To jedna z tych historii, gdzie traumy z dzieciństwa warunkują całą resztę życiorysu. Walter Marchant urodził się w małej osadzie wydobywczej gdzieś na dzikim zachodzie Szczytów Fellarionu, w społeczności, gdzie siła fizyczna, końskie zdrowie i brak lęków przed pracą w kopalni były hołubione jako nie tylko najcenniejsze, ale w zasadzie jedyne istotne właściwości człowieka. Górnicy mają to do siebie, że wyłącznie swoją ciężką pracę uznają za wartościową, a wszystko inne to dla nich zaledwie zbędne dodatki. Waltowi, jako rezolutnemu co prawda, ale niezwykle wątłemu i chorowitemu piegusowi przez całe szczenięce lata towarzyszyły zatem drwiny, docinki, konieczność pokornego znoszenia upokorzeń i czasem nawet bólu. Przez dorosłych wytykany był bowiem palcami jako rozwrzeszczany nieużytek, a przez rówieśników bezlitośnie szykanowany tak fizycznie jak i psychicznie. I nawet nie było się komu poskarżyć. Zahukana matka bała się odezwać w jakiejkolwiek sprawie, a jego ojciec - wielki chłop o garściach jak bochny prychał tylko w swe wąsy ze wstydu na widok swego cherlawego potomka i zwykle nie raczył chłopcu nawet odpowiedzieć, a zdarzało się także nie raz, że otwarcie wypierał się swojego ojcostwa. Nic więc dziwnego, że Walter szczerze znienawidził ludzkość, a jego jedynym i przemożnym pragnieniem stało się, by kiedyś nie tylko udowodnić swą wartość, ale wręcz podporządkować sobie swoich prześladowców.
Okazja do zmian przyszła, gdy zmarł jedyny wioskowy uczony – stary aptekarz i alchemik Klemens Rohr. Niemal natychmiast pokończyły się zapasy lekarstw, w pierwszej chwili tych z krótką datą przydatności do użycia, ale w niedługim czasie również wszystkich innych. Bardziej jednak dotkliwe było, że substancje niezbędne przy wydobyciu i oczyszczaniu minerałów trzeba było teraz za ciężkie pieniądze sprowadzać z nizin, bo choć wokół wioski leżały całe hałdy odczynników do nich, to i tak nikt nie potrafił ich wyprodukować. Wystawiało to mocno na szwank ekonomię miasteczka, a w dłuższej perspektywie mogło ją całkiem zrujnować. Nagle mieszkańcy małej osady stanęli nad przepaścią. Zdali sobie sprawę, że nie tylko brutalna siła i zawód górnika się liczą. Zgromadzenie (szumnie nazwane Radą Miasta) zdecydowało, że w takim razie zafunduje jakiemuś swojemu przedstawicielowi prestiżowe studia na Uniwersytecie w Rododendronii na rozchwytywanym kierunku alchemicznym. Wybór padł na Waltera, a powodów takiej decyzji było kilka. Po pierwsze, bo jako jedyny był chętny. Pozostali chłopcy nawet pomimo kryzysu woleli poświęcić swe życie ciężkiej (ale jakże chwalebnej) pracy na grubie, niż nudnemu ślęczeniu nad księgami. Po drugie, jako jedyny potrafił czytać i pisać, gdyż nie mając kolegów w swoim wieku zadawał się głównie właśnie z uczonym Klemensem. Tamten nie traktował go jakoś bardzo czule i uprzejmie, ale przynajmniej nie odtrącał go i od czasu do czasu jak miał trochę lepszy humor próbował włożyć do młodej głowy trochę swej własnej mądrości. To wystarczyło, by chłopiec zdobył podstawy do kontynuowania nauki w większym ośrodku akademickim, ale także sprawiło, że już zawsze będzie pielęgnował w sercu dobre wspomnienie starego mentora. Po trzecie zaś, bo chłopiec był do tej pory zupełnie zbędny w społeczności. Jeśli więc nadarzyła się okazja spożytkowania jakoś jego nędznego żywota, to tak właśnie należało uczynić.
