Wyobraźcie sobie zwyczajne miasto. Jest wieczór, a na oknie malują się smugi deszczu. Dzieci już dawno leżą w łóżkach tylko matki krzątają się, by przed pójściem spać doprowadzić dom do względnego porządku, aby rankiem powrót do monotonnych czynności obowiązków domowych stał się mniej uciążliwy. Nic nadzwyczajnego, prawda? Zwykła codzienna rutyna, która działała na każdego niczym trans. Uważam, że tamten wieczór nie różnił się niczym od innych z wyjątkiem jednego, małego szczegółu.
Zostałam wtedy porwana.
Nie pamiętam, ile miałam wtedy lat, a inne wspomnienia widzę jak przez mgłę do tego stopnia, że nie jestem pewna, czy tamten budynek był faktycznie moim domem, a ci ludzie rodziną. Nie wiem też, od kiedy jestem lisołakiem. Jestem w stanie przysiąc, że byłam normalnym dzieckiem, ale widocznie postanowiono to zmienić.
Trafiłam jako niewolnica do mężczyzny zwanego William. Na znak całkowitego posłuszeństwa nazwano mnie Willy, abym wiedziała kto od tej chwili będzie jedynym właścicielem mojego życia. Od początku wiedziałam, że nie należy stawiać oporu. Poza tym - jako pięciolatka co mogłam uczynić?
Trzymano mnie w piwnicy jakiejś posiadłości. Duże, puste pomieszczenia nie przywołują u mnie obecnie żadnych emocji, ani złych, ani dobrych. Jedyne co z niej pamiętam to to, że w zimie było tam ciepło, a podczas deszczu sucho. Sama miałam możliwość jedynie chodzenia w kółko po moim ciasnym pokoiku, jednak I to okupione było dręczącymi mnie przez wieczność łańcuchami, spinającymi kajdany na nogach z obrożą na szyi. Jednak i tak było to milsze niż to, co czekało na mnie w innych pokojach. Przypalanie, tortury, gwałt, wszystkie trzy ciągnące się w nieskończoność. Gdy trochę podrosłam, pozbawioną już nawet chęci ucieczki zatargano mnie do głównej posiadłości, gdzie miałam być służącą. Zawsze było to więcej niż zamknięta piwnica. Rezydencja miała ogromne, przeszklone okna, które przez całe jej późniejsze życie były jedynymi okazjami, by podziwiać świat, jako że wszystkie drzwi były zamykane na trzy spusty, a postawienie nogi za próg domu okupione było groźbą śmierci.
Praca była wymagająca, gdyż musiałam obsługiwać nie tylko Williama, lecz także jego kompanów, którzy odkąd pojawiłam się na górze, zjawiali się coraz częściej. Za każdy błąd byłam karana bezwzględnie. Zbicie szklanki to dwadzieścia batów, urażenie jakkolwiek gościa mego pana – piętnaście batów. To oraz spełnianie każdego życzenia urażonego.
Coraz ciężej było mi uznać, że Will był złą osobą. Gdy zaczęłam pojawiać się na górze, zamiast wizyt w celach tortur spędzał ze mną czas na nauce czytania, pisania oraz tańca. W życiu pozbawionym jakichkolwiek przyjemności taniec był tym, co utrzymywało mnie przy zdrowych zmysłach. Za dobre sprawowanie kupował mi prezenty w postaci książek czy ubrań. Gdy raz bardzo się zezłościł, raz dostałam od niego biżuterię w ramach przeprosin. Był to śliczny, złocony diadem z malutkim, błękitnym kryształem na środku.
Czasem pojawiał się codziennie, a czasem znikał na parę miesięcy. Nienawidziłam tego czasu. Błąkałam się całymi dniami po pokoju, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Doprowadzało mnie to do obłędu, a kiedy było już naprawdę źle, on pojawiał się, jakby wiedział, że muszę go zobaczyć. Jednak te dłuższe nieobecności skutkowały tym, że zawsze przychodził poraniony. Opatrywałam go, jak umiałam, na początku wykonując jego polecenia, a z czasem sama wiedziałam, co należy robić. Widziałam go w różnym stanie, nawet w tym, w którym ocierał się o śmierć. Jednak nigdy nie umarł, a ja, mimo iż czasem chciałam pomóc ponuremu kosiarzowi, to przerażała mnie myśl, że wtedy zostałabym w tej piwnicy sama, zapomniana, aż nie umarłabym z głodu. Do tego dochodziła również kwestia, iż nie potrafiłam go skrzywdzić. Po prostu nie mogłam.
