Serenaa„Kim właściwie była ta piękna Pani...?”

Miasto kupców, szlachty i handlu. Położone w słonecznej części wybrzeża, stąd jego status Miasta Królewskiego. Znajduje się tu wiele dworów szlacheckich i oczywiście pałac króla.
Oswald
Błądzący na granicy światów
Posty: 13
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Krasnolud
Profesje: Władca , Żeglarz , Rybak

Post autor: Oswald »

        Harpunnik póki co nie zważał na pretensjonalne okrzyki swojej ukochanej. Patrzył cały czas w oczy swojego zastępcy. Idąc powoli starzec znalazł się wreszcie tuż przed swoim kamratem – w samym centrum wydarzeń. Niestety tylko on w okolicy miał świadomość, że znajduje się w oku cyklonu, i że ten cały spokój to tylko cisza przed burzą. Krwawa mgła w oczach rogatego barbarzyńcy ciemniała coraz bardziej, a z motłochu kłębiącego się wokół ich trojga wydobywały się coraz bardziej groźne pomruki. Póki co nie mieli jeszcze na tyle odwagi by coś konkretnego zrobić, ale nie należało się spodziewać, że jest to stan trwały. Wystarczyła iskra. Kandelason więc nie wykonywał gwałtownych ruchów, ale jakoś w trakcie marszu na jego prawym przedramieniu znalazła się wielka skorupa jego dębowej tarczy dobyta zza pleców. Swą rodową broń miał w dłoniach od początku.
        - Topory! – wypluł nieomal w brodę Rudobrodego rozkaz w narodowej mowie. Krótki, zwięzły, precyzyjny, wyrazisty. Język krasnoludzki do tego głównie służył, do komunikacji podczas pracy i podczas walki. Gdzie większa grupa osób musi działać jak jedno ciało, zgodnie z wolą dowódcy oddziału, kapitana statku, sztygara na kopalni, czy majstra w każdej innej robocie. Gdzie nie ma miejsca, czasu i sensu używać podrzędnie złożonych zdań i wieloaspektowych dywagacji. Stąd to naród praktyków traktował i formował swój język jak narzędzie pracy, a nie jak zabawkę czy źródło rozrywki. Nie rozbudowywał go też nigdy w kierunkach lirycznych, nie było takiej potrzeby - mieszkańcy fiordów swoje poczucie piękna i estetyki wyrażali raczej monumentalnymi rzeźbami.
Dlatego też kolejna krasnoludzka komenda wydana przez Słonobrodego również składała się zaledwie z jednego, jednozgłoskowego wyrazu, ale jej sens po przełożeniu na języki wspólne brzmiałby – „Zabijamy dopiero wtedy, jeśli oni zaatakują pierwsi”.
Berserker ledwie, prawie niewidocznie skinął głową potwierdzając zrozumienie polecenia, a jego pięści zacisnęły się na rękojeściach dwu potężnych czekanów. Zaraz zupełnie przestanie kontaktować i furia zaślepi go całkowicie, ale na szczęście Oswaldowi udało się go zaprogramować jeszcze przed popadnięciem w ten stan.
        Zygfryd od zawsze walczył dwoma broniami naraz, a zupełnie nie używał tarczy. Jak sam tłumaczył: skoro nie posiadał herbu szlacheckiego, więc nie potrzebował też powierzchni na pancerzu, by się z tym herbem obnosić. Tak jakby tarcza służyła szlachetnym wojownikom krasnoludzkim wyłącznie do tego. Natomiast na wszelkie sugestie, że tarcza mogłaby mu się przydać z tak błahego powodu jak ochrona swojego własnego życia reagował agresją i wulgaryzmami. Jak zresztą zawsze, gdy jego krótkie, uszczypliwe sentencje typu „kije-samobije”, traktowane przez niego samego w sposób aksjomatyczny, okazywały się być niewystarczające do pociągnięcia poważniejszej dyskusji.
        Kandelason ominął go, skłonił się swej narzeczonej i lekko, lecz nad wyraz smutno uśmiechnął się do niej. Nie pozwolił sobie jednak na rozczulenie się. Natychmiast powrócił do tego, co w danym momencie poczytywał za swój najważniejszy obowiązek. Ustawił się tak, by dziewczyna znajdowała się pomiędzy dwoma krasnoludami. Podniósł wielką tarczę na tyle, na ile pozwalał mu zasięg ramienia, a bardziej wprawny taktyk mógłby z łatwością zauważyć, ze stary wielorybnik wcale nie osłania nią siebie, ale raczej stojącą za nim niewiastę. Dopiero teraz przemówił do damy.
- Milady, proszę! – szepnął błagalnym tonem – przestań czarować.
        Czy nie widziała, że stale powiększający się motłoch zaraz przestanie zważać na krasnoludzkie topory, i rzuci się, by ją dosłownie rozszarpać na strzępy? By każdy jeden z nich przygarnął tylko dla siebie taki strzęp, na własność i na wyłączność: choćby tylko złoty kosmyk włosów, choćby drobny kawałek alabastrowej skóry, choć kosteczkę, choć ząbek, choć cząstkę z tego ogromu piękna. Owszem, zapewne widziała. Ale czy była świadoma, że to ona sama jest przyczyną tego całego zamieszania? Biorąc pod uwagę amnezję, do której całkiem niedawno się przyznała, oraz to, że choćby chciała to nie mogła tak po prostu udawać tego wszystkiego: iż nie wiedziała skąd pochodzi, skąd się tu wzięła, zapomniała kim jest i nie poznawała przyrzeczonego jej mężczyzny – stary kapitan wnioskował, że również przyrodzona jej z rasy magia działa poza jej kontrolą.
        Syrena mogła do woli i bez własnych konsekwencji wzbudzać nieopanowane pożądanie, gdy bezpiecznie chroniona była za ostrymi rafami i przepastnym klifem niedostępnych wysp. Tu jednak wszyscy ci ludzie mieli ją w zasięgu ręki. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że wkrótce cały ten tłum za nic będzie miał dwa chroniące ją krasnoludy. Zaryzykują życie. Tak samo zresztą, jak na morzu ustawiali swój kurs prosto na skały pod wpływem syreniej magii. Tam jednak naturianka miała wokół siebie barierę nie do przejścia. Tu, w Serenaai sprawa była mniej oczywista. Dwa krasnoludy, trzy topory i jedna tarcza - nie stanowiły aż tak poważnej zapory. Z pewnością brodacze, zanim sami z tego świata przeniosą się do Valhalli, to wpierw bardzo wielu nieszczęśników z odrąbanymi głowami pod pachą odeślą z tego padołu do Niflheim, by stanęli tam pod sąd bogini śmierci Helli. Ale sami nie dadzą rady całej, zbierającej się na placu dzielnicy. Krasnoludów było wszakże tylko dwóch. W tej chwili byli zdecydowanie na straconej pozycji.
        Wielorybnik jako wytrawny hazardzista potrafił realnie ocenić szanse, a mimo wszystko był spokojny. Nie przeklinał ani całej sytuacji, ani swojej mewy, która akurat teraz zniknęła, gdy wydatnie mogłaby mu się wreszcie na coś przydać i ściągnąć tu resztę załogi „Myrmidona” dla wyrównania czy przeważenia szans. Nie wyrzucał sobie, że jedynego zdolnego im w tym momencie pomóc czarami kleryka zostawił w tawernie do ratowania przypadkowych ludzi. Nie użalał się nad sobą – przyjdzie zginąć, no to przyjdzie. To nie żaden zaszczyt, ale też nie hańba wracać z wojny na tarczy. Nie biadolił, że teraz gdy wreszcie odnalazł swą miłość, przyjdzie mu na nowo ją stracić, tym razem już na zawsze. Żałował jedynie Laufey, że zginie w chyba najbardziej brutalny sposób.
        Potrafił sobie wyobrazić, że jeśli magia zauroczeń odpuści i tłum odzyska zdrowe zmysły, to wtedy może sam strach przed krasnoludami, albo w ostateczności początek rzezi i ścielący się gęsto trup rozpędzi wreszcie całe to płochliwe towarzystwo i nordowie będą mogli ewakuować piękną blondynkę na „Myrmidona” i na morze. Dopóki jednak ludzie wokół nie mogą myśleć racjonalnie, dopóty pójdą na całość. Kandelason chwycił się więc tej myśli jak ostatniej deski ratunku. Spokojnie, kojąco, cicho, monotonnie jakby to była jakaś modlitwa mówił do narzeczonej:
- Królewno Göran.. kochanie.. przypomnij sobie kim jesteś.. opanuj swą magię..
Awatar użytkownika
Niviandi
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 135
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Arystokrata , Artysta
Kontakt:

Post autor: Niviandi »

