Dawno, dawno temu… Tak, mam wrażenie, jakby od dnia moich narodzin upłynęły całe tysiąclecia. W trakcie mego życia czas płynął na przemian powoli i spokojnie, to znów przyspieszał, nie dając chwili na złapanie oddechu między epizodami. Obecnie tkwię w jakiejś dziwnej stagnacji, nie mogąc zdecydować co dalej… Więc może, póki nie wzywają mnie żadne przyziemne sprawy, zacznijmy od początku.
Czas marzeń
Jeśli jest na tym świecie miejsce, które mogę nazwać swoją ojczyzną, to jest nim Arrantalis. Na wyspach spędziłam większą część tego, co nazywamy “dzieciństwem”.
Przyszłam na świat na mniejszej z dwóch wysp, jako córka pięknej, samotnej czarodziejki imieniem Theria. Matka lubiła mawiać, że z wyglądu bardzo ją przypominam - ja jednak nigdy nie potrafiłam dostrzec niczego, co by nas łączyło. Obie miałyśmy długie włosy - i na tym kończyła się lista naszych podobieństw. Podejrzewam, że tak naprawdę urodę odziedziczyłam po ojcu, lecz matka zabraniała poruszać jego kwestii; do tego stopnia, że stała się ona w pewnym sensie naszym tematem tabu.
Dorastałam, podróżując po wyspie razem ze swoją rodzicielką. Przez pierwsze lata byłyśmy ze sobą blisko; matka była mi mentorką, powierniczką i opiekunką. W miarę upływu czasu, gdy wraz z wiekiem wzrastały moje umiejętności, między nami pojawił się dystans, którego nie byłam stanie pokonać, mimo podejmowanych przeze mnie licznych prób. Matka tak bardzo skupiła się na dbaniu o moją samodzielność, że utraciłyśmy więź, jaka powinna łączyć rodzica z jego dzieckiem. Gdy miałam problem, z którym nie potrafiłam sobie poradzić, gdy czegoś się bałam, lub gdy po prostu nachodziła mnie ochota, by z kimś porozmawiać, po kilku dniach spędzonych samotnie w lesie na zbieraniu ziół - zawsze zostawałam odprawiona do kolejnego zadania z tymi samymi słowami.
“Jesteś silną, niezależną kobietą. Jedyne czego potrzebujesz to magia i praca własnych rąk.”
(Owa sentencja utkwiła mi głęboko w umyśle i, jak na ironię, po dziś dzień traktuję ją jako swoistą mantrę.)
Nigdy nie zgadzałam się z poglądami matki, ale kierowana miłością, posłusznie poddawałam się jej rozkazom.
Mimo to - a może właśnie dlatego - byłam dzieckiem bardzo towarzyskim. Szybko zawierałam znajomości w każdej napotkanej wiosce. Dni spędzałam na nauce magicznego rzemiosła, wieczorami wymykałam się w las z okolicznymi rówieśnikami, a noce obfitowały w sny i marzenia. Ale, w przeciwieństwie do mojej matki, nie marzyłam o byciu najpotężniejszą czy też najmądrzejszą czarodziejką w całej Alaranii. Moja życzenie było zdecydowanie skromniejsze. Chciałam tylko znaleźć swoje miejsce w świecie i ludzi, których będę mogła obdarzyć zaufaniem - i którzy to zaufanie odwzajemnią. Przy naszym wędrowniczym trybie życia, szanse na to, by moje marzenie się ziściło, były niewielkie, lecz nie przeszkadzało to w tworzeniu idealistycznych wizji przyszłości, w której byłabym niezależna i zdolna jak matka, a równocześnie kochana przez ludzi i moją własną córkę.
Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że życzeniom tym nigdy nie dane będzie się spełnić, a nauki matki staną się moim małym prywatnym dekalogiem, dzięki któremu mogę teraz przetrwać w świecie, w którym marzenia są jedynie odległą iluzją pozostałą z czasów, kiedy cena za popełniane błędy nie była jeszcze tak wysoka.
