medardowi, by ten podjął swoją opowieść. Jednocześnie zaczęła obierać owoc, którym została poczęstowana. Gdy ruszyli, mglak podążył za nią niczym wierny psiak, co wywołało jej wesoły śmiech – sytuacja wydawała jej się zabawna i póki co alchemiczka żywiła przekonanie, że to tylko chwilowa fascynacja zwierzaka osobą o jakimś wyjątkowo interesującym dla niego zapachu albo też zafiksowanie na trzymanym przez nią owocu. Pokręci się chwilę wokół niej, a później mu przejdzie, gdy już fascynująca nowość stanie się codziennością. Hm, codziennością… Tai przyłapała się w tym momencie na tym, że znajomość z księciem Medardem postrzega jako coś z długoterminową perspektywą, a nie tylko wieczór spędzony wspólnie na rozmowach o przypadkowych wspólnych znajomych.

        A jednak aż do posiadłości księcia mglak trzymał się raczej alchemiczki niż swojego dotychczasowego pana. Niech mu będzie. Sanaya na razie go ignorowała, pochłonięta rozmową - Medard akurat tłumaczył architektoniczną historię swojej siedziby.
        - To tłumaczy eklektyzm bryły – przyznała cicho, tak by nie przerywać księciu potoku myśli. Patrząc na posiadłość z daleka wydawało jej się, że ta mieszanina stylów to zamierzony cel architekta, ale gdy już znała prawdę łatwiej było jej wychwycić pewne niuanse, których w przeciwnym razie musiałaby długo wypatrywać. Na przykład to jak dane style rozkładały się względem środka budowli – nie mieszały się w sposób równomierny, a narastały warstwami, niekoniecznie równej grubości. Gdyby miała wyrazić na głos opinię – podobało jej się to. Fascynowały ją żywe budowle – takie, które cały czas były tworzone, rozbudowywane, przebudowywane. Miały swój charakter i bez słów przekazywały ogrom historii. Stanowiły skondensowany podręcznik do architektury – aż dziw brał, że nikt nie pokusił się o stworzenie takiego opracowania. I dziw, że alchemiczka może być tak szczerze zainteresowana jakimiś budynkami.
        Po przekroczeniu bramy posiadłości Sanaya jeszcze jakiś czas milczała, chłonąc atmosferę tego miejsca i dając księciu ewentualnie czas na wydanie jakiś rozporządzeń straży, służbie czy cokolwiek. Pamiętała jednak czemu się tu udali i nie zamierzała tematu odpuścić.
        - Więc? - zagaiła w pierwszej chwili, która wydała jej się stosowna. - Dlaczego chciałeś rozmawiać bez świadków o tej bandzie? Chyba nie po to mnie tu przyprowadziłeś, by mnie przed nimi przestrzec. Nie znam co prawda listy ich przewin, ale wiem, że daleko im do świętych. Interesuje mnie jednak tylko Saft, chcę wyjaśnić z nim sobie pewne, nazwijmy to ogólnie "kwestie współautorstwa". Czysto akademicka sprawa. Nie zamierzałam mieszać się w jakieś ciemne sprawki.
        A jednak w tonie jej głosu słychać było to niewypowiedziane "wydaje mi się jednak, że właśnie się zamieszałam". Oczy alchemiczki zaś prosił o potwierdzenie albo zaprzeczenie tym podejrzeniom.
Awatar użytkownika
Medard
Splatający Przeznaczenie
Posty: 725
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Władca , Mag , Badacz
Kontakt:

Post autor: Medard »

Mglak - jak widać - do wybrednych nie należał i pałaszował owoce niczym przysłowiowa małpa kit. Nie do końca wiadomo, czy jakiekolwiek małpiszony dotarły bądź zostały sprowadzone na tereny Wybrzeża Jadeitów, aczkolwiek - sądząc po obfitości zastanego tutaj pokarmu - kilka populacji tych interesujących zwierząt zapewne znalazłoby sobie niszę do rozwoju. Z czasem liczebność rozrosłaby się na tyle, iż uważano by je w pewnych miejscach za szkodniki - cóż, naturalna kolej rzeczy, gdy się sąsiaduje z cywilizacją. Może kiedyś, w najbliższej przyszłości, Leończycy doczekają czasów, gdy -dajmy na to - ziewuszki (wszak rozrastająca się populacja występuje rzut kamieniem stąd) rozprawią się z leżącymi na ziemi spadami z sadów, owocami, które zalegają na drzewach w takiej liczbie, iż miejscowi roślinożercy nie dają rady ich wykorzystać w jakikolwiek sposób.

