Strona 1 z 3

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Śro Wrz 19, 2018 12:58 pm
autor: Funtka
        Na początku szła spokojnie. Co prawda kiedy uświadamiała sobie, że jej oponent może (choć niby po co?) patrzeć za nią, oblepiało ją piekące wrażenie, że zaraz się potknie i wyląduje na ziemi, twarzą w piachu. Wybijało ją to z lekka z rytmu, ale o statecznie przyzwyczajona była do tego uczucia. Zawsze gdy wywoływano ją na środek klasy czy audytorium, czy miała coś mądrego do powiedzenia czy nie, zawsze drżała jak osika wbita nie w to miejsce wampira, w które trzeba - wystarczyło, że musiała wstać ze swego miejsca i podejść do innego odprowadzana nieliczną nawet ilością rówieśniczych zerknięć. Z resztą gdy musiała tylko wstać jej organizm reagował podobnie - po prostu wolałaby się nie wychylać. Nie zawsze. Po prostu swobodnie wypowiadać się nie umiała przy ludziach i młodych elfach!
Przyspieszyła. Obeszła właściwą uliczkę nieco dookoła, niczym próbujący zmylić tropy zbieg. Idealne zachowanie dla dobrze wychowanej dziewczyny, ale ważne, że oddalała się od niebezpieczeństwa.
Po paru chwilach przyłapała się na tym, że biegnie. Z pełnym koszykiem, z rozwianym włosem i boso, jakby ją kto gonił, a ludzie już poczęli się niekiedy oglądać. Zrobiło jej się głupio jeszcze zanim wytłumaczyła sobie, że to wszystko z nerwów. Przez tego przeklętego chłoptasia! I wtem zrobiło jej się głupio drugi raz, bo wcale nie chciała przez niego znowu uciekać. Zwolniła i zrobiła dumną minę, jakby to mogło w czymś pomóc. Na drżących nogach postępowała ku furtce do domku swojego państwa, myśląc intensywnie.
Co ma powiedzieć? Przecież nie oznajmi, że chce mieć wolne popołudnie by wpaść na obiad do nieznajomego młodzieńca… bo nie chciała właściwie. Nie chciała? Dobrze, nie była pewna co robiła i jakie odczucia się z tym wiązały, ale znalazła po chwili wytłumaczenie dla swojej decyzji - przecież nawet nie do niego wstąpi! Sam podkreślał, że to jego ojciec wpadł na ten pomysł. I właśnie - została zaproszona przez szanowanego (sądząc po spojrzeniach mu rzucanych) kupca, bo rozmawiała z jego synem. Nieco opacznie zinterpretował całe to niefortunne zajście, ale odmówić nie wypadało. Poza tym powinna poznawać ludzi. Uczyć się tego. A z dorosłymi i innymi starszymi zawsze z jakiś powodów było jej łatwiej. Dobrze to wykorzystać, a im więcej zdobędzie znajomości na własną rękę tym lepiej. Nie wiedziała jeszcze czy może jej się to kiedyś do czego przydać, ale na pewno był to dobry trening charakteru. Ha! Da sobie popalić jak nigdy.

Na nowo zadowolona weszła by odłożyć zakupy, po drodze zaczepiając śpiącego na nagrzanym kamiennym schodku kota. Nie był to ichni zwierzak, bo pani Florencja nie wykazywała się zbytnim zamiłowaniem do przyrody ożywionej ‘za bardzo’ i poza roślinami tolerowała tylko kury, mając chyba na uwadze, że pewnego pięknego dnia obetnie im głowy.
Koty jednak przychodziły ochoczo, podkarmiane potajemnie przez męża (o czym żona i Funcia nie wiedziały) oraz nową pomoc domową (o czym nie wiedzieli mąż i żona), a rozpieszczane też resztkami wyrzucanymi przez okno rękami samej Florencji (do czego się nie przyznawała). Tak więc żyli tu w całkiem pokaźnej gromadce, choć zasada niewpuszczania śerściuchów do domu była żelazna. Trochę trudno było o to zadbać w gorętsze dni, gdy dla przeciągu otwierało się wszystko co możliwe, ale kotów wbrew różnym legendom wcale nie ciągnęło do kobiety z miotłą czającej się wewnątrz. Teraz też bury półdzikus mimo otwartych drzwi pozostał na zewnątrz i leniwym wzrokiem wszechwiedzącego medium patrzył na młodą ludzką dziewczynę wchodzącą do sieni, po czym przeciągnął się i ponownie zasnął.

Rozmowa z Florencją nie trwała długo - odbywała się urywkami między wypakowywaniem jednej rzeczy, a drugiej, otwieraniem szaf i kredensów, przesuwaniem słoiczków.
- Marco? Stary Marco chce widzieć cię na obiedzie? No ciekawe. - Dama jak zawsze była rzeczowa. - Możesz iść proszę, jasnotę przyniesiesz później. Tylko nie baluj tam za długo, bo chciałabym jeszcze dzisiaj odkurzyć biblioteczkę, więc będziesz potrzebna.
Funcia skinęła i już miała nadzieję, że na tym się skończy, kiedy kobieta wtrąciła:
- Ale jak to się stało właściwie - popatrzyła po młodej podejrzliwie - że ktoś taki pragnie twojego towarzystwa?
No pięknie, to było prawie jak niebezpośrednie oskarżenie o uwodzenie kupców w bardzo dojrzałym wieku! O nie, nie, Yuumi nie była dziewczyną tego typu!
- To… rozmawiałam z jego synem przy stoisku (poznałam go wczoraj) i kiedy to zauważył bardzo się ucieszył. - Wyjaśniła pospiesznie - Wygląda na to, że Marco junior nie ma za wielu przyjaciół, więc chyba chciał mnie przy nim zatrzymać. - Dodała aż nazbyt szczerze, ładnie omijając przy tym wszelkie wątpliwości, podejrzenia i słowa o żonach.
Ku jej zdziwieniu Florencja roześmiała się cicho i poklepała ją po ramieniu.
- Tak, tak może być. Młody Marco to bardzo specyficzna osoba, nie widuje się go raczej z kolegami, o koleżankach już nie wspominając. Idź w takim razie dziecko, idź i zrób im tę przyjemność.

Więc Yuumi poszła, by wszystkim było miło: i jemu, i jej, i sąsiadce, i psu sąsiada, i merowi miasta. Tym razem wolniej, choć jakoś tak wewnątrz klatki piersiowej czuła przynaglenie, jakby miała do czego się spieszyć. A, no tak - trzeba było zobaczyć co z tą jasnotą.
Wyszła zza tego samego niewłaściwego rogu, za którym wcześniej zniknęła (jak już robić głupoty to konsekwentnie) i spokojnie, jak najbardziej powściągając nerwy przedobiadowe podeszła do swojego młodzieńca. Prawie swojego. (Kwestie semantyczne?)
Stał i czekał na nią jak przystało i chyba nawet kupił co należało. Wybornie. Powitał ją także niezmiernie gorąco i wepchnął w ręce zioła. Bardzo mu było przykro.
- Mi też. - Odparła niemal ze szczerym żalem. - A teraz prowadź. - Stanęła bliziutko obok i gestem głowy wskazała, że nie wie, w którą iść stronę.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Pią Wrz 21, 2018 9:09 am
autor: Fabio
        Płonący przez parę chwil kaganek zgaszony został do cna przez gwałtowny podmuch zamorskiego wiatru. A więc nie było już nadziei. Można było na spokojnie spuścić ramiona, odwrócić wzrok i z pokorą poddać się cierpieniu, które zgotował los, to znaczy - które najwidoczniej było tu naprawdę potrzebne. Ba, do tego cierpienia, do tej sali tortur, nie wystarczyły po prostu pójść. Trzeba tam było jeszcze zaprowadzić swego kata, tak że brzmiało to tylko jak kolejna podła, poniżająca zabawa wymyślona przez żądny krwi motłoch. Ileż razy robiono sobie błaznów z przestępców i rzezimieszków, by tym radośniej móc oglądać potem ich śmierć! Głowy spadające tępo z szafotu na bruk, krew sikająca strumieniami, nogi drżące w ostatniej konwulsji albo nawet rumieńce wstydu - za mało to było dla bezlitosnej gawiedzi! Przedstawienia, wołali, ukrzyżuj!
        Zresztą, nawet nie jacyś „oni”, tylko ten jeden, konkretny, ten ojciec fabiowy, niespełniony romantyk. To on tu był głównym sprawcą, a ci, którzy tej pannie pozwalali w ogóle na podobne eskapady, nie więcej byli rozsądni, niż stary kupiec. Ale dobrze. Dobrze, niech ta szopka trwa. Z drugiej strony… W kwestii samego kata Fabio miał nawet sekundę zwątpienia. Bo czy to na pewno była ona? Dla niego tak, ale czy nie działało to w obie strony i to przypadkiem nie on był katem dla niej? To do swego domu miał ją przecież prowadzić. A kto mieszka w domu tortur, jak nie sam kat. Ta sprawa od początku mogłaby generalnie być trochę łatwiejsza.
        - Chodźmy zatem - rzekł niemal dostojnie. Panienka stanęła u jego boku; na tyle blisko, że etykieta pewnych sfer nakazywałaby wręcz: należy, by ujęła go teraz pod ramię. Dobrze, że od zawsze jedynymi etykietami, na jakie zwracał uwagę, były te oznaczające preparaty anatomiczne w słojach z formaliną. O jeden problem mniej.
        Skoro przynajmniej te kwestie pozostawały jako-tako określone, można było iść. A więc szli. Szli, prowadzeni przez Fabia, i mogło się nawet zdawać, że prezentowali się naprawdę nienajgorzej, kto wie, może nawet całkiem znośnie. On trochę wyższy od niej, jak to przystało na męża, to jest, mężżż…czyznę, ona taka drobniejsza, z pozoru nawet bardzo ładnie skromna i do prawdy niewieścia. Gdyby jeszcze połączyli te ręce, gdyby go ujęła, choćby delikatnie, gdyby uniósł w ogóle przedramię, zamiast udawać, że tego nie chce i nie potrzebuje, to para byłaby z nich elegancka. A przynajmniej tak odbijali się w oczach każdego, kogo mijali, bo i sam Fabio miał tym razem wrażenie, że widzi ich naprawdę cała Turmalia. Że wszyscy zebrali się dzisiaj przy jednej z głównych ulic, by podziwiać młodą parę. Młodą. Parę.
        No bo czy zawsze przy tym stoisku z kwiatami było tak dużo… kwiatów? Lilie, niezapominajki, bogowie wiedzą, skąd się tu brały te wszystkie marne okazy botaniczne, służące symbolicznie za wkład do panieńskiego bukietu! I czy to coś, co wynosił na drewnianych tacach piekarz, co pachniało szałwią i kolendrą, to był chleb w kształcie niemal doskonałego koła, jaki w pewnych kulturach podawano podczas uczty weselnej? Kiedy po drodze jakaś dzieweczka niosąca dwa duże worki potknęła się i na ich oboje, kroczących marszowo, rozsypało się trochę ryżu, Fabio zaczął panikować. Już nawet nie słyszał gorących przeprosin tej nieostrożnej dziewuchy, tylko przyspieszył jakoś kroku. Ależ miał mętlik w głowie, ależ huragan!
        Nie był gotowy na ożenek. Kiedy tak zerkał z ukosa na tę idącą obok wiedźmę w skórze wróżki, to tym bardziej był pewien, że i ona raczej nie śpieszy się do ołtarza. Chociaż kto je tam wie, o kobietach parających się magią mówi się nieraz dużo i dużo z tego może być prawdą. Ta tutaj mogła liczyć sobie dwadzieścia, może trzydzieści wiosen więcej, niż sugerowałby jej wygląd. Tak jest! Z tymi magicznymi pannami to nigdy nie było wiadomo, w co on się w ogóle pakował!
        Gdzieś na odpowiedni zakręcie naszła go jeszcze jedna myśl: a gdyby tak skręcić nieodpowiednio właśnie? Przejść parę ulic, wyjść poza mury miasta i oznajmić, że się zgubili, ale że to już nie jego sprawa…!
        Ale nie. Nie.
        Jak srodze musiałaby się wówczas z niego naśmiewać: że nie wie nawet, którędy trafić do swojego domu. To jakiś absurd.
        A więc, chcąc nie chcąc, w końcu poza starą część Turmalii i wkroczyli między nowe domostwa, a wśród tych doprawdy trudno było już przegapić skromną rezydencyjkę kupca Marco. Nie tylko dlatego, że bielone wapnem ściany wymalowano tu w najbardziej fantazyjne błękitne wzory ze wszystkich w okolicy, ale też przez wzgląd na drewniano-podmurowaną przybudówkę, wyróżniającą się jaśniejszym dachem z jednej strony domu - tam, gdzie mieściła się pracownia samego Fabia. Tu też musiało wydarzyć się jeszcze coś skrajnie nieoczekiwanego. Wydarzyła się stara sąsiadka.
        Pani Jutrzejsza (nie było to podobno jej prawdziwe nazwisko, ale przydomek wywodzący się z faktu, że w plotkowaniu doszła do perfekcji tak znacznej, by móc przewidywać pikantne szczególiki najbliższych dni) siedziała jak zwykle na fotelu przed swoim domem, na werandzie wzniesionej przed dwoma laty. Karmiła zieloną papużkę rodzynkami z trzymanej na kolanach pateny, ale z kilometra znać było, że tak naprawdę obserwuje całe otoczenie. I gdy przechodzili obok nagle się uśmiechnęła. Uśmiechnęła się tym potwornym rodzajem uśmiechu, które nie obejmuje oczu, w ich bowiem pozostają tylko iskierki sugerujące pewną dozę czystego okrucieństwa. Tak musiałaby uśmiechać się sama plotka, gdyby ją uosobić.
        - Dzień dobry - przywitał się szybko Fabio, dla zasady, ale czuł nadal palące spojrzenie na plecach nawet wtedy, kiedy prowadził już swoją chcąc nie chcąc przyjaciółkę do ołtarza. Znaczy do drzwi! Drzwi! Zdążyło go jeszcze zirytować to, że chwilę przed ich wejściem do środka, na piętrze poruszyła się kotara w oknie. Ojciec ich wyczekiwał!
        Jeszcze w drzwiach Fabio zatrzymał się i zmusił dzieweczkę do kontaktu wzrokowego na parę niepokojących chwil.
        - Bardzo miło mi cię gościć - rzekł formalnie, skinął ładnie głową, i dopiero faktycznie zapraszał do przestronnego holu. Z piętra, po schodach, spływała już dostojna postać Klaudiusza Marco.
        - Moje dzieci! - rzekł dobrotliwie, rozkładając ręce. Fabiowi zrobiło się niedobrze.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Pon Paź 01, 2018 10:09 pm
autor: Funtka
        W początkowych chwilach nieswojo czuła się idąc ramię w ramię z niedoszłym/byłym/może prześladowcą, którego sama się w sumie uczepiła dnia dzisiejszego. Bo co to miało, że niby być? Wpadła w końcu w jego pułapkę, czy wręcz przeciwnie? Czemu teraz podążała ku jego chałupce? I dlaczego kusiło ją, by faktycznie iść z tym niedżentelmenem pod ramię? Byłoby wygodnie.
Ale nie, nie! Na to nie było najmniejszych szans. Młodzieniec reagował na jej towarzystwo jak wielu innych rówieśników - niechętnie-obojętnie. Nie było więc mowy, by spoufalała się bardziej niż to konieczne. Już wystarczyło, że wepchnie mu się na obiadek. Na zaproszenie jego ojca, więc tak jakby prawie wcale nie do niego.
Zerknęła na niego z ukosa.
Tak, to rozwiało przynajmniej tę jedną wątpliwość - nie wszystko poszło po jego myśli. Właściwie najpewniej by orzec można, że jego drogi ascendent zupełnie pokrzyżował mu plany i wytrącił przy tem nieco z równowagi, w której być może panicz Fabio się przez parę tam sekund znajdował.
Tyle dobrze. A więc idąc z nim teraz robiła mu jednak na przekór! Wyśmienicie! Rosnącą w miarę marszu złośliwą satysfakcją, do której istnienia nie przyznawała się przed samą sobą, zagłuszała uczucie upokorzenia i gorzkiego żalu o to, że jej osoba jak zwykle w życiu codziennym innych młodych ludzi jest zbyteczna, a wręcz niechciana. No bo czy nie próbował się jej pozbyć od razu? Wcześniej mogła łudzić się, że z nią pogrywa, ale teraz widziała wyraźnie, że zwyczajnie jej sobie w swoim pobliżu nie życzy. I to wystarczyło by miała ochotę zatrzymać się, zwrócić i zniknąć mu z oczu najszybciej jak to tylko możliwe, przepaść jak ognik nocny w otchłani zatłoczonych ulic i pilnować się, by nigdy więcej nie wpaść na niego w żadnych okolicznościach żywej i martwej przyrody. Nie znała wielu gorszych doznań od tego, które rodzi się w młodym sercu, gdy ktoś w pewnym jej sensie podobny okazuje niechęć, coś na kształt eufemicznej pogardy, bez właściwie żadnego dobrego powodu.
Choć może… może jakiś miał? W końcu ona nie znosiła go za coś. Za ten most. I choć czuła się ofiarą to może i on miał jej ten most nieszczęsny za złe?
Dlatego szła dalej.
Ale idąc myślała intensywnie, mało już może zwracając uwagę na samego Fabia, ale mając go stale w pamięci - był w końcu fundamentem obecnie analizowanych konstruktów i osią całego mętliku jaki musiała w swej dziewczęcej główce teraz opanować. Gdzie się znalazła? Dlaczego tu była? Tak… została zaproszona. A zaproszona bo…? Bo… odezwała się do tego pomylonego chaberka! A dlaczego…? Cofnęła się jeszcze nieco dalej w przeszłość i perypetie przedpołudniowe, by przypomnieć sobie co też myślała i czuła, gdy zwróciła się do Fabia. Co ją najlepszego podkusiło!?
No tak - zaskoczył ją, a nie chciała uciec.
A więc duma!
A potem?
Złośliwość. Tak, nie mogła jej jednak pominąć. Zgodziła się na obiad Fabiowi bezczelnie na złość i z tegoż powodu nie starała się od umówionego posiłku wymigać.
A teraz?
Trochę tego żałowała.
Przez chwilę czuła się nawet speszona. Słaba taka trochę, nieciekawa. Już dawno nie dopadały jej podobne smutki - odkąd opuściła szkołę czuła się dziwnie podbudowana. Robiła wszystko na własną rękę i jeśli gdzieś jej nie proszono mogła zwyczajnie odejść, a nie tkwić w takim bagnie i codziennie uczyć się na nowo, że z zawieraniem znajomości jest u niej krucho jak na jeziorku w porze roztopów. Teraz też mogłaby odejść. Może należało. Nie było sensu bawić się w… w coś takiego. Nawet nie wiedziała w co. On jej nie lubił, ona za nim nie przepadała - w tym chociaż byli zgodni.
Ale urażona duma nie chciała dać o sobie zapomnieć. Po pierwsze - nie odwdzięczyła mu się jeszcze za ten most. Czuła (pomimo zdobytej koszuli), że jest jej coś chłopczyna winien. Nie przeprosił jej jeszcze. Nawet pewnie o tym nie pomyślał! A powinien obskubany bażant jeden. Będzie jej stopy z pokorą całować zanim się… chwila, co? Nie. Nie! Co to w ogóle za idiotyczna myśl!? Funcia, dziewczyno opanuj się. Jesteś skromną panienką z matką półelfką, dobrze wychowaną i nie myślącą o poniżaniu nikogo nigdy! Nawet niedorosłych, wstrętnych mężczyzn!
Chociaż ta wizja kusiła.
Drugim zaś co trzymało ją przy młokosie poza chęcią wynagrodzenia sobie własnych (małych, bo małych, ale) krzywd było opamiętanie się i dojście do prostego wniosku - na tym wszystkim on ucierpi bardziej.
Bo przecież oto idą teraz wśród autochtonowej masy rozumnych istot - szanujący się (ta, akurat!) kupiecki syn, znany zapewne mieszkańcom dość dobrze. Ma już tu swoją opinię i rytm bytowania, ustaloną pozycję społeczną i relacje sąsiedzkie. I w to wszystko wtrąciła mu się ona. Może zwykła, może nieciekawa. Za brzydka dla niego? Za dziwna? Z tegoż powodu tak mu było niezręcznie prowadzić ją do domu? Ojciec nie znalazł mu wystarczająco boską kandydatkę jak widać!
Ona zaś nie miała właściwie nic do stracenia.
Nie znała tu nikogo, nie miała tu rodziny - nie zamierzała też zostawać na stałe. Musiała tylko mieć na tyle dobrą reprezentację swojej osoby w umysłach innych ludzi by bez problemu móc dalej pracować i to wszystko. Niby przed kim i kto miałby ją poniżyć? Nikogo nie obchodziły jej sprawy - była jedynie ‘obcą’. Nawet jeżeli padnie ofiarami ploteczek i będzie tematem poczty pantoflowej to przecież do pary z Fabiem! A które z nich nie chce tego bardziej? Jej nie zaszkodzi. HA!
I nagle wszystko stało się prostsze, jaśniejsze, a pogodny uśmieszek uniósł lekko kąciki różowych ust. Nieboskłon się rozpogodził, gołębie mieniły się już nie szarością, a bielą - przyjazne aury ocierały się o jej zmysły; ametystowe, szafirowe poświaty łatwiej docierały do jej uwagi niż szalony topaz czy, nie dejcie bogowie, rubinowe pulsowania. Jakby o parę niewidocznych miar przysunęła się do swojej nowoustalonej ofiary i odważniej uniosła głowę, choć nadal prezentowała sobą postawę nad wyraz skromną. Kiedy dziewczyna jakaś, także najpewniej będąca na czyiś usługach potknęła się nieszczęśliwie i wysypała na nich co nieco ryżyku, Funcia była na tyle rozpogodzona, że uśmiechnęła się do niej i zapewniła, że nic się nie stało, ciepłem nadrabiając i za Fabia, który pomknął dalej niczym oparzony. Musiała uważać, żeby go nie zgubić, bo raczej by jej nie szukał w zakamarkach miasta. Ale spokojna głowa - z oczu mu nie zniknie. Nie śmiałaby!
Towarzyszyła mu z coraz spokojniejszym duchem i umysłem, który z powodzeniem rozwikłał zagadkę, a teraz się zwycięstwem upajał. Dowali mu samą swoją obecnością, ot co! A przy okazji się naje. Może myśli mało to były panieńskie, ale cóż poradzić, że takie właśnie się poczynały, gdy za kompana miało się niedoceniającego cię głupca?
Podążała jednak za nim posłusznie (bo z własnej woli), a niekiedy odnosiło się wrażenie, że oboje równie dobrze wiedzą dokąd zmierzają, choć wszystko przecież Funcia w tych okolicach zobaczyć miała pierwszy raz.
Sąsiadką nie była zaskoczona, choć bardzo spodobała jej się kolorowa papużka. W Kryształowym takich nie hodowano. W Efne tylko ci najbogatsi mogli sobie na nie pozwolić. A tu? Siedziała sobie na powietrzu z jakąś staruszką niczym nieuwiązana i nawet nie odlatywała!
Przecudne.
Było jednak coś jeszcze bardziej intrygującego, co urzekło ją, a jakże!, od pierwszego wejrzenia. Domek. Ale nie byle jaki! Do niego właśnie zmierzała. Fabiowy domek. Udekorowany wzorami tak skrajnie zmyślnymi, eleganckimi i dzikimi zarazem, a przy tym wykonanymi z profesjonalizmem i kunsztem, co sugerował, że wielki artysta musiał się zabrać do tego, a nie byle dzieciak. Należało także dodać do wrażenia jaśniejszy daszek tam, gdzie pyszniła się dobudowana później część domostwa - zupełnie inna od pierwotnego planu, ale pasująca tam na swój unikalny dość sposób. Zaintrygowanie tym zjawiskiem pochłonęło Funcię na tyle, że zaskoczył ją nagły przestój, a oczy, które chciały zwrócić na siebie jej szczerą uwagę musiały chwilę poczekać.
Została przywitana.
Na swój sposób dramatyczne to było i mroczne. Witał ją jak wampirzy straceniec zapraszający dziewicę do swego czarnego dworu, ona zaś jak młoda lordówna wdzięcznie dygnęła i pogodną miną zwiastowała mu rychłą zgubę.
Od razu niemal powitani zostali gorąco przez głowę rodziny. Kiedy Fabio walczył z mdłościami Funcia dygnęła raz jeszcze autentycznie ciesząc się na widok poczciwego kupca. Mimowolnie zastanowiła się jak taki człowiek mógł przyczynić się do przyjścia na świat czegoś tak pokręconego jak Fabio… co do którego imienia wcale jeszcze nie miała pewności, że jest prawdziwe! No, ale i na to przyjdzie czas.
- Dziekuję bardzo za zaproszenie. - Uśmiechnęła się delikatnie i skupiła chwilowo na normalniejszym z mężczyzn. - Mam nadzieję, że nie sprawiam kłopotów. - Dodała zgodnie z elfim zwyczajem, który wyniosła z babcinego domu, a jaki uważała za jeden ze słuszniejszych.
Od tej pory postanowiła podążać za wskazówkami pana Marco, ale trzymać się blisko Fabia (on nigdy na ‘pana’ nie awansował), tak by wszystko wyglądało jak najpoprawniej. Przynajmniej z daleka.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Sob Paź 06, 2018 3:27 pm
autor: Fabio
        Kupiec Marco promieniał tak bardzo, że gdyby chcieć go teraz namalować, to oddanie punkcikiem tytanowej bieli dwóch plamek światła w jego oczach mogłoby nie wystarczyć. O nie, światło musiałoby być w takim przypadku wszędzie tak naprawdę, mistyczny blask wydobywający się z całej de facto twarzy, promienie biegnące od dłoni, albo jeszcze dalej: złocisty nimb wokół głowy. Jak anioł. Jak jeden ze świętych mężów, których alabastrowe posągi wznoszono nieraz w świątyniach, tak jest, dokładnie taką miał teraz minę. Święta pobożność i wieczne skupienie odmalowane na mądrym obliczu. Klaudiusz Marco z Dzieciątkiem. Dwójką dzieci nawet! Tak to doprawdy wyglądało, kiedy podniósł ręce ponad głowy swego syna i jego towarzyszki, oblubieńca i oblubienicy, pięknych przecież i tak do siebie pasujących!
        Jeszcze nigdy dotąd Fabio nie zaczął się zastanawiać, czy światło może mieć ciężar, teraz zaś nie tylko wiedział, że to możliwe, ale i wyraźnie czuł ów na ramionach, na rozumie, na sercu. Radość, która rozpierała jego ojca, była dla niego samego torturą. Czyż nie mogliby się raz porozumieć jak należy? Czyż nie mógłby raz jeden ojciec jego zapytać: czy ta dzieweczka, z którą cię widzę, rzeczywiście bliska jest twemu sercu? Widocznie nie mógł. Widocznie nie było w jego naturze rozmawiać, tylko zarządzać, i swego syna traktował teraz jak wielką skrzynię najdorodniejszych pomarańczy, których od wielu lat nie mógł nikomu sprzedać, więc skoro tylko nadarzyła się jakaś okazja - postanowił wydoić z niej ile tylko się dało. Wszak pomarańcze nie mają głosu. Pomarańcze oraz…
        - Ryba! Ryba będzie podana niebawem, moje dzieci! - rzekł z powagą ojciec, gdy w swego rodzaju słodkiej procesji wprowadził już tych dwoje do sali jadalnej. Jedna służka, stojąca dotąd w rogu, na ich widok podskoczyła i cała w ukłonach uciekła czym prędzej w korytarzyk. - Siadajcie, proszę, siadajcie. Dobrze cię widzieć, młoda damo, pod tym dachem. Zapewniam, że to dach, pod którym nigdy niczego nie brakuje. Prawda, Fabio?
        - Tak zapewne jest, papa. - Gdyby on sam kiedykolwiek zastanawiał się, czy mu czegoś brakowało, czy nie! Tak samo nie myślał o tym, jak o kwestii etykiety przy stole. Krzesło dla dzieweczki odsunął więc zupełnie odruchowo, tak samo też zaczekał, by usiadła i wtedy skinął jej delikatnie głową. Czasami tak się działo.
        Sam stół, to należy przyznać, wywoływał w obiadującym wrażenie pewnej samotności, bez względu zupełnie na to, jak wiele zasiadało przy nim osób. Był bowiem długi, po prostu - bardzo długi i wyposażony w tak wiele siedzisk, że choćby i tuzin gości tutaj sproszono, to nadal mogłoby wydawać się pusto. Zwykle Fabio zasiadał u jednego szczytu, ojciec jego u drugiego; w ten sposób można było nawet nie zauważyć, że ktoś wstał nagle i wyszedł. Teraz sytuacja miałaby się zapewne podobnie, gdyby nie gość. Ha, teraz powstawała niemal rodzina. Honorowe miejsce zajął ojciec, syn siadał po jego prawicy, a córka - to znaczy, gość - po lewicy. Nie minęła chwila od dosunięcia ostatniego krzesła, gdy w sali pojawiła się ze szczękiem naczyń służka. Ponownie chyląc czoła kiedy tylko mogła ustawiła przed każdym po nakryciu. Może była poinstruowana przez pana domu tak, by wybrać na tę okazję najlepszą zastawę, tak czy inaczej Fabiowi zrobiło się ponownie nieco słabo, kiedy spojrzał na swoją bladą twarz odbitą w emaliowanym czernią i złotem dnie talerza. Czy nie był to aby zestaw, który pozostał w domu jeszcze po jego matce? Zestaw ślubny państwa Marco?
        Nie miał czasu, by się zastanowić. Jego ojciec najpewniej podjął myśl, by tego dnia jeszcze doprowadzić do wesela i właśnie przypuszczał kolejny atak.
        - Te kasetony, które widzisz na stropie ponad naszemi głowami, miła córo, wymalował razu pewnego sam… ha, czy zgadniesz kto? Sam mój Fabio! Czy też raczej rzec winienem: nasz Fabio. Jest to, przyznaję rzecz wielokrotnie, młodzian o dziesiątce talentów i nie małym majątku. Och, rzekło mi się o majątku? Ależ to żadnej nie gra roli!
        Fabio nie słuchał nawet za bardzo. Siedział tak, trochę zgarbiony i wpatrywał się w dziewczę naprzeciwko siebie, długo, prosto, przenikliwie. Tym razem jednak nie była to kwestia jakieś walki na spojrzenia, czy czegoś równie śmiesznego, jak mogłoby się wydawać. Nie, teraz był dosyć poważny. Gdzieś w umyśle otworzyła mu się bowiem klapka tego rodzaju: a może ona również była na tę szopkę wrażliwa? Może i ją to męczyło. Kogóż by wszak nie zmęczył taki cyrk na kółkach, groch z kapustą, galimatias. Teraz, zdawało się, mogli być sobie bliżej, niż kiedykolwiek przedtem. Fabio na kilka chwil stał się w tym spojrzeniu zupełnie szczery. Odetchnął płytko.
        - …a kiedyśmy zajrzeli do tego-że puzdra, okazać się miało, iż to w nim schowane były przez cały czas perły hrabiny! - kończył tymczasem jakąś anegdotkę ubawiony kupiec Marco, jednoosobowe przyjęcie dla podstarzałych snobów. Zaraz drzwi od korytarzyka ponownie stanęły otworem i ku przede wszystkim jego własnej uciesze pojawiły się służki z dwoma wózkami dań obiadowych, więc klasnął w dłonie, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. W powietrzu uniósł się zapach pieczonej w ziołach ryby, zupy i pasty z awokado i czosnku.
        - Może nalewki do posiłku! - proponował zaraz ojciec, jeszcze zanim patery z jedzeniem stanęły na stole. - Granatowy likier! Pierwszorzędny! Tak? Nie? Tak tak, Greto, proszę, przynieś buteleczkę!

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Czw Paź 11, 2018 9:40 pm
autor: Funtka
        To było… przeżycie ekscytujące i przygnębiające zarazem. Funcia z dziwną przyjaźnią patrzyła na rozradowanego ojca Fabiowego i dzięki niemu właśnie mniej nieswojo czuła się w obcym domu, skażonym obecnością dorastającego mężczyzny i obleśnymi śladami jego bytowania. No i nim samym w obecnej chwili.
Nie chcąc skupiać na tym swojej uwagi powiodła uważnym wzrokiem po sali, do której ją wprowadzono. Od razu uwagę jej przykuła smętność pomieszczenia, jakiś powoli narastający ciężar atmosfery, jakby pod stołem coś od dawna gniło, a trujące opary ulatywały aż pod sam sufit po czym opadały na zgromadzonych i z cichym sykiem zepsucia szeptały im do uszka markotne historie. Fabio wyglądał jakby był tego zjawiska doskonale świadomy i już przygotowywał się mentalnie na następne długie minuty wdychania tego okropieństwa. Może od tego był taki blady?
Ale Yuumi póki co czuła się świetnie. Głównie dlatego, że miała o czym myśleć i co w myślach owych komentować. Pierwej przeanalizowała własne zaskoczenie kiedy młodzian odsunął jej krzesełko. Może dziwne, ale nie przywykła do tego gestu, choć właściwie był równie miły jak i na miejscu. Tyle tylko, że w jej domu nie mieli tego jak praktykować. U babki także brakło młodych mężczyzn - przeważnie gościły tam same elfickie kobiety, w Efne zaś… u jej dziadka (i poniekąd Leo) jakoś się to nie przyjęło, a u Lalego wszystkie zasady postawione były w zasadzie na głowie, a pośladki równie często jak na krzesłach sadzane były na pufach, dywanach i poduszkach. Dlatego poczuła teraz powiew egzotyki.
Kiedy odetchnęła i wyprostowała się jak należy, poczęła dumać nad tym dlaczego blat jest tak okropnie długi i jakby podświadomie wyczekiwała większej liczby gości. Albo lepiej powiedzieć - domowników. Może jeszcze ze czterech synów? Takich którzy swoją bystrością i gadatliwością rozproszyliby nieco te wewnętrzne mroczki i zapełnili za dużą w jej mniemaniu jadalnię. Do tego ze dwie młode dziewczynki z warkoczykami paplające wesoło i bez sensu. Tak, tego tu brakowało. Był tu jedynie chorujący psychicznie chabrooki, ona - raczej milczący gość honorowy i pan domu, który mimo otoczenia wydawał się być radosny i podbudowany. To na nim najczęściej skupiała wzrok, bo to on się do niej odzywał, nie mając co liczyć na poparcie (a tym bardziej wsparcie) syna.
,,Tak zapewne jest, papa”.
Pozostawała głucha na te słowa aż do chwili kiedy bolesnym echem odpiły się w jej głowie (głowie, może sercu, wszystko jedno!). Trudno jej było sprecyzować powód, ale szybko uznała je za zatrważająco smutne. Za jakiś przejaw melancholii.
Co się stało z tym bezczelnym obdartusem z mostu? Gdzie zniknęło jego wygadanie i pewność siebie? Uginał się jak wiosenny kwiatek pod potężną figurą ojca, który swoją promienną obecnością zwiastował nie lato, a powrót zimy.
Nie, to idiotyczne - siedziała tu raptem z pięć minut, nie może zacząć tak beztrosko oceniać domowników, a co dopiero relacji między nimi! Niby była dziewczęciem, a owe posiadały intuicję i jakąś tam wrażliwość, ale nie sądziła, by to mogło działać w ten sposób. Wmówiła sobie. Pewnie dlatego, że gdzieś w środku czuła się tu skrajnie obco i niezręcznie, naprzeciw chłopaka, który być może nienawidził jej tak jak ona go nie znosiła.
Lecz jego ojciec był miły.
Ciekawy człowiek. Dla Funci ciekawy. Jego zamiary dość szybko stały się więcej niż oczywiste. W swym rozgadaniu reklamował syna jak towar wystawowy, a ją traktował jak (naiwną być może) klientkę. Młodą, niedoświadczoną, ale nadającą się do kupna jego dziecięcia. No bo i cóż to szkodzi?
Na swój sposób czuła się skomplementowana. Zawsze zachwalanie jej jakiegoś młodzieńca było milsze aniżeli ukrywanie ich przed nią po szafach i schowkach. Dlatego nie czuła się urażona nawet gdy bezpośrednio wspomniano o majątku.
W sumie to normalne - od męża wymagało się zwykle by zapewnił bezpieczeństwo materialne rodzinie. Nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale w sumie idiotycznym byłoby oddawać się komuś kto nie ma nic. No, niby od tego służy miłość, by to jakoś działało, ale kto myślałby o więziach i abstrakjach kiedy ściskałoby mu z głodu żołądek. Dzieci też nie ma co chować w takich warunkach. Ze zdroworozsądkowego punktu widzenia byłoby to bez sensu.
A Klaudiusz Marco był nad wyraz zdroworozsądkowy.
Przedstawiał po kolei zalety Fabia (i w końcu wydało się, że Fabio to faktyczne jego imię!), raz bardziej raz mniej subtelnie, ale jak to rasowy sprzedawca umiał ująć słuchaczkę. Tej konkretnej wystarczyło samo to kim i jaki był - kolejna rzecz raczej zaskakująca, ale z takim typem człowieka nie spotkała się nigdy wcześniej.
Kupiec.
Z krwi i kości, duszą i umysłem. Jego nieco przestarzała mowa nie intrygowała tak bardzo jak samo sedno jego istoty. Nie był najbieglejszy w wydawaniu swoich synów za nieznajome dziewczęta, ale można było uznać tę małą niezgrabność za zdziebko nawet uroczą.
Chociaż jeśli idzie o samego Fabia Funcia nie była już tak przychylna.
Po pierwsze stłumić musiała zazdrość i podziw, które z rodziły się w niej niemal natychmiast, gdy postrzegła wskazane jej malunki. W mig też dotarło do niej, że to co widziała na bielonych ścianach także zapewne wyszło spod ręki tego paskudy! Zaimponowało jej to, choć i rozzłościło. Całkiem ludzkie odruchy. Ale czego właściwie się spodziewała? Widziała wczoraj jak szybko i z rozmachem kreślił na papierze jakieś projekty. Musiał być wprawiony. Ale to… nie wychodziło mu przypadkiem za dobrze?
Młodzian o dziesiątce talentów i nie małym majątku, tak? Szkoda, że mu uroku i obycia zabrakło, bo przecież nie mógłby odpędzić się wtedy od panien!
Tym bardziej nieprawdopodobne, że padło na nią.
Nie z jej woli oczywiście (i nie z jego). Bardziej nie z jego niż nie z jej, bo ona właściwie się poniekąd wprosiła. No trudno już.
Ale to faktycznie było ciekawe - ostatecznei szkaradny nie był, defektów umysłowych (znaczy tych poważniejszych) u niego nie dostrzegła… skoro był taki genialny i ustawiony dlaczego jeszcze był sam? W przyrodzie nic nie ginęło w tym szanse na zamążpójście - już tutejsze podlotki powinny dopilnować, by tak dobra partia im nie uciekła.
Więc może partia nie była aż tak dobra?
Nie rozważała poważnie związania się z tym w gruncie rzeczy przypadkowym młokosem, ale skoro już zobaczyła i jego dom i ojca to czuła się uprzywilejowana, by poznać nieco i jego historię. Plotki plotkami, ale kim tak naprawdę jest Fabio?
Póki co chyba męczennikiem.
Kiedy ona z nieudawanym wcale zainteresowaniem słuchała gospodarza, uśmiechała się uprzejmie, a i głową skinęła od czasu do czasu jej niedoszły oprawca zapadał się na krześle. Coś było nie tak bardzo nie w porządku. Przez nią? O ile miała o sobie wcale nie najgorsze zdanie to nie sądziła, by jedną wizytą mogła wpędzić kogoś w depresję. Z tym chłopakiem chyba po prostu było coś nie tak, życie nie trzymało się go tak mocno jak powinno.
Przy tym stole właściwie nie żył!

Dlatego to jej przypadła rola towarzyszki rozmów - na szczęście Klaudiusz Marco miał to do siebie, że wcale nie trzeba było mu odpowiadać, by dalej mówił. Dla niej idealnie, gdyż często wolała słuchać. A przy tym porównywała go sobie do wszystkich innych znanych jej osób. Matka jej była wyedukowaną elfką, obecnie krawcową na wsi (bardziej z zamiłowania niż dla zarobku), ale gdzieś tam w duszy pozostawała panną z dobrego domu, najmłodszym dzieckiem długo trzymanym pod kloszem. Nie było tego widać w jej zaradności i zamiłowaniu do świata, ale nie przywiązywała zbytniej wagi do pieniędzy i majątku. Przeciwieństwo kupca.
Jej ojciec był rzemieślnikiem, kowalem co i stolarką potrafił się zająć. Prosty do obłędu i równie kochany. Zarabiać umiał, ale córki byle komu w łapy by nie wpychał. Właściwie najchętniej zostawiłby ją w domu i zaryglował drzwi, gdyby nie była krwią z jego krwi - a Terrottowie już umieli sobie radzić z amantami na własną rękę! No i chyba nie miał większego wyboru jak puszczać ją na nauki.
Nauki zaś prowadziły do babki - w sumie bardzo osobliwej kobiety. Trudno powiedzieć czy hipokrytki, ale zdecydowanie niejednoznacznej osoby ceniącej ponad wszystko magię i wiedzę, wnuczce zaś wpajającej dobre ludzko-elfie wychowanie. Była bogata, ale żyła dość skromnie, tylko okresowo ze służbą (częściej nazywaną ,,pomocą”), wykonując domowe obowiązki osobiście lub przekazując je córkom (za to nigdy Yuumiś). Cieszyła się autorytetem, a jej majątek stanowiły głównie woluminy znajdujące się w bibliotece uniwersyteckiej oraz jej własne, pokaźne doświadczenie. imponowała wnuczce przeogromnie, choć bywała nieco ciut zaborcza.
Dalej antagonista jej rodzinny - dziadek ze strony Terottów. Prosty i nieokrzesany, ale o gorącym i dobrotliwym sercu. Zdaje się, że mógł być mimo praktycznego fachu i nieoczytania niepoprawnym romantykiem.
W końcu - jego pomocnik Leo. Młodzieniec, któremu do kupieckich manier także było nadzwyczaj daleko, może przez uczciwość, może skromność, a może tą prześladującą wszystkich prostoduszność.
Mieszkający niemalże po sąsiedzku (bo w tym samym mieście) Lali był… artystą. Zniewieściałym do granic maje latającym nago kiedy tylko się dało i kolekcjonującym biżuterię. On… bardzo nie przypominał Klaudiusza Marco.
Znała jeszcze jednego jubilera, rzeźbiarza, malarkę i garść innych osób, w tym Lantella i Mimi. Żadne z nich nie było w jej odczuciu tak niecodzienne jak ten, który do niej przemawiał.
Fascynujące.
Oszołomiona z lekka nowymi doświadczeniami i wrażeniami nie zdążyła zająknąć się na czas i odmówić - właściwie nie pijała alkoholu. Może kwestia elfiego pochodzenia, może wychowania na oczyszczanej przez matkę wodzie, a nie piwie - nie lubiła trunków żadnego właściwie rodzaju. Ale choć odmawiała surowo zawsze i wszędzie dumna ze swojej odmienności teraz poczułaby się głupio nie napiwszy się choć troszkę, ku uciesze biednego ojczulka.
Szybko decydującego za innych ojczulka, ale tak chyba już niektórzy mężczyźni mieli.
No już trudno, raz można.
Nie było to typowe dla niej zachowanie. Uległość i naginanie własnych zasad. Ale miała jeden powód więcej niż samo zagubienie i grzeczność, by skosztować likieru - widząc zaangażowanie mężczyzny czuła się coraz bardziej przybita i winna. On pewnie liczył na to, że w końcu uda mu się nieco ustawić życie syna, że zakreśli kolejny punkt Wspaniałego Planu i będzie można świętować hucznie narodziny nowej pary. A ona od początku była tu Fabiowi na złość, dla żartu właściwie.
Podłe do granic i niegodne zachowanie.
Ale odkąd tylko poznała Fabia wszystko zrobiła źle. Teraz mogła jedynie nie szkodzić im bardziej i od tej chwili uznawać swoją wojnę z młodzieńcem za niewartą narażania innych na wyciąganie bardzo pochopnych wniosków.
Upiła łyczek nalewki i przyznała (chociaż się nie znała, a płyn był paskudztwem), że faktycznie jest pierwszorzędna. Uczciwie jednak dodała, że nie pija zbyt często i ponad alkohol ceni owocowe soki jak i herbaty wszelkiego rodzaju.
Bo może pomarańcz-Fabio nie miał zbyt wiele do gadania, ale ona tak - mogła choćby ze szczerą przyjemnością stwierdzić, dania wyglądają przebogato (nieprzypadkowo użyła tego słowa), ale ona sama musi uważać na czas - nie może spędzić tu (niestety) całego popołudnia.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Sob Paź 13, 2018 5:40 pm
autor: Fabio
        Zdarzyło się kiedyś Fabiowi malować dawną bitwę o Tutivię. Niewiele pamiętał teraz na temat samego zlecenia - to, co nie było mu potrzebne, wyrzucił z pamięci łatwiej, niż wymiata się piach z podwórca - na pewno dotyczyło to jakiegoś dumnego arystokraty, któremu do szczytu snobizmu brakowało tylko gigantycznego płótna w sali jadalnej czy gdziekolwiek. Tak czy siak, jeśli samo zlecenie nie było istotne, to już bitwa rysowała się w jego pamięci nieco dokładniej, oczywiście nie dlatego, że brał w niej udział, ale że dla wiernego odwzorowania co istotniejszych faktów przed przystąpieniem do pracy zgłębił kroniki ją wspominające. Rzecz była dosyć prosta: dzisiaj po Tutivii nie było już śladu, przekazy mówiły o położeniu jej gdzieś w okolicach Ostatniego Bastionu. Rządził tam podobno jeden tylko długowieczny król, który sam miasto założył i sam zmuszony był go potem bronić. Imienia jego kroniki nie wspominały, ale mówiły bardzo jasno o tej głównej bitwie, którą o Tutivię stoczono. A więc była to bitwa krwawa, wielodniowa, doświadczająca boleśnie zarówno atakowanego, jak i atakujących. I zdarzyło się, że to po królewskiej stronie miało zapaść zwycięstwo - cóż jednak z tego, jeśli król stracił w swej walce tak wiele, że samo jego królestwo po niewielu latach samo zapadło się w ruinę. Historycy wspominali o tym drobnym incydencie jako o wiktorii najbardziej gorzkiej, najbardziej bolesnej mimo wszystko, jaka tylko mogła się przydarzyć jakiemukolwiek wodzowi.
        Dziś Fabio żałował, że podczas malowania obrazu i wypracowywania postaci, nie nadał zwycięskio-przegranemu królowi rysów twarzy własnego ojca. Tak, Klaudiusz Marco szykował sobie dziś Tutivię. Jemu, co było widać, bardzo jasno zdawało się, że wygrywa, i że jeśli rzeczywiście osiągnie zwycięstwo w swoim wyliczonym elegancko planie, to będzie cieszył się tym zwycięstwem przez najbliższe wiele lat. Ale tak przecież nie mogło być. Gdyby choć przez chwilę pomyślał o samym sobie! Co musiałoby się stać po zaślubinach jego jedynego syna? Zgodnie ze zwyczajem, nowożeńcy powinni zamieszkać razem, sami, w nowo postawionym domu. A więc ta skromna rezydencja opustoszałaby do cna w dzień po weselu. Pracownię należałoby przenieść, część mebli zabrać. Stary kupiec zostałby sam. Och, musiałby zostać sam, to było przecież logiczne! I już teraz na samą myśl o tym Fabio czuł rosnącą w nim gorycz, rozkwitającą jak pnącza trującego bluszczu. Denerwował się, po prostu. Ale od kiedy chodziło mu tak bardzo o dobro ojca? Może od zawsze. Podświadomie.
        Idąc dalej - denerwował się też po prostu z uwagi na fakt, jak wiele rzeczy szło właśnie nie po jego myśli. Po pierwsze, najpierw narzucano mu role, w których nie chciał siebie widzieć, chciano zamknąć tego ptaka w klatce, jeszcze zanim nauczył się latać. Po drugie, od wczorajszego dnia nie potrafił za nic rozgryźć tej dzieweczki, która siedziała teraz naprzeciw niego i chociaż zdawało się, że bawi się nawet nie najgorzej, to na pewno czyniła dobre miny tylko z uprzejmości. Przecież nie zrobiła mu nic złego. Wczoraj chciał być miły - i tylko tyle. Od początku próbował być miły i nie sprawić, by ta sytuacja osiągnęła taki poziom, jak… no właśnie, jak teraz. Robiło mu się niedobrze przecież już od wejścia i teraz chyba pojmował, dlaczego. Stresował się. A z jego stresu mogła wyniknąć jedna tylko konsekwencja. Tą był bunt.
        Ale nie od razu. Wszystkie rewolucje musiały najpierw nabrzmieć, zanim wybuchły.
        - Jedzcie zatem prędko, prędko, nim wystygnie - mówił kupiec, rozkładając ręce w nabożnym geście, jak to miał w zwyczaju (zwłaszcza, od kiedy zaczął nazywać przebywającą tutaj dwójkę swymi „ drogimi dziećmi”), a już zaraz opowiadał o tym, co dokładnie znajduje się na talerzach. Dopiero, kiedy sam nałożył sobie ryby, zdołał na trochę umilknąć. Być może na zbyt krótko.
        - Ach! - jęknął zaraz z powrotem, przyprawiając Fabia o ciarki wstydu. - Skoro czas jest dla nas ograniczony, nie omieszkaj, synu, pokazać tej miłej damie w wolnej chwili swej pracowni.
        - A może ja bym chciał już!
        Co się stało? Instynkt. To musiało być to: instynkt przemówił i kazał przemówić jemu samemu. Jeszcze zanim rybka w ziołach zdążyła ostygnąć, zanim służka napełniła do końca kielich swego zadowolonego pana, zanim zapalone dla zasady świece na dobre rozgrzały wosk. Stało się.
        Kupiec zamrugał prędko, podniósł brwi jeszcze wyżej, niż zwykle, w sposób mogący zaszokować niejednego uczonego w anatomii, a potem - potem nagle uśmiechnął się jeszcze szerzej, zerknął to na dzieweczkę, to na syna, to na nią ponownie i pokiwał zaraz głową.
        - Tak! - rzekł szybko. - Tak, ale… nie jesteś, synu, głodnym? Ach, nie musisz być! Jeśli tylko chcecie… Tak? Możecie ruszać śmiało, to poczeka!
        Co musiał w tym widzieć stary kupiec? Zapewne jak najlepszy grunt na coś więcej, albo na cokolwiek więcej po prostu. Fabio widział zaś drogę ucieczki, chwycił się jej więc i wykorzystał. A zaraz chwytał także dłoń dziewczyny, która pozostawała dla niego wciąż niepokojąco bezimienna, i nieco mniej szarmancko, niż przedtem, ale wciąż z pewną gracją, ciągnął ją zaraz na korytarz. Stary ojciec westchnął, rozczulony.

        - To wszystko nie powinno tak być - powiedział prosto Fabio, naciskając na drzwi prowadzące już bezpośrednio do swojej pracowni; może samo to miejsce nie było takie znowu najgorsze, dobrze mu się tu myślało. Odruchowo od razu po wejściu zdjął buty i zaczął chodzić tam i z powrotem, jak lew w klatce. Potrząsnął szybko głową, wprawiając w ruch kosmyki ciemnych włosów.
        Pracownia była spokojna. Czuła. Część okien przesłonięto, pozostałe wpuszczały przyjemnie ukośne snopy światła. Pod ścianami piętrzyły się zamalowane deski i płótna, stały rzeźby: kamienne i drewniane, dokończone i ledwo zaczęte, z niektórych mniejszych bloków dopiero wyrywały się kształty postaci. Szkice były absolutnie wszędzie, od podłogi, przez ściany, aż po sufit, z półpiętra zwieszały się udrapowane misternie tkaniny. Na stołach stały puszki oleju albo wszelkiej maści smarów, piętrzyły się narzędzia, walały gwoździe. Pachniało drewnem. Samo pomieszczenie było więc wielkie: a na jego środku wędrował tam i z powrotem nie taki wcale wielki chłopak ze spuszczoną głową.
        - Nie tak… - powtórzył jakoś słabo, gdy chociaż na moment się zatrzymał i podniósł wzrok na swojego gościa. Nawet sam fakt, że miał takiego gościa, wydawał się teraz nie w porządku! - Ja… uch! Przepraszam cię. Ja chciałem wczoraj tylko dowiedzieć się więcej o tej księdze, nie niepokoiłbym cię dzisiaj, gdyby nie mój ojciec. Jest trochę przerażający, nie widziałem go w takim nastroju od lat. Mam pomysł. Możesz teraz uciec, mam tu tylne wyjście, powiem, że przeraziło cię coś i że bardzo musiałaś już iść albo… dla honoru to może być nawet bez tego przerażania. Nie chcę tej walki. Nie chcę prywatnej Tutivii!