W poszukiwaniu siebie
Mijały lata, a ja wciąż trwałam przy matce, zdawałoby się niezmieniona. Pod jej okiem rozwijałam przydatne zdolności, takie jak kartografia, zielarstwo czy sztuka przetrwania. Poza tym, oczywiście, dążyłam do osiągnięcia perfekcji w różnych dziedzinach magii. Najbardziej upodobałam sobie magię ziemi i ten właśnie rodzaj praktykowałam z zamiłowaniem wskazującym na coś więcej niż tylko zwykłą chęć do nauki.
Dopiero kiedy weszłam w czwarte ćwierćwiecze, matka uznała, że nauczyłam się wystarczająco dużo, by samodzielnie przetrwać w tym okrutnym świecie. Któregoś dnia, w trakcie naszego pobytu na wyspie Arrante, obudziłam się w pustym pokoju, należącym do pewnego owdowiałego kupca; mogłyśmy u niego nocować w podzięce za wyleczenie jego ran, które otrzymał podczas niezbyt udanego polowania. Gdy zeszłam na dół, do jego skromnej kuchni, dowiedziałam się, że matka moja zniknęła zanim jeszcze zaczęło świtać, pozostawiając po sobie jedynie garstkę monet, które miałam zachować na czarną godzinę.
Kiedy skończyłam siedemdziesiąt pięć lat, zostałam osamotniona po raz pierwszy. Tak stałam się niezależną czarodziejką.
Przez jakiś czas - zdaje mi się, że nie więcej niż kilka miesięcy, ale wspomnienia z tego okresu są nieco zamglone - bawiłam w Arrante, trudniąc się pomaganiem mieszkańcom miasta w rozwiązywaniu problemów, którym sami nie umieli sprostać. Nie pamiętam dokładnie, co skłoniło mnie do opuszczenia Arrantalis; raczej nie doskwierała mi samotność (wśród tylu życzliwych dusz, którym zdarzyło mi się pomóc, trudno o bycie samotnym), nie miałam też problemu z konkurencją ani z brakiem zajęć. Po prostu… znudziło mnie monotonne życie na wyspie. Chciałam skosztować wrażeń innych niż te, które mogły zaoferować moje rodzinne strony. Dlatego wykorzystałam złoto, pozostawione przez matkę i, wynająwszy statek, pożegnałam kraj lat dziecinnych; nigdy już tam nie wróciłam.
Prawie pół wieku spędziłam, podróżując wzdłuż Jadeitowego Wybrzeża, zgłębiając tajniki magii i podejmując od czasu do czasu jakieś ciekawsze zadanie od napotkanych na drodze ludzi. Mimo upływu czasu, nie zapomniałam o swoim marzeniu z dzieciństwa, choć z biegiem lat stawało się ono coraz bardziej nierzeczywiste. Aż do dnia kiedy, przemierzając rozległe Równiny Theryjskie, natknęłam się na przystojnego mężczyznę imieniem Er.
Nasze spotkanie zawsze wspominał w ten sam sposób.
“Spadłaś mi z nieba, choć nie ma w tobie nic z Anioła.”
Było to niedługo po tym, jak moje zainteresowanie zwróciło się w kierunku magii chaosu, kiedy to zafascynowana niemal nieograniczonymi możliwościami, pozwalałam sobie na dość częste jej praktykowanie. Oczywiście wszystko w imię nauki. Tamtego pamiętnego dnia, postąpiłam nieroztropnie i dziecinnie jak na moje sto czterdzieści lat. Do dziś nie rozumiem, co we mnie wstąpiło, że wspięłam się na najwyższe drzewo w okolicy, gotowa poeksperymentować z zaklęciami na pierwszej karawanie kupieckiej, która przeszłaby traktem. Efekt tego był taki, że w wyniku wywołanego przeze mnie chaosu, gałąź na której siedziałam, złamała się z głuchym trzaskiem, a ja sama, niczym dorodna brązowowłosa gruszka, spadłam dwadzieścia stóp w dół… prosto na kark biednego, niczego nieświadomego mężczyzny - pozbawiając przytomności nas oboje.