        Niviandi schowała się za plecami Zygfryda, ale gdyby miała go dotknąć to prędzej chyba zdecydowałaby się pocałować żabę. Był obleśny, włochaty, gruby, niski i rudy, a w dodatku wydawał się spocony. Na wszystkie muszelki znad morza, jak to możliwe, że tak obrzydliwe istoty w ogóle jeszcze stąpają po pięknej ziemi Środkowej Alaranii i łamią majestatyczne obrazy Matki Nautry?
        Potem jednak uznała, że jest bardziej przerażający niż brzydki i zaczęła się zastanawiać czy zażądanie od krasnoluda pomocy było dobrą decyzją. Z drugiej strony, właśnie lgnął do niej tłum gotów oderwać jej choćby opuszek palca, byleby dostać to czego chcą. O zdrowej relacji nie było tu z pewnością mowy, zarówno z brodatymi knypami, jak i z nader uczuciowymi wielbicielami. A ci byli coraz bliżej, zakleszczali się tworząc zbity mur i Niviandi niemalże czuła jak odcinają ją od dopływu tlenu. Z nadzieją spojrzała na zbliżającego się Kandelasona, który obdarował ją jakimś dziwnym wzrokiem. Gdy nord obrócił się do niej plecami, ta skrzywiła nosek zirytowana tym spojrzeniem. Spojrzeniem wyrażającym jakieś spragnione, głębsze uczucie. Przecież to było obrzydliwe w jego wydaniu! Gość śmierdzi rybą!
        Niviandi zawładnęło obrzydzenie, ale zaraz pisnęła widząc jak jedna z łap niemalże ją pochwyciła. Poczuła, że dystans między nią a krasnoludami zmniejsza się. Przestraszona dziewczyna skuliła się i przytulała do piersi dłonie, nie rozumiała dlaczego oni nie atakują. Przecież ten tłum zaraz ich pożre!
        - Że co?! - wzburzyła się księżniczka zaskoczona oskarżeniem jakie wydał Oswald.
        Przestań czarować?! A więc to niby była jej wina?! Kto w tej gromadzie jest najbardziej szalony? A może się jej to wszystko śni? Niviandi uszczypnęła się w przedramię, ale to nie sprawiło, że wybudziła się ze złego snu. Ona była po prostu w koszmarze.
        Ten mężny i potężny gość z aurą rzeźnika chyba w jakiś sposób ją zawiódł. Nie aby życzyła sobie by teraz rozkroić każdego, kto stanie im na drodze. Nie, nie, rozlew krwi jej nie interesował. Właściwie to nie chciałaby na to patrzeć, ale krasnolud zwalił winę na nią. Że jak ładna to od razu czaruje? To ci dopiero stereotypowiec.
        Sekundy jednak mijały nieubłaganie i dziewczyna zaczęła się już naprawdę źle czuć. Bardzo się bała, a irytacja wywołana towarzystwem paskud jej broniących gdzieś się ulotniła, jakby została wyciśnięta pod wpływem sił zewnętrznych. Złotowłosa objęła swoje ramiona i zaczęła płakać z bezradności. Łzy ściekały jej boleśnie po policzkach, ledwo uwolniła się z jednego piekła by trafić do kolejnego. Miała już dość tego wszystkiego, nie zasłużyła sobie na taki los, bo niby gdzie popełniła błąd? Najpierw trafił do jakiejś okrutnej krainy pełnej bagiennych stworów, potem porwano ją i przewieziono statkiem, a następnie została wyrzucona przez portal przez co opuściła jedyna bliską jej osobę, która zresztą i na koniec zmieszała ją z błotem! Dosłownie!
        Czuła się źle, przecież nie była nikomu nic winna!
        W chaosie swoich myśli usłyszała głos Oswalda, który mimo kojącego tonu był na swój sposób raną, którą posypano solą, a także aloesem, którym się ją leczyło.
        Nazwał ją królewną. I to nie tak, jak większość mężczyzn przytakujących z pobłażliwością, jakby chcieli jej poprawić humor albo po prostu zdobyć u niej plusa za to, że mówią to co chce usłyszeć. Kandelason powiedział to z ogromnym przekonaniem, nie skażonym wątpliwością głosem, ale także wypomniał jej rzekome czary. A ona przecież nie potrafiła czarować. Nie za bardzo chciała mieć do czynienia z magią, bo ją przerażała. Była za silna i zbyt wymagająca, więc królewna nigdy samowolnie nie zdecydowałaby się na zaklęcia, jednak podczas poprzedniej podróży tylko ona była w stanie dostrzec duchy. Postanowiła więc podjąć jakieś działanie i w myślach wyrzucała kolejno zdania jak „przestańcie”, „przerywam zaklęcie”, albo tym podobne głupoty, ale to nic nie pomagało.
Niviandi opadła na kolana, po czym oparła pośladki na stopach, wciąż łkała a przez zaciśnięte gardło nie chciały wyjść żadne słowa.
        - Ale ja nie potrafię czarować... - wyszeptała i po tym wyznaniu dopadła ją ulga.
        Spod blond złotych loczków nie widziała, że fala spokoju jaka ją ogarnęła również rozpłynęła się po całej okolicy zdejmując zaklęcie z tłumu. Coś wzdrygnęło owładniętymi magią mieszkańcami, a każde kolejne mrugnięcie przywracało im świadomość. Ostatecznie każda osoba poddana zaklęciu straciła orientację, nie wiedzieli co tu robią ani dlaczego. Patrzyli na siebie kolejno, jakaś baba sprała ręcznikiem chłopa, co to mu się zachciało wyznawać miłość innej, a ten kompletnie nie wiedział o co chodzi, bo swą kobietę kochał ponad wszystko.
        Dopiero po dłuższej chwili, syrenka odważyła się podnieść głowę by spojrzeć na to co się dzieje. Nadal jednak nie rozumiała co się stało i nie wierzyła, by miała z tym cokolwiek wspólnego. Czuła jedynie chłód kamiennej posadzki i zmęczenie cała tą sytuacją.
Oswald
Błądzący na granicy światów
Posty: 13
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Krasnolud
Profesje: Władca , Żeglarz , Rybak

Post autor: Oswald »

        Popchnięty facet zatoczył się niebezpiecznie i niewiele brakło, aby wywrócił się na ulicę. Nie pierwszy zresztą raz. Rozbite kolana i zdarte łokcie całkiem obficie sączyły krwią w dość eleganckie ubranie i jasno świadczyły, że mężczyzna już kilkakrotnie upadał na kamienny bruk. Powstawał jednak bez zbędnego ociągania i wytrwale szedł dalej, mimo bólu i upokorzenia. Barczysty krasnolud za jego plecami nie miał krzty szacunku ani dla jego łysej głowy, ani siwego zarostu, ani pomarszczonej twarzy, ani stetryczałych członków. Na zarośniętej, marynarskiej mordzie malował się zacięty wyraz surowego, północnego gniewu. Ewidentnie nie miał zamiaru czekać nawet krótkiej chwili, aż tamten sobie odpocznie. Kolejny raz dla zachęty wypłacił mu siarczystego kopa w dupę.
- Ruszaj się! – warknął drapieżnie nord. Głos miał zimny, twardy, trzeszczący. Brzmiał jak pękająca góra lodowa, albo kra kruszona impetem nacierającej na nią spiżowej dziobnicy. Groźnie, strasznie, bezwzględnie, lecz zarazem hipnotyzująco. Słysząc go po prostu nie dało się nie podążać za jego rozkazem. Niemożliwe było też uchować w sobie choćby cień nadziei, na litość z jego strony jeśli coś spieprzysz. Taak, ten głos. Głos lidera. Coś, co trzeba bezwzględnie posiąść, żeby w ogóle móc pełnić funkcję bosmana we flocie. Potężne, choć niewidzialne narzędzie pracy. Gdy każe ci skakać – skaczesz, choćby w otchłań. Gdy każe ci walczyć – walczysz jak lew. Gdy każe ci wziąć się w garść – robisz to, bez względu na okoliczności.
        - Pieprzony złodziej! – zaklął pod nosem Kargul Roranson. Osobnik, zdawałoby się bez duszy. Okręt był jego domem, załoga rodziną, a flota całym życiem. A on był dumą floty. Bosman okrętowy, najstarszy podoficer na pokładzie, morski specjalista, nawykły do trudu, bólu, zimna, smrodu i rzygania. Fach zdobyty według reguł starej szkoły: bez teorii - tylko praktyka, pod żaglami, na oceanie, podczas połowów, sztormów i wojen. Przez lata doskonalił się w używaniu przede wszystkim dwu narzędzi. Pierwszym był głos. Drugim kańczug. Oboma władał perfekcyjnie.
        Człowiek przed nim znowu się ociągał, więc ponownie zasłużył na kopniaka. Gęsty tłum zgromadzony na placu, przez który się właśnie przedzierali nie był w opinii krasnoluda żadną okolicznością usprawiedliwiającą zwalnianie tempa marszu. Popędzał więc winowajcę za każdym razem, gdy tylko siwy Serenajczyk znalazł się w zasięgu jego podeszwy. Brutalny brodacz mimo karłowatego, właściwego krasnoludom wzrostu i wieku raczej średniego, który najlepszą werwę młodzieńczości dawno już miał za sobą, ciągle jeszcze był uosobieniem kondycji i sprawności fizycznej. Gdyby nie zawierzył w pełni swego życia Aegirowi – bóstwu mórz, wtedy pewnikiem wyznawałby Korda – boga atletów, który niepodzielnie patronował wszelkim zmaganiom sportowym. Rybak umięśniony był aż przesadnie, od palców stóp po sam czubek głowy, ale zwłaszcza jeden element muskulatury wyróżniał się szczególnie. Miał charakterystyczne „morskie” nogi – jego uda i łydki były masywne i twarde, wybrzuszone wydatnie jak u ekradońskiego legionisty, a do tego obute w ciężkie gumowce. Bez wątpienia mógł się kopać z koniem i wcale nie byłby skazany na przegraną.
        Nie silił się wcale na delikatność, ale póki co delikwentowi, który odważył się skroić kapitanowi Słonobrodemu jego kościany sztylet oszczędzał najokrutniejszego, co miał w swoim arsenale. Załoganci z „Myrmidona” potwierdziliby to zgodnym chórem. Nawet pomimo wyzwisk, przekleństw, kuksańców i kopnięć, które ferował hojnie i bez zbędnego zastanawiania się. Jednak jego rzemienny knut - okryty ponurą sławą „koci ogon”, który bez wątpienia utoczył więcej krasnoludzkiej krwi i łez niż razem wzięte: wojny, sztormy i morskie bestie, nadal wisiał tylko u pasa nieużywany, a bosman póki co nawet nie położył dłoni na jego rękojeści.