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Pon Paź 15, 2018 8:47 pm
autor: Funtka
        Pomijając już, że obiad ten był paskudną grą planów i pozorów, a w atmosferze dalekiej do radosnej pogody (choć zależy też dla kogo) trudno było czerpać z niego prawdziwą przyjemność, to potrawy były wyśmienite. Funcia z natury niezbyt wybredna z chęcią kosztowała przyrządzonych na ciepło dań, choć nakładała sobie niewiele. Znała swoje ograniczenia. Wybierała więc po kawałku i starała się jeść z należytym apetytem. Ze względu na jej dość powolne ruchy i te nieszczęsne małe porcje nieraz już pytano ją z troską czy dobrze się czuje, czy się nie odchudza lub (najlepsze!) żeby się nie wstydziła. Jakby wytykanie komuś skrępowania miało w czymkolwiek pomóc!
Przy wspólnym stole, o ile nie jadała z rodziną czy dobrymi znajomymi, czuła się mało swobodnie. Właściwie to nawet nie lubiła tego typu atrakcji. Kto w ogóle wymyślił posilanie się wraz z obcymi? Każdy wśród nieznajomych chciał wszak wypaść jak najlepiej, a kawałki ryby tylko czekały żeby spaść z widelca i pacnąć na talerz lub - czemu by nie? - obok. Kieliszki i szklanki czatowały na jakiś nieuważny łokieć, by mieć pretekst do wylania ochoczo całej swojej zawartości, kotleciki pragnęły, by siłować się z ich krojeniem, sałatki knuły jakby tu wystawać z ust, a sosy naradzały się jak poplamić sukienkę. Suto zastawiony blat był srodzej najeżony pułapkami niż podziemny labirynt i tylko to, że wszyscy przy nim byli ludźmi i mogli popełnić te same błędy ratowało Funcikowe nerwy. To i obfite przemowy gospodarza, któremu zaczynała być za nie naprawdę wdzięczna.
Nie zdążyła jeszcze nic napsuć, kiedy została wyratowana z opresji na dobre - uniosła zaskoczony wzrok na Fabia, który nagle wykazawszy ożywienie zadecydował o bezzwłocznym opuszczeniu jadalni. Mimowolnie poczuła ucisk w żołądku. Czego się tak spieszy? Co chce jej niby zrobić w tej swojej pracowni!?
Bo, że mu podpadła było już pewnikiem.
Kupiec Marco jednak niczego nie podejrzewał i ochoczo puścił młodą parkę do innej części domu. Tam gdzie nikt nie usłyszy jej wołania o pomoc… a Fabio pruł przez korytarz jakby już nie mógł się doczekać kiedy zatrzaśnie za nią drzwi i chwyci pierwsze z brzegu wymyślne narzędzie tortur. Jego uścisk wydawał jej się zimny i piekący zarazem - gdyby tylko mogła się wyrwać!
Ale nagle wystraszona nie próbowała tylko szła posłusznie zapamiętując ile ścian i zakrętów dzieli ich od uszu pana domu. Jeśli trzeba zacznie krzyczeć, a młokosa znokautuje znienacka! Czemu się przejmowała - chudy był i na pewno wcale nie wiele silniejszy od niej. Poradzi z nim sobie! Tylko ci przeklęci chłopcy zawsze pozowali na ostatnie patyki, a kiedy nie trzeba okazywali się zaskakująco sprawni… miała nadzieje, że jej oprawcy ta zasada nie dotyczy i jest takim mięczakiem na jakiego wygląda.

Nie brakowało jej emocji dzisiejszego dnia. Właściwie nigdy ich jej nie brakowało - zawsze kłębiło się w niej tego paskudztwa o wiele więcej niż chciała i to często jakiegoś parszywego gatunku. Wyszła na ulice - bam, emocje! Została w domu - bam, emocje! Spędzała czas z innymi - rozsadzało jej to serce, została sama - głowę. Ostatnie czego potrzebowała do wyciszenia się i osiągnięcia stanu wewnętrznej równowagi spiętej żelazną klamrą dyscypliny to uciekanie przed jakimś młokosem, ganianie za nim, a potem na odwrót… Miała wrażenie, że przez to okropne zjawisko zwane Fabiem mocno się przez ostatnie minuty posunęła w latach, taka była zmęczona i zdesperowana.
A teraz do kompletu niechcianych uczuć dołączyły kolejne. Wystarczyło jedynie przeprowadzić pannicę przez odpowiednie drzwi.
Znalazła się w nowym świecie. Znanym jej po trosze, złożonym z oswojonych zdawałoby się elementów i struktur, ale jednak obcym i uderzającym w jej małą duszyczkę.
Było tu pięknie - drewno, oleje i farby tworzyły przyciężki, hipnotyzujący bukiet jaki wypełniać powinien każdą pracownię. Każdą taką Krainę Czarów. Woniała tu i uszczypana lipa i jesion i zraniony dłutem ciemny orzech. Narzędzia stricte stolarskie konkurowały o miejsce z obcęgami i pęsetkami do malutkich mechanizmów, których pozornie kruche wnętrza walały się rozbebeszone na stołach, tam gdzie słoje i inne pojemniki z metalu czy szkła czekały w milczeniu na uwagę swego pana. Stosy kart, planów, nagich desek zapewniało bezpieczeństwo w procesie tworzenia, czego zaś nie dosięgnęły materiały i narzędzia przyozdobiła ręka chłopaka. Dokładne i abstrakcyjne szkice, wszystkie wykonane równie pewnie, z wprawą nie byle podrostka, a mistrza, który dorwał się do kasetonów w jadalni. Układały się spokojnie na wszelkich dostępnych powierzchniach, mrucząc cicho z samozadowolenia. Były piękne, pomysłowe. I d e a l n e. Mądre. Mówiły o czymś i mówiły stanowczo - prosto lub zawile, kolorami bądź czernią.
I całe to dobro należało do jednej tylko osoby - do młodego wypłosza kroczącego w tę i nazad po klepkach swojego królestwa.
Jakie to potrafiło być okrutne - gdy radosny podziw tak walczył z bólem zawiści. Bo czy to naprawdę było sprawiedliwe? Dlaczego on sam, niewiele starszy od niej potrafił aż tyle? Czym się niby różnili? Dlaczego gdy ona męczyła się, by opanować każdą ze znanych sobie dziedzin on rozrzutnie zabierał się za każdą z nich i w każdej osiągał jednakie sukcesy? Czemu łączył w sobie talenty Berlota i Rye, Miminetty i innych przyjaciół Kinalalego, i w tak młodym wieku robił to nad czym oni pracować by musieli wzięci wszyscy razem? Brakowało jedynie żeby poetą był! I muzykiem! Kompozytorem, wykonawcą, aktorem, primadonną, tancerzem, koneserem win i hodowcą kaktusów. Na pewno wszystko to leżało w jego możliwościach! Pewnie gdzieś chowa niewdzięcznik własnoręcznie zrobioną biżuterię najwyższej klasy i oszlifowane w rozetki szlachetne kamienie.
Szacunek i podziw zmieszany ze złością i samoobronną pogardą dla takiego geniuszu stanowiły okropną bazę pod odbiór kolejnych bodźców.
Ale Fabio nie miał wcale zamiaru pozwolić Funci tkwić w jednym wybranym stanie. O nie, bawił się nią i tarmosił, aż gubiła zmysły i nie wiedząc jak go osądzić z bezsensownego wrzenia wpływała myślami na spokojne, chłodne wody realizmu.
Był psychiczny.
Możliwe, że chciała tak sądzić dla własnej wygody i własnego dla odmiany psychicznego zdrowia, ale czyż nie zachowywał się irracjonalnie? Powiedzieć, że gadał od rzeczy to jak twierdzić, że lód jest ‘chłodnawy’, a ukrop to w zasadzie taka cieplejsza lemoniada.
Biedny, niedorozwinięty chłopczyna! Geniusz może, niech go szlag, ale zagubiony do reszty.
Bo czy nie przeprosił jej właśnie? Nie no - milsze to niż zdzielenie dechą, ale za co niby się kajał!? Za jakie niepokojenie!? To ona była tutaj z prawdziwie niecnych pobudek, to ona jemu na przekór wprosiła się do tego domu i jeszcze omamiać zaczęła nic jej niewinnego Fabiowego ojca! To ona była tu draniem, on od początku próbował ją od tych odwiedzin odmówić. Już nawet raz proponował jej ucieczkę. Właśnie, te jego ucieczki! Fetyszysta czy co! Kiedy tylko mógł wpychał jej te nazbyt podlotkowe scenariusze i chyba liczył na to, że naprawdę z nich skorzysta. Jakby jakakolwiek inteligentna istota mogła zwiać z obiadu u poważnego dorosłego człowieka z tak błahych pobudek jak Fabiowe ,,idź, idź!”.
Ale nie mogła go winić. Wymagać racjonalnego myślenia od tej sieroty bagiennej to proszenie pieczonej ryby o bezbłędne wyrecytowanie ,,Ody do Prasmoka”, najlepiej z thenderiońskim akcentem i w sosie.
Położyła mu dłoń na ramieniu.
Tyle współczucia już dawno dla nikogo nie miała, czuła się też dłużniczką za nie rozwalenie jej łba w akcie zemsty. Ale nie należało tracić kontaktu z rzeczywistością.
- Do reszty zgłupiałeś. - Spojrzała mu w oczy z głęboką powagą. I spokojem, bo przy wariatach nie należy okazywać strachu. Rękę jednak szybko zabrała, bo taki kontakt był zbyt niepokojący.
- Nie będę nigdzie uciekać. Co mnie niby miało przestraszyć? - I bojąc się jakiejś pomysłowej odpowiedzi kontynuowała:
- Wrócimy tam i dokończymy to tak jak należy. Być może nie powinno nas… mniee tu być, ale teatrzyk ucieczkowy w niczym nie pomoże. Wyjdę stąd normalnie i jak chcesz to już nie wrócę.
        Tak.
        Kiwnęła głową w geście zdecydowania.
        Bo czy istniał lepszy plan niż dokończenie feralnej powinności i ponowne wsiąknięcie w miejski tłum?
- Też nie chcę… tej walki. - Chciała zgodzić się pewnie, lecz skończyła z wahaniem. W sumie to nie, chciała mu dokopać. Po prostu nie kosztem staruszka. No i… jednak miała litość. Teraz już mogła uznać, że młodzieniec został zarówno obdarowany jak i pokarany przez los, a nad takim nie będzie się znęcać.
Nie, jeśli jej znowu nie skopie z jakiegoś mostu.
- To wszystko co mi chciałeś powiedzieć? - Spytała i popatrzyła wyczekująco w chabrowe oczęta. No raczej, że nie chciał jej pokazywać pracowni. Nawet tak intrygującej i wspaniałej jak ta. Więc niech już wracają na scenę główną i zakończą ten obłąkańczy dramat.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Pią Paź 19, 2018 10:08 pm
autor: Fabio
        Ręka spoczywająca na ramieniu, topór zawieszony nad głową. Czasami te dwie rzeczy wyjątkowo łatwo można było pomylić. Ale nie tym razem. Już nie. Fabio się uspokajał.
        - Tak. Tak, zgłupiałem - rzekł takim tonem, jakim przemówiłby zapewne któryś z jego niesamowitych automatów, gdyby tylko miał taką okazję. A przy tym nie odrywał już oczu od twarzy tej panienki, która przed nim stała. Bo i miała rację. Umysł zdążył mu się chyba przegrzać, jak raz chciał być może za dużo i ten też nadmiar wszystkiego zupełnie mu nie służył. Nadmiar wrażeń, uczuć może. Emocji. Nadmiar prób zinterpretowania postępowania i zachowań. Och, czyż nie było tego wiele przez ostatnie dni? Niemożliwie wiele, to prawda, i jak raz uczenie się tego wszystkiego, choć były to niesamowite nowości, nie sprawiało Fabiowi wcale takiej klasycznej radości. Męczył się, a teraz chciał z tego labiryntu uciec - ale nie uciec zgodnie z zasadami, nie planował ukończyć go i odnaleźć właściwą drogę do wyjścia, tylko zatrzymać się tam, gdzie stał, użyć swoich szerokich zdolności i najpewniej rozbijając ścianę wydostać się na zewnątrz.
        Ale ona nie chciała. Może ona w tym momencie miała więcej rozumu, niż on sam. Uparcie starał się przez parę chwil patrzeć na nią tak tylko, jak zwykle patrzył na ludzi. Zespół brył, liczby, sucha anatomia. Mięśnie mające odpowiednie przyczepy, konkretne czynniki wpływające na taki a nie inny kolor oczu. Odbłysk światła. Położony odpowiednio punkt zmieszanej bieli ołowiowej i żółcieni kadmowej, bo światło to było ciepłe. Jasne, że było ciepłe. Spróbowałby kto znaleźć w ciągu dnia naturalne źródło światła, które pozostawałoby zimne. Zamrugał kilkukrotnie i spuścił wzrok.
        Powiedziała coś dziwnego: jak chcesz, to nie wrócę. Nie zastanawiał się nad tym wcześniej, w ogóle się nie zastanawiał. Umknęło mu to, co za okropne przeoczenie, tak bardzo nie w jego stylu! Znowu musiał skupić na niej wzrok, tym razem jakoś nieufnie. Bo czego on tak naprawdę chciał? Nie wiedział. A bardzo nie lubił przecież nie wiedzieć. Odbił znowu do tyłu, zatoczył się, zrobił kilka kroków przed siebie, w stronę jednego ze stołów, ale zaraz jak gdyby zderzył się z niewidoczną ścianą i dreptał już w całkiem innym kierunku, by zatoczyć bardzo kanciaste koło. Przynajmniej jedno było pewne: żadne z nich nie chciało więcej męczyć się w tak durnej doprawdy kwestii. Z losem nie dało się walczyć, ale można było naginać jego nieomylne decyzje w miły sobie sposób - i nie chodziło tu, bynajmniej, o poddawanie się, ale o śmiałość, zdecydowanie i niezmordowany upór absolutnie we wszystkim, co miało nastąpić. Fabio zatrzymał się i patrzył chwilę gdzieś w przestrzeń obok głowy dziewczyny. Oboje mogli mieć za jakiś czas święty spokój. Co im to szkodziło? Nic, wręcz przeciwnie, same korzyści! Przecież tego od początku chcieli, prawda? Świętego spokoju! Gdzież indziej mogliby opracować na taki metodę, jeśli nie właśnie tu, w jego pracowni, jego królestwie pełnym odpowiedzi i rozwiązań. Nie potrzeba było szkiców, planów ani wyliczeń. Starczyło wrócić na kolację, dokończyć ją w absolutnym spokoju, a potem nigdy więcej się nie zobaczyć. Z pustego nie naleje nawet Prasmok, kupiec Marco musiałby pogodzić się z faktem, że ta urocza dama, którą wybrał jako bardzo odpowiednią narzeczoną dla swojego syna, najzwyczajniej w świecie zniknęła. I nigdy nie wróci.
        Ach, nigdy to bardzo długo.
        Młody konstruktor przełknął wyraźnie ślinę. Zerknął raz jeszcze na tę, którą niedawno nazywał sprawczynią absolutnie wszelkich problemów, potem spojrzał za siebie. Konstruktor. Przecież zawsze wolał budować, a nie niszczyć. Łączyć, wznosić, składać w całość. To nie mogło być chyba takie trudne? Sam nie był pewien, czy warto - czy ta tama nie ma zbyt wielu dziur już na etapie wstępnego projektu - ale uznał, że zaryzykuje. Albo raczej to jego instynkt uznał tak za niego, on nawet niewiele myślał, tylko podbiegał już do tego stołu ustawionego pod ścianą, na którym najwięcej było metalowych kółeczek, zębatek, przekładni i śrub, niektórych tak drobnych, że dla zastosowania ich należało posłużyć się najpierw mocno powiększającą soczewką. Klęknął, wysunął jakąś ukrytą szufladę gdzieś spod spodu. Chwilę po prostu tam grzebał, aż wreszcie - wyciągnął się jak struna, wyrzucając ręce w górę.
        Metalowy wróbelek wzniósł się z furkotem w powietrze. Twórca obserwował bacznie, jak jego maluteńkie dzieło rozkłada ażurowe skrzydła, jak błyska oczkiem z czarnego kamienia, doskonale równoważącego ciężar srebrnych piórek zestawionych wachlarzowo w ogonie. W locie nie było nawet widać tego kluczyka, który należało przekręcić, by zabawka wystartowała. Gdy padały na nią promienie słońca, mogło się zdawać, że to rzeczywiście jakiś zagubiony ptaszek, zabłąkany pod dachem pracowni, kręci w powietrzu bezradne kręgi i opada prosto w dłonie dziewczęcia - aby tam jeszcze raz strzepnąć skrzydełkami… i znieruchomieć.
        Fabio uśmiechnął się blado z drugiego końca pracowni. To mógł być prezent. Mała pamiątka, o zwrocie na pewno nie chciałby nawet myśleć.
        I nie robił tego z przypadku. Ostatecznie sam się teraz trochę tak czuł. Mechaniczny ptak - dwa mechaniczne ptaki. Chętne do lotu, ale zdolne do niego tylko, gdy je kto nakręci. Gdyby rzeczywiście istniały takie dwa, wystarczyłoby jedno ich spotkanie, aby już do końca świata nakręcały siebie nawzajem. Perpetuum mobile. Jakie to wszystko było czasami dziwne.