Sanaya miała jedną z niewielu okazji w życiu na skosztowanie owocu grońca wiśniowego, chociaż wiele o tej roślinie słyszała z różnych źródeł i nie zawsze były to ludowe podania czy przekazywane z łyczka na łyczka quasi-fakty, które nadają się li tylko do zabawiania gości na suto zakrapianym bankiecie. Nowe zastosowania rozmaitych części tego przedstawiciela cytrusów dopiero były odkrywane, a o wielu świat Alarian miał dopiero usłyszeć za czas jakiś, jednakże warto było empirycznie sprawdzić, z czym będzie się za niedługo miało się do czynienia.

Tymczasem koń postanowił zmienić właściciela przynajmniej na czas jakiś, a ten gatunek ma to do siebie, iż jak już się na coś uprze, to nawet wołami nikt nie jest w stanie odciągnąć jego przedstawicieli od raz podjętej decyzji. Póki co, takie zachowanie wychodziło mu na dobre, gdyż liczebność rosła, a konie zajmowały nowe tereny, na których tych zwierząt dotychczas nie widywano; a bynajmniej nie w stanie dzikim. Być może za dużo nieumarłych stworów nalęgło się w okolicy, a dusze zmarłych zamiast grzecznie powędrować do swych zaświatów, wałęsały się bez sensu, celu, ładu i składu po różnistych miejscach jak świat długi i szeroki.

- W rzeczy samej - odpowiedział Medard na pytanie Sanayi dotyczące niespotykanego imienia nowo pozyskanego wierzchowca. Nie był to wszakże Karus spod Wielkiego Jaru ani popularny w tych rejonach Cisek (sklecony zapewne od cisawej maści tych zwierząt hasających tu i ówdzie po Wybrzeżu - czyżby były mniej zauważalne podczas popasu w nadmorskich zaroślach?).
- Jednakowoż przy niewielkim stopniu tresury może zacząć reagować na cokolwiek, w szczególności określenia typu: Gryzoń, Drań, Nicpoń, Łobuz, Ladaco, Huncwot, Bies, Czart i podobne. Słyszałem o mglaku, którego kolejny właściciel okrzyknął Kutasem, gdy ten pożarł jedwabną chustę z wyhaftowanym złotogłowiem herbem rodu. Imię zostało i na nic zdały się tłumaczenia, iże wzięło się od wyglądającego jak frędzel u szabli ogona zwierzęcia. Innego konika właścicielka przezwała Śmietnikiem, gdyż wszystko, co znajdowało się w polu jego widzenia, lądowało w strusim żołądku. Daj gminowi mglaka, zrobi zeń wieśniaka, jak mawiał prapradziad Gwidon de Nasfiret - dodał książę, nieco rozbawiony zachowaniem konia i całą sytuacją.