        Pomiędzy zdezorientowanymi ludźmi kłębiącymi się wokół znalazł się w końcu jeden odważny. Wypadł z tłumu w niekontrolowanej szarży wprost na Kandelasona.
– Jednak chcą walczyć? – harpunnik, choć zareagował zdziwieniem, to daleki był od zaskoczenia i jakichkolwiek rozpraszających uwagę emocji. Był przygotowany na każdą, nawet najgorszą ewentualność. Od razu wiedział co ma robić. Natychmiast tarczą zagrodził napastnikowi najkrótszą drogę do Niviandi i jednocześnie uniósł swój brodaty topór nad głowę, szykując się do miażdżącego ciosu.
        Natarcie było jednak wyjątkowo niezgrabne. Atakującemu od początku ewidentnie brakowało koordynacji i równowagi. Przeleciał dzielącą ich wolną przestrzeń szybko, zygzakiem, ale sprawiał nieodparte wrażenie, że przede wszystkim zależało mu, by uniknąć bliższego kontaktu z glebą, niż chciał zadać jakiekolwiek obrażenia postaciom zamkniętym wewnątrz oblężenia. Biegnący mężczyzna nie zdołał jednak wygrać z grawitacją i zarył twarzą niemalże u stóp starego wielorybnika. Pomimo to gilotyna krasnoludzkiego ostrza nie opadła mu na odsłonięty kark. Oswald odpowiednio wcześnie rozpoznał karczmarza z „Klucza od kilwatera”.

        W ścianie ludzi otaczającej dwóch nordów i syrenę powstała dość szeroka luka. Tęgi oberżysta, choć może nie było to wcale jego zamysłem, to jednak swoim pędem rozepchnął na boki stojących gapiów. Normalnie taki otwór w ludzkiej masie zabliźniłby się bardzo szybko, jednak teraz zapobiegł temu atletyczny kurdupel. Zarośnięty szczelnie na twarzy gęstą szczeciną, odziany po marynarsku, uzbrojony w lekki toporek i drewnianą tarczę, a przy pasie miał dodatkowo niepokojąco wyglądający pejcz i krótki nóż ewidentnie służący do filetowania. Z wielkiego jutowego wora, który brodacz tachał przewieszony przez ramię pachniało intensywnie owocami morza i kapało na ulicę słoną wodą zmieszaną z jakimś śluzem, jednak już coraz mniej obficie - w miarę oddalania się od przystani.
        Kargul swym jednym zdrowym okiem (bo drugie – to zezujące, bardzo wnikliwie analizowało kalenice okolicznych kamienic) popatrzył uważnie na scenę dziejącą się na środku placu. Dowódca „Myrmidona”, zamiast od razu przy nadarzającej się okazji ściąć złodziejowi zuchwały łeb, to odpuścił i pozwolił mu się podnieść. To w zasadzie wystarczyło, by osiłka utwierdzić w przekonaniu, że staremu Oswaldowi już całkiem mózg spróchniał, pewnie od świątobliwych kazań wielebnego Skalfa. Cenił swego skipera za doświadczenie i wybitną znajomość oceanów, traktował go lojalnie i posłusznie wypełniał wszelkie rozkazy. Ale poza uznawaniem jego zasług i fachowości w zawodzie, to szacunku nie miał już dla niego zbyt wiele. Gdyby trzeba to jakoś nazwać, to po prostu gardził starym wielorybnikiem za jego podejście do życia. Nie licząc porwania okrętu Jej Królewskiej Mości, to trudno w życiu Słonobrodego doszukiwać się spontaniczności. Ostatnimi laty w zasadzie ograniczała się tylko do bezmyślnych pogoni za nadlatującym mewami i namiętnym poszukiwaniem po ogromnym świecie czort wie czego. Każdą inną czynność natomiast oprawiał w misterną polichromię przeintelektualizowanych przemyśleń i motywacji. Wszystko musiał robić „po coś”. A! No i oczywiście i niepomijalnie, te jego śmieszne, staroświeckie normy postępowania! Wszystko musiał robić „po coś” i zgodnie z kodeksem honorowym.
- Magnat! – parsknął z pogardą, ale cicho, tak, że nikt nie był go nawet w stanie usłyszeć. Zmełł to słowo między zębami, jakby miało okropny smak, a sam jego wydźwięk i znaczenie było ciężką obelgą.
        Sam Roranson co prawda też wywodził się ze szlachty. Miał swój własny herb, ale obmierzł mu on do tego samego stopnia, co pachnąca pleśnią rodzinna siedziba i kisząca się w niej wszechwładna babska administracja. Już nawet nie przyznawał się do swojego rodu, nie obnosił z barwami klanu, zwyczajowo pomijał przysługujący mu przed imieniem dopisek „sir” i gardził nim, a już na pewno nie hołubił zasad rycerskich, z których przestrzegania tak dumny był Słonobrody. Dla Kargula liczyły się trzy rzeczy: połowy, handel, pieniądze. To ostatnie najbardziej, choć gdy już je zdobył to nie szanował ich wcale. Owszem, jak każdy krasnolud uwielbiał pracować, ale pracował tylko po to, by hulać. Nie dbał czy zapamięta go historia, ani co przyniesie mu przyszłość. Liczyło się tu i teraz, a resztę niech morscy diabli wezmą.