        Kupiec nie ruszył się ze swojego miejsca przy stole ani o krok, ba, zdawało się, że nawet nie tknął więcej jedzenia w oczekiwaniu na swoich młodych. Może to ze stresu. Kiedy tylko ujrzał ich z powrotem, znowu rozłożył ręce (bardzo łatwo weszło mu to w nawyk), a na jego twarzy zagościł ten typ uśmiechu, którym za żadne skarby nie obdarzyłby samego syna.
        - Wszystko jasne? - zagadnął cieplutko, biorąc zaraz łyk swego zachwalanego po stokroć trunku. Fabio skinął mu głową.
        - Jasne - rzekł, siadając. - Zdaje się, że nawet zgłodniałem.
        Ojciec roześmiał się dobrotliwie, śmiesznym, gardłowym typem śmiechu, ale zaraz w jakimś nabożnym skupieniu sugerował już, by rzeczywiście zasiadać i jeść, póki ryba jeszcze w pełni nie wystygła.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Wto Paź 23, 2018 6:20 pm
autor: Funtka
Przynajmniej się przyznał. Lepiej z resztą dla niego, że miał świadomość własnej słabości umysłowej. Funcia nie wiedziała co prawda na ile sama pomogła mu to pojąć szorstkimi słowami, a na ile ten stan powodowała irracjonalnym zachowaniem. Cały ten obiad był jedną wielką szopką, ale jak na dwójkę młodzików ze średnim doświadczeniem towarzyskim radzili z nią sobie wcale nieźle. Nikt niczym nie rzucał, nie wbito nikomu noża w oko, nikt nie musiał wykrzykiwać swych racji ani urażony uciekać z płaczem. Właściwie porównując obecną sytuację do najgorszych z możliwych scenariuszy można z czystym sumieniem uznać, że jest nawet przyjemna.
Chora co prawda momentami, ale nie taka zła…
Chociaż ten chłopak był przerażający. Nawet kiedy wydawało się, że gada z sensem to robił to w sposób jakby nie w pełni świadomy. Wypowiadał się urywkowo, czasem nieskładnie. Niby normalne, Funcia powinna doskonale to rozumieć. A jednak nie opuszczało jej wrażenie, że biedny Fabio cierpi na jakąś poważniejszą dysfunkcję. Być może nie wyobrażała sobie, że ktoś był równie wrażliwy na takie sytuacje jak ona - być może oczekiwała, że prawdziwy chłopak serca mieć nie może, a już na pewno nie na tyle miękkie, by przejąć się jej obecnością w jego domu. Być może wmówiła sobie, że każda ‘niewieścia’ słabość takiego delikwenta jest albo udawana w jakiś niecnych celach, albo dowodzi ciągle wałkowanej przez nią tezy, że genialny młodzieniec talent przypłacił niezdolnością porozumienia się z zewnętrznym światem. No, dobrze, aż tak źle z nim nie było, widziała przecież sama, że dawał sobie radę w mieście, kupił to o co prosiła, trafił z powrotem do domu, przywitał się nawet z sąsiadką. Dopiero kiedy stała z nim twarzą twarz i oko w oko coś zaczynało się psuć. Ale nic w tym zaskakującego - wtedy miała okazję więcej dojrzeć.
I tak patrzyła z narastającym niepokojem jak chłopak kręci się po pracowni niczym pijany, niczym schizofrenik. Odruchowo cofnęła się o krok. Nie mogła tracić czujności tylko dlatego, że nie zdzielił jej dechą już na wejściu. Z takimi nigdy nic nie wiadomo. Oddał jej koszulę za nic, chwalił się gruszką jak ostatni cymbał, groził jej, by do niego nie przychodziła, a gdy przyszła zaciągnął do warsztatu i przeprosił za to… że przyszła?… to nie miało ani rąk, ani nóg i w ogóle to chciałaby dokończyć tę rybę co ją rozdziabała już na talerzu. Ale jeszcze nie, jeszcze ni był gotowy. Musiała poczekać aż uknuje co miał do uknucia. Śledziła uważnie jego kroki, niewidzialne ścieżki jakie wytyczał bosymi stopami. Pokręcone, nieregularne ścieżki. Pomalował dom w fikuśne wzory, a chodzić się nie nauczył?
Kiedy wysunął ukrytą szufladkę niemal podskoczyła. Cała jej racjonalność krzyknęła w jednej chwili, że na pewno tam trzyma nóż, więc należy zwiewać. Ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa (z resztą kto w pracowni pełnej narzędzi tortur wszelkiej wielkości i masy ukrywałby broń?). Zaraz z resztą okazało się, że chłopak nie ma zamiaru się na nią rzucać, a wyrzucić coś - w powietrze. Zwierzątko? Ptaszek!? Trzymał w zamknięciu pta!?… nie, chwila. To nie wróbelek. Całkowicie pochłonięta fenomenem latającej zagadki spuściła jego twórcę z oczu. Śledziła miast niego aż zanadto naturalne ruchy mechanicznego cudeńka, a gdy zbliżyło się do niej i zaczęło opadać mimowolnie wyciągnęła ręce. Spadł delikatnie i poruszył się ku jej zgrozie i zachwytowi raz jeszcze. Odważyła mu się przyjrzeć lepiej dopiero gdy przestał się ruszać. Misterne wykonanie i urok wynalazku rywalizowały z samym tylko pomysłem i faktem… że działa. Funcia słyszała już o podobnych ewenementach - w niektórych kulturach rozpowszechniły się podobno nakręcane drepczące kanarki czy śpiewające imitacje słowików. Były też ruchome figurki bardziej powiązane z wodą, w tym pływające, ale o latającym modelu nawet nie śniła. Nie o takim, który nie korzystałby z magii. A ten nie miał na sobie jej śladu!
Popatrzyła bezradnie na uśmiechniętego Fabia. Dawno nie czuła się tak zdezorientowana. Nie wiedziała czy zachwycać się i gratulować młodocianemu mistrzowi, zignorować zjawisko i wzruszyć ramionami, z przestrachem odłożyć ptaszynkę na najbliższy blacik, oddać mu do rąk własnych, podziękować…
        W rezultacie milczała. Nie umiała nawet odwzajemnić uśmiechu, choć potem trochę tego żałowała. Zaryzykowała jedynie stwierdzenie, że skoro Fabio w chwili jej bezsilności nie powiedział co z wynalazkiem zrobić to znaczy, że uważał, iż dobrze mu tam gdzie jest - w jej dłoniach. Dlatego trzymała go dalej, trochę bojąc się ruszyć, nie mając za bardzo jak zabawki schować. Tak zbita z tropu ruszyła za młodzieńcem do jadalni, a tam magicznie jakby odzyskała rezon. Towarzystwo kupca mniej było dla niej stresujące niż przebywanie z kimś w własnej puli wiekowej. Dlaczego tak musiała zostać wychowana przez okoliczności?
Na nowo uśmiechnięta leciutko pokiwała głową. Nie chwaliła się swoją zdobyczą, ale nie mając co z podarkiem schować, ostrożnie i czule położyła go na stole obok miseczki i noża do ryb, jak prawdziwego małego towarzysza.
Pierwsze oficjalne spotkanie, a ona już skończyła z upominkiem. I to jakim!

Po sam-na-sam z Fabiem w warsztacie reszta obiadu nie wydawała jej się już takim wyzwaniem. Z ulgą słuchała Klaudiusza Marco próbując po odrobince wyśmienitych dań. Cieszyła się świadomością wymówki idealnej jakby chciała już iść - pracą. Dzięki temu rozkoszowała się większą swobodą, a kiedy przyszedł czas - podziękowała gorąco i z niejakim żalem zaczęła się żegnać. Pamiętała o wspólnym ich planie - zakończyć posiłek pokojowo i rozejść się jakby nic się nigdy nie stało.
I nagle rzuciła młodemu jakieś cieplejsze spojrzenie.
,,Ostatnie minuty razem” uniosła kąciki ust ,,za chwilę będziesz już wolny. Cieszysz się, prawda Fabio?”

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Sob Paź 27, 2018 2:04 pm
autor: Fabio
        W jadalni zaczęło zmieniać się światło. Dla kogoś, kto każdego dnia obserwował naraz dziesiątki aspektów trwającego wokół świata nie było to nic nowego - ale nadal potrafiło zaskoczyć. Kiedy wychodzili do pracowni, kąt świetlnych tuneli wpadających przez ładnie przeszklone okna był ostrzejszy, niż teraz. Odrobinę cieplejszej barwy nabierały odbicia na sztućcach i bliki w szklanych pucharach, o dziesiąte cala zmieniła się długość cieni. Czas płynął. Słońce opadało za horyzont. Wszystko - chciałoby się powtórzyć za jakimś dawnym uczonym, którego dzieła na potwierdzenie tej tezy żółciały, kruszyły się i rozsypywały w proch - wszystko przemijało. O wszystkim dało się zapomnieć. Czasami było to nawet prostsze, niż można by się spodziewać. Ach, gdyby na przykład zamknąć się teraz na cały zewnętrzny świat i skupić tylko na tych właśnie promieniach światła, padających na pustą część stołu w kształcie okien, można by łatwo obserwować ich ruch. Im bliżej ku zachodowi, tym szybciej wszystko się działo. Dzień zawsze dzielił się na tych kilka znamiennych odcinków: a więc był bardzo szybki świt, kiedy światło zmieniało się gwałtownie z minuty na minutę, potem długi czas nasłonecznienia, spokojny, o niedostrzegalnych prawie zmianach - i znowu bardzo gwałtowny zachód.
        Dlatego też coś tutaj nie do końca Fabiowi grało.
        Co to było - to teraz? Już zachód? Gdzieś zabrakło sielanki dnia, zabrakło tego spokoju, które osiąga morze na samym środku, chociaż przy obu brzegach gromko uderza spienionymi falami. Były fale i była gwałtowność wznoszącego się słońca (albo zapadającego), ale nie było stosownej pauzy. Nawet muzycy wiedzieli doskonale, jak potrzebna jest pauza. Nawet malarze - przy zagęszczeniu obiektów w jednej partii dzieła należało dać oddech w drugiej. Dla harmonii. Świat byłby doprawdy potwornym miejscem, gdyby przestała nim rządzić harmonia. A zatem? Jeśli już było gwałtownie i było dziko, ale po tym nie nastąpił porównywalnie dłuższy okres spokoju - to mogło znaczyć jedno tak naprawdę. I dlatego też Fabio nie miał apetytu.
        - Ach, to już ta pora! - odezwał się zdumiony gospodarz, gdy jego miły gość zwrócił na to uwagę. Zrobiło się jeszcze trochę zamieszania ze wstawaniem w odpowiedniej kolejności według zasad panujących przy stole - to najstarszy musiał wstać pierwszy, potem pod-gospodarz, czyli syn, a dopiero wtedy dama. I tak można było się żegnać.
        - Nie chcemy, nie chcemy zatrzymywać, moja droga panno…!
        (…na wydaniu?)
        To Fabiowi przyszło w zaszczycie odprowadzić dzieweczkę do drzwi, podczas gdy kupiec stał już z powrotem pod schodami w głównej sali wejściowej, wsparty na kolumience balustrady w taki sposób, jak gdyby pozował do portretu reprezentacyjnego. Stał i czuwał, jednocześnie jak gdyby dając młodym zasłużoną porcję prywatności przed rozstaniem, ale to oni właśnie mieli odegrać finalną scenę tego dramatu - w formie, którą w dziełach teatralnych podpisywało się zwykle skromnymi didaskaliami: „Na stronie”.
        A więc Fabio zatrzymał się z dłonią na mosiężnej klamce, wyprostował i rzekł (na stronie), a minę miał przy tym wyjątkowo poważną:
        - Żegnaj więc.
        I byłoby to rzeczywiście proste, nawet brzmiało nie tak znowu najgorzej - choć dość oficjalnie - ale jego własna natura człowieka niezwykle czasem dokładnego kazała mu po tej formule spuścić wzrok, zawahać się. Poruszył nieśmiało ustami, ale nic nie powiedział, i dopiero po chwili udało mu się uformować kolejne zgłoski.
        - Rozum podpowiada mi jednak, że to nie koniec. - Długo zajęłoby, gdyby chcieć to teraz tłumaczyć! Całe to zawirowanie z ruchami Słońca (czy też Ziemi, pewne dane pozostawały wciąż do rozpatrzenia w tej kłopotliwej kwestii) i następstwem rzeczy w czasoprzestrzeni mogłoby pochłonąć jeszcze więcej czasu, spowodować jeszcze szybsze przemijanie wszystkiego, ale wciąż - czuł głęboko w zwojach mózgu, że to, co ma teraz miejsce, to nie jest wcale zakończenie. Dał jej przecież prezent. Czy obdarowuje się kogoś, kogo już nigdy więcej nie chce się zobaczyć albo dalej - wobec kogo nie chce się, żeby ów ktoś pamiętał? Czyż wróbelek, ładny ptak o wielu funkcjach, ale pozbawiony czucia i duszy, nie był aż za bardzo podobny do... Do? Ale to nie był koniec. Gorzej nawet - wiele wskazywało, że to był zaledwie początek.
        Wreszcie nacisnął na klamkę i otworzył szeroko drzwi. Ach, nadal nie znał jej imienia. Nie skatalogował tego kwiatu na tyle, by móc go zapomnieć i tylko w razie potrzeby zajrzeć do swego zielnika przy pewności, że zawsze tam będzie. To, co poznało się w pełni, można było wrzucić do podświadomości. To zaś, co nie poznane do końca, musiało wisieć nadal blisko innych myśli. Byle tylko tego nie zgubić.
        Słońce już praktycznie zachodziło. Czemu tylko ono!
        - Bądź zdrowa. - Padło jeszcze, na to tymczasowe pożegnanie. Stuprocentowa kurtuazja.


        Ach, czyż nie byli zakochani? Patrząc na swego syna, kupiec Marco bez dwóch zdań mógłby orzec, że widział w nim dokładnie siebie samego w czasach, gdy poznawał matkę tego urwisa. Tak, jego matka była najpiękniejszą z kobiet na całym świecie, w połowie wszakże anielicą, i jak lilia ozdobiła ogród Turmalii, gdy tutaj przybyli. Ta teraz natomiast… cóż, może prędzej jej było do kwiatu, jakim pokrywa się jabłoń na wiosnę, na lilię nie miała dość pewnej dumnej stateczności - nie miała tak silnej łodygi! Ale nadal budziła niewątpliwie przyjemne wrażenie. A Fabio? Och, na Fabia starczyło tylko spojrzeć. Jakże zdławiony, jak zamyślony odchodził od tych drzwi, gdy tylko je zamknął! Zapewne już tęsknił. Tak, musiał tęsknić, trudno byłoby to inaczej określić. Biedny, zakochany młodzieniec. Ale może i coś dobrego mogło z tego wyniknąć? Może się chłopaczyna otworzy, pojaśnieje, gdy przyjdzie co do czego!
        Ale też nie było się co spieszyć. Przedłużenie rodu to jedno, ale zapewnienie potomkom stateczności - całkiem co innego. Cóż więc należało najpierw uczynić? Wybadać. Zasięgnąć wiedzy. Kim dokładnie jest ta panna, skąd przybywa, jakie ma interesy? Rodzina, finanse? Jakiś posag - czy w ogóle jakiś!
        Turmalia koniec końców nie była aż tak dużym miastem. A dla Pomarańczowego Barona, starego wygi w kwestiach znajomości, mało kto mógł pozostawać anonimowy.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Czw Lis 08, 2018 9:35 am
autor: Funtka
        To był normalny dzień, prawda? Nic specjalnego, nic niepokojącego. Parę mniej przewidzianych zdarzeń, to wszystko. W końcu to nawet nie pierwszy raz… a poznanie Kinalalego? To szalone wejście w życie znanego artysty? A znajomość z nadgorliwą Mimi? A Pirat? Lantello? Jednak jakby się zastanowić to wszystko należało do Efne, miasta nietuzinkowego, gdzie odsetek artystów i podążającego za nimi chaotycznego szczęścia był większy niż gdziekolwiek indziej. Nawet ją dosięgało czasami i pacnęło po głowie. Pewnie przez pomyłkę. A nawet jeśli nie był to zwykły zbieg okoliczności, tani fart przebywania wśród wariatów, to otwarte dla Yuumi serca niespokrewnionych z nią osób były właściwością tego jednego tylko skupiska ras rozumnych otoczonego murem. Murem, za którym takie rzeczy nie miały prawa się dziać.
Nie uważała się nigdy za nieciekawą. Ale odwrotnie też się nie oceniała. Poza tym na sali wykładowej to co ona akurat o sobie sądziła nie miało znaczenia - o tym jaka jest decydowało jak postrzegali ją inni. A inni jeśli ją nawet widzieli, to raczej jej o tym nie informowali. Przez wszystkie te lata zawsze w klasie miała jedną lub dwie znajome, przy czym jeśli były dwie, to nie obywało się bez cichych zazdrości i tygodni, gdy dwie tworzyły sojusz, a trzecia stawała się… trzecią. Ale to ‘dawne’ lata, ostatnio była zwyczajnie ta jedna, która trzymała się Yuumi z tego samego powodu, co ona jej - tak było łatwiej. Nie była to żadna przyjaźń.
W domu? W rodzinnej wiosce brunetka uchodziła za kogoś, z kim nie da się dogadać, bo umie czytać. Poza tym nie uśmiechała się często i najpewniej sądzono, że ma się za lepszą - nie chce się zadawać z brudnymi dzieciakami. Naturalnie do tego, że onieśmielali ją nie mniej niż najlepiej wypolerowane elfy, gdy tylko do niej podchodzili, się nie przyznawała. Poza tym nieczęsto tam wpadała. Nie miała zwyczajnie czasu wyjaśnić tych nieporozumień… teraz już pewno mało kogo to obchodziło. Terminowali, wprawiali się w zawodach, powoli zaczynali planować budowę własnych domów - patrzyli kto najlepiej nadaje się na towarzysza życia lub ewentualnie jeździli po okolicznych wsiach i małych miasteczkach by tam znaleźć szczęście - czy zawodowe czy matrymonialne.
Może faktycznie nie było to towarzystwo dla niej? Może nie potrafiłaby zrozumieć tego co myślą i sama czułaby się wśród nich nie na miejscu? Dokładnie tak jak w kryształowym, gdzie wymykało jej się rozumowanie długowiecznych elfów?
Kryształowe. Równiny. Efne.
Turmalia.
Zerknęła uważnie na zatrzaśnięte za nią drzwi.

Jaka będzie Turmalia?