Zwierzę z szybkością mknącego przez równiny geparda olbrzymiego pochłaniało kolejne kawałki owocu grońca wiśniowego, a Medard zapytany przez towarzyszkę o niecodzienne właściwości tej rośliny odparł:
- O barwnikach pewnie słyszałaś, może nawet się z nimi zetknęłaś, więc ten temat pominę. Z innych, bardziej oczywistych zastosowań wspomnieć można choćby o konserwowaniu wyrobów alchemicznych, jak również mniej trwałych składników ekstraktem bądź sokiem z owoców. Do tego dochodzą właściwości lecznicze, zwłaszcza przeciw różnego rodzaju problemom układu pokarmowego u humanoidów. Zastosowania wawrzynu cmentarnego zapewne nie są ci obce. Groniec wiśniowy także wytwarza lotne związki o charakterze ogrzewaczy, podwyższających temperaturę otoczenia na tyle wydajnie, iż nasadzenia tej rośliny lub w połączeniu z wawrzynem cmentarnym praktycznie niwelują zastosowanie zewnętrznego źródła ogrzewania ogrodu zimowego czy oranżerii, co znacznie zmniejsza poniesione koszty. Sam owoc stanowi również podstawę do wytwarzania napoju czy też eliksiru, który umożliwia przeżycie tym wampirom, które z jakichś powodów nie piją zwyczajnej krwi. Cudowna roślina, a nie odkryto jeszcze wszystkich jej sekretów.

Mglak niczym pies łasił się do nowej pani (cóż, powiadają, iż każda potwora znajdzie swego amatora). Przeciętny leoński łyczek uciekłby z piskiem, myśląc, że to diabeł czy inny bies. Fakt faktem - drapieżne i wszystkożerne koniowate z Therii czasami miewają swoje narowy lub humory i za nic w świecie nikt nie odpędzi ich od tego, co tam sobie w ichnich rozumkach wykoncypowały.

Pod bramą Chiropterulusa rozmowa zeszła na style architektoniczne, których mieszankę - w zasadzie nawet udaną - stanowił pałacyk Jaśnie Wielmożnego Księcia, chociaż Medard śmiertelnych tytułów używał tylko wtedy, gdy należało ludzkim zwyczajem pokazać maluczkim, kto tu władzę sprawuje w imieniu Ludu i Przedwiecznego oraz w celach udanych kontaktów dyplomatycznych z lubującymi się w kwiecistych przedrostkach personaliów elfami. San, nie chcąc przeszkadzać księciu w wywodzie na temat perypetii powstawania kompleksu pałacowego, zdała się tylko na skwitowanie go w oszczędnych słowach. Podsumowanie było celne i adekwatne tak do dziejów, jak i funkcji Chiropterulusa.

Po przekroczeniu bram zamku książę wydał parę poleceń straży i służbie, a gdy się z tym uporał, Sanaya wróciła do swej misji znalezienia niejakiego Safta, z którym zdaje się darła koty już od jakiegoś czasu. Medard odrzekł:
- W porcie i okolicach Prezes ma swoje oczy oraz uszy. Hinode do nich nie należy, lecz sąsiedzi i okoliczni drobnomieszczańscy straganiarze już tak. Lepiej, żeby nie wiedzieli, że szukasz hrabiego, co psu rzyć obrabia. Saft zapewne siedzi w Spitym Wieprzu, sączy kolejne piwsko i nie spodziewa się ataku. Kokosz zwiał do innego miasta, ponoć z obawy przed arcyksiążęcymi, którzy coś w sprawie narkotyków węszyć zaczęli. Fałszywy hrabia z Kaczego Dołka uciekł na swoje śmieci i stamtąd chce bronić rozpadającego się dziedzictwa Prawa i Pięści. Nigdzie nie ucieknie, choćby nawet chciał. A co do Safta, zajmiemy się nim jutro z rana, gdy będzie się kurował po dzisiejszej suto zakrapianej wieczerzy. A teraz chodźmy na Zamek, wnętrze sprawia niemałe wrażenie.

Georg Saft pił i pił, jakby chciał zapomnieć, co się wydarzyło w ostatnich tygodniach, miesiącach, latach. Nie był świadom tego, co go czeka nazajutrz, więc harcował myszon, gdy kota nie ma w pobliżu. Inspektorat zbierał swoich ludzi i pomału otaczał szynk o jakże wdzięcznej nazwie Spity Wieprz. Kilkoro umyślnych siedziało wewnątrz, udając rozbawionych gości. Nad portem krążyły stada kruków, zwiastunów Śmierci...
Zablokowany

Wróć do „Leonia”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości