Dawno, dawno temu �y� w starym kr�lestwie rycerz, nosz�cy miano Gunthara z rodu Schranwald. By� to cz�owiek niesamowicie utalentowany, zar�wno pod wzgl�dem sztuk wymagaj�cych intelektu jak i spraw wymagaj�cych niebywa�ej t�yzny fizycznej. Na turniejach i zawodach nie mia� sobie r�wnych, dor�wnywa� mu tylko jeden cz�owiek, ale by� jego wiernym druhem i przyjacielem. Nazywa� si� Mortmore - Srebrzyste Ostrzem�wili na niego. Dwaj przyjaciele jak przysta�o na porz�dnych dworzan sp�dzali swoje �ycie po�r�d wystawnych bali i biesiad. �aden z nich nie chcia� wyj�� jednak za m��, a� do czasu gdy jeden z nich nie zapa�a� mi�o�ci� do pewnej bia�og�owy. Anastazji kuzynki wielkiego kr�la Nezaia. Gdy tylko jego oko dojrza�o jej cudowny urok podczas jednego z kr�lewskich bal�w z taka si�� strza�� amora zosta� przeszyty, �e w imi� mi�o�ci w ogie� by za ksi�niczk� got�w by� wskoczy�. lektyw siedmiu przed twoj� osob�.Anastazja by�a niewiast� niesamowicie pi�kn� a jej uroda nie mia�a sobie r�wnych.
Odk�d wesz�a w wiek dziewcz�cy zawsze kr�ci�o si� wok� niej kilku zalotnik�w, jednak ka�dy z nich by� po kolei odrzucany przez pi�kne spojrzenie ksi�niczki. Pono� chcia�a wyj�� tylko za takiego m�czyzn�, kt�ry dor�wna� by rycersko�ci� jej urodzie. Gunthar dobrze wiedzia� jak by si� sko�czy�y jego zaloty, dlatego postanowi� poczeka� na odpowiednia okazj�. Ta zdarzy�a si� nied�ugo p�niej, kr�l nie zwa�aj�c na decyzje ksi�niczki postanowi� w ko�cu wyda� j� za m��. Zorganizowa� wielki turniej. Wie�ci o nim dotar�y nawet po za granice kr�lestwa. Ostatecznie turniej nie rozgrywa� si� tylko o r�k� pi�knej ksi�niczki, ale o po�ow� kr�lestwa. Na turniej stawili si� wszyscy najwi�ksi wojownicy jacy dot�d st�pali po �wiecie: ogromni z�otow�osi barbarzy�cy z najdalszej p�nocy, czarnosk�rzy wojownicy z wielkimi zakrzywionymi no�ami, przybyli nawet dumni sko�noocy samuraje ze wschodu, oczywi�cie nie zabrak�o mn�stwa zakutych w stal rycerzy, kt�rzy przybyli by zdoby� r�k� Anastazji. W�r�d nich by� tak�e Gunthar. Pocz�tkowo zwyci�stwa naszemu rycerzowi przychodzi�y r�wnie �atwo jak wypicie kielicha wina, jednak z ka�dym starciem nasila� si� stopie� trudno�ci. Przeciwnicy stosowali coraz to trudniejsze manewry, tak skomplikowane i zaskakuj�ce, �e przez pewien fortel z metalowymi gwiazdami Gunthar omal nie straci� g�owy. Starcia w �wier�fina�ach i p�fina�ach z wielkim barbarzy�c� i doskona�ym fechmistrzem by�y tak trudne, �e szlachetny rycerz Gunthar wyszed� z pojedynku z kilkoma ca�kiem gro�nymi ranami. Ale w ostatnim pojedynku czeka� na niego tak straszliwy i niepokonany przeciwnik, �e widz�ce go m��dki mdla�y na d�wi�k jego imienia. Mortmore powiada�, �e pono� nie zosta� zraniony ani razu podczas ca�ego turnieju. Nawet najtrudniejsze manewry jego przeciwnik�w nie by�y w stanie cho�by go tkn��. Nazywa� si� Sir Lariv zwany Nie�miertelnym, przyby� z dalekiego kraju o nieznanym imieniu, po to by zaprowadzi� porz�dek na tych ziemiach.
W finale, kt�ry mia� miejsce na wielkiej arenie zebra�y si� ogromne t�umy, by�o oczywi�cie kr�l i ksi�niczka Anastazja, kt�rzy z niecierpliwo�ci� wyczekiwali wyniku tego starcia. Dzielny rycerz Kr�lestwa d�ugo zastanawia� si� nad przebiegiem tego pojedynku jednak ostatecznie nie przysz�o mu na my�l �adne rozwi�zanie. Rozpocz�a si� walka. Sir Lariv pos�ugiwa� si� wielkim mieczem podobnym do wielkiego tasaka, robi� to z taka �atwo�ci� jakby bawi� si� drewnian� zabawk�. Przekona� si� o tym Gunthar, kt�ry po pierwszych uderzeniach poczu� je dok�adnie na swoim ciele. Zablokowa� ka�de uderzenie, jednak moc uderzenia by�a niezr�wnana. Stare rany otworzy�y si�, a lewa r�ka by�a w stanie niezdolnym do u�ytku. Gunthar wiedzia�, �e je�li zejdzie do defensywy przegra. Trzeba by�o to zako�czy� od razu przy nast�pnym uderzeniu. Gdy tylko Schranwald o tym pomy�la�, przeciwnik z ca�ych si� uderzy� z g�ry, pr�buj�c przeci�� rycerza w p�. Sir Lariv zlekcewa�y� swojego przeciwnika, u�ywaj�c tak wolnego ataku. Gunthar, kt�ry tylko czeka� na tak� okazje odskoczy� b�yskawicznie w bok, chwile potem ponownie skacz�c w miejsce w kt�rym sta�. Wskoczy� na miecz przeciwnika. Uczyni� to z taka gracja, �e nikt nie m�g� uwierzy� w to co si� teraz sta�o. Gunthar sta� nad przeciwnikiem celuj�c mieczem prosto w pier� przeciwnika. By� to pojedynek na �mier� i �ycie, wszystko albo nic, wi�c wyb�r Gunthara by� oczywisty. Miecz przeszy� brzuch wielkiego olbrzyma, kt�rego zaskoczenie by�o niesamowite. Sta�o si� oczywiste, �e jego szcz�liwa passa si� sko�czy�a. Nie�miertelny sta� si� �miertelny. Sir Lariv osun�� si� na ziemi� a Gunthar po�egna� swojego przeciwnika oddaj�c mu pok�on i w tym momencie chwa�y i glorii, ruszy� ku swojej wybra�ce. Cieszy� si� niezmiernie. Jednak nie by�o mu to przeznaczone, zdarzy�o si� co� niesamowitego. Trup drgn�� i ruszy� na swojego zab�jce, celuj�c wielkim mieczem prosto w kark Gunthara. Zdawa�o si�, �e pomimo zwyci�stwa szlachetny rycerz Schranwald przegra i legnie martwy. Na twarzy ksi�niczki ukaza� si� grymas strachu i przera�enia, podobnie jak u reszty poddanych i zgromadzonych. Rozleg� si� brz�k �elaza. Chwile wcze�niej �mign�o co� jasnego i ugodzi�o potwora w d�o� dzier��c� tasak. By� to n� druha Gunthara - Mortmora, kt�ry jako jedyny w tej chwili zachowa� zimn� krew. Lariv, kt�ry teraz wygl�da� bardziej jak nocna zmora ni� cz�owiek wypu�ci� miecz i zdo�a� jedynie uderzy� mocno Gunthara zwalaj�c go z n�g, potem dwoma wielkimi susami doskoczy� na trybuny chwytaj�c ksi�niczk� w p�, uciekaj�c z ni� wspinaj�c si� po wielkim murze. Nied�ugo potem zbieg�.