        Kapitan nie użył słów - przywołał swojego podwładnego do siebie samym tylko wzrokiem. Dopiero, gdy bosman stanął dwa kroki od niego, wtedy posłużył się khazalidem.
- „Myrmidon”?
- Zacumowany, sklarowany, gotowy do wyjścia. – zameldował podoficer. Nie posługiwali się pełnymi zdaniami, lecz równoważnikami. Krótkie, zdawkowe wypowiedzi wystarczały, a mimo braku ozdobników dawały jasny i pełny obraz sytuacji. Tylko język krasnoludzki miał takie możliwości.
- Towar?
- Gotowy na sprzedaż.
- Mój nóż?
Na to pytanie młodszy krasnolud nie odpowiedział słowami, lecz natychmiast sięgnął do tylnej kieszeni, wyszarpnął z niej charakterystyczne kościane ostrze, położył na otwartej dłoni i wysunął w ją kierunku dowódcy. Słonobrody bez słowa zabrał swój artefakt, tak jakby jego wcześniejsze pytanie wcale nie było pytaniem, a obecność królewskiego sztyletu gdzieś w zanadrzach bosmana okrętowego była dla Oswalda sprawą oczywistą. Nordowie nie mieli w zwyczaju dziękować za wykonanie czynności, które były psim obowiązkiem ich podwładnych, więc i Kandelason pominął tę część.
- Małże, ostrygi...? – pytał dalej.
Kargul znów nie odezwał się. Uniósł tylko bark z trzymanym nań wielkim jutowym worem, a gdy opuścił go gwałtownie, wtedy dało się słyszeć chrobot trących o siebie skorup. Mimo iż nie potrafił zrozumieć po cholerę dowódcy takie bogactwo (dosłownie) żarcia, to jednak rozkaz wykonał. Sztylet z kła morsa arktycznego był jedyny i niepowtarzalny. Miał duże wątpliwości co do samej osoby posłańca, więc potraktował go jak złodzieja i bez żadnych skrupułów przećwiczył po bosmańsku. Nawet jeśli był całkiem niewinny to nie zaszkodzi jak sobie dobrze zapamięta, żeby lepkie ręce trzymać we własnych kieszeniach.
- ...łosoś i kawior – dokończył już bosman, gestem głowy wskazując za siebie. Z tłumu wynurzył się Gonadil tachający dwie wielkie, drewniane skrzynki ociekające rybią krwią. Młody majtek uśmiechnął się szeroko widząc dowódcę. Był to chłopak wesoły i uczynny, choć niewyrywny. Jedyny syn Roransona, lecz z nieprawego łoża, dlatego pozbawiony praw do herbu. Najmłodszy w załodze, o brodzie jak mgiełka - nie dość, że koloru blond, to jeszcze rzadkiej i nieobfitej, aż tak, że nie do końca szczelnie zakrywała choćby zarys żuchwy, nie mówiąc już o dodawaniu powagi czy grozy obliczu młodego norda. Wzbudzała raczej śmiech aniżeli szacunek. Ze względu na taki a nie inny zarost, jako jeden z nielicznych krasnoludów w szerokim uśmiechu ukazywał swe zęby - póki co wciąż jeszcze kompletne, ale nawet na pierwszy rzut oka niezbyt zdrowe, zżółkłe, nadkruszone i podłamane, odsłaniające spod poczerniałych dziąseł swe wąskie trzonki – marynarze nie bardzo mieli okazję i czas dbać o stan uzębienia. Umysł niezbyt miał lotny, spaczony niestety przez jakąś złośliwą chorobę mentalną, ale za to do pracy fizycznej na wielorybniczym trawlerze nadawał się jak mało kto, a garnął się jak szalony. Zwinny jak piskorz, silny jak żaglica, cztery młode i zdrowe kończyny miał zawsze gotowe i zdolne do działania jak, nie przesadzając, małpa: wielkie, silne, kudłate i chwytne (Tak! Nawet stopy! Trudne to jest do wyobrażenia, jednak każdy kto widział Gonadila śmigającego po pertach w sztormową pogodę, ten nie miał co do tego żadnych wątpliwości). Uzbrojony tradycyjnie: w topór i drewnianą tarczę, których używał z pasją i zapamiętaniem godnym najlepszych nordyckich wojowników, których po śmierci pierwszy z bogów - Odyn wybierał do swojej doborowej drużyny. Młodziak postał chwilę głupawo się szczerząc, ale zmitygował się wreszcie i zachował jak należy. Położywszy dwa niesione puzdra na ziemi zasalutował dziarsko, jednak ciągle z tym samym wyrazem nieuzasadnionej radości na mordzie.
        Kandelason zdawkowo odpowiedział na salut, po czym odwrócił się do tamtych plecami i zajął się wreszcie osobą najważniejszą dla niego. W tym całym zamieszaniu można było odnieść wrażenie, zaprzestał na nią zwracać uwagę. Nieprawda. Chronił ją, osłaniał, załatwiał wszystkie te sprawunki, o których ona jako królewna nie miała głowy pamiętać. Dbał by nikt jej nie dotknął, by nikt nie zawstydził, by wokół niej było wystarczająco dużo wolnej przestrzeni, by nie była zmuszona oddychać smrodem pospólstwa. Teraz, gdy była już bezpieczna – czterech krasnoludów to już była wszak cała armia, która bez większego problemu była w stanie wyrąbać sobie drogę w dowolnym kierunku nawet przez najgęstsze ludzkie zgromadzenie – sędziwy wielorybnik mógł poświęcić się wyłącznie swojej narzeczonej. Pochylił się w głębokim, niemal poddańczym ukłonie i znów wyciągnął do niej rękę. Szorstka, bo robotnicza łapa, choć nie była nawet namiastką dworskiej wykwintności i delikatności, to jednak w pełni była na usługi pięknej Laufey. Znów swym położeniem nie sugerowała w jaki sposób może być wykorzystana. Nie była ani za wysoko, ani za nisko. Nie sterczała również ani zbyt sztywno, żeby można było ją sobie ustawić w zależności od potrzeby, ani zbyt wiotko, by można się na niej wesprzeć całym ciężarem ciała. Uniwersalna - w sam raz do każdych zastosowań. Oswald był gotów służyć swojej narzeczonej we wszystkim, pokornie i z radością, nawet na oczach swoich zdumionych załogantów. Jeśli oczywiście lady Göran zechce skorzystać z jego pomocy.
Awatar użytkownika
Niviandi
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 135
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Arystokrata , Artysta
Kontakt:

Post autor: Niviandi »

        W ciasnej klatce obcych rąk trudno było zapanować nad emocjami czy myślami. Cała sytuacja wydawała się ponad jej siły i zapewne dziki tłum już dawno by ją pochłonął, gdyby nie obecność krasnoludów. Teraz nie myślała o ich wyglądzie, grubiańskich ruchach czy rybim oddechu, choć na całe szczęście spękane wargi i wąsy przysłaniały zniszczone morskimi warunkami zęby. Adrenalina sięgnęła zenitu, padło kilka niespodziewanych zdań, tłum nadal napierał, ale ona jakoś pragnęła im uwierzyć... Jemu uwierzyć, że wydostanie ją z tej opresji. Zlękniona syrenka cofnęła się od napastnika, który nagle rzucił się w jej stronę. Na całe szczęście przed obcym chwytem ochroniła ją tarcza. Niviandi była skłonna skulić się na tyle mocno by ukryć za nią całe swoje ciało, ale nie odważyła się ruszyć do przodu. Nie, gdy w słońcu błysnęło ostrze topora.
        Księżniczka pisnęła sparaliżowana tą gwałtowną decyzją. Przecież nie chciała... nie chciała by ktokolwiek stracił życie!
        To wyglądało jakby Oswald naprawdę chciał ją przymusić do zdjęcia czaru, tylko ona nie miała zielonego pojęcia o co mu chodzi. Chciała go prosić, wręcz błagać by tego nie robił, lecz nim wycisnęła z gardła jakikolwiek dźwięk topór runął w dół. Załzawiona księżniczka skryła twarz w dłoniach, a złote loki, niczym sprężynki, lekko podskoczyły. Była gotów wpaść w całkowitą historię, gdy w prześwicie tańczących nóg dostrzegła niedoszłego nieboszczyka. Facet żył, choć skórę na czole miał zdartą, buzię zakrwawioną, ale oddychał, co przyniosło syrence niesamowitą ulgę. Napastnikiem okazał się być karczmarz, który jeszcze niedawno sporządził jakieś paskudne flaki do jedzenia. Chciałoby się rzecz „karma wraca”, ale jednak Niviandi wolała by już wszystko było normalnie.
        Nadzieja wydawała się przyjść z kolejną chwilą. Przez tłum z niebywałą wytrwałością przedzierał się kolejny jegomość, a jakże, krasnolud. Przed sobą popychał jakiegoś (w porównaniu do niego) szczupaka i nie zwracał zbytnio większej uwagi na sytuację. Dlaczego i po co są ci ludzie? Nie, dla niego liczył się inny cel. Przekopywał się do swego kapitana bez krzty skrępowania nijak dotknięty syrenią pieśnią. On miał ważniejsze obowiązki niż jacyś tam sobie mieszkańcy Serenaay objęci klątwa. Póki nikt nie podniósł miecza na jego dowódcę to nic się nie działo, a w razie gdyby to raczej nikt z otoczenia Kandelasona nie opierałby się szybkiego uspokojeniu tłumu, który powoli zaczął się uspokajać. Rzucony jak szmata złodziej odnalazł spojrzenie złotowłosej piękności. Wystraszona Niviandi przez krótką chwilę zastanawiała się, co tego mężczyznę może spotkać. Skrępowana i spłoszona odwróciła wzrok nie chcąc widzieć, jak ten traci głowę, ale... ku jej zaskoczeniu nikt niczego nie stracił. Bandyta wstał i był równie mocno oszołomiony co dziewczyna kryjąca się za potężną posturą krasnoluda. Tak sponiewierany stracił nadzieję, że przeżyje spotkanie z kapitanem, a jednak... mógł odetchnąć pełną piersią, szczególnie teraz, gdy w okolicy zawisła dziwna aura dezorientacji i ściśnięci jak sardynki mieszkańcy Serenaay zaczęli rozchodzić się po mieście w poszukiwaniu obowiązków jakie mieli wykonywać. Jedynie grupa krasnoludów działała bez szwanku. Jak sprawnie pracująca maszyna w górskiej kopalni, przekazywali sobie odpowiednie informacje, krótkie i zwięzłe komunikaty. Tej struktury nikt nie mógł zaburzyć.
        Niviandi zaś, podobnie jak reszta, próbowała wrócić do rzeczywistości. Do tego co tu i teraz, choć nadal patrzyła na krainę dookoła wielkimi, zagubionymi oczami. Skupiła swoją uwagę kapitanie. Był opanowany, ton jego głosu brzmiał władczo, zachowywał się tak, jakby sytuacja sprzed chwili nie miała miejsca.
        Syrenka pokornie pochyliła głowę chcąc jeden raz w życiu zostać niezauważona i zignorowana. Tak, zdecydowanie potrzebowała przestrzeni. Bardzo dużo przestrzeni i tlenu, lecz cudowny dar lekko słonej, aczkolwiek świeżej bryzy, jakie niosą ze sobą morskie królestwa, zaburzył śmierdzący wór przytargany przez jednego z podwładnych Kandelasona. Niviandi zrobiła się zielona na twarzy od smrodu owych zdobyczy. Z jękiem odsunęła się od zebranych skorup, a zaraz potem doszły skrzynie zalane krwią. To było już za dużo!
        Dziewczyna cofnęła się ile mogła, by być jak najdalej od tych paskudztw! Zapach przyniesionych darów chyba miał za zadanie doprowadzić ją do nieprzytomności – był tak intensywny i obrzydliwy! A kapiąca krew przekraczała wszelkie granice syrenkowej tolerancji! Jeżeli do tego dołożyć sztylet, który w pierwszej chwili nawet zaimponował prezencją księżniczce, tak teraz kojarzył się jej tylko ze śmiercią. Czy ją też wypatroszą i powieszą na jakimś haku jako dowód swej chwały?
Jeszcze chwilę temu patrzyła na nich zupełnie inaczej, jak na wybawicieli, teraz przysłonili swoje i tak wątpliwe atuty odorem małży. Dlaczego to nie mogło być złoto tylko pocięte ryby?
        Przybyłego z rybami młodziaka nie okalał długa broda, w którą to z miłą chęcią wplątywały się najróżniejsze resztki jedzenia, i sam Prasmok wie czego jeszcze. Przez to był trochę bardziej przystępny i przyjazny dla zwykłego człowieka, choć zapewne jego pozytywne nastawienie należałoby bardziej określić mianem wiernego psa. Cieszył się na każde zadanie niczym byle kundel, łazęga co to pojawiła się przy byle okazji i tak po prostu została. Inteligencją najwidoczniej także nie grzeszył, ale cóż... w życiu nie można mieć wszystkiego. Jedni mają urodę, inni siłę, a ten chłopak... Niviandi nie wiedziała co może mieć. Na pewno nie był dumnym posiadaczem zdrowych zębów. Gdy młody załogant uśmiechnął się, to Niviandi pośpiesznie odwróciła głowę nie mogąc w ogóle patrzeć na szereg zepsutych i ciemnych jak trumny zębów. Wszystko, wszystko co krasnoludzkie jest po prostu obrzydliwe!
        Księżniczka cicho jęknęła, gdy w końcu uwaga Oswalda skupiła się na niej. Czy odetnie jej zaraz głowę tym bajeranckim sztyletem? Nie. Tęgi gość pochylił się ku niej i wyciągnął dłoń, dziewczyna zaś wpatrywała się w niego bez słowa, jakby co najmniej znalazła jaskinię smoka pełną drogocennych rupieci a nie miała przed sobą grubiańskiego zabójcę, który niczym najwierniejszy wyznawca kłania się przed nią gotów rzucić się za złotowłosą w ogień i zaspokoić jej najgłupszą zachciankę. Jego ciało położyło chłodny cień na drobnej sylwetce ocalałej. Dziewczyna nie bardzo wiedziała co zrobić, była zszokowana tą nagłą próbą wykazania się minimalną etykietą ze strony kogoś takiego. W innej sytuacji zapewne odtrąciłaby zniszczoną morskimi podróżami łapę, ale teraz czuła się nawet trochę wdzięczna. Mimo, że oskarżał ją o jakąś szarlatańską magię to jednak postanowił uparcie bronić. Stał jak mur, nic nie mogło go zmieść i chociaż wpływ na to miała z pewnością krasnoludzka postura to kapitan wykazał się także zawziętością.
        Dopiero teraz, podczas tej wewnętrznej potyczki czy dotknąć paskudnej dłoni czy też nie, zauważyła, że poszarpane resztki spódnicy zbyt mocno odsłaniają jej uda. Niviandi pośpiesznie zaciągnęła materiał, który w swoim obecnym kroju raczej nie bardzo na to pozwalał, więc strategicznie przyjęła usłużną dłoń by móc wstać, a przy okazji odwrócić uwagę od niedogodności. Gdy tylko stanęła na równych nogach to momentalnie postanowiła wycofać palce z jego uścisku, po czym zaciągnęła zszargany podróżami płaszcz by ukryć resztą marnego, szczupłego ciała.
        - Dzię... dziękuję – powiedziała ochryple. Powinna brzmieć jak skowronek, ale brak wody oraz stres dały się we znaki. Syrenka objęła swoje ramiona chcąc dodać sobie odrobiny otuchy. Czuła, że musi za to wszystko jakoś podziękować, w jakikolwiek sposób spróbować odpłacić za obronę. Z tego też powodu starała się nie patrzeć na załogę statku, bo ci po prostu budzili w niej strach, przerażali do szpiku kości więc próbowała nie uciekać spojrzeniem od Oswalda, który mimo wszystko wzbudził w niej płomyk zaufania.
        - A więc... przypłynęliście tu statkiem? - zagaiła, może dosyć głupio, ale od czegoś trzeba było zacząć. - Czym się zajmujecie? - dopytała dla pewności, choć zadając to pytanie zerknęła na przyniesione worki ze skorupami i zakrwawione skrzynie. Chciałaby usłyszeć, że łowią jedynie skorupiaki, jednak taki hard ducha oraz siła wcale nie wzięły się z tak prostego biznesu.
Oswald
Błądzący na granicy światów
Posty: 13
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Krasnolud
Profesje: Władca , Żeglarz , Rybak

Post autor: Oswald »