Na razie była męcząca. Dziewczę dowlokło się do domu z opóźnioną dostawą jasnoty i błagała w duchu, by państwo raczyli ją dzisiaj zignorować. Po nawałach emocji jakie targały nią popołudniowymi godzinami czuła się jak zerwany żagiel - wytarmoszony i zwisający bezładnie… o ile żagiel mógł tak w ogóle zwisać. Nie znała się na żaglach. Ale skoro miasto portowe, to może uda się to nadrobić?
Weszła do domu; niemalże w ramiona poirytowanej gospodyni, która spodziewała się jej jednak troszeczkę wcześniej. Ale to niewiele szkodziło - sprawnie przygotowały kolację, a potem we trójkę usiedli do wspólnego posiłku.
Znowu posiłek…
Naturalną koleją rzeczy wypadało się odzywać.
U Państwa nie było tak łatwo jak w pieczarze klanu Marców - z tej pary staruszków odzywała się jak już niemal wyłącznie żona, a ze względu na małą odkrywczość jej codziennych zajęć i brak powodu do gadulstwa, ciężar konwersacji przenosił się na jedynego obecnego przy stole młodego ducha.
Sama Yuumiś nie wiedziała jak to zrobiła, że z powściągliwym entuzjazmem udało jej się przez pół godziny relacjonować obiad u kupca. Opisywała w najmniejszych szczegółach każdą najmniejszą potrawę, towarzyszące im ciecze podane do picia, kolory zastawy i fascynujące kasetony - chwilową przynajmniej dumę pana domu. Bystre spojrzenie Florencji, cyniczki mogącej przejrzeć z łatwością niedoświadczoną młódkę motywowało tę ostatnią do nabudowywania złudzeń i pozorów wedle których była nie tylko wielkim miłośnikiem gotowania, ale i zatraconym amatorem ryb, zwłaszcza tych kupieckich. Opowiadała o nich tak barwnie i szybko, żeby nikomu (a już zwłaszcza staruszce) nie przeszło przez myśl zapytać o gospodarza. A przede wszystkim o jego syna. Młoda ćwierkała o posiłku po prostu tak długo, aż Florian nie nakazał jej przestać, bo i jego naszła ochota na spróbowanie takich wykwintności, a niestety musiał obejść się smakiem…
Wypuszczona z sideł uciekła na górę i zamknęła za sobą drzwi cudem tylko nie trzaskając nimi z hukiem.

Teraz mogła odpocząć. Przemyśleć wszystko. Odetchnąć… postawić ukrytego wcześniej ptaszka na parapecie. Nie była pewna co z nim zrobić - kiedy trzymała go w rękach czuła się nieswojo, patrzył tak na nią upiornie tym swoim czarnym oczkiem. Jakby czegoś oczekiwał i jeszcze ją ponaglał. Czego mógł chcieć?
,,Rozum podpowiada mi, że to nie koniec”.
(Jaki rozum że niby!?)
To były dziwne słowa. Tajemnicze i pokręcone, a więc nawet pasujące do tego nieszczęsnego Fabia całego. Ale to miała być groźba? Zapowiedź? Nawet nie wiedział gdzie mieszka! Poza tym nie… jego wypowiedź nie miała tego charakteru. Chłopak stwierdzał (wedle jej pierwszego wrażenia) podyktowany odgórnie fakt. I poniekąd miał rację przecież - mieszkali teraz w tym samym mieście, prędzej czy później musieliby znowu na siebie wpaść. Ale może zwyczajnie się wtedy zignorują? Po co mieliby ryzykować ponowne obiadki? Ona już otrzymała co chciała - zemściła się (?) na nim, udowodniła, że może zrobić rzecz całkowicie idiotyczną z błahych (jak nie wyssanych z palca) przyczyn i wyjść z tego bez większego uszczerbku na zdrowiu - za to z męską koszulą w zalotnym kolorze i mechaniczną ptaszyną, na szczęście pozbawioną płci.
Popatrzyła na podarek wzdychając.
Mogła wtedy coś odpowiedzieć. Ale oczywiście wszelkie pomysły na jakiekolwiek składne zdanie przyszły do niej dopiero po fakcie - w tamtym momencie potrafiła tylko zdawkowo skinąć głową i odejść z poważną miną. Bez sensu.

Następny tydzień był tygodniem pracy. Pracy zarobkowej, pracy umysłowej i pracy artystycznej. Należało wprawić się w obowiązkach i lepiej poznać oczekiwania ludzi, u których się mieszkało, ćwiczyć regularnie znane zaklęcia i czytać nowe, przyglądać się mijanym aurom i trochę poszkicować. Był to bardzo dobry czas na przyjrzenie się tutejszej architekturze, modzie i ogrodom. Proste, szybkie rysunki zajmowały coraz więcej białych dotąd kartek, ręka przypominała sobie zaniedbane ruchy i przyzwyczajenia. Perspektywa, kąty, kontrasty. Fałdy, falbanki, długość. Plamy światła, struktury, kompozycja.
Tyle było do zapamiętania, do pojęcia, do wyćwiczenia!
Nie nudziła się. Wcale a wcale. I mimo melancholijnego spojrzenia, którym gładziła niekiedy metalowe piórka otrzymanej od młodzieńca zabawki, nie tęskniła. Wolała nawet nie zastanawiać się co by było gdyby się zobaczyli ponownie. A jednak nie umiała się go pozbyć. Ta znajomość już zaczęła odciskać na niej gryzące piętno. Drań wepchnął się w jej życie na tyle gwałtownie, że musiała chodzić teraz bocznymi drogami, omijać wszelkie miejsca, gdzie mogłaby zahaczyć o jego sylwetkę. A jednocześnie wypatrywała go w tłumie. Była ciekawa czy będzie, czy wpadną na siebie… ale szybko odwracała głowę od tłumu, wbijała wzrok w ziemię i rozzłoszczona kierowała swe myśli ku słusznym sprawom.
Praca, nauka i nauka czegoś innego. Relacje międzyludzkie należało zostawić - to nazbyt mieszało we łbie.
I do tego świadomość, że Lantello kręci się w pobliżu. Jeżeli był tu on, to założyć się mogła, że i Miminetta obdarzyła nadmorskie miasto swoją ponętną obecnością. Na nich jednak także się nie natknęła. I powoli, powolutku zaczynała odczuwać dyskomfort z tym związany.
Na niego nie chce się natknąć.
Z tamtym chce pogadać, ale być może on nie ma na to ochoty.
Nie wie wcale czy ona naprawdę tu jest.
I czy ktoś jeszcze może do tego.
Paradoksalnie tylko Amari była pewnikiem w tym całym chaosie. Zawsze czekała za murem, zawsze tak samo narzekająca i nieprzewidywalna. Zawsze płci męskiej lub żeńskiej, zawsze w zło-dobrym nastroju. Zawsze z chęcią zjadająca podarki przynoszone przez dwunożną przyjaciółkę.
I niestety w chwili słabości Funcia wygadała jej chyba nieco więcej niż była powinna. Ale tak bardzo chciała z kimś porozmawiać! Nie została jednak całkowicie zrozumiana. Pewnie nawet w ogóle. W świecie Amari było miejsce tylko dla jej własnych zachcianek i potrzeb. Było nie nazywać jej wcale Chaosem - jak nic była wcieleniem Narcyza; najczystszą postacią egocentryzmu stosowanego. Po takim odbiciu się od ściany, Yuumi na powrót uznała, że pomijanie pewnych kwestii i zatrzymywanie przemyśleń dla siebie jest najrozsądniejszym i w zasadzie jedynym słusznym wyjściem.

Dlatego kiedy wzięła się za obowiązkowe pisanie listów, nie były one zbyt wylewne.
Najpierw skleciła ten do rodziców, bo skoro miała bardziej stały adres zamieszkania mogła go wskazać jako miejsce docelowe dla korespondencji. No i lepiej aby wiedzieli gdzie się ich jedynaczka znajduje.
Drugi skierowała do samej tylko matki, bo z nią zawsze pisało się i rozmawiało nieco inaczej. To w nim zamieściła najwięcej informacji, chociaż raczej ogólnych.
Wysłała też wiadomość do dziadka, bo pewnie bardzo się martwił. Chciała go zapewnić, że wszystko jest z nią w porządku.
Do babci nie odważyła się jeszcze odezwać.
I Kinalali… jego też na razie pominęła.
Najpierw tamte trzy.
W dwóch kopiach każda.
W końcu poczta gołębiowa była średnio przewidywalna. W dodatku okazało się, że w Turmalii nie ma (co w sumie było do przewidzenia) gołębi dolatujących do nawet co większych wiosek otaczających Terrot. Trzeba więc było najpierw opłacić cztery ptaszynki do Meot, a stamtąd następne. Albo dać więcej dla chłopaczka, który by sam doniósł. Wtedy przynajmniej można otrzymać potwierdzenie odbioru. Z drugiej strony jak się z odpowiednią cierpliwością poczeka na odpowiedź (lub jej brak) to samemu można dojść do odpowiednich wniosków. Więcej drobnych na kurczaki dla Amari!
Trzeba było kombinować jak pogodzić wydatki z chęcią (i obowiązkiem) kontaktu.

Dzięki temu te dni jakoś zleciały.

Ale ile tak można? Jak długo szesnastoletnia panienka może udawać przed wszystkimi (i sobą samą), że nic się nie stało i nic się nie dzieje? Brakowało jej Lalego. Tylko jemu odważyłaby się powiedzieć jakie emocje i wątpliwości rozpanoszyły się w jej ciele. Tylko jemu jednemu… nie, nie. Już nie. Już nic nie musi mu mówić.
Nie miała komu powiedzieć.
Amari nie zdała egzaminu.
Więc… było jak zawsze. Jak w rodzinnej wiosce, w której spędzała tak mało czasu, jak w szkole, z której uciekła. Efne też przestało być jej małą przystanią.
A Turmalia?

Było gorące południe. Siedziała na ławce pod kamiennym murkiem pozbawionym zaprawy i nieelegancko opierała oń potylicę. Kiedy ukłuła ją smętna [rzutka] myśl, uniosła głowę. Zrezygnowana spojrzała w prawo i w lewo. Nic, żadnych przyjaciół. Nikt jakoś do niej nie biegnie. I nigdy nic się nie zmieni. Wszystkie miłe gesty uczynione w jej stronę przyjmie chłodno lub z lękiem, a potem potraktuje dokładnie jak tego ptaszka - położy gdzieś na widoku, ale więcej dotknie. Będzie tylko patrzyła i pogrążała się w fantazjach i lękach. I tak przez dni, miesiące, lata. A kiedy już wreszcie zbudzi się i sięgnie by go nakręcić wróbelek już się nie ruszy. Będzie zepsuty. Zaniedbany. Bo samo myślenie o nim nie zatroszczy się o jego mechanizm. Nie ożywi go.
Wstała.
Straszne to czy nie, nie chce skończyć w ten sposób i tutaj. Od początku zadawała niewłaściwe pytanie.
,,Kim ja będę w Turmalii?”
Ruszyła w kierunku domu.

Funcia była dobrą dziewczyną. Yuumi ją szanowała. Pilna i obowiązkowa, zawsze przykładała się do nauki. Nie dawała sobą pomiatać, ale trochę kierować już tak - jeśli uznawała kogoś za autorytet. Nie była niemiła, w sumie dobrze wychowana. Miała wiele atutów i nie poddawała się wcale tak łatwo. Miała wyobraźnię i samozaparcie do wielogodzinnych ćwiczeń. Rodzice jej ufali, bo uznawali ją za roztropną i odpowiedzialną. Nigdy nie robiła niczego niebezpiecznego. Nie narażała innych. Znała zasady. Już dużo wiedziała.
Ale nadal… to nie mogło być wszystko. W tej opowieści brakowało jednej osoby.
Myślała, że miał być nią Lali.
Chociaż Yuumi marzyła się raczej przyjaciółka. Taka w podobnym wieku.
Młodej dziewczynie, tej jedynej, mogłaby powiedzieć wszystko co zakrywało depresyjną szarością jej jasny z natury umysł. Nie wiedziała ile barw naprawdę w nim jest, ale chętnie dzieliła się każdą - poza tym smętnym nalotem, który ją pożerał. Był jej lękiem, słabością i… nikt nie mógł o nim wiedzieć.
Dlatego kilkusetletni maje nie zdążył się do niego dobrać. Miał może swoje własne czernie, ale nadal - Yuumi czuła, że zbyt nad nią góruje, by móc się przed nim jeszcze bardziej odsłonić. Jego to potrafiła słuchać. Udawać przed nim silniejszą i dojrzalszą niż była. Mówić mu komplementy, ciskać docinkami i pocieszać w smutkach.
Jemu nie pozwalała sobie tak pomagać.
Chyba tak naprawdę marna z niej…
Przyjaciółka. Bardzo chciała ją mieć. Oczywiście jak szczerze lubiła Miminettę to nie obdarzyłaby jej takim zaufaniem. To był zupełnie inny typ człowieka. Nie zrozumiałyby się głębiej mimo oczywistej sympatii.
Podejrzewała też, że duchowo jest całkiem blisko z Lantellem. Ale ktoś tak nieprzewidywalny w swoich nagłych skokach emocjonalnych i depresyjny z lekka ją przerażał. I chyba nawet za nią tak naprawdę to nie przepadał. Kto go wie. Tak czy inaczej, by z nim jakoś funkcjonować musiałaby najpierw pozbyć się przytłaczającej części swoich własnych problemów. On jej w tym nie pomoże.
Bardzo podnosząca na duchu była za to towarzyszka kompozytora, ale tu na bardziej zażyłą znajomość nie było co liczyć.
Amari natomiast… z początku sądziła, że znalazła kogoś, kto odmieni jej życie. Ale trafiła na egoistyczną szuję. Tak mniej więcej. Nadal jednak opłacało się z nią trzymać, taka była prawda. Potrzebowały się jeszcze przez chwilę, zwłaszcza przy podróżach. No i stworzenie jedyne takie na świecie, powstałe z woli czarodzieja - jak młoda magiczka miałaby je zignorować?

Wspaniała lista prób i rozczarowań (niekiedy pewnie obustronnych). Skoro było ich tyle, to czemu by nie zaryzykować raz jeszcze?

Zapukała do drzwi.
Znajomych. Widziała je wcześniej. W zeszłym tygodniu, gdy ktoś je przed nią otworzył, a wieczorem zamknął za jej plecami, kracząc jakieś obelgi o braku końca.
I co? Skusił swój marny los.
Teraz już Funcia czekała pod drzwiami ze stertą ciasteczek w wiklinowym koszyczku.
Tak w ramach podzięki za obiad.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Czw Gru 20, 2018 6:08 pm
autor: Fabio
        - I proszę bardzo, nowiutki, rano zdjęty z szubienicy.
        Walerian szarpnął energicznie wełnianą płachtą, zrywając ją na bok. Płomyki świec zafurkotały, ale jeszcze zanim każda zapłonęła stabilnym blaskiem, kształty ciała leżącego na drewnianym stole stały się zupełnie czytelne. Blade odblaski zagrały martwo w na wpół otwartych, szklistych oczach. Skóra wydawała się w tym świetle niemal naturalna, ale wargi i policzki mające dokładnie ten sam kolor sprawiały już wrażenie jak gdyby odlanych z wosku.
        Stojący dotąd z boku gość podszedł bliżej, by móc przyjrzeć się denatowi nieco lepiej. Ostatecznie w małej komnatce na tyłach zakładu panował gęsty mrok; trudno byłoby o bardziej bezksiężycową noc i lepiej ukryte miejsce.
        - Kto to właściwie był?
        - Nie wierzę. - Walerian wziął się pod boki; w tym świetle jego łotrowskie niemal oczy błyszczały jeszcze bardziej butnie, niż zwykle. - Fabio Marco pyta mnie o człowieka, zamiast przystępować do swojej lodowatej jatki?
        Ale Fabio Marco wyraził zaraz własnym spojrzeniem, jak bardzo lodowaty potrafi nadal być - zwłaszcza w momencie, kiedy przybywa w interesie do człowieka, który jak dotąd zawsze mu pomagał i potrzebuje rzeczowych informacji, a nie nieistotnych pytań. Dostał więc odpowiedź, skrzętną, wyrzucaną półgłosem, tak jakby to sam nieboszczyk przemawiał z powrotem zza grobu. A więc był rzezimieszkiem, niezrównoważonym podobno, którego za napad na miastowego urzędnika skazano na stryczek. Nie tak łatwo było go zgarnąć, bo ktoś chciał się awanturować, że takiemu nie przysługuje nawet prawo do trumny, ale grabarz zachachmęcił na tyle, żeby jednak ciało zatrzymać do jutra. A reszta była już dokładnie taka, jak zwykle. Wysłał do młodego paniczyka liścik, zaszyfrowany prosto, jak zwykle, żeby zachować tyle tajemnicy, ile się dało, a sam paniczyk o ustalonej porze zapukał już do tylnych drzwi zakładu pogrzebowego na obrzeżach miasta. I oto był.
        Dlaczego tym razem pytał? Zwykle trafiały mu się ciała naprawdę zniszczone przez czas. Zwłoki łotrów skazanych na śmierć, chorych żebraków albo ladacznic umierających na ulicach. Ciała stare, z defektami, czasami zdekapitowane albo o brakujących kończynach. A tym razem było inaczej. Gdyby bał się czegokolwiek, mógłby powiedzieć, że to właśnie ciało chwilowo go przeraziło. Ten rzezimieszek był bowiem młody. Zupełnie młody, niemal atletycznie zbudowany, o twarzy dumnej, o ostrych rysach, ale bez choćby cienia zarostu na szczęce. Ciemne włosy, rozrzucone teraz wokół ciężkiej głowy, musiały dotąd opadać na czoło kilkoma lokami. Może nawet był dla kogoś ładny. Może miał kochanki.
        Ale potem zniknął człowiek, a pojawiły się szeregi zapamiętanych już mięśni, ścięgien, włókien o różnej budowie i charakterystyce. I pojawił się skalpel.
        Walerian zwykle w tym momencie wychodził, tym razem zrobił tak samo. Zdawało się, że chociaż codziennie pracuje przy zmarłych, to po prostu nie lubi patrzeć jak bardzo nieludzko ten młody chłopak z dobrej rodziny podchodzi do sekcji. Zatrzymał się jeszcze tylko na jeden moment, oparty o framugę, i kiwnął zaczepnie głową.
        - A czego tam zamierzasz tym razem szukać, hę?
        Fabio zawahał się na moment, jeszcze raz zmierzył spokojnym wzrokiem martwą twarz. I nagle uśmiechnął się jakoś przerażająco.
        - Zdaje się - rzekł - że serca.