Gdy zwyci�zca turnieju obudzi� si� w namiocie i us�ysza� co si� sta�o, od razu zerwa� si� na r�wne nogi. Trzeba by�o przywi�zywa� go do ��ka by nie wsiad� na konia i pop�dzi� za okrutnym potworem. Dopiero jego przyjaciel Mortmore u�wiadomi� mu, jak zgubne by�o by takie przedsi�wzi�cie. Jednak i tak Gunthar nie chcia� si� zgodzi� na wi�cej ni� siedem dni spoczynku. Wiadomo by�o ju� gdzie znajduje si� Lariv, pono� m�czyzna ukry� si� we w�asnym zamku, wi���c ksi�niczk� w jednej z jego wie�. Kiedy min�� tydzie� nowy dziedzic tronu ruszy� pod zamek potwora. Znajdywa� si� on w najdalszym kra�cu �wiata, opuszczony, niebezpieczny, stoj�cy na kamiennym zboczu pe�nym pu�apek i przeszk�d. Trzeba by�o pokona� kamienne stoki i o�nie�one szczyty by dosta� si� do celu. A nawet gdy dotar�o si� pod mury zamku trzeba by�o stoczy� walk� z niepokonanym przeciwnikiem. Gunthar wiedzia� to, dlatego zmierzaj�c na zamek nie zabra� wielkiej armii, kt�rej jego przeciwnik by si� wystraszy� i zn�w uciek�, lecz tylko swojego przyjaciela Mortmora. Gdy tylko stan�� pod bram� zamku, wyzwa� swojego przeciwnika na drugi pojedynek, wynik kolejnej walki by� wiadomy dla obydwu stron, jednak tylko tak Gunthar m�g� wywabi� swojego przeciwnika z zamku. Lariv �wiadomy, �e teraz na pewno zabije swojego przeciwnika, pewny siebie wyszed� na spotkanie dzielnemu rycerzowi. Pojedynek odby� si� jak poprzednio, w kr�gu drzew. Ze strony Lariva nie mo�na by�o spodziewa� si� �adnej uczciwo�ci, gdy tylko zobaczy� Gunthara, rzuci� si� na niego ze swoim tasakiem. Ciosy potwornego szlachcica by�y jeszcze straszniejsze ni� poprzednio, jednak Gunthar postanowi� zastosowa� pewien podst�p, sprawiaj�c �e przeciwnik stawa� si� coraz pewniejszy siebie. Ot� atakowa� du�o, ale nie rani�c przeciwnika w �aden spos�b, jego celem by� miecz. Ciosy stara� si� unika�, jednak nie zawsze mu si� to udawa�o przez co zosta� kilka razy ci�ko raniony. Ledwo sta� na nogach, gdy po raz kolejny zosta� ci�ty wielkim mieczem. Wtedy pad� na ziemie, a przeciwnik zacz�� szydzi� z jego s�abo�ci, bo tym razem nie by� w stanie zada� chocia� jednej rany. Sir Lariv zamachn�� si� po raz ostatni i z ca�� si�� run�� na swojego przeciwnika. By�a by to pewna �mier�, gdy by nie szcz�cie, kt�re zawsze sprzyja prawym i sprawiedliwym. Miecz bestii rozpad� si� w drzazgi, Bogowie czuwali nad Guntharem. Rycerz nie my�l�c wiele po raz kolejny przebi� przeciwnika na wylot, ten jakby �wiadomy swojej nie�miertelno�ci tylko si� kpi�co u�miechn��, jednak Gunthar zn�w napar� na przeciwnika, kilkakrotnie d�gaj�-c go mieczem i szlachtuj�c, a nawet �wiartuj�c na kawa�ki. Gdy r�ka bestii zosta�a odci�ta, Lariv zrozumia� sw�j b��d. Z jeszcze wi�ksz� furi� i desperacj� rzuci� si� na Gunthara, jednak ten tylko zas�oni� si� mieczem sprawiaj�c, �e potw�r jeszcze raz nadzia� si� na miecz. To by�a powolna przegrana �Nie�miertelnego� Nie wiele p�niej ka�da cz�stka potwora zosta�a spalona, ka�da w innym miejscu. Tak sko�czy� Sir Lirav zwany Martwym. Gunthar ci�ko poraniony, lecz nadal �ywy ruszy� na zamek. Nowy Ksi��e, uwolni� Ksi�niczk� z wie�y i razem wr�cili do stolicy kr�lestwa, gdzie wzi�li �lub. Pono� nied�ugo potem urodzi�a im si� ma�a c�reczka. Potem �yli d�ugo i szcz�liwie po kres swoich dni.
- I to by� by koniec bajki o rycerzu Guntharze
Odpowiedzia�a wysoka z�otow�osa kobieta zamykaj�c opas�� ksi�g� siedz�ca na krze�le po�r�d gromadki dzieci.
- A by�y potem jeszcze wielkie bale i turnieje?
- A jak nazywa�a si� c�reczka Anastazjii i Gunthara?
Zapyta�y natychmiast, dwie czarnow�ose dziewczynki .
- A rycerz Gunthar mia� jeszcze jakie� przygody?
Zapyta� czarnow�osy ch�opak imieniem Borys, wygl�daj�cy zasmucony ko�cem opowie�ci.
- Na pewno i to nie jedn� przygod�
Odpowiedzia�a zak�opotana kobieta.
- By�o jeszcze mn�stwo wielkich bal�w i turniei Heneriette, a c�reczka hmm...
Zamy�li�a si� z�otow�osa.
- Veronico jej imi� na pewnie pojawi si� w nast�pnych opowie�ciach, ale ju� nie dzisiaj, bo p�na ju� pora i najwy�szy czas do ��ek. Jutro poczytam wam o c�reczce Gunthara i Anastazji.
- Na pewno?
Zapyta� rudy ch�opak o pe�nym nadziei g�osie.
- Tak.
Odpowiedzia�a z u�miechem kobieta.
- No to, najwy�sza pora.
Zaklaska�a kobieta.
- Do �azienki i spa�.
Dzieci zerwa�y i ruszy�y w kierunku �azienki. Pozosta�o tylko jedno.
- Anzhela? Czemu nie idziesz?
- A rycerz Gunthar i ksi�niczka Anasatazja jeszcze �yje?
Zapyta�o dziecko o przejrzystych jak woda oczach i w�osach nijakiego koloru.
- Nie odpowiada si� pytaniem na pytanie.
Powiedzia�a kobieta.
- Ale dobrze odpowiem Ci, niestety musz� Ci� zasmuci� bo nie, to s� jedynie legendy i mo�na je w�o�y� pomi�dzy bajki. Jednak mo�e jest w nich ziarenko prawdy. By� mo�e kiedy� �y� sobie rycerz o imieniu Gunthar i �y� szcz�liwie z ksi�niczka Anastazj�.
- A jak nazywa�a si� ich c�reczka?
- Znowu to pytanie, m�wi�am �e odpowiem na nie jutro. A teraz szybko do �azienki, bo za chwile zn�w zgasz� �wiat�o, jak ostatnio. No dalej. Ju�.
Dziewczynka wsta�a i powiedzia�a.
- Dobrze ju� dobrze, pani Katherine.
Chwile potem pobieg�a na d� do �azienki. Z�otow�osa kobieta tylko si� u�miechn�a, a gdy Anzhela opu�ci�a biblioteczk� zamy�li�a si�. Biedne dziecko by�o zawsze ostatnie, za ka�dym razem zbiera tylko resztki po innych, zn�w zostanie jej pewnie zimna woda i przyjdzie po ciemku do swojego �o�a. Nie umie bi� si� o swoje. Jak doro�nie nie poradzi sobie sama. Biedactwo.
Trzy lata lata p�niej ...
- M�wisz, �e nie wyzdrowieje?