        Zygfryd zaklął tak szpetnie, że nawet przysłowiowy szewc mógłby się od niego nauczyć nowych sformułowań, a swiomi wiązankami zawstydziłby nie tylko żywy kamień, ale nawet to, na czym świat stoi. Dosadnie, jak na prawdziwego marynarza przystało. Zgrzyt zaciskanego z wściekłości uzębienia rudego oficera zmroził krew w żyłach niejednego śmiałka, który jeszcze niedawno będąc pod wpływem magii lekko sobie ważył barbarzyński przekrwiony wzrok i jego dwa straszliwe czekany.
- Bulwa! – zakończył swą tyradę wulgaryzmów słowem określającym zarówno domniemany zawód pustogłowej blondynki, jak i jej charakter. Dodatkowo słowo to jakże dobitnie potwierdzało wściekłość wojownika w rogatym hełmie.
- Głupia baba – Kargul wpierw przytaknął swojemu przełożonemu, jednak w bardziej oględnych słowach, po czym zwrócił się do samej, zadającej te niedorzeczne pytania dziewczyny. – Reprezentujemy klan florystów i gazeciarzy. – nie licząc Oswalda był najbardziej rozgarnięty z pozostałej trójki, więc sprawnie władał ironią. Nie uśmiechnął się jednak. Oblicze miał stężałe i poważne, jakby wykute z marmuru. Jego syn natomiast nie okazywał tego typu przypadłości:
- Haha! – zaniósł się młodziak wesołością, niespecjalnie nawet udawaną. Może to po prostu była kontynuacja radości ze spotkania kapitana Słonobrodego. Po chwili jednak nawiązał do słów dziewczyny – Tak... TAK! – powtórzył się wrzeszcząc. – Jesteśmy rybakami. I mamy swój statek!
- ..różowa wywłoka, zołza niecnotliwa.. – Zygfryd niewzruszony lżył tępą idiotkę mamrocząc nadal swą litanię urągających jej określeń.
- Poruszamy się na latającym dywanie.. – kontynuował swoje popisy bosman.
- Złowiliśmy rybki.. – nie wiedzieć czemu najmłodszy krasnolud mówiąc to potrząsnął przyniesionymi skrzynkami - ..będziemy je jeść!
- ..dziwka kopalniana, ulicznica sezamkowa.. – zastępca dowódcy brzmiał, jakby obraźliwą mantrą wprowadzał się w trans.
- ..A harpuny służą nam do zbijania bąków, bo to złośliwe bestie. – Roranson nie precyzował jak bardzo dewastujący wpływ mają wspomniane owady na kwiaty, bowiem nie miał żadnego pojęcia o kwiaciarstwie, a nazwy żadnego konkretnego gatunku nie potrafił nawet wymienić. W krainie, z której pochodził nigdy nie rosło nic poważniejszego niż mchy i porosty. - I na chochliki drukarskie! – dodał jeszcze, nawiązując do drugiego zawodu, którym rzekomo zajmował się ich klan.
- Mamy też.. eh.. kawior.. – oczy młodego majtka z niedorozwiniętym zarostem zrobiły się maślane na samo wspomnienie boskiej zagrychy. Był prostym marynarzem o prostym umyśle, i jako taki lubił proste rozrywki. A najbardziej z nich umiłował czystą wódę. A ponieważ pracował w załodze wielorybniczego trawlera, i to jednego z najlepszych, to było go stać na taką ekstrawagancję, by sprowadzać wyszukane specjały dworskie takie jak kawior do poziomu pospolitej zakąski do spirytusu.
- Bulwa! – niewybredny bluzg ponownie wypadł z ust Olgasona.
- Bulwa – potwierdził bosman, choć nie tak agresywnie jak rudobrody, ale tak samo złowróżbnie.
- Nie mówcie brzydko! – zaprotestował młody Gonadil.
Tamci zrugali go zgodnie, ale każdy innymi słowami.
- Nie wtrącaj się młody – warknął na niego ojciec.
- RYJ!!! - zawył natomiast groźnie Zygfryd.
- Tak jest! – chociaż te słowa były wyrazem potulności wobec starszych wiekiem, stopniem i funkcją, to jednak zabrzmiały jak najbardziej dziarsko i pewnie. Młodzieniec bynajmniej nie chował głowy w piasek. Po prostu znał dobrze swoje miejsce w szeregu.
        Milczenie trwało zaledwie chwilę, a zdawało się przeciągać godzinami. Przerwał je rudobrody:
- Aaa.. – zrezygnowane westchnięcie zabrzmiało, jakby było mu już wszystko jedno. - ..jebać to.. – sapnął, po czym bez namysłu wyszarpnął zza pleców ten sam wielki topór, którym jeszcze nie tak dawno bronił tej irytującej niewiasty w karczmie przed zbyt pewnym siebie natrętem. Teraz zamachnął się celując ostrzem w sam środek burzy złotych loków.




        Tak zdecydowanie mógłby wyglądać dialog między krasnoludami. Gdyby tyko spełnione były jednocześnie trzy konieczne warunki:
        Po pierwsze: gdyby brodacze mogli dyskutować swobodnie, będąc w wyłącznie swoim towarzystwie, bez tych wszystkich obcych durniów wokół. Wtedy mogli się pięknie różnić: kłócić, wyzywać, bić, nawet zabijać, jeśli wymagał tego honor. Jednak na oczach głupich ludzi mieli ważniejsze powinności rasowe. Naród krasnoludów jest, był i zawsze będzie przede wszystkim monolitem. Nie należy okazywać wewnętrznych rozłamów wobec kogokolwiek, kto mógłby to potem wykorzystać przeciwko nordom.
        Po drugie: mogli (i to nie bez słusznej racji) szczycić się swym bohaterstwem i bezwzględnością, niezwracaniem uwagi na pochodzenie, rasę, majętność, czy rozmiar i potęgę przeciwnika. Ale w kwestii płci nadal mogli się tylko oszukiwać, wmawiać sobie pewne rzeczy. Niviandi, choć wyglądała jak nic niewarta łachmaniara, to jednak nadal była kobietą. I biorąc pod uwagę tę okoliczność wystarczały krasnoludzkie uprzedzenia wyniesione z dzieciństwa, by skutecznie zablokować ich chojractwo. Myśleć sobie mogli cokolwiek, ale żaden z nich nie znalazł w sobie wystarczająco śmiałości, by się odszczeknąć.
        Po trzecie: Zarówno hierarchia jak i dyscyplina wojskowa stanowiły wartość samą w sobie i nikt nie rozumiał tego lepiej od załóg okrętów. Majestat jaki roztaczał syn królowej klanu działał również na nich, mimo iż ten aspekt już dawno im się dosyć opatrzył i do niego już nieco przywykli. Kandelason był owszem jednym z nich, ale był też dużo ponad. To nie był ich kumpel – to był ich dowódca. Władca. Autorytet. Pierwszy po bogu. Nikt z załogi nie śmiałby się wychylić z szeregu w obecności kapitana.
        Nie da się jednak zaprzeczyć, że ten, kto potrafił czytać w myślach miał teraz okazję zebrać niezły materiał do analizy, bo choć wszyscy brodacze milczeli jak zaklęci, a ich oblicza pozostały niewzruszone, to każdy myślał po swojemu. Pełny przekrój krasnoludzkich postaw jak na dłoni: od nienawiści do uwielbienia. To ostatnie głównie dlatego, że na ryneczku znajdował się również Słonobrody. I to on, jako jedyny z nordów odezwał się na głos.
- Owszem księżniczko – potwierdził grzecznie jej przypuszczenia – Jesteśmy wielorybnikami i przypłynęliśmy w te strony na statku.
Milczał chwilę i z zewnątrz wyglądało to tak, jakby czekał na jakieś jej dodatkowe pytania. On jednak tak naprawdę zbierał się w sobie, żeby mówić dalej. Choć świadom był, że jego narzeczona Laufey nigdy nie odbierała odzywania się do niej bezpośrednio w kategoriach bezeceństwa, to jednak jego długoletnie wychowanie dawało o sobie znać. Gdy wreszcie siłą niezłomnej woli zgromadził odpowiedni zapas odwagi, wtedy kontynuował.
- Czy masz życzenie go zobaczyć? – zadał pytanie. – Mój poprzedni drakkar bardzo ci się podobał, więc „Myrmidonem” powinnaś być zachwycona.
Reszta krasnoludów nie mogła uwierzyć w to, co opowiadał szyper. Ona, ta przypadkowo spotkana rozczochrana blond-bezwartościowość, widziała poprzednią łódź Kandelasona? Starą, acz potężną i dostojną „Matabele”? Jak!? Gdzie!? Kiedy!? Nie do wiary!
Jeśli jednak syrenka szukała u nich wzrokiem potwierdzenia słów kapitana (jakkolwiek byłoby to absurdalne), to wszyscy równo kiwnęli głowami, niezachwianie i stanowczo, jakby byli tego bardziej pewni niż cykliczności następowania po sobie dnia i nocy. Bo „Myrmidon” zaiste wprawiał w zachwyt – bez żadnych wyjątków.
- Czy pozwolisz jednak, o Pani.. – ciągnął dalej swoją wypowiedź dowódca - ..zasugerować, byśmy wpierw wrócili do karczmy i coś zjedli?
        Naprawdę przejęty jej zdrowiem i niedożywieniem Oswald poważył się na zuchwałość nigdy niespotykaną wśród mieszkańców fiordów. Facet powiedział kobiecie co należy robić! I nawet jeśli swojej propozycji nadał najbardziej ugrzecznioną formę jak to tylko było możliwe, to i tak oczy jego marynarzy, choć tylko na krótki moment, ale jednak zauważalnie rozszerzyły się zszokowane. Wszyscy brodacze jednak znów zgodnie potwierdzili słowa swego kapitana, identycznie jak wtedy, gdy mowa była o okazałości królewskiego okrętu – bez słów, samym skinieniem, zgodnie z zasadą: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nordowie muszą stanowić jedność w oczach obcych. I kropka.
Awatar użytkownika
Niviandi
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 135
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Arystokrata , Artysta
Kontakt:

Post autor: Niviandi »