        Spędzanie czasu nad szkicami było już mniej kłopotliwe - węgiel zawsze spierał się z koszuli łatwiej, niż niemalże nietykalna pod tym względem krew, no i papier ostatecznie pachniał o wiele przyjemniej niż nieboszczyk. Nad wszystkim można było pomyśleć jeszcze raz, zastanowić się na czysto, przejrzeć rysunki dokonane podczas sekcji i przypomnieć sobie złożone struktury ludzkich narządów, czy też, w tym przypadku - tego jednego, bardzo konkretnego narządu. Serce. Fabio westchnął, przetaczając się z boku (dotąd oglądał bowiem szkice przyczepione do ściany) na plecy (i oto miał wgląd w te zamocowane na suficie!). Serce było piekielnie proste do zrozumienia: organ jak wiele innych. Prawdziwa farsa zaczynała się dopiero w momencie, kiedy przychodziło do zrozumienia, dlaczego u każdego działało niby tak samo, a jednak inaczej, i czemu czasami u jednego i tego samego osobnika potrafiło tak gwałtownie zmienić sposób funkcjonowania. Na Prasmoka.
        Zawsze pozostawała jeszcze kwestia rozróżnienia pojęć; od serca anatomicznego w stu procentach różne było przede wszystkim serce liryczne.

        - Jak majowe łąki, miła, kwitnie moja dusza, choć za oknem śnieżna zamieć i lodowa susza… co to jest w ogóle, w drugim wersie brakuje orzeczenia! To absurd!
        - Nie absurd, Fabio, ale POEZJA! Och, daj-żesz mi to, nim pomniesz do szczętu! Widzisz co robisz? Miłosne manuskrypty Loryka lor Lor sprzed trzech wieków, och, na miłość… Dać ci takie do ręki, ani psychicznie, ani fizycznie nie uszanujesz!
        - Uszanuję księgę astronoma, jeśli pisze o zmianach w przesunięciu orbit planet, ale ten zlepek słów to jakaś absolutna kiszka, Merkucjo!
        - Absolutne co?
        - Kiszka. Zresztą, nie wiem już, te okropne słowa wszystko mi tak bardzo mieszają…
        - Nie doszliśmy jeszcze nawet do Poematów Płaczącej Róży, ja uważam, drogi Fabio, że to zaledwie początek!
        - Widziałeś kiedyś, Merkucjo, żeby róża płakała?
        - Ależ to jest metafora! Przyjacielu… To znaczy, drogi mój Fabio, nie wiem doprawdy, co się z tobą dzieje. Nie jesteś ty aby chory?
        - Chory? Chciałbym! Po prostu… nie rozumiem.
        - Och, to niewątpliwie coś nowego.
        - A tak bardzo chciałbym zrozumieć… Przekopałem tyle ksiąg…

        Ksiąg o gwiazdach, o ludzkiej anatomii, o poezji (tych zdecydowanie najmniej), o chemii rządzącej organizmami i o fizyce, o genealogii i historii alków. O biżuterii i kwiatach, o zwyczajach zaślubin w dawnych czasach i odległych krainach, w końcu nawet ksiąg zawierających dawne legendy. Przeczytał dziesiątki. Pochłonął najważniejsze fragmenty, zakodował w swojej nieomylnej pamięci - tylko po to, by za jakiś czas znowu zupełnie się ich pozbyć. Denerwował się, kiedy znajdował nagle kawałeczek papieru z zapisanym pojedynczym słowem i nie pamiętał już, o co mu wówczas chodziło. To biegał po pracowni tam i z powrotem, to leżał całymi dniami na rusztowaniu, zupełnie nic nie potrafiąc z tego wyciągnąć. Zaczął dwa obrazy, ale ich nie skończył - ręka mu drżała. Przy próbie finalizowania glinianego popiersia dostał nagłego ataku melancholii. Uporządkował szkice i zapisy matematyczne konieczne do zaprezentowania radzie miasta w kwestii budowy nowego żurawia w porcie… Ale aby to właśnie zrobić musiałby przecież wyjść na ulicę. I fakt, nie wychodził przez te kilka dni. Również nie za bardzo jadł, a spał tylko wtedy, kiedy ktoś mu przypomniał, że może to być ważne dla odpowiedniego funkcjonowania. Zresztą, jaka to była różnica. Wiedział doskonale, że tak czy siak nie funkcjonuje już normalnie.
        Nie miał przed sobą odpowiedzi na własne pytania. Nic nigdy nie męczyło go aż tak boleśnie.
        Ale przecież próbował, czyż nie? Próbował patrzeć w nocne niebo nie jak astronom, ale jak… poeta! Albo romantyk (definicję romantyka musiał sprawdzać kilkukrotnie, pozostawała zbyt mglista). Próbował rozumieć muzykę jako coś więcej, niż zbiór reguł i wyliczonych matematycznie następstw w czasie. I najbliżej jakiegokolwiek zrozumienia swojego problemu, swojej ciężkiej prawie-choroby, był dopiero wtedy, gdy wypuszczał z rąk mechanicznego ptaka o oku z niebieskiego kamyka. Patrzył, jak leci - jak frunie przez pracownię, błyszczy w świetle wpadającym przez okna dachowe, a wreszcie opada gdzieś między szkice. Za każdym razem zdawało się, że opada jakoś niespotykanie boleśnie. Chyba wcale nie chciał spadać. Chciał lecieć, i to lecieć coraz wyżej.
        - Głupia maszynka.
        Ostatecznie zniknął w jednej z szuflad, wciśnięty między młotem a złamane długo.

        Tego konkretnego dnia Fabio był na dachu.
        Po raz pierwszy od bardzo wielu godzin udało mu się zrelaksować; siedział boso, ze skrzyżowanymi nogami, zachowując doskonale obliczoną pozycję pozwalającą na to, by nie zsunął się nagle po pochyłości dachówek i jednocześnie potrafił mieć całe ciało w stanie pewnego rozluźnienia. Poddawał się prawom fizycznym - i równie łatwo nagle był w stanie opróżnić umysł z większości ostatnich nerwów i niepokojów. Gdzieś wokół niego miasto szumiało przyjemnie własnym rytmem, a on już ustalał swój. Och, to było przyjemne, siedzieć tak z zamkniętymi oczami i nie musieć się już za bardzo niczym przejmować. Tak, przyjemnie i nagle dosyć proste! To trochę tak, jakby po raz pierwszy znalazł w swoim pałacu myśli wyjdzie do ogrodu i śmiało postanowił z niego skorzystać. Było miło. Spokojnie. Zbalansowanie w każdym aspekcie.
        Fabio Marco odetchnął głęboko…
        - Paniczu Fabio?!
        I to był chyba koniec jego słodkiego odpoczynku. Odczekał jeszcze kilka niesamowicie długich sekund (dotąd w ogóle nie musiał ich liczyć!), ale wtedy zawołanie powtórzyło się, więc otworzył oczy i nie kryjąc niezadowolenia wychylił się gwałtownie poza krawędź dachu, skąd miał doskonały widok na dziedziniec za domem.
        - Pracuję! - zawołał z wyrzutem. W dole jaśniała białą plamką fartucha główna gospodyni domu. Musiała osłaniać oczy ręką, gdy patrzyła w górę, aby nie raziło jej słońce.
        - Paniczu Fabio! - zajęczała jeszcze raz. - Jakaś panna do panicza…!
        Jak niewiele brakowało, żeby w tym momencie spadł z dachu i zakończył raz na dobre całą tę historię! Udało mu się złapać komina, pomyślał sekundę i zaraz pytał już głośnym szeptem, gdzie dokładnie jest ta cała panna. Zostawili ją przed głównymi drzwiami. Widocznie wraz z nieobecnością kupca w domu, wszelka jego gościnność umierała.
        Trwało to parę chwil, gdy Fabio nie robił nic, tylko zamarłszy siedział po drugiej stronie dachu, przyczajony i spięty jak kamienny gargulec - ale gdy przypomniał sobie wreszcie, że akurat ta sprawa nie dotyczy w żadnym sensie pojęć rozumowych, najzwyczajniej w świecie wyłączył umysłu… i z dachu zeskoczył. Najpewniej jeszcze w locie zdążył obliczyć, jak należy uformować ciało, aby się nie zabić (znowu!), bowiem gdy dotykał ziemi, to nie grzbietem, kolanami czy czołem w ogóle - ale elegancko, całymi stopami, kawałek zaledwie od czekającej u drzwi panny, tak że po krótkim klęku mógł wyprostować się jak struna i oto był gotowy. Nieco może zakurzony, o oczach większych, niż zwykle, i gorączkowo rozbłysłych, ale gotowy. Na wszystko.
        - Przyszłaś! - stwierdził oczywistość, a dopiero potem zastanowił się, zdjął go stres, a słowa poleciały same z mocą górskiego potoku. - Mechanizm w ptaku się zepsuł? Naprawię go w jedną chwilę, obiecuję, ojca nie ma w domu, ale to może i lepiej, nie będzie przeszkadzał, zapewne chcesz wejść? Tak, możemy wejść…
        Pchnął zaraz drzwi, ją puścił przodem, a sam ruszył pół kroku za nią. Jedynym, czego był teraz w stu procentach pewien, to że boi się rozmowy - a bał się wszakże mało czego w życiu! - i dlatego tylko gadał dalej, sam już nie do końca wiedząc, jakim sposobem potrafił przejść od tematu zamykania drzwi do równań Meleosusa z Lemaud.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Śro Gru 26, 2018 5:46 pm
autor: Funtka
        Czy to był błąd? Czy właśnie wpakowała się do paszczy lwa czując się od niego silniejszym łowcą, a będąc jedynie niedorośniętym kudu? Przed chwilą zdeterminowana, teraz wielkimi oczami spłoszonej antylopy patrzyła na otrzepujące się z kurzu monstrum. To jej [znajomy] Fabio tak skakał z dachu. Kilka stóp obok i wylądowałby na niej. Powalił jednym ciosem i zabrał ciasteczka. Wszystko właściwie.
Ale tego nie zrobił.

Przycisnęła koszyczek do piersi, jednak mimo chwilowego paraliżu i nadmiaru zdumienia nie czuła się wcale źle. Nieco niepokojąca może była ta lekkość w głowie i ucisk w żołądku, lecz czy nie było to milsze zjawisko od prażenia się na samotnej ławce? Chciała tu przyjść, prawda? Prawda.
Miała ochotę z nim porozmawiać.

Choć i tym razem, tak jak zwykle gdy miała podobny zamiar, długo nie mogła się odezwać. Otwierała czasami usta, ale na tym się kończyło. To on mówił. Mówił i robił - oznajmiał, decydował, zastanawiał się i zapraszał. Znów przypomniał jej o tym, że nie jest osobą, która mogłaby przytłoczyć ją swoją charyzmą i onieśmielić. A przynajmniej nie powinna tak łatwo się dać. Byli sobie co najmniej równi.
- Nie, nie zepsuł się, wszystko z nim w porządku - ,,bo go nie ruszałam” pomyślała z pewnym zażenowaniem. Głupio jej było, w końcu to prezent. No, ale… - Jak coś się stanie to przyjdę z tym do ciebie. Dobrze wiedzieć, że możesz to naprawić…
Nie miała pomysłu co powiedzieć dalej. Weszła do środka bez namysłu, nieśmiało rozejrzała się dookoła. Przekroczyła granicę cudzego terenu. Ale chyba nie może się go obawiać skoro przyszła oswajać właściciela… to znaczy się z nim? A on paplał i paplał, aż nie nadążała. Wzrokiem błądziła wszędzie, byle tylko pominąć jego twarz, a najlepiej też koszulę, spodnie i całą resztę. Nie, chwila, źle! Idiotycznie! Nie chciej być poruszoną nastolatką i zachowuj się w ten sposób. Gratulacje.
Pstryknęła się mentalnie w czoło i twardo wbiła wzrok w Fabiową buźkę, próbując namierzyć oczy i przytrzymać jego wzrok, jak na prawdziwą Funcię przystało. Taką dziewczyną chciała być. Taką osobą!
Przy tych wszystkich manewrach dopuściła do głosu pamięć, która szepnęła jej cicho o wymówkowym celu wizyty. Ciasteczka! To już był jakiś temat z jej strony. Bo kolejni uczeni, których wraz z teoriami wymieniał Fabio zaczynali niebezpiecznie przypominać bełkot fanatyka.
- Chciałam podziękować za obiad - Wdarła się w potok młodzieńczych słów, choć z pewnym niezadowoleniem stwierdziła, że nie mówi do końca prawdy. Czy każdą jedną znajomość musiała budować na mniejszych czy większych kłamstewkach? Nie-do-po-wie-dze-niach? Niby tak to w normalnym świecie działało, ale jakie było to męczące! Jak idiotyczne! Dlaczego dojrzała inteligencja społeczna opierała się na ukrywaniu własnych myśli i odgadywaniu co knują inni, wprawieni w takich samych manewrach? Gdyby wziąć dziecięcą szczerość i prostotę, a zabrać niestałość i nie do końca ukształtowane pojmowanie świata czy nie wyszłoby z tego coś o wiele lepszego? Mniej raniącego i czasochłonnego? Należałoby tylko przyzwyczaić się do prawdy. Wtedy omawianie każdej kwestii trwałoby o wiele krócej. ,,Chcę cię znać”, ,,nie chcę cię znać”. Problem w tym, że emocje tak nie działały. Odczucia z chwili na chwilę zmieniały się i korygowały rozciągniętą w czasie opinię. Żaden system nie mógł działać lepiej od obecnego - nie miał nawet prawa istnieć. Dlatego komunikacja była sztuką i to sztuką trudną. Za trudną.

Nawet proste zdanie ,,przyniosłam ciasteczka” nie przechodziło Yuumi przez gardło. Brzmiało tak dziwnie… co pomyśli ten chłopak, gdy to usłyszy? I dlaczego jego opinia była taka ważna! A jednak dla niej tu przyszła. Chciała, by ktoś na nią patrzył i ją oceniał. Najlepiej dobrze, ale wiadomo jak bywa… chciała być. Dla kogoś, dla kogo wcześniej nie była. Zafascynowało ją to pragnienie.

- Zrobiłam trochę ciasteczek. Chciałam poczęstować ciebie i twojego ojca, ale skoro jego nie ma… proszę, spróbuj. - Odkryła kraciastą serwetkę i uniosła koszyczek, by mógł sobie wybrać co woli.
To dziwne. Wcześniej chciała obrazić się za przekupywanie jej gruszką. A potem przyszła na obiad. I teraz sama odwdzięczała się jedzeniem. Pewne rzeczy jednak były wpisane w ludzką naturę.
- Nie wiem jak bardzo słodkie lubisz, ale zwykle z tym nie przesadzam. - Dodała, by nie milczeć. Nie przyszła tu by siedzieć cicho.
- No i…
Zawahała się chwilę. Być może chciała Fabiowej uwagi (jak bardzo źle by to dla niej nie brzmiało) i być może nie powinna go rozpraszać. Stwarzać sobie samej konkurencji. Ale z drugiej strony wcześniej wprost powiedział co go interesuje i jeśli ta rzecz wszystko zaczęła to może i skończyć.
Wyjęła księgę.
Tę samą księgę zaklęć, którą miała wtedy na moście. Nie nie lubiła Fabia, mogła mu ją pokazać. Może nawet powinna. Ludzie robią dla siebie takie rzeczy, prawda?
Pogładziła ją lekko w uścisku i podała młodzieńcowi, delikatnie (szczerze!) się uśmiechając.
- Mówiłeś, że chciałeś ją zobaczyć. Nie mogę wrócić bez niej (jest dla mnie dość ważna), ale jak chcesz ją przejrzeć… Proszę.