Uwielbiałam mu śpiewać. Zawsze powtarzał, że mam piękny głos, który go uspokaja, więc śpiewałam mu jego ulubione ballady. Zamykał wtedy oczy i odprężał się. Wyglądał wtedy tak spokojnie i łagodnie, nie przypominając w ogóle prawdziwego siebie. Zastanawiałam się, czy w jego życiu wydarzyło się coś, co sprawiło, że był, jaki był. Nawet jeśli, to zdawało mi się, że w tych krótkich, miłych momentach zapominał o tym wszystkim. Mówił, że słysząc mój śpiew, zdawał się mieć o wiele lepsze spojrzenie na jutro. Że jestem źródłem jego szczęścia. W tych momentach moje serce zaczynało bić mocniej. Wtedy tego nie rozumiałam, ale były to chwile, gdy zaczęłam się w nim zakochiwać. Nawet mi przez myśl nie przechodziło, że w tym momencie największej bezbronności mogłam wbić mu widelec w szyję. Choć chyba powinnam.
Co za głupota i naiwność.
Pewnego dnia coś we mnie pękło. Zostałam spoliczkowana… co ja mówię - uderzył mnie pięścią najmocniej jak potrafił. Przewróciłam się, a z mojej głowy spadł diadem, który od niego dostałam. Bolało okropnie, nie byłam w stanie się pozbierać. Jedyne co do mnie docierało to okrzyki aprobaty czynu, który został wymierzony w moją stronę. Poczułam w sobie wściekłość, jakiej nie czułam nigdy dotąd. To uczucie zalewało moje ciało, całkowicie przejmując kontrolę. Wtedy po raz pierwszy przemieniłam się w lisa.
Nie jestem w stanie opisać, co działo się później. Zwierzęcy instynkt wziął górę, całkowicie pieczętując mój umysł w środku. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, była krew. Ściekała z moich ust wprost na mój biust. Ręce były nią skalane aż po łokcie, ale nie była ona moja. W oddali zobaczyłam samotny, płonący dom. Realizacja spadła na mnie niczym kowadło. To było miejsce, w którym mnie przetrzymywano. Ta krew musiała należeć do Willa i jego kompanów. A ja… jestem na zewnątrz.
W tym momencie ogarnęły mnie dwa uczucia, które rozrywały mnie wewnętrznie. Z jednej strony ulga; byłam wolna, nigdy więcej bicia ani przypalania. Lecz z drugiej przerażenie, że byłam w stanie zabić mojego Willa.<br>Od tamtego dnia minęło 6 lat.
Zanim osiadłam, błąkałam się trochę po świecie. Swoją dobroć okazała mi pewna zielarka imieniem Livay, która pomogła mi stanąć na nogi. Zagoiła moje paskudne rany, a kiedy w pełni wyzdrowiałam, uczyła mnie swojego fachu. Na początku sprzątałam jej chatkę, przygotowywałam posiłki, a z czasem pozwoliła mi zacząć czytać książki, które sama spisała. Przyglądałam się również, jak przygotowywała różnego rodzaju leki. Starałam się, jak mogłam, by odpłacić jej za dobroć, którą mi okazała. Niestety nie zdążyłam spłacić długu wobec niej, ponieważ kobieta zmarła z powodu podeszłego wieku, zostawiając mi w spadku cały swój przybytek.
Po wszystkim, co mnie spotkało, nie potrafię być obojętna na niczyją krzywdę. Jeżeli ktoś potrzebuję mojej pomocy, zrobię wszystko, co w moich siłach, by pomóc. Zdążyłam już przywyknąć do nowego życia, bezmiar lepszego, gdy przeszłość znów mnie dopadła.
Wybrałam się na miejscowy targ, by dostarczyć pewnej kobiecie zioła dla jej chorego dziecka. I wtedy go zobaczyłam. Stał na końcu ulicy i oglądał jabłka. Jego oczy jak zwykle były zimne i obojętne. Wysoki, wciąż dobrze zbudowany; czas był dla niego łaskawy. Stanęłam jak wryta, nie wiedząc, czy mam podejść, czy uciekać. Zimny pot potoczył się po moich plecach, a każda struga zdawała się na nowo otwierać wszystkie rany, które zadał mi przez całe moje życie.
William… Ale jakim cudem? Myślałam, że umarł, spłonął w tamtym pożarze, jak wszyscy. Obudziłam się ze swoich rozmyślań na czas, by zauważyć, że zaczął się oddalać. Nie myśląc, rzuciłam się w pogoń za nim, jednak bardzo szybko tłum ludzi rozdzielił nas, a już po chwili straciłam go całkowicie z oczu. Zaczęła narastać we mnie panika. Musiałam go dogonić, zobaczyć, że to naprawdę on… Nie! To musiał być on. Musiałam się tylko upewnić. Znaleźć go, dogonić. On znał wszystkie odpowiedzi. Skąd byłam? Kim byłam? Jeśli dalej żyje, muszę go znaleźć i wydusić z niego wszystkie odpowiedzi. A gdy już wszystkiego się dowiem, okażę mu łaskę. I pozwolę umrzeć.
Nie nazywam się już Willy. Moje imię to Karo Livay.