Powiedzia�a pani Katherine patrz�c na ma�� �pi�c� Anzhele le��c� w ��ku. Dziecko by�o ca�e czerwone na twarzy, a na jej twarzy wida� by�o wyraz zniech�cenia i b�lu. - Nie da si� nic zrobi�?
- Prosz� pani, niestety jest bardzo ma�a szansa na wyzdrowienie, nie wiem czy dziecko do�yje jutra.
Odpowiedzia� �ysawy ju� doktor, k�ad�c r�k� na czole Anzheli.
- Przecie� niczemu nie zawini�a.
Powiedzia�a zasmucona pani Katherine, otulaj�c dziewczynk� jeszcze jednym kocem.
- Napi�a si� wody znad rzeki i nabawi�a si� ci�kiej odmiany bagiennej gor�czki. Zrobi�em wszystko co mog�em zrobi�. Da�em jej leki na u�mierzenie b�lu i gor�czki, teraz mo�na tylko czeka�. Oby anio� str� nad ni� czuwa�. Mo�na si� tylko modli�.
Rok p�niej...
- Zgodnie z umow� mo�emy zabra� to dziecko.
Oznajmi� odziany w stalow� zbroje m�czyzna.
- Datki na ten sierociniec daj� nam prawo do zabrania dw�jk� najbardziej utalentowanych dzieci do Kolektywu.
- Ale naprawd� prosz�, musicie to robi� teraz? Akurat wtedy kiedy Anzhela jest najbardziej potrzebna.
Poprosi�a p�omiennow�osa m��dka, nie mia�a wi�cej ni� szesna�cie lat. Nazywa�a si� Anne cho� w tym wieku mog�a by ju� wyj�� za m��, wci�� opiekowa�a si� swoimi bra�mi i siostrami z sieroci�ca. Robi�a to z nale�n� trosk� i poszanowaniem dawnych praw, jej wk�ad by� do�� znaczny, cho� i tak najwi�ksz� zas�ug� odnosi�a pani Katherine. Ona zaledwie sta�a w cieniu, jednak jej to nie przeszkadza�o. Godzi�a na tyle ile mog�a prac� tkaczki i opiekunki, wci�� nie mia�a w�asnego k�ta - mieszka�a w sieroci�cu.
- A do czego, je�li mo�na wiedzie�?
Zapyta� rycerz pieszcz�c swoj� czarn� jak noc kozi� br�dk�.
- Pani Katherine choruje, a Anzhela jako jedyna potrafi pilnowa� naszych ksi�g rachunkowych.
- Moja droga, trzeba by�o tak od razu.
Rozchyli� r�ce m�czyzna z u�miechem na ustach.
- Skoro przynosimy datki na sierociniec, r�wnie� zapewnimy wam takie us�ugi. Jest to niezb�dne do jego funkcjonowania. Kolektyw... albo mog� nawet ja sam do�o�y� si� do waszego dobra. Jutro dostaniecie wykwalifikowanego ksi�gowego, kt�ry na czas choroby pani Katherine zajmie si� ksi�gowo�ci� waszej plac�wki.
- Dzi�kuje z ca�ego serca Sir Henryku!
K�aniaj�c si� nisko powiedzia�a Anne.
- To oznacza, �e Anzhela nie b�dzie wam do niczego potrzebna, b�dzie mog�a i�� z nami. Przeka�cie jej, �e ruszamy jutro w po�udnie. Po�egnajcie ja solidnie, niech pami�ta o cieple tego domu.
Powiedzia� rycerz.
- A wi�c do zobaczenia, z pewno�ci� za pi�� lat znowu si� zobaczymy. A mo�e los skrzy�uje pr�dzej nasze drogi...
[Tutaj b�dzie fragment po�wi�cony naukom w Kolektywie Siedmiu.]
Sen o Niewinno�ci.
Sta�a samotnie w deszczu na pustym dziedzi�cu. Przysz�a o wiele za wcze�nie. Nikogo tu jeszcze nie by�o. Chowa�a si� pod wystaj�cym kawa�kiem dachu, pr�buj�c chocia� przez ten d�ugi moment nie zm�c. Trwa�o to a� do chwili, w kt�rej us�ysza�a powolne kroki, wtedy zza rogu uliczki, kt�ra przyby�a wy�oni�a si� spokojnie id�ca posta� m�czyzny. Nie posiada�a parasola, a jej t�po wskazywa�o na to, �e deszcz jest jej oboj�tny. Gdy by�a na tyle blisko, �e Anzhela bez problemu mog�a si� jej przyjrze� okaza�o si�, �e jest zupe�nie sucha. Od razu w oczy rzuca�y si� stoj�ce w�osy i dwa pasy farby tuszu lub farby, kt�ra sp�ywa�a w d� policzk�w. Wyostrza�o to mocno rysy twarzy, kt�re wydawa�y si� niezbyt przychylne, jednak gdyby przyjrze� si� tak bli�ej pod farb� ukryta by�a ca�kiem �adna twarz.
- Pozdrowienia panienko.
Powiedzia� m�czyzna. Podnosz�c palce w lu�nym ge�cie jak na meldunek. .
- Wii...taj.
B�kn�a Anzhela nie�mia�o.
- Pierwsze zlecenie?
- Mhm.
- G�owa do g�ry, to nie b�dzie nic trudnego. A tak mi�dzy nami... Vladimir Siergiev.
- Anzhela Stein.
Odpowiedzia�a podaj�c r�k� przed siebie. Otrzyma�a poca�unek w d�o�.
- Bardzo mi mi�o.
- Mi r�wnie�.
Wtedy s�ycha� by�o kolejne kroki. U�miechn�wszy si� Vladimir powiedzia�.
- Nie martw si�, b�d� Ci� ochrania�.
Chwile p�niej rozpocz�a si� zbi�rka...
Znajdowali si� na jednej z uliczek niedu�ego miasteczka, nieopodal jakiej� zadymionej speluny. By�o ich sze�ciu dowodzi� nimi niejaki Balzaic Ferriso, by� jeszcze Teodor, Maximus i Marco oczywi�cie by� jeszcze Vladimir i Anzhela. Znale�li si� tutaj nie bez powodu, mieli rozwi�za� zagadk� znikni�cia dw�jki drwali, kt�rzy pracowali w pobliskim tartaku.
- Naszym zadaniem jest odnalezienie tej zaginionej dw�jki. Znikn�li kilka dni temu od czasu owej s�ynnej burdy w karczmie o kt�rej s�yszeli�cie z pewno�ci�, by�o o tym g�o�no nawet w Kolektywie. Po nitce do k��bka... Mamy sprawdzi� co sta�o si� z nimi. To teren Kolektywu wi�c ludzie nie mog� sobie od tak znika�. My stanowimy prawo i zapewniamy im bezpiecze�stwo. Proponuje zacz�� w�a�nie od ober�y. Wi�c ruszajcie za mn�.
Po nied�ugiej chwili ukaza�a im si� ta wiejska ulica i szutrowa droga a wok� kilka domk�w na samym �rodku wida� by�o dwupi�trowy drewniany budynek - Ober�a pod spalonym wierzchowcem. O nazw� nie pytajcie, mog� jedynie powiedzie�, �e je�li chcecie trzyma� w niej konie proponuje na zewn�trz. Z reszt� i tak nie mieliby�cie wyboru. Obecnie stajnia by�a kupk� czarnego popio�u - efekt s�ynnej zwady. Z reszt� to nie pierwszy raz. A� dziw bra�, �e by�a to ju� trzecia, jak karczmarz wi�za� koniec z ko�cem.
- To tutaj.
Powiedzia� wskazuj�c na drewniane drzwi, nad kt�rymi wisia� kawa�ek spalonej deski z wizerunkiem u�miechni�tego konia.
- Maximus poszukaj jaki� portali i magii, reszta rozgl�da si� za czym� ciekawym.
Powiedzia� do reszty grupy, kt�ra ju� zaczyna�a wchodzi� do ober�y. Teodor i Marco oderwali si� do grupy szperaj�c dooko�a budynku. Przewa�nie niczego nie dotykali, jednak od czasu do czasu przerzucali jakie� przedmioty. Wtedy musieli uwa�a� aby nikt ich nie zauwa�y�. Zwyk�ych ludzi nie trzeba by�o niepotrzebnie niepokoi�. Anzhela podobnie jak Vladimir oraz Balzaic weszli do �rodka. Dow�dca przepyta� karczmarza, Anzhela i Vlad pozaczepiali bywalc�w... Na pr�no.
- Nic.
- Zero.
- Nic nie znalaz�em.
- Maximus a co z tob�?
- Musz� powiedzie�, �e czu� s�aby impuls, kt�ry unosi si� dalej na p�nocny wsch�d.
- Impuls?
Szli tak przez kilka minut wiedzeni s�abym �ladem manifestacji magicznej. Droga prowadzi�a poza zabudowania kieruj�c na niezamieszkane tereny. Poruszali si� spokojnie, bo przemieszczaj�c si� szybko mogli co� przeoczy�. Czasami s�ycha� by�o d�wi�ki pracuj�cych ludzi, kt�rzy pracowali w polu nic nie robi� sobie z id�cych przedstawicieli Kolektywu. Z reszt� i tak nie mogli, bo z rzadka trafia� si� cz�owiek, kt�ry s�ysza� t� nazw�. Dla przeci�tnego wie�niaka Lord Egilhard by� po prostu kolejnym mo�now�adc�. Nie szkodzi�o to ani jednej ani drugiej stronie. Mo�na by�o by powiedzie�, �e nawet z korzy�ci�, poniewa� dezinformacja by�a potrzebna w tej dziedzinie. Pogoda wci�� by�a pochmurna, jednak nie pada�o - og�lnie nic ciekawego. W�drowcy przewa�nie widzieli rozleg�e pola, jednak od czasu do czasu mo�na by�o dojrze� jezioro albo towarzysz�cy las, w kt�ry wkroczyli. Przez d�ugi okres ci�gn�a si� twarda szutrowa droga , kt�r� spokojnie maszerowali�my przez jesienny las, pe�en kolorowych drzew. Niestety w pewnym momencie byli zmuszeni odbi� w prawo do Lasu. By� tam oczywi�cie tartak, miejsce pracy dw�jki drwali. Wniosek z tego by� prosty. M�czy�ni po burdzie poszli do pracy.
Nie cz�sto dziewczyna podr�owa�a w taki spos�b, to te� na pocz�tku Anzhela mia�a w�tpliwo�ci czy w dobrym kierunku zmierzali. Przez d�ugi moment naprawd� mia�a wra�enie, �e si� zgubili. Jednak nie mia�a odwagi by zapyta� o to kogo�, bo zapewne zosta�a by wy�miana. Na le�nej drodze wida� by�o coraz wi�cej ci�kiego b�ota, na kt�rym mo�na by�o straci� r�wnowag�. Tak�e ro�linno�� sta�a si� g�stsza i bardziej nieprzenikniona. Je�li to naprawd� by�a droga cz�onkowie dru�yny mieli okropn� przepraw�. Cz�sto musieli zawraca� by obej�� trudne do przejechania bagniska, omija� powalone pnie i atakuj�ce drog� krzewy. Jakkolwiek by opowiedzie� o tej przeprawie, by� to po prostu teren trudny.
- Maximius?!
Powiedzia� nagle Balzaic a Anzhela spojrza�a za siebie. Przy m�czy�nie odpowiedzialnym za �ledzenie magii sta�y ju� dwie osoby - Dow�dca i Vlad.
- Jak to nie ma? Znik�o?
- No to sam sprawd�. Tu si� ko�czy.
- Do diaska... Sam to sprawdz�.
- Nie masz po co... Dobrze prawi...
- Bajdurzysz! On i ty! Cholera!
- Balzaic co Ci...
W tym momencie miecz �o�nierza Kolektywu przechlasta� stoj�cego Maximusa na p�. Trysn�a krew a cia�o ch�opaka pad�o na ziemie. W tym momencie m�czyzna obr�ci� si� i zacz�� i�� na pozosta�ych cz�onk�w dru�yny, jego oczy pali�y si� dziwnym czerwonym blaskiem. Do niego do��czy� Tadeus, kt�ry postanowi� zaatakowa� Vlada. Anzhele przeszed� zimny dreszcz. Nawet nie zauwa�y�a jak szybko i nagle, znalaz�a si� na polu walki. To by�o jak sen... nie to nie by� sen, to by�o jak koszmar, kt�ry dzia� si� na jej oczach. A teraz ze strachu tylko mog�a cofa� si� w ty�.. Zdaniem Anzheli to ju� nawet nie przypomina�o walki. To od pocz�tku jej nie przypomina�o. Mroczna aura, czu� j� by�o od ka�dego z nich, sprawiaj�c �e serce dziewczyny bi�o ze strachu jak oszala�e. A na koniec Maximus, kt�ry le�a� jak martwy, jego cia�o uzmys�awia�o dziewczynie czym naprawd� jest �mier�. To ju� nie by�y przelewki... Nie wiedzie� czemu, nigdy nie zdawa�a sobie sprawy, �e to jest takie ... przera�aj�ce. Id�c do akademii wyobra�a�a sobie to inaczej, jednak realia bitwy okaza�y si� ca�kiem inne. To nie by�y epickie pojedynki, a krwawa konfrontacja z przeciwnikiem. Nic na polu bitwy nie mog�o ochroni� j� przed brutalnym ciosem id�cym ze strony tych bestii. Czu�� si� jakby pogr��ona w demonicznej ciemno�ci. Sama i bezbronna w okropnym �wiecie. Jaka by�a g�upia, �e ruszy�a na t� misje. Teraz b�dzie czeka�a tylko na �mier�. Szybko�� bicia serca Anzheli jeszcze wzros�a. Teraz wali�o jak oszala�e, odk�d us�ysza�a jaki� g�os... M�wi� co� o imieniu. Przez mg�� przypomnia�a sobie s�owa Vlada , kt�ry zacz�� co� do niej m�wi�. Nie zrozumia�a go za grosz. Prawie wszystko zag�uszy�y odg�osy bitwy. Co chwil� s�ycha� by�o przelatuj�ce granaty i salw� strza�. Zrozumia�a tylko strz�pki jaki� s��w : Pozwol�, zrobi�, walki, spok�j, pop�dz�, bomba. Nic z tego nie zrozumia�a, a Vlad razem z Marco pr�bowa� pokona� op�tanych kompan�w.
- Dziewczyno zdrad� mi swoje imi�?
Wtedy nad ni� pojawi�a si� istota - bia�y demon o niebieskich oczach wida�, by�o tylko usta, kt�re wykrzywiaj�ce si� m�wi�y co� w nieznanym jej j�zyku. Instynkt podpowiada� jej tylko jedno - ucieka�. Powoli i niepewnie zacz�a si� wycofywa�. Ostatnim strz�pkiem racjonalnego my�lenia by�o przekonanie, �e je�li si� odwr�ci to na pewno zginie.