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Śro Sty 02, 2019 1:43 pm
autor: Fabio
        Umiał przynajmniej ucichnąć w tym momencie, kiedy dziewczyna się odezwała. Od razu zapomniał, o czym przed chwilą w ogóle opowiadał, a zamiast tego skupił się już tylko na niej, wydał z siebie dziwny dźwięk, jakby powstrzymywał czkawkę, i zaraz naprawdę uprzejmie dopytał „Tak?”. Na zachętę. Tak pomocnie wręcz, pokrzepiająca, bo hej, ona nie jest w tym sama. I on też wreszcie nie jest chyba sam z tym problemem, tą enigmą, z całym tym pokręconym labiryntem. Można mówić!
        Tylko właściwie… co?
        Właściwie był pewien, że kiedy znowu ją zobaczy, to wszystko zaraz się ułoży, od jego myśli po słowa; że będzie potrafił przejrzeć jasno, o co mu chodzi, znaleźć jedno określenie na stan, który tak okrutnie od jakiegoś czasu go obejmował. Że zrozumie. Ale w tej chwili zrozumiał tylko słowa, w jakiś sposób pozwolił rozumowi przeanalizować ich treść, i zaraz miał wyjaśnienie, że dziewczyna przyszła tu aby podziękować za obiad. I w pierwszej chwili, zostawiony z tą informacją, uczuł się jakoś bardzo dziwnie… pusty? Ale nie lekki. Pusty i jednocześnie ciężki, jakby spodziewał się czegoś więcej, niż tylko podziękowanie za posiłek, wszak to nawet nie była jego inicjatywa, on sam, gdyby mógł, urządziłby przecież coś o wiele lepszego, mniej sztucznego, tu nie było w ogóle za co dziękować! Albo raczej: chciał, aby można było dziękować za coś innego. Cokolwiek innego.
        Może szczęściem na scenę wkroczyły zaraz ciasteczka, symbol tego wspominanego ciągle podziękowania, tak że Fabio nie miał nawet czasu pokazać po sobie całej zaprzęgu niezadowolenia, który znowu przetoczył się przez jego umysł. To dobrze. To bardzo dobrze, bo jeszcze by ją w jakiś sposób przestraszył - a tego nie chciał. Zdecydowanie zaczynał już lepiej rozumieć, czego w tej konkretnej chwili chce, a czego nie, i o dziwo… nie dotyczyło to tak w zupełności jego własnych potrzeb. Wręcz przeciwnie, jak gdyby wolał teraz więcej dać, niż samemu przyjąć
        Podniósł ufne spojrzenie na jej twarzyczkę, uśmiechnął się całkiem ładnie i faktycznie sięgnął do koszyczka. Oczywiście już przy ugryzieniu ciasteczka musiał zrobić z siebie skończoną sierotę, ale to też nie do końca była jego wina. Zakrztusił się przecież i wytrzeszczył oczy tylko dlatego, że zaraz ujrzał z powrotem tę księgę, magiczną księgę, którą ostatnio ledwo co poznał. Zupełnie o niej zapomniał, jak to w ogóle możliwe? Nieco ostrożniej już przełknął resztę ciasteczka, wyciągnął rękę i delikatnie przesunął długimi palcami po misternej okładce… ale zaraz po tym cofnął się, uśmiechnął szeroko i tylko porozumiewawczo kiwnął głową w bok.
        - Chodź - mruknął na wydechu, sam zrobił pierwszy krok i nie odrywał wyjątkowo przyjaznego spojrzenia od dziewczyny, zanim nie poszła za nim. Co za dziwna sprawa w ogóle. Nie przyznałby się, ale było w nim teraz coś, jakaś doprawdy niebezpieczna siła, która sugerowała, by skakał po drodze przez surowe, zadbane wnętrza domu. Co za szczęście, że potrafił jeszcze powstrzymywać takie durne zapędy! Szedł więc może tylko trochę szybciej, niż zwykle, więcej się może uśmiechał i bardziej błyszczały mu oczy - ale drzwi do pracowni otwierał znowu z pewnym skupieniem. Uznał po prostu, że to miejsce - jego jedyne najbardziej słuszne miejsce na ziemi - będzie równie odpowiednie do przyjmowania gościa. O wiele bardziej przestronne, niż zakurzona jadalnia. Pełne światła.
        Przesunął niedbale na bok jakieś projekty zapełniające stół, jej przystawił wygodne krzesełko, którego czasami używał dla posadzenia modeli do portretów, a sobie przysunął ubrudzony niezliczonymi warstwami farby stołek, tak żeby oboje mogli usiąść. Akurat powstało miejsce i na postawienie koszyka, i na ułożenie księgi w wygodny sposób. Znowu - jakby dla zachęty - to Fabio usiadł pierwszy, zaczekał, aż dzieweczka do niego dołączy. Gdzieś w międzyczasie jakby podświadomie sięgnął znowu do koszyka, a gdy tylko księga znalazła się przed nim, utkwił w niej wzrok. Magia. Może w niej były odpowiedzi na ten cały bałagan, który ostatnio ogarniał pałac jego umysłu, chociaż… nie, tak naprawdę to w to wątpił. Odpowiedzi musiały leżeć jednocześnie gdzieś bardzo daleko, i bardzo blisko. Prawie już się do tego przyzwyczaił i wcale więcej nie denerwował z tego powodu. Może nie wszystko - krok milowy! - nie wszystko musiało mieć odpowiedź.
        - Są bardzo dobre - odezwał się nagle. Zamrugał, jakby jego samego zdumiały własne słowa, a potem ponownie, z całą powagą, zerknął w stronę panienki. - To znaczy… ciasteczka. Bardzo dobre. Czuję cynamon… miód i odrobinę imbiru. I orzechy. Kiedy ja raz chciałem odtworzyć pewną dawną recepturę, żeby dowiedzieć się trochę o sztuce gotowania, nasza gospodyni pogoniła mnie za używanie narzędzi murarskich w kuchni…
        Nie wspomniał już, że to, co ostatecznie mu wyszło, rzeczywiście smakowało nieco marmurowym pyłem, ale tak czy inaczej uśmiechnął się leciutko na to wspomnienie. Odwrócił znowu wzrok, skupił się raz jeszcze na księdze. Dotknął jej jednak tylko po to, aby przesunąć ją w stronę dziewczyny.
        - Ty ją otwórz - poprosił. - Gdzie chcesz. Wydaje się być taka… niedostępna, ale na pewno we właściwych rękach otwiera się cała. Znaczy, no… księga…

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Czw Sty 03, 2019 6:45 pm
autor: Funtka
        Uśmiechał się. Uśmiechał się całkiem niesztucznie w jej stronę, ciepło wręcz. Już nie poznałaby w nim opryszka z mostu, podejrzanego młodzika polującego na samotne panienki. Może nadal zastanawiała się po jakie dobro skakał z dachu, ale ostatecznie wrażenie robił dzisiaj wyjątkowo przyjemne. Jedyny problem z tym miała taki, że wcale nie łatwiej jej się przez to na niego patrzało. Dopuścić jakoś nie umiała do siebie, że osoba bliska jej wiekiem popatruje na nią z taką przychylnością. Ale zaskoczona i może onieśmielona nawet, nadal twardo trzymała się swego postanowienia - więc choć drżała wewnętrznie niepewna co zaraz się stanie, na zewnątrz pozostawała spokojna i tak chłodna jak tylko umiała. I jakże teraz cieszyła się ze swojej w tym wprawy!
A jednocześnie bardzo była zła.
Gdzieś w głębi zastanawiała się poważnie jakim by było uczuciem, gdyby wylewnie i szczerze zaczęła się przy młodzieńcu prowadzić. Powinna? Zapewne nie. Nie umiałaby. I jemu poważnie mogłyby się jej działania nie podobać. O tyle to wszystko było niepokojące, że przy większości równych jej wiekiem istot, czy ludzi to czy elfów, nie dopuszczała do siebie nawet myśli o podobnych wariacjach. A ten tu chłystek prowokował ją skutecznie do tego, by rozważała wszelkie opcje - od oczywistych do najskrajniej szalonych.
Poszła za nim przez dom, korzystając z dodatkowych chwil na opanowanie wewnętrznych niepokojów. Odetchnęła cicho, gdy jego spojrzenie powędrowało poza jej osobę i na nowo zaczęła układać plan. Poprzedni kończył się niestety na przekazaniu ciasteczek jakiejkolwiek odpowiedniej osobie, resztę pozostawiając w rękach przypadku… nie, gorzej - Fabia i jej samej.
Bo tym razem faktycznie byli tylko oni.

Nikt dzisiaj nie wtrącał się w sprawy dwojga młodych - żadna dodatkowa para oczu nie śledziła ich ruchów, nie układał nikt w głowie teorii na temat ich relacji, zamiarów. Zdani byli wyłącznie na siebie - i poprzednim razem w Yuumi budziłoby to kategoryczny sprzeciw. Lecz tego dnia, w złote od słońca południe nie odczuwała potrzeby czyjejkolwiek ingerencji. Nikt nie musiał jej przecież przed Fabiem bronić, ani jego do niej przekonywać. Chyba tak. Chyba mogli sobie dać radę sami.

Zamyślona i dziwnie podekscytowana weszła ponownie do Fabiowej groty - rozplanowanej Krainy Czarów. Nie było w tym miejscu żadnej magii, której nie można by nazwać przenośną, a jednak z wrażenia zawsze zapierało dziewczynie dech. Miejsce pracy; tylu trudów, olśnień i poprawek. Świadczące o geniuszu lepiej niż pochwały od panów ziemskich, dla których na pewno ktoś taki jak Fabio już coś wykonywał.
I znowu to smętne uczucie zazdrości. Jakże podła jest natura ludzka. Chciałoby się z kimś porozmawiać, zaprzyjaźnić - ale lepiej by ta osoba nie odnosiła zbyt wielkich sukcesów, czyż nie? Niczym widmo cień zawiści padał na rozłożone papiery, projekty, rzeźby i narzędzia. Gdyby chociaż nie aspirowała do tego co on umiał… gdyby chociaż nie malował! Albo nie rysował! Czy nie mogła być w czymkolwiek od niego lepsza?
Albo chociażby - podobna?

Zdezorientowana usiadła na podstawionym jej krześle - dużo czystszym od stołka młodego artysty. Ale nie mogła przecież nie lubić go tylko dlatego, że tak wiele potrafił! Dziecinne i głupie. Jeszcze raz - Po co tu przyszła? Dlaczego akurat do niego?
,,Chodzenie na łatwiznę jest w końcu zbyt łatwe. ”
Hę?
,,Jesteś wybredną dziewczyną, nie imponuje ci byle kto!”
,,I mało kto jest aż takim dziwakiem.”
,,Łatwy i nieosiągalny cel, czyż to nie ekscytujące?”
Nie…
,,Jesteś nad wyraz ambitna.”
,,Zobacz czy jest w twoim zasięgu!”
- I gałka muszkatołowa. Ale to chyba w tych drugich. - Odparła z uśmiechem. Nieźle odgadywał składniki, których używała. No i jak dobrze, że mu smakowały! siedziała nad nimi zdecydowanie zbyt długo, zbyt martwiąc się tym jak wyjdą. Bez sensu! Powinien zjeść co mu da i koniec! - Mleko było kozie. Jajka biorę od nas, póki kury żyją. Jutro rosół, więc trzeba korzystać.
Jego chaotyczny sposób mówienia chyba jej się udzielał. Normalnie darowałaby sobie te uwagi, ale wydały jej się jakoś tak pasować do tej ich małej rozmowy. Poza tym miała ochotę. Powiedzieć coś bez zastanowienia. Tak jak było. Trzeba było w końcu spróbować czegoś takiego…
- Mam wrażenie, że wasza gospodyni nie ma z tobą lekko. - Popatrzyła na niego z pewną dozą zrozumienia zarówno dla kobiety jak i młodego twórcy. Jakoś tak było, że kiedy się odzywał cała zawiść opuszczała jej głowę, a zamiast tego w duszy rodziła się pewna sympatia. Dobrze więc, że mówił.
- Oh?… A, tak… - Spojrzała na trzymaną księgę. Naprzód sądziła, że gdy tylko da ją młodzieńcowi, ten porwie ją i zacznie wertować całkowicie ignorując gościa i otoczenie. Tymczasem okazał się być osobą o wiele bardziej taktowną i… ostrożną, niż się raczyła spodziewać.
Sekundę lub dwie żyło w niej wrażenie, że jego słowa coś w niej poruszyły, że zrozumiała je nieco na opak… lecz zanim pojęła jak konkretnie przetłumaczyła je sobie, już karby rozsądku ścisnęły odpowiednio młodziutki umysł. A może to powściągliwość? Ktoś kto panicznie bał się spadania nie mógł się przecież unosić. Żadnym uczuciem i myślą.
Trzymała księgę pewnie i mocno - tak jak zwykła to robić. Jednak nie otworzyła jej zdecydowanym ruchem, takim co był w użyciu, kiedy chciała się uczyć, a nie trwonić czas na zastanawianki. Zawsze wiedziała co chce zobaczyć, sprawdzić kiedy sięgała po ten swój podręcznik. a tym razem nie. Drążyło ją przekonanie, że nie będzie umiała pokazać Fabiowi nic interesującego. Może wtedy, o świcie zaintrygowały go nieznane wzory, może to szara aura sprawiła, że księga rozbłysła w jego oczach powabnym kolorem. Teraz, w świetlistej łunie cudownej pracowni była tylko jednym z wielu elementów wystroju. Tymczasowym. Już nie tak barwnym. Ale… jedynym tak czarodziejskim.
- Może… - powoli nabierając pewności rozchyliła skórzaną oprawę i znalazła odpowiednią stronę, choć te nie były wcale numerowane. - Najpierw mi powiedz; ile widzisz, co czujesz? - I kończąc pytanie rozwarła księgę, obróciwszy tę w jego stronę. Palcem wskazała na zdobny inicjał, literę tak pokrzywioną, że trudną do odczytania, z alfabetu staroelfickiego. Znak co dziwniejsze zajmował centralną część strony, a otoczony był… zwyczajną pustką. Żółcią starego papieru i lekkim nalotem czasu. Czarno-biały obrazek z pnączami ujęty w formę kwadratu o grubej ramie. Tyle widzieli ci co zaczynali naukę lub obdarowani byli słabszym zmysłem magicznym. Utalentowana Funcia niegdyś dostrzegała jedynie barwne plamki i niteczki wijące się nieśmiało poza centrum kartki, teraz natomiast odczytać mogła już praktycznie cały tekst, sam zaś inicjał rozbrzmiewał w jej uszach harmonijną melodią, tak jak cała księga. I we wszystko to wdzierały się miedziane skrzydła młodzieńca, siedzącego naprzeciwko.
Czy on też miał do tego dostęp?

Re: [Turmalia] Mechaniczne ptaki

: Sob Sty 05, 2019 9:10 pm
autor: Fabio
        Warto było wreszcie skupić się na tej księdze. Czas zapewne mieli ograniczony, jeśli nie przez konieczność powrotu panienki do domu, to na pewno przez fakt, że i kupiec Marco musiał wreszcie zostawić sprawy finansowe i przyjść tutaj, choćby na obiad. Może nie zdziwiłby się nawet, gdyby usłyszał głos syna z pracowni - żeby on rzadko gadał do siebie samego! - więc i nie powinien go tutaj nękać swoją obecnością, ale niech tylko dotrze do niego ten drugi, dziewczęcy głos… wtedy biada im obojgu. Dzisiaj nie mogło być żadnej wspólnej wieczerzy, żadnego teatrzyku. Z kupca za słaby był tragediopisarz, a z Fabia marny aktor. Należało pozostawić w tym domu chociaż odrobinę szczerości od czasu do czasu.
        A więc właśnie, teraz księga. Jeszcze zanim została otwarta, Fabio po raz kolejny uważnie przyjrzał się jej z boku, tak aby bez wątpliwości móc się po niej poruszać. Zbadał spojrzeniem papier, postarał się ocenić, czy wolumin był może reperowany, czy jakiś sprytny introligator zmieniał okładkę, ale im dłużej się temu przyglądał, tym większą zaczynał mieć pewność, że za czasów zapisywania w tej księdze pierwszych liter nie było jeszcze w ogóle zawodu introligatora, później też najpewniej nikt jej nie dotykał. Czy magiczna księga nie mogła być zaczarowana sama w sobie, by zyskać na trwałości i pokonać kolejne dziesięciolecia bez większego uszczerbku na fizyczności? Jak wiele rąk musiało przez cały ten czas przekładać jej karty, ile spojrzeń przemykało po zapisanych stronicach. Ile umysłów objęło i zapamiętało ukryte w niej treści.
        I, no cóż, ukryte było tu chyba najbardziej właściwym słowem, bo kiedy księga została wreszcie otwarta, gdy z pewną elegancją odsłoniła przed Fabiem nieco więcej, niż ostatnim razem, to jednak… właśnie, jednak dała mu zrozumieć dokładnie tyle samo, co wtedy, na moście, gdy musiał zapłacić za to koszulą. Może o to chodziło? Teraz nie zapłacił i dlatego nie mógł zobaczyć niczego konkretnego, chociaż wychylił się, wyciągnął głowę, rozchylił nawet lekko usta, żeby bardziej się skoncentrować… I nic? Inicjał na środku, łatwy zresztą do pomylenia w pierwszej chwili z jakąś skromną grafiką raczej. A dookoła papier tak czysty, że w odpowiednim świetle można było widzieć prześwitujące spod spodu znaki zapisane na kolejnej stronie. Czy to był tak rodzaj żartu? Sposób na utarcie mu nosa, może o to chodziło? Przez chwilę poczuł się na tyle oszukany, że poderwał głowę i spojrzał z nieukrywanym wyrzutem na właścicielkę księgi, jakby pytał ją co to wszystko ma znaczyć - ale choć doprawdy niewiele znał się na skomplikowanych labiryntach ludzkich zachowań i reakcji, to teraz był prawie pewien, że powaga odmalowana na twarzy panienki jest jednak zupełnie szczera. Bez żartów, bez prób sprowadzenia brutalnie na ziemię zbyt ambitnego młodziana. Zresztą, gdyby chciała go tylko pomęczyć, to nie przynosiłaby zapewne koszyka pełnego dobroci. O, właśnie. Niby odruchowo sięgnął po kolejne ciastko, by móc zapchać nim sobie usta i dać w ten sposób odrobinę więcej czasu. Ciemne brwi ściągnęły się nad połyskującymi badawczo oczyma, gdy po raz kolejny, tym razem na dłużej, wbił wzrok w przestrzeń dookoła zdobnej litery.
        Aż same cisnęły mu się na usta te dwa słowa, których tak rzadko używał, ale ach - to byłby stokrotny wstyd, gdyby wypowiedział je w obecności damy! Ale jak nie rozumiał, to nie rozumiał, jak miał to niby inaczej powiedzieć? Zawsze pozostawała odpowiedź najbardziej rozumowa, empiryczna - przedstawienie faktu. Z faktu nie można się ani śmiać, ani go podważać, to byłoby wbrew całej naturze, o.
        - Nic nie widzę - rzekł zatem, gdy już udało mu się pokonać ciastko. Ale że i to nie była zupełna prawda, to dopowiedział zaraz: - Nic poza zdobnym inicjałem na środku karty. Sam inicjał… Och…
        Odruchowo sięgnął po pierwszy papier, który miał pod ręką i pałeczkę ołowiu, by bez chwili zawahania przerysować literę.
        - Zdaje się, że to coś z dawnego pisma elfickiego… W ten sposób. - Obok wyrysował literę tak, jak zwykle wyglądała, bez zdobień. Jego umysł pomknął jak szalony w kierunku elfickich dialektów, wymowy i znaczeń poszczególnych zgłosek, gdy więc miał już tę konkretną, najpierw wyrzekł ją na głos, jakby w nadziei, że to niby zaklęcie objawi resztę strony - bo jakaś reszta na pewno musiała być! - a zaraz potem przywoływał wyrazy, które mogły brzmieć podobnie do te jednej litery, och, na pewno w dodatku miał tu gdzieś księgę na ten temat, nigdy nie przykładał zbyt wielkiej wagi do języków!
        Zakręcił się tak, że prawie spadł z krzesła. Chwycił się mocno blatu, już samemu nie wiedząc do końca, po co właśnie chciał biec, wbił w dzieweczkę zlęknione spojrzenie i nagle spytał o to, o co powinien był najpewniej spytać na samym początku:
        - Bo… Tu nie chodzi chyba tylko o ten inicjał, prawda?
        Ach, jak głupi się teraz czuł. A przecież tak bardzo chciał jej wszystkim zaimponować!