        Znowu czas się wydłużał, tym razem w oczekiwaniu na odpowiedź ze strony krasnoludów. Czy powiedziała coś nie tak? Może jej pytania nie były najmądrzejszymi, ale jak zagadać do grupy zbójników i im tym samym nie podpaść? Ona nie miała doświadczenia zabójcy, ani nawet ulicznego łachmyty by z takimi typami rozmawiać, więc owszem, jej pytania były bardzo powierzchowne, ale od czegoś musiała przecież zacząć. Nosek księżniczki lekko się zmarszczył z niezadowolenia, ona stara się być grzeczna a ci milczą jak groby! Nie wiedziała jak to odebrać. Najpierw ją ratują, a teraz nie chcą gadać, to powoli przekraczało cierpliwość syrenki, której zmęczenie przyćmiewało fakty. Jeżeli nie chcą z nią przebywać to ona nie miała najmniejszego problemu by opuścić towarzystwo – brzydkie i śmierdzące rybami.
        Niezadowolona Niviandi szybko przywołała się do porządku i rozluźniła twarz w sztucznym uśmiechu obawiając się, że jej zachowanie może rozdrażnić bandę morderców. Denerwowali ją, ale życie było jeszcze syrence dosyć miłe.
        W końcu Kandelason zabrał głos, ale jego odpowiedź była krótka i zdawkowa. Krótko mówiąc – niezadowalająca. Niviandi uśmiechnęła się więc jeszcze sztuczniej nie bardzo wiedząc co właściwie może dodać, czy w ogóle może się teraz odezwać. Złożyła dłonie, ale w gruncie rzeczy mocno ściskała spocone palce. I co? Tyle?
        Cisza jaka zapadła była mocno niekomfortowa dla obu stron. Syrenka czuła się niezwykle zakłopotana, zapewne gdyby naprzeciw niej nie stał krwiożercy krasnolud to zachowywałaby się zupełnie inaczej. Bezczelniej, ale teraz szczupłe nogi naturianki uginały się pod jej własnym, niewielkim ciężarem. Milczenie dowódcy było przerażające. Nad czym się tak zastanawiał? Mierzył ją wzrokiem i oceniał jak na targu niewolników? Niviandi zdawała się popadać w coraz większą panikę, gdy w końcu Kandelason zdecydował odezwać się po raz drugi.
        Jego słowa były jednak nieco... zaskakujące. Rzucał do niej hasłami, które powinna rozumieć, a jednak kompletnie nie wiedziała o czym ględzi ten stary wielorybnik. Na poparcie wyjątkowości wypowiedzi Oswalda niemo wypowiedziała się mimika jego załogi. Stanowczo popierali swego kapitana więc naprawdę powinna coś wiedzieć o... jego jakimś tam statku. Czy naprawdę ten śmierdzący śledziem jegomość mógł ją znać? Doprawdy znalazła sobie takiego kiepskiego wielbiciela?
        To było zwyczajnie ohydne!
        Wciąż jednak bała się „kolegów” Kandelasona. Z tego też powodu nie potrafiła wydusić z siebie, że właściwie nie ma pojęcia o czym do niej mówi. Mogła też zgrywać aktorzynę i udawać, że sobie cokolwiek przypomina, ale chyba lepiej było nie kłamać a wyznać prawdę kapitanowi w bardziej... odosobnionym miejscu.
        Na całe szczęście i tutaj Oswald pociągnął dalej rozmowę sprawiając, że dziewczyna nie musi od razu odpowiadać, choć... na Prasmoka, jak bardzo nie zdawała sobie sprawy z tego ile to wszystko kosztuje dowódcę Myrmidona.
        - Tak, oczywiście – odpowiedziała z ulgą. - Zapewne... jesteście głodni po długiej podróży. Chętnie dołączę do... śniadania – przyznała i jakoś tak naturalnie nabrała nieco rumieńców.
        - I z miłą chęcią, w pańskiej wolnej chwili, zobaczyłabym statek. Z pewnością majestatycznie prezentuje się na tle rozległego oceanu – dodała i po tych słowach wszyscy zebrali się do karczmy.
        Tym razem atmosfera wydawała się mniej gęsta. Można powiedzieć, że pierwsze mordercze wrażenie w miarę traciło na natężeniu, wszak w końcu ją uratowali, jakieś minimalne zaufanie powoli kiełkowało się w Niviandi, ale syrenka nadal ostrożnie podchodziła do Kandelasona, z którym to usiadła przy stoliku. Jego załoga zajęła to samo miejsce co uprzednio, więc odrobina prywatności była zapewniona.
        - Proszę wybaczyć, że tak nagle odeszłam od stolika... - mruknęła pod nosem.
        - Jeszcze raz bardzo dziękuję za pomoc – dodała z delikatnym uśmiechem.
        - Ja... nie... - dziewczyna zająknęła się i skuliła, tak bardzo się go bała!
        - Dlaczego jest pan wobec mnie tak bardzo ofiarny? Nie bardzo rozumiem... te sytuację. Skąd pan zna tekst piosenki i dlaczego nazywa mnie Laufey Göran ? - Niviandi w końcu nabrała odwagi i wyrzuciła z siebie pytania jednym tchem, ale nie unosiła głosu. Bacznie obserwowała dowódcę, jego najmniejszy gest.
        - Zachowuje się pan, jakby mnie wcześniej znał, a ja nie wiem kim pan jest. Wstyd jest to przyznać głośno – ostatnie słowa wypowiedziała ciszej, bo czy nie było to wstydliwe wyznanie? Przyznać się wielbicielowi, że się go nie pamięta?
        - Mam nadzieję, że moja niepamięć pana nie urazi, jednak pierwszy lepszy nie byłby w stanie odeprzeć dla mnie tłumu opętanych ludzi i mówi pan w taki sposób... i o takich sprawach, które mnie wręcz... prześladują. Chciałabym się dowiedzieć dlaczego pan to robi i co to wszystko znaczy – Niviandi nie była w stanie już dłużej czekać, choć chwila, w której zdecydowała się zalać pytaniami swego rozmówcę nie była zbyt odpowiednia, lecz ona nie przewidywała, mimo wszystko, zbyt długo zabawić w takim nieciekawym towarzystwie. Bo dlaczego by też miała? Niech Kandelason poda chociaż jeden argument, wyjaśni skąd jego zawziętość i... o czym do niej cały czas mówi, bo póki co to wszystko wyglądało jak wielka splątana nić dezinformacji. Nadszedł czas na wyjaśnienia!
Oswald
Błądzący na granicy światów
Posty: 13
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Krasnolud
Profesje: Władca , Żeglarz , Rybak

Post autor: Oswald »