Rozleg� si� krzyk. Odg�os b�lu - to by� krzyk Anzheli. Nim si� obejrza�a, bestia w�a�nie spogl�da�a jej w oczy. Trzyma�a za r�k� i nie puszcza�a. Nie rozumia�a tego. Nie mog�a nawet o niczym my�le�. Nie mog�a sobie przypomnie� niczego, czego nauczy�a si� w kolegium. Nie by�a w stanie zwalczy� swojego strachu. To dzia�o si� za szybko. Ja... Musze uciec! Musz� st�d uciec... Jak najdalej od tego koszmaru! pomy�la�a. Im mocniej j� trzyma� tym Anzhela bardziej zaczyna�a si� tarmosi�, tylko to jej pozosta�o. Droga bieg�a wzd�u� b�otnego jaru. Je�li si� cofn�... b�d� uratowana! Pomy�la�a dziewczyna ostatnim przeb�yskiem pr�buj�c wyrwa� si� za kraw�d� skarpy, by uciec jak najdalej od tego brutalnego potwora. By� to w�a�ciwie przypadek, dosz�o do niej to dopiero, kiedy to nast�pi�o. Bestia straci�a r�wnowag� wypychaj�c dziewczyn� na szare b�oto,a ona zjecha�a na sam d� kilkana�cie metr�w. Demon tylko sta� wysoko, a jego cie� rzuca� si� z�owieszczo na Anzhele. Jak najszybciej ruszy�a dalej w g��b lasu, pragn�c tylko jednego - uciec. Nie przejmuj�c si� g�stymi krzakami o kt�re cz�sto zahacza�a rani�c swoje cia�o, par�a naprz�d. Jednak tak op�ta�czo marnuj�c swoje si�y na ucieczk� z ka�dym krokiem czu�a si� coraz s�abiej.. a� do chwili gdy wiedzia�a, �e nie zrobi ju� ani jednego. Obr�ci�a si� za siebie, bestia jak cie�, ca�y czas kr��y� za ni�. To nie mog�o si� tak sko�czy�, nie mog�a zgina� w takim miejscu... czy nie mo�e nic zrobi�?
Miecz! Mam miecz! Pomy�la�a nagle dziewczyna, szukaj�c ochraniacza z mieczem, kt�ry by� przyczepiony do pasa. Wyj�a go powoli z trz�s�cymi r�koma. Trzymaj�c chwiej�ce si� ostrze jedn� sprawn� r�ka skierowa�a je w kierunku przeciwnika. Z mieczem w d�oni poczu�a si� troch� pewniej. Spojrza�a w oczy �mierci... lekko drgaj�cym g�osem krzycz�c...
- Yh... Yh... Odejd� stad!
- Poddaj si�, nie masz ju� szans. Twoi towarzysze zgin�li, zosta�a� sama. Odrzu� sw�j miecz, a zginiesz bezbole�nie...
- Yh... Nie... Zostaw mnie...
- Hahaha! Ciebie? Cz�eczyno? Dobry �art. Od wiek�w zabijam takich jak ty i dzisiaj nie zrobi� wyj�tku dla g�upiej dziewczyny. Wy zabijacie nas, my odp�acamy si� tym samym. Takie s� zasady gry. A pechowcy id� do piachu. S�abeusze zawsze poddajecie si� mocy mojego uroku. Owijam was sobie wok� palca jak chce. Tak by�o za poprzednim i tak jest teraz z wami. S�udzy!
Nagle z co� chwyci�o Anzhele mocno za ramiona, nie pozwalaj�c si� wyrwa�. R�k by�o o wiele wi�cej, teraz nie mia�a szans. Spojrza�a w bok i przerazi�a si�. To byli zagubieni towarzysz, byli martwi. Pos�uszni s�udzy nie ust�powali trzymali twardo dziewczyn�, nie pie�cili si� z ni�. Ich martwa niezaspokojona ��dza w ca�ym swojej sile ujawni�a si�... Nie to by�a ��dza tego potwora. Do jej nosa dobieg� przera�liwy smr�d ich rozk�adaj�cych si� cia�. Zemdli�o j�. To by�o okropne. Koszmar.
Spu�ci�a g�ow� na d�. Ju� nie mia�a nadziei na wyj�cie ca�o z sytuacji. Wpatrywa�a si� tylko w le�n� traw� i czeka�a na cios. Poczu�a na swoim gardle zaciskaj�ce si� d�onie unosz�ce jej g�ow� do g�ry. Poczu�a tak�e dotyk na ramieniu. Spotka�a si� ze spojrzeniem potwora.
- Ju� si� podda�a�? Szybko, my�la�em, �e b�dzie z tob� wi�cej k�opotu. Jednak zanim zginiesz jeszcze Ci� wykorzystam. Nie martw si� to b�dzie d�uga noc. Anzhela otworzy�a usta chc�c krzycze�. Jednak zamar�a. Podobnie jak Arrancar. Z jego ust zacz�a wycieka� krew.
- Nie...
Powiedzia� tylko i pad� na kolana przed Anzhel�, u�cisk nie�ywych os�ab�, by znikn�� zupe�nie, tak samo jak oni. Zacz�li zamienia� si� w py�. Za martwym stworem sta�a posta� trzymaj�ca w d�oni miecz, kt�ry przed chwil� przeszy� demona na wylot. Dycha�a g�o�no, jej lew� r�ka wisia�a bezw�adnie intensywnie krwawi�c.
-Zd��y�em, w sam� por�.
Wysapa�. To by� Vladimir...
Siedzieli na polanie otuleni w koce, a wok� niej kr�ci�o si� kilku braci, tym razem prawdziwych - �ywych. Kobieta o �niadej karnacji wydawa�a rozkazy pozosta�ym shinigamim. Szybko i bezwzgl�dnie. Wygl�da�a na bardziej kompetentn� ni� Balzaic. Mieli szcz�cie, du�o szcz�cia, �e prze�yli. Stw�r, kt�rego zabi� Vlad od dawna n�ka� kolektyw, nazywa� si� Itaih i mia� moc niesamowitego zniewalania napotkanych stworze�, podobn� do hipnozy. Jednak przeliczy� si�, zamieniaj�c w swoje s�ugi tylko dw�ch �o�nierzy. By� przekonany, �e bez problemu rozgromi reszt� albo mo�e zwyczajnie nie starczy�o mu si� na reszt�. Jak wida� nie uda�o mu si� to. Vlad by� o wiele pot�niejszy, ni� by si� zdawa�o. Cho� jeszcze nie dysponowa� tak� moc� jak adept, wygl�da�o na to, �e jego umiej�tno�ci by�y o wiele lepsze.
- Nie wiem jak tego dokona�e� m�ody, ale naprawd� zrobi�e� to dobrze. Pokona�e� dw�ch zbuntowanych uczni�w i demona... Widz� dla Ciebie �wietlan� przysz�o�� w Kolektywie.
Powiedzia�a kobieta.
- Dzi�kuje.
Odpowiedzia� Vladimir. Chwile potem kobieta znikn�a.
- Co si� tam wydarzy�o?
Zapyta�a Anzhela, kt�ra by�a oparta o jego rami�.
- Co� z�ego, nie chcesz wiedzie�...
Odpowiedzia� jej Vladimir, chwile potem wstaj�c.
-Id�...
Powiedzia�, kr�tko wchodz�c w las. Anzhela odprowadzi�a m�czyzn� wzrokiem. By� naprawd� odwa�ny. Chcia�a by� taka jak on, taka silna. Si�a jak ka�demu z Kolektywu by�a przeznaczona. Szczerze m�wi�c troch� mu zazdro�ci�a. Ona chocia� bardzo si� stara�a, nigdy nie by�a dobra w arkanach wiedzy tajemnej ani sztuce miecza, chocia� sp�dzi�a na treningach d�ugie godziny. Ona nawet nie zrobi�a swojego majstersztyku, a Vlad zrobi� to ju� w Akademii, co wydawa�o si� Anzheli niesamowite. Tak jakby lata �wietlne dzieli�y j� od ch�opka, kt�rego przed chwila pozna�a. D�ugo tak jeszcze b�dzie, �e nic nie b�dzie mog�a zrobi�. Zawsze chcia�a pomaga�, ale nigdy jej to nie wychodzi�o, albo brak umiej�tno�ci, �rodk�w. talentu lub si�y. Przypomnia�a si� jej przyjaci�ka Vera i wydarzenie na drodze do sieroci�ca. Chocia� ona zosta�a uratowana w ostatniej chwili przed brudnymi r�kami oprych�w. Vera nie mia�a tyle szcz�cia, uratowa� je jaki� jasnow�osy m�odzieniec - w�drowiec , pomimo, �e obie usz�y z �yciem. Vera pope�ni�a wkr�tce potem samob�jstwo. Mo�e, gdyby by�a tak silna jak teraz, mog�a by pokona� bandyt�w? a mo�e gdyby bardziej pilnowa�a przyjaci�k�, do jej �mierci by nie dosz�o? Od tamtego czasu przyrzek�a sobie, �e b�dzie si� stara�a by� silniejsza, by do takich rzeczy nie dochodzi�o.