Ów mężczyzna, Er, okazał się być podobnym do mnie wędrownym czarodziejem, specjalizującym się właśnie w magii chaosu. Nie wierzyłam, że nasze spotkanie było przypadkiem. Ani wtedy, ani nigdy potem.
Razem udaliśmy się do Nandan-Theru, ucząc się od siebie nawzajem. Er był wspaniałym mentorem i kompanem, a przy tym oczarował mnie swoim urokiem osobistym i troską. Nie wiem czy sprawiły to jego starania, czy była to kwestia braku ojca lub jakiejkolwiek bliskiej osoby w moim życiu, jako że matki za takową już nie uważałam - z tego czy innego powodu, Er stał się ważnym elementem mojej codzienności. Uwaga jaką mi poświęcał, czułość objawiająca się w drobnych gestach… - to wszystko sprawiło, że poczułam się doceniona. Poczułam, że przy nim jest moje miejsce; to, które usilnie starałam się znaleźć odkąd opuściłam Arrantalis. Czas, który spędziliśmy razem w pięknej krainie lasów i jezior, był najszczęśliwszym etapem w moim życiu. Miałam wrażenie, że żadne zło nie ma prawa mnie dosięgnąć. Że ta idylla będzie trwała wiecznie.
Po latach wniosek nasuwa się sam: myślałam, że dojrzałam. A w rzeczywistości wciąż byłam tym samym naiwnym dzieckiem.
Upadek ideałów
Rododendronia jest miejscem, w którym osiadłam na dłużej; spędziłam tam aż sto pięćdziesiąt lat. Chwilowo miałam dosyć wędrówek przez kontynent, więc wizja przeżycia kilku wieków w pięknym miejscu u podnóża gór Fellarionu była jedną z przyjemniejszych. Er, na ten czas mój szczęśliwy kochanek, także nie miał nic przeciwko temu. Decyzja więc zapadła.
Pierwsze dwadzieścia lat było pasmem niekończącej się sielanki. Potem w nasze życie wkradła się rutyna - normalna kolej rzeczy. Czułam, że przestałam się rozwijać; mój umysł był głodny wiedzy, zaś mój duch - nowych doświadczeń, które mogłyby pomóc mojej magii stać się odrobinę bardziej doskonałą. Aby nie popaść w apatię, podejmowałam się nawet drobnych zadań, czekając w nadziei, że któregoś dnia zdarzy się coś, co sprawi, że moje życie znów będzie ekscytujące.
Los widocznie znał moje myśli, bo postanowił spłatać mi figla na miarę stulecia.
Na początku nawet go nie zauważałam. Podążał za mną jak cień od któregoś z moich nocnych wypadów poza miasto. Kiedy w końcu go poznałam, okazał się być jeszcze dzieciątkiem. Dwudziestodziewięcioletni człowiek o miłym dla ucha imieniu Saiyon. Był niebywale sprytny i zwinny; na śledzeniu mnie przyłapałam go tylko i wyłącznie dlatego, że zbytnio zbliżył się do mnie, nie wiedząc o tym, że do pewnego stopnia rozwinęłam umiejętność wykrywania źródeł magii. Był nieco speszony, ale wyjawił mi powód, dla którego od kilku tygodni niestrudzenie podążał krok w krok za moją osobą.
Jak się dowiedziałam, był pół-człowiekiem, synem kupca i czarodziejki.Chciał, bym uczyła go posługiwania się magią.
Z początku stanowczo odmówiłam - w końcu, mając ledwie dwieście lat, sama nie byłam doświadczoną Pradawną - i odmawiałam mu przez kolejną dekadę. Ale obserwując jego upór, gdy dzień w dzień zakradał się, by mniej lub bardziej otwarcie obserwować moje sekretne treningi, w końcu przeprowadziłam z nim długą rozmowę i zapytałam, dlaczego tak bardzo pragnie uczyć się magii. Jego odpowiedź coś we mnie poruszyła.