Walt wyjechał zatem do wielkiego miasta i po paru latach studiów wrócił do swej rodzinnej osady zupełnie odmieniony. Pewny siebie, obyty, wyedukowany, wygadany. Zupełnie przeświadczony o swojej wyższości. Natychmiast podjął się wyuczonego zawodu i szybko przywrócił swej mieścinie niezależność od zewnętrznych dostaw i płynność finansową. Początkowo zachowywał się jeszcze dosyć uprzejmie, ostrożnie i trochę zachowawczo, ale szybko jego żądze wymknęły mu się spod kontroli. Nagle bowiem wśród rodaków stał się postacią kluczową, a dobrobyt tych, którzy kiedyś go prześladowali w jakiejś mierze zależał od niego. Jego chłopięca zaradność pod wpływem dawnych urazów przeistoczyła się w dorosłym życiu w bardziej mroczną formę. Zaczął od zagarnięcia pod swoją agendę całego miejscowego handlu. Dzięki swemu wyszczekaniu spotęgował zyski uzyskiwane ze sprzedaży wydobywanych minerałów, głównie jednak dlatego, że miał w tym też swój własny interes. Pobierał sobie bowiem nie taki znów skromny procencik od obrotu. Żądza pieniądza i lekkie ważenie sobie standardów moralnych sprawiły, że bogacił się dużo szybciej niż reszta. Tylko parę lat trwało, a Walt swoją postawą i żądzą władzy zupełnie zdominował wszystkich mieszkańców. Ci, którzy pamiętali go jako niedorajdę i popychadło albo już nie żyli, albo diametralnie zmienili o nim swoją opinię, gdy zobaczyli w jak wielkim stopniu ich praca stała się łatwiejsza dzięki wiedzy Waltera, jak bardzo ich zarobek zależy od jego umiejętności handlowych i światowej gadaniny, jak czasem zdrowie i życie ich żon i dzieci zależy od produkowanych w aptece lekarstw. Skłonni byli przymykać oko na jego ekscesy też dlatego, że Walt zawsze potrafił zrobić wokół siebie odpowiednią otoczkę, a od powrotu z Rododendronii już nikt nie mógł mu pajacowania wybić z głowy po prostu pięścią, więc zwykły lud skazany był na jego jadowite gadanie, a nie dorównując mu pod względem intelektualnym dawał się uwieść sianemu przez Waltera populizmowi. W swej ogromnej próżności Marchant przyjął nawet na siebie wakującą od dłuższego czasu godność burmistrza, aby i tym sposobem podbić swój prestiż. Nie miał wcale zamiaru ani nikogo bronić, ani tym bardziej poświęcać się dla jakichś wyższych celów. Prawa jako takiego nie znał, ale potrafił wiarygodnie udawać, że jest jego wielkim znawcą i strażnikiem. Tak naprawdę jednak naginał je we wszystkie możliwe strony jak tylko mu pasowało, a swoje działania usprawiedliwiał jak zwykle przemądrzałym gadaniem. Rozpił się i rozhulał, w praktyce coraz rzadziej i coraz bardziej niedbale wywiązując się ze swych zadań.
Kulminacją i jednocześnie kresem bachicznego żywota Waltera było nieszczęście, jakie spotkało jego rodzinną miejscowość. Gdy z górniczych szybów pod szczytami Ferralionu wydobywano coraz to większe samorodki, wtedy kopalnie te już nie mogły dłużej pozostawać niezauważone. Blask złota ściągnął na nią drapieżne spojrzenia najbardziej chciwych ze wszystkich istot w Alaranii – smoków. Jeden wiekowy gad zaatakował wreszcie podstępnie i zdradziecko, siejąc śmierć i zniszczenie, a na koniec uprowadzając z osady praktycznie wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Jedyny ocalały z pogromu, nominalny burmistrz, którego podstawowym zadaniem było chronić mieszkańców, nawet nie zauważył ani kilkudniowej, nieskrywanej smoczej obserwacji, ani nawet całego wydarzenia. Przez większość czasu albo zalewał gębę wódką, albo leżał pijany w trupa gdzieś w swojej aptece, a z delirki ocknął się dopiero kilka dni po tragedii. Jednak po przebudzeniu nie był już tym samym człowiekiem. W ogóle przestał być człowiekiem - Najwyższy nie miał dla niego litości. Za tak rażące niedopełnienie obowiązków, które przecież przyjął na siebie dobrowolnie i (co najważniejsze) pod przysięgą, Walter Marchant został przeklęty i skazany na męki piekielne. Stał się potępionym, a jego ciało powoli, ale nieubłaganie poczęło transformować. Walter karlał, koślawiał, szpetniał z dnia na dzień. Na skórze co noc pojawiał się kolejny tatuaż - wypisane piekielnym alfabetem imię którejś następnej osoby zamordowanej przez jego zaniedbania. Początków tych przemian w ogóle nie pamięta – giną mu w mroku alkoholowych ciągów. Odzyskał kontrolę i ponownie zaczął kierować swoim losem dopiero wtedy, gdy jego klątwa już tak bardzo przybrała na sile, że zwyczajnie nie mógł już nic pić, bo wszelki płyn parzył go w przełyk nie do wytrzymania. Każde jedzenie zamieniało się w popiół, gdy tylko zbliżał je do ust. Dlatego zaczął żywić się wyłącznie złotem. Zjadał je napełniając tym samym skarbiec w swoich wnętrznościach. Kara za jego skąpstwo powodowała jednak również, że wszystkie cenne przedmioty zamieniały się w jego rękach w kamień. Dlatego nie mogąc ich używać podczas posiłku jadł z miski jak pies, podle i urągająco, co stało się dodatkowym źródłem upokorzeń dla odpokutowania ogromnej pychy, którą wykazywał za ludzkiego życia. Zestawienie trzech jego największych grzechów dało efekt nie do pozazdroszczenia.