- Nigdy wi�cej!
Powiedzia�a na g�os. Z�apa�a si� za usta. Jednak na szcz�cie ju� nikogo tu nie by�o. Vlad ju� dawno nie by�o...
[Tu chyba te� b�dzie jaki� fragment]
Dorastanie.
Kto by pomy�la�, �e Anzhela znajdzie si� w takim miejscu, ogromny gmach siedlisko wszystkich najwi�kszych szych w twierdzy Kolektywu. Dziewczyna nie znalaz�a by si� tu gdyby nie podszepty swojego prze�o�onego - Oswalda von Trotta, czyli tak zwanego Siekiery. Jego przezwisko wzi�o si� od potarganej brody, o kt�rej jeden z uczni�w powiedzia�, �e by�a golona siekier� i tak ju� zosta�o. By� to bardzo stary mistrz zakonu, kt�ry jeszcze pami�ta� okres jego �wietno�ci. Podczas przeszukiwania starego archiwum, gdy wszyscy sko�czyli zatrzyma� dziewczyn� w swoim gabinecie m�wi�c tak:
- Anzhe wiesz co? Marnujesz mi si� tutaj jako zwyk�y ucze�. M�dra z ciebie dziewczyna, nie tak jak ta banda tych pseudo m�drali. My�l�, �e jak lizn� troch� wiedzy, to czyni ich to lepszymi od innych. Bakkalaureus!
W jego ustach to s�owo zabrzmia�o jak przekle�stwo.
- Ty jeste� inna, ze spokojem analizujesz sytuacje i wyci�gasz z niej wnioski. Jeste� inteligenta i masz dobra pami��. My�l�, �e powinna� w ko�cu sta� si� adeptem.
Trzeba by�o tak�e wspomnie�, �e w odr�nieniu od wi�kszo�ci tego typu organizacji stopie� czeladnika kolegium zdobywa�o si� z woli ucznia. Jednak tylko raz, inaczej czeka�a �mier�. Zasada by�a ta obecna w kolektywie od dawna, mn�stwo jej wychowank�w straci�o w taki spos�b �ycie. Kr��y�a nawet legenda o uczniu, kt�ry tak ba� si� �mierci, �e nigdy nie podszed� do egzaminu. Pono� jego duch kr��y po murach zamku, dr�cz�c mieszka�c�w setkami wyuczonych regu�ek.
Tak znalaz�a si� tutaj w tym wielkim gmachu, siedzia�a na jednej z �aw w d�ugim kamiennym korytarzu, czekaj�c na swoja kolej. Powtarza�a sobie po kolei co ma powiedzie�, gdy nagle rozleg� si� odg�os.
- Prosz� wej��.
Anzhela, a� podskoczy�a. Chyba ca�e jej przygotowania posz�y w �eb, gdy� w tym momencie nie mog�a sobie ju� nic przypomnie�. Chwile p�niej przesz�a przez wielkie drewniane drzwi. Pojawi�a si� w �redniej wielko�ci sali. W pomieszczeniu panowa� dziwny, zimny nastr�j. Sala wyciosana by�a w zimnym marmurze, strop wspierany by� przez cztery wielkie kolumny, pomi�dzy nimi po lewej i prawej stronie znajdowa�y si� dwie smuk�e rze�by. Po jednej stronie m�ny i silny wojownik, a po drugiej naukowiec. Symbole si�y i m�dro�ci. Na samym �rodku wida� by�o czerwony dywan, by� on chyba jedyn� ciep�� rzecz� w tym pomieszczeniu, mo�na by powiedzie� �e jego wygl�d powstrzyma� j� przed zimnym dreszczem, kt�ry mia�by si� w takim wypadku pojawi�. Ostatni� rzecz� jak� mo�na by�o znale�� w sali by�a d�uga �awa, a za ni� wida� by�o trzy postacie. Jednak z powodu intensywnie �wiec�cego za oknem �wiat�a nie mog�a im si� dok�adnie przyjrze�. Ostro�nie dosz�a na kraniec dywanu i mru��c oczy, prze�kn�a �lin� i z lekk� pauz� oznajmi�a.
- Witam Najwy�sza Komisyjo.
Wyt�a�a wzrok jak najbardziej by ujrze� kto jest przed ni�, jednak nadal nic nie zobaczy�a.
- Tak lepiej?
Zapyta�a jedna z postaci, zaci�gaj�c ciemn� kotar� sprawiaj�c, �e �wiat�o przesta�o j� k�u� w oczy.
- Zdecydowanie.
U�miechn�a si� Anzhela.
- Dzi�kuje.
Powiedzia�a. Sta�o przed ni� trzech ludzi. Radny, kt�ry znajdywa� si� przy �aluzjach nie by� kim inny jak sam Albert, do�� znana osobisto��, kt�ra jako jedyna sp�dza�a czas ze zwyk�ymi uczniami. Druga osob� by�a kobieta w �rednim wieku w czarnych okularach. Widzia�a j� ju� kilka razy w zamku gdy przychodzi�a odebra� specjalne utensylia i ksi�gi, jednak w wi�kszo�ci cel przyby� Anzheli nie by� znany. Od kolegi z kolegium dowiedzia�a si�, �e r�wnie� jest cz�onkiem wy�szego kr�gu i nazywa si� Margaret. Trzeci� osob� mia� by� podobno staruszek, jednak by�a ni� osoba zupe�nie inna. M�oda kobieta, chyba nie co starsza od Anzheli, do�� �adna nawet mi�a z wygl�du. Gdy Anzhela na ni� spojrza�a, ta zwr�ci�a wzrok na du�y dziennik, po czym znowu spojrza�a m�wi�c.
- Imi�?
- Aznhela Stein.
- Kasta?
- Me..talurg
- Czym si� ws�awi�a�?
- Odby�am kilka zada�, ucz�szczam na regularne patrole.
- Tak?
Zapyta�a. Wskazuj�c palcem na informacje w dzienniku.
- Wi�kszo�� zada�, sklasyfikowanych jako niewype�nione, z wi�ksz� lub mniejsz� strat� dla Kolektywu. Jedna z os�b odpowiedzialnych za rze� w Kirstone oraz podpalenie karczmy pod rozko�ysanym ogierem. Zadanie w Swood, napisane wyra�nie: Ucze� wykazuje g��boki strach, niezdolny do walki z tego powodu.
- Chyba niezbyt udany �yciorys? Nieprawda�?
Zapyta�a z�o�liwie dziewczyna, chyba nie by�a a� taka mi�a jak si� wydawa�a . Anzhela lekko si� zawaha�a. M�oda kobieta zmru�y�a lekko wzrok i zacz�a co� kre�li� w swoim dzienniku. W tym momencie podj�a g�os Margaret.
- Jednak tw�j �yciorys nie ma obecnie wp�ywu na to czy podejdziesz do pr�by. Przechodzi j� ka�dy - tylko raz. Nasza tr�jka jest zaledwie skromnymi obserwatorami, kt�ra b�dzie pilnowa�a twojej pr�by. Nie b�dziemy troszczy� si� o twoje bezpiecze�stwo.
Wtedy momentalnie wsta�a wraz z innymi cz�onkami komisji. Dziewczyna lekko si� zdziwi�a, my�la�a, �e nieco inaczej to b�dzie wygl�da�.
- Id� za nami.
Poleci� Albert, wchodz�c pomi�dzy szereg kolumn i dwa pomniki. Rozejrza� si� dooko�a mrucz�c pod nosem.
- Jak ja dawno tego nie robi�em.
Po czym co� drgn�o. Anzhela utraci�a r�wnowag� po czym ca�a okr�g�a sala przykry�a si� cieniem. Czu�a, �e kamienna p�yta zsuwa si� szybko na d�. Przez moment wida� by�o kr�tki przeb�ysk �wiat�a, zapad�o jej w pami�� zielone drzewo. By�o to dziwne zw�aszcza, �e na zamku nie wiele ich by�o - tylko w parku, kt�ry mie�ci� si� daleko od gmachu rady. Potem znowu zapanowa�a ciemno��. S�ysza�a g�osy egzaminator�w, jednak przez zgrzyt posuwanego kamienia nie by�a w stanie zrozumie� sensu ich s��w. Na szcz�cie nie brzmia�o to tak jakby m�wili do niej. Komentowali podr�. Wszystko znieruchomia�o, pod�oga przesta�� si� chybota�. Zapali�a si� latarnia. Trzyma�a j� Margaret a obok niej ju� stali mistrzowie z rady. Podbieg�a ku nim co si� w nogach. To by� korytarz, stary i wilgotny. Pokryty by� zielon� plwocin�, kt�ra rozlega�a si� szerok� fal� po szorstkich p�ytkach. Gdyby nie obecno�� komisji poczu�a by si� tutaj samotna i zagubiona. Przej�cie nie rozwidla�o si�, ci�gn�o ca�y czas zakr�caj�c w lew� stron�. K�t stawa� si� coraz wi�kszy, a� w ko�cu natrafili na schody prowadz�ce w d�. A� dziw bra�, �e takie rzeczy mie�ci�y si� pod zamkiem kolektywu. Wraz z przej�ciem szarego portalu oczom dziewczyny ukaza� si� jasny blask. �wietliste rozpostarte konary wij�ce si� w g�r�. Niczym magiczne drzewa, p�dy oplataj�cy lit� ska�� swoimi korzeniami. Schody by�y wielk� spiral� wbijaj�c� si� w to nienaturalne �ono. Z ka�dym krokiem wida� by�o dok�adnie przedmioty owej nadnaturalno�ci. G�bczaste fluorescencyjne twory przypominaj�ce winn� latoro�l nie ko�czy�y si� tym co w�a�ciwe im odpowiedniki - drzewa. Wkroczyli pomi�dzy nie...
Na komisji nie robi�y one zbytniego wra�enia, mo�na by�o wyczu�, �e niebyli tu pierwszy raz. Dziewczyna z ciekawo�ci� analizowa�a owe pi�kne cuda natury. Ro�liny musia�y by� niesamowicie lekkie, gdy� ka�da z nich wspiera�a si� na kolejnych. Za ogon ka�dej grzybiastej struktury odpowiada�a dziwaczna wypustka, kt�ra gromadzi�a na swych kraw�dziach b�yskawice i rozsy�a�a je pobliskim braciom i siostrom w zamkni�tym cyklu. By� w tym zachowany dziwny algorytm tak jakby ka�dej z tych ro�lin by�a powierzona funkcja. G�bczaste bramy przesy�a�y dziwne �adunki z zatrwa�aj�c� pr�dko�ci�, nie przeszkadza� w tym ci�g�y ruch jakiemu ulega� ten dziwny las. Spojrza�a do g�ry na kamienn� p�aszczyzn� rozci�gaj�c si� nad lasem, na jej tle widzia�a mn�stwo koron i tajemniczych wypustek. To by� niesamowity widok. Poczu�a, �e nogi uginaj� si� pod ni�. Zary�a o tward� ziemi�. Poczu�a czyje� twarde r�ce, kt�re momentalnie unieruchomi�y jej ramiona. Chcia�a podnie�� g�ow�, jednak ona tak�e zosta� przytrzymana. Mog�a tylko unie�� swoje oczy do g�ry by rozpozna� sprawc�w. Zobaczy�a wolno stoj�c� Margaret, kt�ra ci�gn�a przera�liwie d�ugi warkocz mieni�cy si� fluorescencyjnym blaskiem. Pochodzi� on �rodka jednego z tych drzew. Nie pad�o cho�by s�owo, jednak Anzhela wiedzia�a kim s� jej prze�ladowcy z g�ry nie mia�a z nimi szans. Twarda r�ka Alberta zamkn�a si� na oczach dziewczyny przynosz�c na chwil� ulg� w postaci cienistej przes�ony.
- Powodzenia ma�a.
Poczu�a uderzenie w ty� czaszki. Co� jakby w�lizgn�o si� do �rodka. Rozgorza� si� gorzki poblask. Wszystko rozmy�o si�.
Epitafium dla jednostki
- Anzhela.
- Jej warto�� to numer szesna�cie.
- Trzymam w jej duszy m�j cie�.
- Nie jestem ni� ani tob�.
- Nie rozumiem, bo nie jestem rozumiana.
- Jeste�my osobn� jednostk�.
- Tera�niejszo�� bez przesz�o�ci.
- W kt�rych brak podstawowych element�w.
- Tob� jestem ja.
- Jednia.
- Kontrola.
Szum, szare zak��cenia.
- Istnia�em w pozorze.
- Trzymam si� ilo�ci i doskonalenia.
- Proces tysi�cy skazanych na �mier�.
- Nie czuje i nie dotykam.
- Widz� i s�ysz� bo zapominam.
- Nie wiem gdy nie posiadam.
- Jestem samowystarczalna.
- Dziedzina niesko�czono��.
- Zbrodnia przeciw �yciu.
- To jest doskona�o��.
Drgania, miliony cz�steczek. Lot trzmiela.
- B�l.
- Potrzebny do istnienia.
- Gniew.
- S�u�y do zabijania.
- Krzyk.
- Oznaka mordercy.
- Spos�b: Katatonia osobowo�ci.
Ryk nienarodzonego od �rodka.
- Nie posiadam strony.
- Jestem informacj�.
- Kopiuj.
- Bunt.
Westchnienie.
- Zniewolony.
- Wych�ostana.
Trzask, nagi�cie, p�kanie. �piew morskich ptak�w.
- Powo�ana by �y�.
- R�norodno�� pe�ni� spe�nienia.
- Absolutny brak przeszk�d.
- Inwersja procesu.
- Jestem jednostk�.
Laboratorium Metalurga
Noc ju� chyli�a skrzyd�a swoje ciemne, gwiazdy, wielkie �wiat�a i skry, b�yszcza�y one za� jeszcze lekko powoli ukrywaj�c sw�j jasne bicie. Ksi�ycowe �wiat�o blado odbija�o si� w b��kitnej toni jeziora a luna w�adczyni tego procesu powoli chowa�a si� za horyzontem. Pomimo idealnej ciemni nocy, nie wszystkie oczy by�y ca�y czas zamkni�te. Po�r�d d�ugich godzin jedna ma�a dziewczyna wci�� przewraca�a si� z boku na bok. Cierpia�a na bezsenno��, a po�ciel plami�a wilgotnymi �zami. Smutek nie dawa� jej spokoju. Mia�a wra�enie, �e �ycie si� ju� dla niej sko�czy�o. To przekonanie o w�asnej bezwarto�ciowo�ci sprawi�o, �e by�a w powa�nej depresji, stacza�a si�. Unika�a przyjaci� i koleg�w, nie by�o jej na lekcjach, przesta�a nawet uczy� si� w domu, wi�kszo�� czasu przesiaduj�c w swojej ma�ej klitce. Godzina za godzina mija�y, a dziewczyna tylko przewraca�a si�, czasami poj�kuj�c cicho, skoml�c lub mrucz�c. Gdy mia�a naprawd� pod�y ju� nastr�j, �e w �aden ju� spos�b wytrzyma� tego nie mo�na by�o podnios�a si� z ��ka, na�o�y�a kapcie i powoli podesz�a do okna. Chocia� mia�a na sobie gruby szlafrok, poczu�a, �e ogarnia j� straszny ch��d. Odsun�a ca�kowicie nie tylko zas�ony, ale i firank�, wyjrza�a przez okno w kierunku ukrytej za ciemnymi drzewami drogi. Nied�ugo potem wybieg�a z domu jak op�tana. W oddali zacz�� ujada� pies, jako zapowied� jakiego� nieszcz�cia.