“Chcę tylko stać się godzien, by poznać swą matkę.”
To przypomniało mi samą siebie, gdy byłam dzieckiem. Też pragnęłam choć raz spotkać się z ojcem. Przyjęłam więc Saiyona na swojego ucznia i szkoliłam go najlepiej jak potrafiłam przez blisko ćwierć wieku. Przez ten czas chłopiec - a w zasadzie już mężczyzna - stał się mi bardzo bliski. W zamian za naukę o magii, on pokazywał mi swój lud i jego kulturę, uczył mnie pięknych tradycyjnych pieśni. Gdy któregoś dnia zapytałam go, kiedy będzie czuł się na tyle dobry, że wyruszy w poszukiwaniu matki, opowiedział mi:
“Już ją znalazłem”.
To były chyba najpiękniejsze słowa, jakie usłyszałam w ciągu mojego ponad pięciuset-letniego życia.
Jednak, jak już wspomniałam, moje marzenie o ciepłym miejscu wśród drogich mi osób, nie miało się spełnić.
Przez cały ten czas, Er dawał mi do zrozumienia, że nie podoba mu się ilość czasu, który poświęcam na szkolenie Saiyona. Starałam się pogodzić obowiązki mentora z rolą kochanki; wydawało mi się bowiem, że kochałam mojego wybranka - a może po prostu kochałam sam fakt bycia kochanym…? W każdym razie zazdrość i nienawiść rosły w Erze wraz z każdym kolejnym tygodniem. Do końca jednak próbowałam udawać, że tego nie zauważam; tak bardzo pragnęłam zachować obecny stan rzeczy…
Był to chyba największy błąd, jaki popełniłam. Błąd, który mój drogi uczeń przypłacił życiem.
Znalazłam jego ciało w miejscu, gdzie spotykaliśmy się, by ćwiczyć umiejętności praktyczne. Okropne, zwęglone, ze śladami użycia magii. Er przyznał się do zabójstwa. Jego zadaniem uchronił mnie od hańby, jaką okryłabym się, zdradzając go z “bękartem”. Poczułam jak moje serce zostało złamane podwójnie. Powstrzymując łzy, oznajmiłam mężczyźnie, że zabijając mojego ucznia, zabił szansę na to, bym mogła żyć z nim w zgodzie i miłości.
Wtedy Er stracił nad sobą panowanie i wypowiedział kilka słów, które przypieczętowały mój dalszy los.
“Zatem bądź przeklęta, Gaio. Przez twą niewdzięczność, nigdy już nie zyskasz nikogo u twego boku.”
Tak właśnie rozpoczęła się moja tułaczka.
Klątwa odosobnienia
Po tragicznych wydarzeniach w Rododendronii, wyruszyłam w podróż, która trwa po dziś dzień. Nie mogłam dłużej zostać w tej wspaniałej krainie, gdzie każdy młody mężczyzna przypominał mi zmarłego Saiyona. Początkowo wędrowałam z grupą starszych ludzi, których wioska doszczętnie spłonęła przed kilku laty. Nazywali mnie swoją opiekunką, a ja czułam się przy nich tak… swojsko. Do czasu, gdy pewnej nocy zastałam obozowisko wymarłe. Dosłownie. Choć na żadnym z ciał nie znalazłam nawet najmniejszego zadrapania, nie poruszyła się żadna pierś, nie słychać było ani jednego uderzenia serca. Byłam przerażona. Korzystając z mocy, w porywie emocji sprawiłam, że ziemia pod nimi zapadła się, grzebiąc ich z całym dobytkiem.
Jeszcze kilka razy próbowałam szczęścia w innych grupach, raz znalazłam sobie maleńką chatkę w jednej z wiosek na Równinie Maurat - za każdym razem z tym samym skutkiem: wszystkim tym, którzy nawiązali ze mną jakąkolwiek bliższą relację, przydarzyło się coś złego. Im bliższa dla mnie stawała się dana osoba, tym gorszy los ją spotykał. Po czterdziestu latach miałam na sumieniu pokaźną liczbę ofiar.
Zdążyłam już zrozumieć przyczynę tych nieszczęść; klątwa nałożona na mnie przez mego byłego kochanka. Klątwa, która nie pozwala nikomu trwać u mojego boku.
Klątwa, która uczyniła mnie samotną na resztę życia.
Nie mogąc nawiązywać relacji z ludźmi ani elfami, błąkałam się po całej Alaranii, poszukując rasy odpornej na moją klątwę. Przemierzyłam Równiny Andurii, byłam w Ostatnim Bastionie, zapuściłam się nawet na skraj Doliny Umarłych… Bezskutecznie.
Znalazłam za to sposób na unikanie zacieśniania więzi z napotkanymi na drodze istotami. Odkryłam, że posiadam Moc, dzięki której mogłam sprawiać, że wspominania ludzi o mnie znikały lub były uznawane za sen. W umysłach innych nie było czarodziejki Gai. Wymazywałam swoje istnienie ze świadomości. Jeśli nikt o mnie nie pamiętał, nie mógł o mnie myśleć, a co za tym idzie, nie mogła nas połączyć żadna więź. Byłam jedynie jak mara senna, którą w niektórych kręgach straszy się dzieci.
“Jeśli będziesz niesforny, nawiedzi cię we śnie Pani Czarnych Chmur i sprowadzi na ciebie nieszczęście.”
Od czasu do czasu zdarzało mi się znaleźć kochanka, jednak gdy ów pechowiec zaczynał skarżyć się na wyjątkowo nieprzyjemne zbiegi okoliczności - musiałam usuwać się w cień.
Tak było bezpieczniej.
Ale przez to też na zawsze pozostawałam samotna. Bolesna pustka tkwiła w mojej piersi jak wielka czarna dziura, pochłaniająca wszelkie inne emocje. Choć jednej rzeczy nie udało jej się zniszczyć.
Nadziei.
Nadziei na to, że kiedyś odnajdę sposób na zdjęcie klątwy. Dlatego nie ustawałam w wysiłkach i rozpoczęłam poszukiwania, nie wiedząc nawet, za czym konkretnie się rozglądałam.
Do tej pory nie udało mi się przybliżyć do rozwiązania problemu, ale za to posiadłam szeroką wiedzę i nauczyłam się o sztuce przetrwania o wiele więcej niż zdołała przekazać mi matka. Lecz kiedy zdarzały się dni, gdy samotność doskwierała mi bardziej niż zazwyczaj, powtarzałam sobie słowa, słyszane w dzieciństwie.
Jestem silną, niezależną kobietą. Jedyne czego potrzebuję to magia i praca własnych rąk.
I z tą myślą przemierzałam kolejne krainy w nadziei, że zdołam odwrócić los.
>Bezpieczne miejsce…?
TO zdarzyło się dokładnie 148 lat temu.
Przebywałam wtedy na pustyni, planując dalszą trasę wędrówki, tak abym mogła po drodze odwiedzić najrozmaitsze biblioteki - źródła mądrości różnorakich ras. Była to noc. Wyjątkowo ciepła jak na pustynię. Leżałam na piasku, patrząc w gwiazdy w całkiem przyjemnym letargu. I wtedy TO się zaczęło.
Choć nie poruszyło się najmniejsze ziarenko piasku, powiało chłodem. Ale nie był to jeden z suchych pustynnych wiatrów; zimny, paraliżujący prąd przebiegł przez moje ciało. Nie mogłam się poruszyć. Nie byłam w stanie rozglądać się na boki. Słyszałam jedynie złowrogi szelest skrzydeł, zbyt małych, by mogły należeć do Upadłego. A potem kroki, coraz bliższe. Sięgnęłam po magię, by odstraszyć intruza za pomocą jakiejś przerażającej iluzji… lecz nic się nie wydarzyło. Nie mogłam użyć mocy. Na nic mi przyszło ponad czterysta lat praktyki; byłam całkowicie bezbronna. Nigdy w życiu się tak nie bałam. Kiedy otworzyłam usta do krzyku, nie wydobyła się z nich nawet jedna głoska. Czułam jak energia witalna powoli odpływa z mojego ciała. Pamiętam tylko jeden dźwięk, skrzekliwy, jakby krakanie. Potem przed moimi oczami rozlała się ciemność.
Gdy odzyskałam przytomność, poczułam ciepło ogniska. Pierwszym, co ujrzałam, był jego blask. A dalej, w cieniu siedział mężczyzna. Odczytawszy jego aurę, poznałam, że jest wampirem. Miał średniej długości włosy w kolorze wiśni. Bez słowa podał mi pojedyncze czarne pióro. Zapytałam, kim jest i dlaczego mnie ocalił. Pierwsze pytanie pominął milczeniem, na drugie zaś odpowiedział, iż przypominałam mu jego żonę; spiesząc mi na ratunek, sądził że uratował ją. Mimo iż jego małżonką oczywiście nie byłam, pozwolił mi towarzyszyć mu w drodze do miasta, gdzie sama zdecydowałam się odejść; nie chciałam bowiem narażać mego wybawcy na zbawcze działanie mojej klątwy. Wielokrotnie usiłowałam dowiedzieć się od czerwonowłosego wampira, w jaki sposób zdołał pokonać TO. Po wielu próbach nakłonienia go do rozmowy, udało mi się dowiedzieć, że jedyną formą obrony jest ukrycie tożsamości. Skuteczny atak nie istnieje lub do tej pory nie został odkryty. Otrzymałam także dobrą radę na dalszą drogę.
“Musisz zniknąć. Nie przebywaj zbyt długo w jednym miejscu i nie zdradzaj nikomu, dokąd zmierzasz. To jedyny sposób, by przeżyć.”
Tak właśnie uczyniłam. Podróżowałam wyłącznie za dnia, zaś nocami niespokojnie czuwałam w obawie, że TO powróci.
I powracało.
Dokładnie osiem razy. Za każdym razem, kiedy myślałam, że znalazłam bezpieczne miejsce - TO wracało. Do tej pory udawało mi się ujść z życiem, lecz w obliczu śmierci, kiedy twoją duszę przepełnia paniczny lęk, trudno tak wyciszyć umysł, by stał się niewidoczny dla innych.
Zrozumiałam, że “bezpieczne miejsce” nie istnieje. Stałam się zwierzyną łowną. Jak długo żyłam, tak długo musiałam uciekać przed TYM. Nawet nie wiem czym TO jest. Jedyną wskazówką, jaką posiadam, jest dziewięć piór o barwie mroku w najgłębszych czeluściach krainy umarłych. Kruczych piór.
Obecnie od roku ukrywam się w Ostatnim Bastionie. Miejscu trudno dostępnym i odosobnionym. Wiem, że wkrótce TO ponownie mnie odnajdzie. Nie wiem, co powinnam uczynić. Jestem już zmęczona nieustannym uciekaniem. Jaki sens ma życie, kiedy nie czerpiesz z niego żadnych korzyści i niczego po sobie nie zostawiasz…?
Zapewne jednak niebawem znów wyruszę w dalszą drogę. Nie mogę się poddać z kilku powodów.
Jeśli umrę, TO może zacząć prześladować innych.
Jeśli umrę, nie pozostawię po sobie nawet najmniejszego wspomnienia.
Jeśli umrę… nie uda mi się odnaleźć sposobu na zdjęcie klątwy, a moje marzenie nie będzie miało szans się spełnić.
Dlatego właśnie nie wolno mi umrzeć. Jest jeszcze wiele rzeczy, których pragnę doświadczyć.
Nawet jeśli przyjdzie mi spędzić kolejne pięćset lat na nieustannej tułaczce.