Nadzieja jednak nie umarła w nim całkiem. Kiedy umysł pozbawiony alkoholu zaczął wreszcie w miarę normalnie funkcjonować, Marchant dostał od Najwyższego wizję, że jego potępienie jeszcze nie jest ostateczne. Ciągle jeszcze ma szansę uniknąć strasznego losu w piekielnych czeluściach. Może zostać unicestwiony, może po prostu zniknąć ze świata. Wystarczy, że pomści zamordowanych mieszkańców, zabije smoka, a całe zgromadzone przez gada skarby odda na cele charytatywne. Walter zastanawiał się chwilę, po czym zdecydował: podejmie się wyzwania. Jego motywacja była jednak bardzo ułomna, przyziemna i egoistyczna. Mężczyzna miał pełną świadomość, że w piekle wylądowałby na samym dnie hierarchii. Jako popychadło, pośmiewisko, zwykły śmieć niewarty jakiegokolwiek zainteresowania, ani tym bardziej posłuchu. Za żadne skarby nie chciał do tego wracać. Nie zniósłby ponownie takiej hańby. Dlatego wybrał, że woli zupełną dezintegrację. A poza tym ciągle jeszcze stąpając po tej ziemi i dążąc do dopełnienia pokuty będzie mógł się nadal powywyższać nad innych i dodatkowo nieco zarobić. Czy za tak puste pobudki i przez to zupełnie niedbale zrealizowaną ekspiację Najwyższy raczy darować mu wieczne potępienie? - tego nie wiadomo. Walter woli łudzić się, że tak, niż dociekać faktycznych warunków dla realizacji swojego odkupienia. Jest przekonany, że wystarczy mu ubić smoka i będzie po sprawie. Dopóki więc nie zapadł na jego duszę ostateczny wyrok, to humor mu dopisuje i nijak nie ma zamiaru zmieniać swojego postępowania wobec innych ludzi.
Czy jednak on – aptekarz, kałamarz, mądrala i chuderlak - miał jakiekolwiek szanse, by ukatrupić smoka? Miecza nigdy w ręku nie trzymał, tężyzna fizyczna nie była żadnym jego atutem, samym gadaniem jaszczura na pewno się nie da zabić, a banda awanturników, zwłaszcza takich specjalizujących się w tego typu polowaniach będzie go słono kosztować, co przy jego skąpstwie było warunkiem absurdalnym, zupełnie niemożliwym do spełnienia. Ruszył więc głową, po czym zaszył się w swojej pracowni i wziął się do pracy. Warzył, mieszał, transmutował i tworzył wszystko, o czym wiedział, że użyte na żywym organizmie zdecydowanie mogło zaszkodzić na zdrowiu lub spowodować śmierć. Szło mu wolniej niż zwykle, bo choć nie pił od paru dobrych dni, to i tak potężny kac nie dawał o sobie zapomnieć - jeszcze nie wiedział, że ociężałość umysłowa to również kara za grzechy. Zanim skończyło mu się złoto, którym mógłby się posilać, przygotował sobie cały arsenał najprzeróżniejszego alchemicznego świństwa. Potem zapakował wszystko w drewniane skrzynki wymoszczone słomą, załadował na swój pojazd i bez żadnego pomysłu jak można je wykorzystać, ale za to z nadzieją, że ich ogromna potęga wystarczy i sama załatwi wszystko, potępiony wyruszył w świat szukać kolejnych złotych monet do własnego brzucha, a przy okazji wytropić gada, który uśmiercił wszystkich mieszkańców górniczej wioski i bezprawnie przywłaszczył sobie jej bogactwa.