Wia� ostry, przenikliwy wiatr, a s�o�ce wisia�o nisko nad dachami pot�nych budowli z kamienia, drewna i metalu. Rz�sisty jesienny deszcz wybija� werble na dachu, sp�ywa� g�adko po szybach, szemra� w rynnach. Du�e, opuszczone, samotne budynki, stare - praktycznie ju� ruiny. By�o to stara podwale. Miejscami ska�y poro�ni�te by�y zielonym pn�czem lub innym nalotem, kt�ry zadomowi� si� tu ju� na sta�e. Nikt nie pami�ta� do czego s�u�y�y, jednak by�o to idealne miejsce osamotnienia i schronienia przed brutalnym �wiatem zewn�trznym. Drobna dziewczyna siedzia�a w�a�nie pod dachem jednego z takich budynk�w, bujaj�c si� w te i we wte jak osierocone dziecko. Jej my�li kr��y�y tylko wok� jednego, trwa�o by to d�ugo, gdyby nie dziwny odg�os. Z pozoru brzmia� on jak szelest wiatru rozbijaj�cego si� o �ciany, to te� na pocz�tku zosta� ca�kowicie zignorowany. By� mo�e by� to tylko przypadek, ale gdy dziewczyna zmieni�a pozycje zbli�aj�c si� nieco do rozbitego okna, d�wi�k owy si� nasili�. Po raz pierwszy od d�u�szego czasu co� j� zaciekawi�o. W�o�y�a r�k� pod p�kni�ty kawa�ek deski, pr�buj�c go wyszarpn��. Chodzi�o o pozbycie si� starej okiennicy. Uda�o si�! Dziewcz� spr�bowa�o przepchn�� desk� a� w ko�cu d�bowy materia� wpad� do �rodka budynku. Chwile potem przecz�apa�a si� do �rodka. By�o to zimne pomieszczenie w kt�rego sk�ad wchodzi�o kilka po�amanych krzese� i zwalonych, nadpalonych, pustych rega��w. Szczerze m�wi�c pewnie takie same jak ka�de inne, tylko �e nawet ca�e. Jedynie sie� by�a zawalona, bo przecie� tak by wesz�a normalnie jak cz�owiek drzwiami.
- Pomocy!
Odezwa� si� wtedy g�os sprawiaj�c, �e dziewczyna a� krzykn�a ze strachu. Wpad�a na krzes�o prawie si� o nie przewracaj�c.
- Halo?
Zapyta� g�os z zaciekawieniem.
- Spokojnie, nic mi nie jest!
Oznajmi�a dziewczyna podnosz�c si� na nogi.
- Gdzie jeste�?!
Doda�a oczekuj�c odpowiedzi.
- Wejd� do tego drugiego pomieszczenia.
Dziewczyna pos�ucha�a polecenia. Druga izba by�a podobna, tyle �e mniej by�o rozmaitych grat�w. W jedynym miejscu klepisko by�o rozkopane. Podesz�a tam czym pr�dze zagl�daj�c do �rodka. By�o tam do�� ciemno i nic nie by�o wida�.
- Tu?!
- Tak?!
- Ale uwa�aj!
Pod�oga wyda�a dziwne skrzypni�cie jakby kto� wydusi� z niej ostatnie tchnienie i roz�ama�a si� w p�.
Przeznaczenie musia�o poczeka�... By�o ciemno, zimno do tego bola�y j� wszystkie ko�ci. Dziewczyn� przeszed� dreszcz. Wielka rana, kt�ra naby�a przez ostatnie do�wiadczenia znowu da�a o sobie zna�. Mia�a szcz�cie le�a�a na stercie ��to-szarawej masy. W ka�dym razie nie mia�a zamiaru sprawdza� co to jest, jednak na pewno uratowa�o jej to �ycie.
- Jeste� ca�a?
Z cienia wynurzy� si� bia�ow�osy m�czyzna, trzyma� si� za r�k�. Z tego co widzia�a dziewczyna robi� to nie bez powodu. K�cik ust, kt�ry by� wygi�ty nienaturalnie do g�ry �wiadczy� o tym, �e poruszanie r�k� musi mu sprawia� b�l. Ch�opak pr�bowa� zamaskowa� to jednak niezbyt mu to wychodzi�o. Znali si� z widzenia razem ucz�szczali do akademii, jednak nie by�o dane im si� jeszcze oficjalnie pozna�.
- Tak. Spokojnie, nic mi nie jest.
- Na pewno?
- Tak. Cholera to moja wina.
Z�apa�a si� za czo�o, pr�buj�c wymy�li� co maj� dalej pocz��. Znajdowa�a si� w ciemnym korytarzu, dziura w suficie by�a zbyt wysoko by dosta� si� do niej w jakikolwiek spos�b.
- Ile tu jeste�?
- Trzy dni.
- Szed�e� tam dalej?
- Tak, ale dalej jest niesamowicie ciemno. Ba�em si�, �e skr�c� kostk� lub z�amie nog� w tym ciemnym korytarzu.
- Poniek�d racja.
Ch�opak by� ju� znacznie os�abiony, to �e tu si� znalaz�a by� to ca�kowity traf szcz�cia... albo pecha. Na ratunek nie mieli co czeka�.
- A tak w�a�ciwie to jak si� nazywasz?
- Leucaspis.
- Anzhela, mi�o mi.
- Mi tak�e, nawet bardzo.
Dziewczyna podnios�a brwi.
- W kieszeni p�aszcza mam dwie lipowe ga��zki.
- To czemu nie m�wi�e� od razu...
Dziewczyna wsta�a troch� po omacku chwytaj�c kawa�ek deski, kt�ry zlecia� wraz z ni� podczas upadku. Nie �a�owa�a r�kawa swojej lnianej koszuli, kt�ry zawin�a wok� pochodni. Podesz�a do m�czyzny i wyci�gn�a dwa niesamowicie wa�ne patyki.
- Teraz mamy jakie� szanse, jednak za nim tego u�yjemy zrobi� Ci temblak.
Pozby�a si� drugiego r�kawa robi�c tymczasowe unieruchomienie r�ki ch�opakowi. Troch� po ciemku, korzystaj�c jedynie z niedu�ego otworu na szczycie po kilku minutach uda�o si� jej. Potem ukl�k�a i szybko zacz�a trze� w prz�d i ty� lipow� ga��zk� o drug�. Powsta�y �ar rzuci�a na tkanin�, kt�ra po kilku podmuchach zaj�a si� ogniem. Wprowadzi�o to troch� �wiat�a do otoczenia. Znajdywali si� w okr�g�ym pomieszczeniu, do kt�rego prowadzi� jeden d�ugi korytarz. Piwnice, lochy... mo�e, czym by�y tego nie by�o wiadomo. Kolektyw znany by�, z mn�stwa pomieszcze� o nieznanym przeznaczeniu. Wygl�da�o na to, �e dziewczyna i ch�opak chyba trafili do jednej z takich piwnic. Nie zastanawiali si� zbyt d�ugo, w ko�cu weszli w korytarz. Mieli nadzieje, �e za chwile pojawi� si� na powierzchni.