        Jeśli nie liczyć zwrotów grzecznościowych, to Kandelason w drodze powrotnej do tawerny milczał, choć oczywiście nie przestawał służyć swojej niewieście pomocą i silnym ramieniem. Wraz z resztą marynarzy odgarniał od niej wszystkich, którzy przypadkowo lub specjalnie - nieważne, tarasowali Niviandi drogę, lub próbowali się z nią zderzyć. Rozpychane krasnoludzkimi tarczami ludzkie masy rozstępowały się przed blondynką tak jak morskie fale ustępują przed dziobnicą drakkara – nagle, gwałtownie, lecz płynnie i szybko, z pomrukiem pretensji i marudzenia, a nawet czasem pieniąc się ze złości, ale posłusznie odsuwając się na bok, całkiem bezsilne wobec naporu drewna i stali napędzanych wysiłkiem krzepkich, nordyckich wioślarzy.
        Gdy usiedli na swoich miejscach łysiejący karczmarz, mimo iż nieco poobijany i potraktowany przez bosmana niezbyt grzecznie, mając na uwadze z kim ma do czynienia schował urażoną dumę do kieszeni i ochoczo zabrał się za przygotowywanie prostych, ale jakże wyszukanych owoców morza dla dziewczyny. Nie było tam zbyt wiele roboty, w zasadzie trzeba tylko było poukładać jedzenie w misach. Nie dało się tego zepsuć, więc w kilka chwil przed syrenką piętrzyło się mnóstwo najprzedniejszych cymesów.
        Wielorybnik nareszcie mógł mówić bez obaw, że ktoś mu przerwie. Raz, bo oberżysta nie będzie już kursował z kolejnymi talerzami, a dwa, bo wygłodniała naturianka zajęta pałaszowaniem jako dama nie będzie między kęsami wtrącać swoich pytań (przynajmniej nie z pełnymi ustami). Rzut oka w kierunku jego załogantów, zwłaszcza tego najbardziej zawziętego: rudego Zygfryda wystarczył, by wiedzieć, że pozostali brodacze zadbają o to, żeby ich dowódca miał spokój od wszystkich innych osób w tawernie.
        Kandelasonowi zaschło w gardle. Najchętniej zamówiłby herbatę z gorzałą, albo grzany rum z sokiem malinowym, albo mocne, korzenne wino z pieprzem, kardamonem, goździkami i palonym cukrem, albo kawę doprawioną whiskey dla poprawienia woltażu, albo jakikolwiek inny napój, który zgodnie z tradycją w tej części świata serwowany jest marynarzom pod nazwą „grogu”. I kufel czarnego i gęstego jak smoła piwa do popicia. Ale powstrzymał się, choć alkohol pomógłby zdecydowanie nie tylko na suchy język, ale również na odwagę i płynność snucia morskiej sagi, o którą dziewczyna go prosiła. Krasnolud miał jednak świadomość, że historia znajomości Laufey i Oswalda to opowieść niemal nierealna, z pogranicza fantazji i bajek, w którą ciężko było uwierzyć nawet kiedy się ją osobiście przeżyło. Sam nie raz łapał się na tym, że powątpiewał, czy tamta miłość przydarzyła mu się naprawdę, czy też była zaledwie tylko sennym marzeniem. A skoro miał przed sobą taką misję do wykonania, to ostatnie, od czego powinien zacząć było zerkanie do kieliszka. Pijaństwo nawet w małych ilościach zrujnowałoby kompletnie jego wiarygodność, która sądząc po sceptycznej postawie blondynki i tak nie była zbyt wielka.
        Nie chciał dalej trzymać jej w niepewności, dlatego pociągnął solidny łyk czystej wody i rozpoczął opowiadanie. Pominął tematy nieistotne. Na przykład jego „Myrmidon” nie pojawił się ani razu. Nie wspominał też o sobie. Próżniacze przechwałki, choć byłyby zupełnie prawdziwe, to ani nie leżały w dobrym guście, ani nie mogły pomóc w osiągnięciu celu. A ten mógł być tylko jeden – odzyskać szczęście. Jeśli uda mu się ją ponownie rozkochać, to już tu na ziemi wielorybnik trafi prosto do nieba, lecz był świadom, że tego nie da się osiągnąć gadaniem. Kapitan zresztą zawsze pozwalał, by to nie jego słowa lecz czyny świadczyły o nim, i był pewien, że teraz też tak jak za pierwszym razem nie gładka gadka, a konkrety były drogą do ponownego otwarcia jej serca na szlachetnego, choć szpetnego i starego żeglarza. Jeśli się uda. Lecz w tym momencie absolutnie nie o niego chodziło i nie o swoją pomyślność tak zawzięcie stanął do walki. Teraz liczyła się tylko ona. Była nieszczęśliwa: morska arystokratka pośród ludzkiego plebsu, syrenka błąkająca się po śródlądziu, królewna, która nie miała nic, choć należało się jej wszystko. Pozbawiona swego życia, nawet wspomnień.
        Harpunnik nie wiedział ile mają czasu. Róg Mjolnira milczał od dawna, ale w każdej chwili mógł się odezwać. Było ryzyko, że jego zew znów ich rozdzieli. Mógł przekonać do wyprawy do fiordów bezgranicznie kochającą go narzeczoną, ale dopóki nie zdobędzie ponownie względów swej wybranki, to przecież ta za nic nie zgodzi się płynąć z obcym na zimny i pełen niebezpieczeństw koniec świata. Słonobrody był w Laufey zakochany na zabój, ale ze względu na wiek i ogromną odpowiedzialność jaką codziennie dźwigał był również osobą dojrzałą. Znał zatem swoją największą powinność względem swej narzeczonej. Dla jej szczęścia był gotów poświęcić swoje. Wolał, by wpierw ona odzyskała siebie - wtedy będzie szczęśliwa nawet, jeśli jemu nie uda się odzyskać jej. Przeszedł więc od razu do rzeczy.
        Zaczął od najłatwiejszego, od tego, co znał z własnego doświadczenia. Opowiadał jej o syrenach i magii uroków zaklętej w ich śpiewie. Spędził na morzu ponad trzysta burzliwych lat i nikt nie mógłby zaprzeczyć, że nie było tego po nim widać. Mógł być zatem bardzo przekonujący, zwłaszcza, że dziewczyna miała już okazję się przekonać jak działa jej pieśń na ludzi, wpierw w karczmie, potem na placu targowym. Dopiero później zaczęły się schody. Krasnolud zaczął mówić o tym, co kiedyś sama narzeczona mu o sobie opowiedziała. O podmorskim królestwie, mnogim dworze, wielkim bogactwie i niewyobrażalnych wspaniałościach. Chciał być szczery, bowiem ostatnie czego mu było potrzeba, to by złapała go na nawet niewinnym kłamstwie. Nie pomijał więc tematów trudnych. Wspomniał o ojcu Trytonie, kłótniach, konfliktach i zagrożeniu dla jej świata i rasy nadciągającym ze strony ludzi. Opowiadał dziewczynie jej własną historię. Nie to kim była kiedyś, ale to kim jest, mimo niepamięci. Syreną, królewną, władczynią, dziedziczką, perłą mórz.
- To jesteś ty Laufey. – powiedział na koniec. – Nie Niviandi. Laufey. – pokiwał głową. – Lady Gӧran. – dodał z czcią.
Awatar użytkownika
Niviandi
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 135
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Arystokrata , Artysta
Kontakt:

Post autor: Niviandi »

        Niviandi siedziała i nie dowierzała historią jakie wygadywał Oswald. Ona, syreną? Pół rybą? Przecież nawet pływać nie potrafi! W dodatku zbyt długie przebywanie w morskiej wodzie niszczy włosy, a jej są wyjątkowo gładkie...choć teraz zszargane poprzednimi, niedorzecznymi przygodami. Równie niedorzecznymi co powieści jakie głosił krasnolud, choć było w nich coś pięknego. Bogactwo, luksus, wysoki status społeczny... Tylko jak niby miało minąć trzysta lat? Ona ma jędrną , delikatną twarz bez choćby jednej zmarszczki. Gładką i aksamitną skórę na całym ciele, piękne, zdrowe paznokcie i...jakby miała przeżyć tyle lat? Wątpliwości jednak nabyła przez śpiew, który rzekomo zmanipulował cały tłum. Wciąż nie mogła w to uwierzyć. Co to za magia? Co to za siła?
        - Co to za dźwięk? - spytała swym nieco piskliwym głosem, a cała załoga niemalże zerwała się na równe nogi.
        A nie był to zwykły dźwięk – to wezwanie Rogu Mjolnira! Ta chwila, choć chwalebna i wzywająca do boju była trudna dla Oswalda, który nie chciał rozstać się ze swoją ukochaną. Syrenka zaś z początku nie rozumiała dlaczego tak nagle odchodzi. Słonobrody starał się wytłumaczyć księżniczce swoje postępowanie, ale jego wrodzona nieśmiałość wobec kobiet sprawiała, że nieco się plątał, ale także chciał zasugerować coś więcej... Dopiero w porcie, gdy z daleka spojrzał na swoją łódź zwrócił się ku Niviandi i połykając całe powietrze zaproponował wspólną podróż, lecz dla złotowłosej to wszystko... tak szybko, tak prędko, tak dużo... przerastało ją. Ledwie kilka dni temu uwolniła się z dzikiej wyspy a teraz znowu musi zmierzyć się z nowymi faktami, o ile wszystko co powiedział Oswald było prawdą. A trudno było w to uwierzyć... nie jemu, bo krasnoludowi dobrze się z oczu patrzyło, mimo paskudnej, chropowatej, starej twarzy, ale... brzmiało to niewiarygodnie. Historia sama w sobie obsadzona była w piękne diamenty, lecz... Była tak cudowna, że aż nieprawdziwa...mimo niezbyt szczęśliwego wątku z ojcem. Kandelason zaś widział te niepewność w oczach ukochanej Laufey. Jego serce łamało się w pół, wiedział, że musi odpłynąć, ale też nie mógł zmusić księżniczki do wspólnej podróży. Z ciężkim westchnieniem podarował jej, jakby się z początku wydawało – naszyjnik, lecz gdy Niviandi ujęła prezent w dłoniach ujrzała pięknie zdobiony złoty klucz z perłą. Niebieskie oczy syrenki stały się nagle duże i okrągłe ze zdziwienia.
        - Nie, nie mogę – szepnęła.
        - Ten klucz od zawsze należał do ciebie – podjął ochrypłym głosem krasnolud. - Jest dla ciebie... -lekko się poprawił.
        Niviandi spojrzała pytająco na krasnoluda, który długo ściskał jej drobne dłonie.
        - Wzywa mnie morze, tak samo i ciebie ono kiedyś wezwie. Taką mam nadzieję... lecz wiedz, że jesteś księżniczką a ten klucz to droga do twojego skarbca. Jest tam wszystko co sobie wymarzysz, złoto, diamenty, szafiry... wiele, wiele bogactw. Tylko ty możesz się tam dostać, ponieważ jesteś Laufen Goran. Moje słowa w karczmie brzmiały dla ciebie niedorzecznie, ale wszystko co mówiłem jest prawdą.
        - Och... - syrenka mocno ścisnęła klucz w dłoniach. - Ja... Ja nie wiem... - jęknęła, lecz już po chwili zebrała w sobie siły i uśmiechnęła się ciepło. - Nie wyruszę z tobą w podróż, ale... może spotkamy się jeszcze kiedyś, w tym mieście i może będę już wiedzieć... kim jestem. Żegnaj Oswaldzie... i masz moje błogosławieństwo na tę podróż – mówiąc to syrenka podarowała krasnoludowi kosmyk złotych loków – nie mam nic więcej, ale to mój amulet na szczęście dla ciebie. Dziękuję i... do zobaczenia.

[Ciąg dalszy]
Zablokowany

Wróć do „Serenaa”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości