Siedzieliśmy oboje na jednym z balkonów czyjegoś domostwa wpatrując się z góry na przedzierające się przez uliczki masy mieszkańców i podróżnych miasta. Przyjaciel chciał zaznajomić się z terenem na jakim miał pracować dnia kolejnego. Przechadzaliśmy się tak z balkonu na balkon, z dachu na dach i pewnie jak zawsze pod wieczór przejdziemy się ulicami, bo dla niego znajomość obszaru, na którym miał działać było kluczowym rozpoczęciem podjętego się zadania. A że cep znowu przyjechał spóźniony w środku nocy to miał mało czasu by to wszystko spamiętać. Skubany miał niestety dobrą pamięć.
Nigdy się nie pytałem o czym myśli w takich chwilach i nigdy mnie to szczerze mówiąc nie interesowało. Zgaduję jednak, że faktycznie z pełną dociekliwością doglądał każdego szczegółu miasta.
Ruszył nagle swoją nogą i spojrzał na nogawkę. Słońce tego dnia było palące, ale oboje siedzieliśmy z płaszczami zaciągniętymi na głowy. On miał czarne spodnie i chyba grzało go niemiłosiernie w uda, bo co chwila przekładał nogi, aż do momentu, w którym dojrzał, że właśnie upaprał sobie odzienie. W tym mieście panowała moda malowania ścian wapnem, dlatego zawsze chodziłem ubrany w jasne, pastelowe barwy. Powstrzymałem parsknięcie śmiechem widząc spod białego kaptura, jak usta wykrzywiają mu się z niezadowolenia zmieszanego z rezygnacją. Westchnął nieco obojętnie, ale już pod chwili podłapał nową myśl i wysmarowując dłonie w ściany budynku ubrudził resztę ubrania. Miał chyba nadzieję, że popielata czerń nie będzie tak przyciągać promieni słonecznych. Po tym drobnym akcie próby przyniesienia sobie ulgi ponownie zapadł bezruch i milczenie. Oparł się o zgięte kolano i znowu patrzył.
- Pliszka. – Mruknął pod nosem. – Właściwie zawsze się zastanawiałem dlaczego Pliszka.
- Pliszka buduje gniazdo nad wodami – odparłem. – Ty właśnie tak zrobiłeś. Sam do nas przyszedłeś, bo chciałeś zbudować nowe życie w Arturonie.
Wielu spodziewałoby się w tym momencie zalewu konkretnych pytań po dostaniu tak bezpośredniej informacji. Dlaczego chciałem zacząć nowe życie? Co stało się w poprzednim? Jak trafiłem do Arturonu i skąd właściwie przybyłem? Ale nie Pliszka. Bo Pliszka był po prostu dziwny.
Uśmiechnął się z zadowolenia tak mocno i nagle, że aż poruszyła się cała jego sylwetka.
- Mądry byłem. – Stwierdził bez krzty nieśmiałości. – Wiedziałem, że od zawsze musiałem być mądry. – Utwierdził się sam w swoich pytaniach.
Z Pliszką nigdy nie było problemów. Zapewne nie pamięta wielu rzeczy z przeszłości. Na pewno kompletnie nie kojarzy dzieciństwa ani faktu, jak do nas trafił. Również nie zaprząta sobie głowy wspomnieniami z przygotowywania go do bycia jednym z Przyjaciół, bo właśnie tak mówi się o naszej organizacji. Nie aby faktycznie posiadała jakąkolwiek nazwę, ale potrzeba matką słownictwa. To ułatwia komunikowanie się między sobą. Tak czy siak, od początku ten dzieciak wyróżniał się na tle innych. Nie uważałem… Ani nie uważam go za kogoś wyjątkowego. Od pierwszego spotkania wzbudza we mnie mieszane uczucia, do których z czasem po prostu się przyzwyczaiłem. Nie dało się uniknąć tortur, wlewania mu różnorodnych mikstur, wymagających treningów. Omdlenia, choroby, rany, pobicia, skręcenia, trucizny, wymiotowanie z powodu ciągłej walki ze starszym Przyjacielem w ramach ćwiczeń i nie wiedzieć czemu - wiecznie złamany nos… Nic mu nie umknęło. Był trenowany, jak każdy inny. Oczywiście także nie ominął go rytuał nazywany potocznie Przywiązaniem. Jest to trucizna, którą dostaje każdy z przynależnych już podczas pierwszych dni nauki. Nie jest to substancja, która zabijałaby od razu, a jej działanie opóźnia się odtrutką wręcz w nieskończoność. Tylko Mistrzowie znają recepturę odtrutki i mogą ją sporządzić. To oznacza, że każdy Przyjaciel zmuszony jest wracać co jakiś czas do swoich przełożonych, aby zdać raport, przyjąć nowe zlecenie i odtrutkę. Gdyby ktoś zawiódł, dałby się złapać albo próbował uciec czeka go po prostu śmierć. Działanie trucizny widoczne jest w tęczówkach - gdy są złote, oznacza to, że podopieczny jest bezpieczny. Odzyskanie naturalnego koloru oczu wiąże się z początkiem działania Przywiązania. Śmierć, którą przynosi ta trucizna jest powolna, ale nieunikniona, o ile nie wróci się do Przyjaciół na czas.Tylko ten elf pomimo wielu nieprzychylności nie czekał na koniec treningów z nadzieją. Była to dla niego zwyczajnie kwestia czasu. Trudno było go uczyć, bo nigdy do końca nie wiedziałam czego właściwie powinienem… A przecież jestem Mistrzem wśród Przyjaciół od dziesiątek... Setek lat!
Aby jeszcze mocniej spotęgować swoją nieciekawą pod tym względem sytuację i aby wzmocnić nietypowość Pliszki, wyznam, że wśród Przyjaciół zasięgnąłem honoru Mistrza Szpiegostwa. Zdobywanie więc informacji bądź przeglądanie osób na wylot nie powinno więc być dla mnie żadnym problemem. Nie potrzebuję pstryknięcia palcem by ocenić większość spotykanych przeze mnie osób. Snuję wiele domysłów i nieskromnie powiem, że rzadko kiedy się mylę. Setki lat poświęciłem się behawioryzmowi zarówno humanoidalnych istot, jak i tych zwierzęcych, ale jak to się mówi „trafiła kosa na kamień”. Orzech do gryzienia tak niełatwy, że niejeden mógłby sobie zęby połamać i chociaż niejednokrotnie spotykałem się z wielką krytyką to nie mogłem do niego podejść, jak do standardowego, kolejnego szczyla.
Zacząłem więc standardowo. Trenowałem go elastycznie w każdej dziedzinie sprawdzając jego możliwości. Wiele lat minęło nim faktycznie całkowicie wypuściłem go spod skrzydeł, ale to wszystko z powodu jego nietypowości. Pliszka był we wszystkim dobry. Nigdy jednak nie był najlepszy, ale radził sobie z każdą sytuacją. Chyba ani razu na jego twarzy nie ujrzałem cienia zwątpienia, zupełnie jakby był pewien każdej decyzji, nawet tej głupiej. Stąd też właśnie trudno było mi stwierdzić, gdzie znajduje się jego miejsce. Wszędzie czuł się dobrze dopóki nie musiał mieć kontaktu z innymi. Pliszka nie jest rozmownym gościem… Lepiej dla społeczeństwa, bo wszelkiego rodzaju dyskusje z nim są dosyć ciężkie. Nie używa bogatego słownictwa, łatwo go zrozumieć i to jest właśnie w tym największą wadą. Osoby wrażliwe powinny trzymać się od niego z daleka, głównie ze względu na jego obojętność do wielu spraw. I tu docieramy do źródła całego problemu.
Jestem święcie przekonany, że każda istota stąpająca po tym, jak i każdym innym świecie, ma uczucia. Jednym z zadań nas, mistrzów, jest pozbycie się ich z osób przygotowywanych do włączenia się do organizacji. Nie zaprzeczę, że czerpię pewien rodzaj przyjemność z takich zadań. Wszystko jakkolwiek powiązane z behawioryzmem jest dla mnie interesujące, ale w przypadku Pliszki była to rzecz przez długi czas frustrująca. Byłem dla niego wyjątkowo paskudną świnią, nie żałowałem mu ani trochę, a on i tak ani razu się nie złamał. Nie znałem jego rodziny, ale próbowałem wedrzeć się do jego umysłu i może spróbować dotrzeć do jego serca, bo fakt faktem wspomnień nie miał, ale sądziłem, że posiada emocje z tamtego okresu. Ojciec, brat, siostra, matka… Nic nie pomagało. Na żadną ukochaną nie istniała szansa, był gnojkiem gdy do nas przyszedł. Kazałem mu nawet znęcać się nad zwierzętami, a on wykonywał każde powierzone mu zadanie i ani razu się nie zawahał. ANI RAZU. Jeszcze żeby zrobić mi chyba na złość to potrafił pogrzebać gołymi palcami w zabitych ciałach, bez łez, bez cierpienia, bez złości, tylko z zainteresowaniem. Pliszka z resztą nigdy też nie był posłuszny. Wierny, lojalny – owszem, ale nie posłuszny. Nie pamiętam aby odmówił jakiegoś zadania. Tym bardziej trudno mi wytłumaczyć pewne różnice w jego postępowaniu, ale przy nim odległa jest droga między znaczeniami tych dwóch słów. To działo się ze względu na jego nijakość wobec wszystkiego i obojętności na wszystko. Mocno podburzył moje wieloletnie obserwacje zachowania. Przecież nawet sam diabeł kieruje się jakimiś emocjami, które niekoniecznie odebrane są pozytywnie, a on był jak skała. Nie jak mur. Mury da się przebić, on był twardą, zbitą masą o nijakiej temperaturze, która nie miał pozornie wpływu na otoczenie. Pozornie, bo dla handlowców przemierzających szlaki taki głaz na drodze byłby problemem. Gdyby wpadł do rzeki i zatkał dopływ wody, tez byłby problemem więc jego obojętność na świat jest problematyczna. W tym szczególnie była dla mnie.
I gdy już byłem bliski utracenia wiary we własną ideologię ujrzałem ciekawy obraz. Siedziałem w nocy wśród raczej świeżych Przyjaciół. Wszyscy pousypiali momentalnie i było aż niepokojąco cicho. Zwłaszcza, że Gryzli lubił głośno chrapać, a tej nocy był wyjątkowo spokojny. W bezgłośną więc noc Pliszka nie o tyle co zerwał się ze snu, ale otworzył oczy i usiadł. Przyglądałem mu się uważnie, bo pierwszy raz miałem okazję ujrzeć go w takiej sytuacji. Spojrzał na swoje dłonie i miał niespokojną minę. Nie wiem czy kierował nim strach, lęk, zwątpienie, niepokój. Widziałem, że trudno mu się oswoić. Oswoić z uczuciami. Zupełnie, jakby nie rozumiał. Widziałem jego tępawy a zarazem pytający wzrok i chociaż spędził tak dosyć sporą ilość czasu to dnia kolejnego był taki jak zawsze, czyli obojętny.
To był przełomowy moment w nauczaniu Pliszki.
Początkowo uznałem, że powinienem uderzyć w jego słaby punkt właśnie w takim jego zawieszeniu. Obserwowałem go więc nie na okrągło, a w określonych momentach. Poprzez ciągłe wpatrywanie się w niego przeoczyłem w jego zwyczajności pewne niuanse. Wówczas zobaczyłem, że faktycznie rzadko kiedy, ale jednak, się zastanawia. Nie nad tym co ma zrobić i nie nad tym co z czym połączyć, bo mądry z niego gość, ale odrywał się chwilami od świata i spoglądał na swoje dłonie. To był mój pewien punkt zaczepienia. Miałem wrażenie, że odbiera jakieś tajemnicze sygnały z zewnątrz, że czasem otrzymuje pewną informację i nie potrafi jej zinterpretować. Ciekawiło mnie, co jest źródłem tych gestów i chociaż początkowo czułem się zobowiązany do tego, by pozbyć się takowych zalążków w jego duszy to z czasem uznałem to za bezcelową męczarnie. Dlaczego?
- Nie pamiętam swoich snów. – Powiedział Pliszka pewnego wieczoru. Gdy przestałem go tak całkowicie obserwować zauważył kiedy rzeczywiście na niego spoglądam i domyślał się różnych opcji wyjścia z mojej sytuacji. Zamiast więc pozwolić mi snuć domysły walnął, jak zawsze, prosto z mostu.
- Budzę się i nic nie pamiętam. Pozostaje we mnie jedynie mdła namiastka tego, co się w nich działo, ale nie pamiętam żadnego z nich.
W tedy zrozumiałem, że Pliszki nie mogę wypatroszyć emocjonalnie, że mijałbym się cały czas z celem. Nie mogę pozbyć się emocji w kimś kto ich najzwyczajniej w świecie nie rozumie.
Odpuściłem więc. Oczywiście temacie emocji. Kilku Przyjaciół wzgardziło moim podejściem, chyba nawet wisiałem na włosku swojej silnej pozycji, ale ja wcale nie uważałem, że się pomyliłem. Czułem, że robię dobrze nie robiąc nic, bo tak naprawdę nic nie mogłem zrobić. Aby wyzbyć się uczuć z Pliszki on najpierw musiałby je pojąć. Inne zdanie na ten temat mieli niektórzy Mistrzowie i w ten sposób elf trafiał przez jakiś okres z rąk do rąk pod przykrywką szkoleń. Pewnego dnia wrócił z połamanym paskudnie nosem, który ledwo mu poskładano i zwrócił się do mnie:
- Hej Atheris! Zapamiętałem sen! – Pochwalił się z długim uśmiechem. – Pamiętałem sen i wiesz co?
Spojrzałem na niego pytająco w odpowiedzi.
- Wybili mi go z łba. Dosłownie, haha! – Zaśmiał się naprawdę szczerze i nie przejął. Jak zwykle.
W kolejnych spotkaniach z Mistrzami, z którymi miał do czynienia niektórzy z nich niechętnie przyznali mi racje, inni uśmiechali się, gdy zaspokoili swoją ciekawość na temat dziwaka Pliszki, a jeszcze inni tylko obrócili głowę nie drążąc tematu. Było i jest wiele ważniejszych spraw od pospolitego Przyjaciela.
Tak też pewnego dnia przyszedł mi także pomysł na to, jak odpowiednio wykorzystać elfa.
Hobbistycznie wieczorami lubię usiąść i pobawić się w sporządzanie różnorodnych petard. Nie jest to nic wybitnego, ale łatwopalne zabawki jakoś od zawsze mnie kręciły. Pliszka przechadzając się po korytarzach jednego z budynków, gdzie pomieszkiwałem z Przyjaciółmi, zajrzał także do mnie. Bez słowa i z uporem oraz nachalnością, której nie lubię zaglądał mi przez ramię. Gdy już odpowiednio wymęczył moją przestrzeń sięgnął po krzesło i przysiadł obok. To zdecydowanie nie było tak męczące, szybko się rozluźniłem i pozwoliłem mu patrzeć. Po dłuższym czasie zaczął doglądać wszystkiego wokół, chwytać w rękę i badać palpacyjnie. Dopiero, po którejś godzinie z kolei, gdy już załapał podstawę sporządzania takich zabawek, zaczął się zastanawiać nad połączeniem danych preparatów.
- A gdyby tak dodać purchawkę… - powiedział z zamyśleniem chwytając się kilku przedmiotów.
Pliszka siedział bez maski ani rękawic ochronnych więc szybko wylazła konsekwencja jego nieumyślności, ale tej nocy wykombinował sobie małą petardę o nazwie „Purchawka”. Fakt faktem, że jego prototyp nie był mistrzostwem świata, ale o dziwo zdał swoje działanie podczas jednego z naszych zleceń. Wówczas zacząłem ładować całą swoją energię w Pliszkę, którego uczyłem najdłużej w swojej karierze, bo dopiero w tamtej chwili poskładałem wiele elementów w jedno i rzuciłem go na głęboki ocean trucicielstwa. Szybko okazało się, że trafiłem w dziesiątkę.
Pliszka wpadł, jak śliwka w kompot wymyślając to coraz nowsze urozmaicenia w kwestii zatruwania. Robił to wszystko tak naturalnie i codziennie. Nie obawiał się testować niczego ani na ludziach, ani na zwierzętach. Brnął bez przeszkód w swoją pasję. Tak, jak wspominałem wcześniej - Pliszka nie należał do osób rozmownych, ale za to doskonale czuł się działając w ukryciu. Czuł kontrolę nad ofiarą, która swobodnie przemieszczała się między budynkami. Uwielbiał tego typu akcje i trochę się obawiałem o jego zdrowie, gdy wraz z innymi trucicielami wymyślili sobie zabawę podchodzenia ofiary na zaawansowanym poziomie. Obiło mi się o uszy, że trenujący Przyjaciele wbijali sobie szpilkę w kołnierz, gdzie jedna szpilka oznaczała zabicie. Tylko truciciele zamiast szpilek mieli prawdziwe trutki i nie wbijały sobie jej w kołnierz, a przez dmuchawkę w kark lub inną, odkrytą część ciała. Niepotrzebnie zmartwiłem się o niego, bo wyszło na jaw, że to Pliszka dominował nad resztą grupy. Większość jego kompanów zabawy nie była z resztą przeznaczona na pozycję stricte truciciela więc zbeształem go jak burego psa, dostał tyle batów przez kilka tygodni na gołym słońcu za to, że prawie pozabijał tych durnych i młodych, ale zanim jeszcze to nastąpiło to wręczył mi odtrutki. Chciałem mu urwać łeb, byłem blisko wezwania Rosomaka do siebie, bo nie miałem zielonego pojęcia czy Ci młodzi z tego wyjdą, a gdy tylko Pliszka się pozbierał to zesłałem mu jeszcze kolejne trzy tygodnie chłosty.. Szczególnie, że przyznał, że w jego „ziółkach” znajdują się bakterie, które mogą zarażać więc mamy uważać podczas odtruwania chorych. Nie złościł bym się tak, gdyby testował swoje arcydzieła na zwierzętach albo chociaż osobach niepowiązanych z naszą organizacją, ale on przekroczył pewną granicę. Chyba to zrozumiał, bo już nigdy podobna sytuacja nie postąpiła, ale dla przypomnienia ukarałem go trzeci raz. W tym całym młynie idiotyzmu okazało się, że zabawa nie była nawet wymysłem Pliszki lecz innego Przyjaciela, a to, że okazał się w tym gronie najlepszy nie było jego winą – tak się tłumaczył. Winą jego nie było, ale trochę rozumu mógłby zachować. Niemniej jednak każdy z nich doskonale wiedział na co się piszę, ale chyba posiadali mało wyobraźni, bo zdychali kilka tygodni w męczarniach od wymysłów Pliszki, który ostatecznie też ich uratował podając mi eliksiry na uleczenie. Wzdychałem ciężko patrząc na nich. Mimo wszystko, po całej tej mało inteligentnej zabawie, większość wyszła zadowolona, chociaż chyba tylko Pliszka zapisałby się drugi raz na coś takiego. Banda debili.
Chociaż słyszałem, że truciciele później wielokrotnie bawili się w coś podobnego…
Niedługi czas potem Pliszka przerzucany był z miasta do miasta. Jako wyśmienity truciciel zyskiwał naprawdę dużo zleceń. Mimo, że krył się po kątach to nigdzie go nie brakowało. Pamiętam, jak oboje trafiliśmy do Valladon. Nie widzieliśmy się…o Prasmoku, wiele dobrych lat więc spotkanie kilka dni przed misją wykonawczą było dla nas dosyć zaskakujące. Szczególnie dla mnie, bo Pliszka zjawiał się zawsze na ostatnią chwilę. W tedy już nie czułem frustracji z jego powodu, od kiedy tylko zrozumiałem, jak działa elf przestałem się szczerze przejmować jego niecodziennością. Dziwniejsze było to, że spotkałem go w momencie, gdy głaskał psa. To był hart, miał zaniedbaną sierść, a czy był wygłodzony trudno powiedzieć. Dla mnie ten rodzaj psów zawsze wygląda na niedożywiony. Bezpański pies zyskał imię „Boruc” i nie ja byłem jego autorem. Wolny czas elf w sporej mierze poświęcił się w towarzystwie zwierzęcia. Wyginałem podejrzliwie brwi, bo nie sądziłem aby to Pliszka kiedykolwiek do kogokolwiek się przywiązał, ale zdecydowanie zrobił to właśnie ten pies. I podczas trwania misji, gdy wykonaliśmy pierwszą część, nieszczęśnie Boruc napatoczył się na śmiertelną strzałę jednego z naszych Przyjaciół. To co prawda w żaden sposób nie zaszkodziło naszym działaniom, ale strzały, które posiadał Pelikan pochodziły z rąk Pliszki. Dla wstępu powiem, że nie znali się wcześniej i Pliszka nie miał o nim żadnego zdania.
Wyszli ze swoich ukryć stając naprzeciw siebie. Pelikan nawet się nie zorientował, że Pliszka ma do niego „jakieś wąty”.
- To co teraz? – spytał Pelikan spoglądając na mnie.
- Czekamy na znak. Jeżeli moje domysły są słuszne to nasz szlachcic powinien dobiec to Panny Ygen, a w tedy wszystko pójdzie gładko. Skowronek na pewno jakoś to ogarnie w razie niepomyślności.
Pliszka wpatrywał się w martwe zwierzę. Wystająca strzała drażniła jego oczy, była tak rażąca w jego odczuciu.
- Zabiłeś mi psa. – Zauważył. – Dlaczego zabiłeś mi psa? – Spytał przenosząc wzrok na Przyjaciela.
- Daj spokój. Nie pamiętasz, nie przywiązuj się tak. Ej spójrzcie, dali sygnał, idziemy!
Pliszka jeszcze raz spojrzał na Boruca i nie dodając już żadnego słowa ruszył za nami. Chyba pierwszy raz elf miał kogoś kogo nie lubił.
Gdy zakończyliśmy swoją misję w Valladon zostałem jeszcze trzy dni dłużej. Chciałem sobie odpocząć, bo przecież nikt mi nie zabroni. Przechadzając się swobodnym krokiem po uliczkach, gdy już powoli zbliżał się wieczór, zobaczyłem coś dziwnego. W jednej z węższych dróg dojrzałem ujadającego psa. Nie byłoby to nic nietypowego, gdyby nie fakt, że płonęła od niego zielona barwa. Oczy miał puste, wypełnione jedynie zgniło zielonym ogniem. Był trochę dziurawy, rozpadający się. Gdy mnie dostrzegł momentalnie chciał ruszyć w moją stronę i mnie zaatakować, chociaż szło mu to kiepsko, bo utykał na każdą nogę. Nim dobiegł do mnie to odpadły mu wszystkie łapy a jego tułów z głową leżały na ziemi ciągle się na mnie chełpiąc. Zdjąłem kaptur, przechyliłem głowę z niemałym zaciekawieniem.
- Wygląda dokładnie jak Boruc…
- No nie? – Potwierdził Pliszka, który pierwszy raz w życiu zaskoczył mnie swoją obecnością. Chyba za bardzo zachwyciłem się towarzystwem chodzącego, ale zmarłego psa.
Patrzyliśmy, jak Boruc zdycha na naszych oczach, co zajęło zaledwie kilka sekund. Pliszka skrzyżował ręce na klatce piersiowej i wygiął usta.
- Prawie wyszło.
Czas w Valladonie nie był jednakże dla mnie całkowicie obojętny i zapamiętam go na długie lata, bo w mojej głowie tkwią jeszcze inne odkrycia. Dokładniej chodzi o zachowanie zarówno Skowronka, jak i Pliszki. Myśleli całkowicie spójnie, niezaprzeczalnie, gładko, często wykonując podobne, chociaż mało zauważalne gesty. Nabrałem pewnych podejrzeń, które zachowam dla siebie, ale wraz z Rosomakiem mieliśmy niezły ubaw. Chociaż zapewne i Mistrz Trucizn żartował sobie z Gałęźnicy widząc, że jak sam dochodzę do tych samych wniosków, co może kiedyś ta para elfów.
Dziś, jedyne co mi wiadomo to to, że Pliszka trafił pod opiekę Rosomaka. Nie mam zielonego pojęcia, co takiego musiał mu nagadać, by Mistrz Trucizn zdecydował się go uczyć, ale cokolwiek by to nie było – zadziałało. To był prawdopodobnie ostatni Przyjaciel z jakim miał kontakt, bo słuch o Pliszce zaginął już wiele, wiele lat temu. Plotki różnie o nim głoszą, chociaż większość uważa, że pewnie wykończył się gdzieś po drodze wracając po naszą odtrutkę. Mam ku temu niemałe wątpliwości… Nie zdziwił bym się gdyby dziś albo jutro Pliszka stanął za moimi plecami.
__________________________________________________________________________________________________________________________
„Wspomnienie”
Atheris kiedyś powiedział kilka zdań do jednego z Mistrzów, który zapadły w mojej głowie na zawsze. Nie umiem ich zrozumieć, chociaż sens jest dla mnie jasny. Przecież słowa doskonale pojmuję, ale nie umiem tego przenieść na siebie.
„Jeżeli kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym poczuje coś więcej zacznę chyba wreszcie współczuć. Dostanie obuchem po głowie, nie będzie wiedział co się dzieje. Stanie się zdezorientowany i zagubiony w świecie. Chodząc po nim po omacku jednak do niczego nie dojdzie, a w tedy już prosta droga do śmierci.”
__________________________________________________________________________________________________________________________
"O jedną buteleczkę za dużo"
Moje zdanie na temat metod nauczania przez Przyjaciół bywało różne, ale nie miało ono większego znaczenia dla wszystkich wokół więc i mnie obojętne było co i jak. Byleby skutek był odpowiedni. Podobnie, jak z truciznami. Ważny jest ich efekt końcowy, a nie sama droga i pewnie długo pozostawałbym obojętny, gdybym w swoim życiu nie natrafił na Rosomaka. A był on mi (na tamten moment tak sądziłem) niezbędny.
W swojej Przyjacielskiej karierze trafiałem na wielu Mistrzów. Patrząc na twarzy innych trenowanych, chyba nie byłem traktowany zbyt dobrze, nawet jak na warunki treningu. Szczególnie wyłożyli nacisk na moją duszę, ale do teraz nie umiem zrozumieć do czego właściwie dążyli. Jakby krążyli wciąż wokół jednego tematu. Atheris działał bardzo logicznie w przeciwieństwie do reszty. Każdy jego ruch był przemyślany i miałem wrażenie, że zawsze był krok do przodu. Nawet przede mną, mimo że on nie był chyba do końca tego pewien. Jednak zawsze wiedziałem, że jego działanie ma jakąś podstawę i wszelkie (wg wielu) okrutne czy bezlitosne pomysły były dla mnie uzasadnione, mimo, że nie znałem ów argumentacji. No… Może po kilku latach z kilkoma się zdradził, ale generalnie mnie nie była ona potrzebna. Wiedziałem, że Mistrz Szpiegostwa przezywany przez Rosomaka Gałęźnikiem, dla wszystkiego ma powód. I tak, jak ktoś uzna Atherisa za parszywą gnidę po tym, co mi podobno robił to chyba nie miał okazji spotkać Rosomaka.
Świnia w czystej postaci. W dodatku z tego faktu zadowolona.
Stary, spróchniały i niebotycznie inteligentny z zasobem wiedzy. Nie uważałem go wcale za paskudę z powodu tego co robił, jak karał i co kazał robić, ale z faktu, że on doskonale wiedział co się wokół niego dzieje i perfidnie to wykorzystywał. Nie znosiłem go za to, że perfekcyjnie wtrącał się w mój plan. Po części mu się nie dziwię. Będąc na jego miejscu i spotykając takiego siebie, który chce się u niego uczyć z pewnością nabrałbym jakiś podejrzeń. Niestety w jego rękach leżała mikstura, która niezbędna mi była do wolności i po części nadal tak jest, mimo, że teraz siedzę sam w lesie. Niemniej jednak próbowałem coś zdziałać względem swojej wolności, którą chciałem zdobyć. Mimo to, swoje podchody zacząłem dopiero kilka lat później.
I na początku faktycznie próbowałem zdobyć przepis na odtrutkę. Do teraz jednak będę pamiętać mieszaną sytuację jaką mi zafundował. Nie jestem pewien czy wówczas faktycznie wychwycił o co mi chodzi. Znałem Rosomaka (osobiście) stosunkowo krótko porównując ten czas do przebytego np. z Mistrzem Kusznictwa, ale za to bardzo intensywnie i niewiele potrzebowałem by doskonale zrozumieć jego strukturę działania. Jeżeli mógł mieć z kogoś ubaw to po prostu się nim bawił. Jakie to proste, nieprawdaż?
Był to pierwszy dzień Miesiąca Pawia. Wstałem, dla mnie dosyć wcześnie, dla innych – późno. Stąd też byłem już sam w posiadłości. Słońce górowała już na niebie więc spokojnie przeszedłem się do kuchni. Ten dzień nie był tylko rozpoczęciem nowego miesiąca, ale także czasem, w którym powinienem zażyć odtrutkę, o czym najwidoczniej doskonale wiedział Rosomak, bo pozostawił na stole pięć fiolek.
Odrobinę się zdziwiłem. Moją największą dawką jaką zażyłem były cztery fiolki. Usiadłem więc i przyjrzałem się miksturom dokładniej. Porównałem ich gęstość, konsystencję, kolor. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się identyczne. Gdyby był to Atheris może bym się jeszcze pokusił na pięć dawek, ale Rosomak nie był opiekunem, któremu warto ufać, a tym bardziej ślepo wierzyć. I tak też zaczęła się moja męczarnia. Przebadałem specyfiki na wszystkie możliwe sposoby. Zajęło mi to naprawdę wiele, wiele… okropnie wiele dni i przez cały ten okres byłem sam w posiadłości. Staruch wszystko sobie zaplanował, bo przecież takie sytuacje nie mają miejsca od tak. Byłem na prawdę wycieńczony. Doszedłem do chwili balansu na skraju życia i śmierci. Miałem dla siebie pięć fiolek i mnóstwo czasu. Brzmi to śmiesznie, ale to faktycznie było mnóstwo czasu sam na sam z odtrutką. Nigdy nie otrzymałem jej za dużo albo za mało. Dawali w rękę i piło się od razu. Nie było trucizn „w razie potrzeby” ani „na zaś” właśnie ze względu na możliwość przebadania ich. Ja zaś siedziałem i główkowałem czy któraś z tych mikstur mnie nie zabije. Nie umiem odpowiedzieć sobie na pytanie, co dokładnie zawarte jest w tych eliksirach. Przychodząc do Rosomaka miałem pewne podejrzenia, teorię oraz nawet podstawę samej odtrutki w głowie, ale były tam substraty dla mnie nieznane. Nie poznałem ich do teraz, a ostatniego dnia, gdy byłem blisko zgonu i miałem umrzeć stwierdziłem, że właściwie nie mam nic do stracenia. Wypiłem więc cztery pierwsze fiolki (tak, tak, dbałem od samego początku o ich kolejność) i liczyłem tylko na to, że nic z tego nie było trucizną. Nie wiem nawet czy ta ostatnia buteleczka była faktycznie odtrutką, trucizną czy może kaprysem Rosomaka, ale w tedy już wiedziałem, że nie wydobędę od niego tych informacji.
O jedną buteleczkę za dużo, a ile kłopotu. Rzuciłem więc cały plan wyciągnięcia z niego przepisu. Był to czas stracony, ale nie żal mi go. Przynajmniej już przy pierwszym jego kaprysie zrozumiałem, że nie warto rzucać się na ochłapy kiedy tak naprawdę mam przed sobą skarbnicę wiedzy. Gość miał pękatą głowę, nie wiem gdzie on to wszystko spamiętał. Jego stare, szare komórki pracowały jak u młodego i żwawego młodzieńca. Złośliwie stwierdziłbym, że na to zapewne też ma miksturę, ale może to i lepiej, bo dziś nie wiedziałbym tyle, gdyby nie on.
__________________________________________________________________________________________________________________________
"Trutka na wolność"
Faktycznie uczyć się zacząłem dopiero po porzuceniu swojego planu. O ironio losu. Tak bardzo skupiałem się na celu, że całkowicie zapomniałem o jego pochodnych. Wyciągnąłem z tego okresu naprawdę wiele, a nawet więcej niż mógłbym się spodziewać. Pewnie znaleźliby się tacy, którzy wciąż odwlekaliby swoje odejście, ale ja już przecież podjąłem decyzję. Nie należę do osób powściągliwych, co cały czas odkładają swoje postanowienia na bok. Zrobiłem to jednak rozważnie, chociaż i tak zaryzykowałem.
Nie posiadałem odtrutki na Przywiązanie. Miałem jedynie zarys innej trucizny, która mogła mi pomóc. Testowałem ją na sobie wielokrotnie, chociaż nie umiałem określić dokładnego działania stworzonego przeze mnie specyfiku, ponieważ wciąż byłem pod wpływem odtrutki od Przyjaciół. Niemniej jednak przyszedł w końcu dzień, gdzie ostatni raz ją zażyłem i po prostu odszedłem. Nie jakoś z wielkim echem. Pozałatwiałem wszystkie sprawy, byłem na czysto z zadaniami. Udało mi się odliczyć idealnie czas. Po prostu zażyłem odtrutkę i wyszedłem.
Na pół roku miałem spokój, ale przyszedł dzień, w którym ponownie byłem bliski śmierci. Moje mikstura nie przyniosła zamierzonych efektów. Działałem pod wpływem presji, a jedyną opcją w mojej głowie była śmierć. Nie zrozumcie mnie źle. Pewnie, gdybym wrócił do Przyjaciół w jakiś sposób udałoby mi się zdobyć te odtrutkę, ale ja tak nie potrafię. Z podjętych decyzji się nie wycofuje. Gdybym tam wrócił to zostałbym już na zawsze. Nigdy z resztą nie traktowaliby mnie już tak samo, doskonale o tym wiedziałem odchodząc więc byłem zdany na siebie. Po wielu więc godzinach cierpienia, rzygania, krwawienia, odwodnienia i wycieńczenia wypiłem wszystko, co miałem, a później padłem na pysk. Z początku nie byłem pewien, co mnie z tego wszystkiego uratowało, ale przyznaję, że pierwszy raz w życiu tak się zatrułem. Skórę miałem pomarszczoną jak orzech, a te pod oczami naciągniętą i odsłaniała mi niemalże całe oczodoły, stąd też co chwila musiałem nawilżać gałkę oczną. Uszy mi zaropiały, palce obrosły jakąś dziwną tkanką i wolałem nie wiedzieć, co działo się w środku mojego organizmu. Nawet kolana i stopy uległy deformacji, ale przynajmniej miałem siłę główkować nad tym jak postąpić dalej. Tym razem nie siedziałem dwóch tygodni, a tak naprawdę, do ostatecznej wersji doszedłem po kilku miesiącach, ale jakoś przetrwałem ten okres. Nie zaliczyłbym go jednak do najprzyjemniejszych w swoim życiu.
Oczywiście, że nawet i teraz staram się dojść do całkowitego uwolnienia, lecz już wiem, że w razie potrzeby zawsze mogę sięgnąć po te stabilną opcję z nadzieją, że nie zareaguje ona źle z tym, co stworze i w siebie wleje. Istnieją bowiem przepisy, których nie powinno się ze sobą mieszać.
Tyle o mojej próbie dobrnięcia do wolności. Teraz odrobinę o tym, po co to wszystko.
Wśród Przyjaciół nie mogłem robić tego co w lesie. Sami wiecie… Członkowie organizacji mają swoje zobowiązania, a nie dotyczyły one niczego czym się obecnie zajmuję. Nie ukrywam, że swoje inspiracje rozpocząłem w organizacji. Bawiłem się trochę magią, ale nie na tak zaawansowanym poziomie jak teraz, mimo że mistrza to zdecydowanie mi jeszcze daleko. Skrzydła rozwinąłem dopiero tutaj, na leśnych łunach lecz bez etapu u Przyjaciół na pewno bym nie dotarł aż tutaj. Tak… Dołączenie do nich było zdecydowanie najmądrzejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek uczyniłem w życiu.
__________________________________________________________________________________________________________________________
"Między światami"
Odchodząc do lasu odnalazłem bardzo wiele źródeł energii. To one w dużym stopniu pomogły mi w moich działaniach. Tego efektu nie byłem w stanie osiągnąć w miastach i bardzo szybko doceniłem naturalne korzenie energetyczne. Nie ma, co się rozczulać nad tym rozdziałem w moim życiu. Po prostu trenowałem, próbowałem. Działałem identycznie, jak w przypadku trucizn, aby coś umieć musiałem to robić. Doświadczenie to największy nauczyciel.
Stworzyłem wiele istot, obserwuję wiele światów i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jeżeli przestanę, to wszystko momentalnie runie. Jestem odpowiedzialny za więzi jakie wytworzyłem i chociaż nie zawsze jest to łatwe, to poświęcam się temu całkowicie. Świat jest nieskończony, a jego możliwości nieograniczone. Nie potrafię rozstać się z moimi istotami, przez wielu nazywanych bestiami. Umiem się z nimi porozumiewać, mimo, że nie posiadamy wspólnego języka. Nawet największy potwór jest mi przyjacielem i nie wiem co musi się dziać, aby któryś by to nie odwzajemniał. Może dlatego, że i ja jestem trochę potworem...
Tak, jak o samym sobie nie umiem, nie chcę, nie lubię opowiadać, tak też o lesie jestem w stanie mówić godzinami. Moja chata to istny burdel, czasem mam trudność z otwarciem drzwi. Nie wchodziłbym tam tak często, gdyby nie Efilio, którą muszę zamykać pod szklaną kopułą. Kurz jest tam najmniejszym więc problemem, poza tym bardzo ogranicza przestrzeń. Jest ciasno, a na co mi wielka willa, gdy i tak wolę spać na drzewach. Odnajduję wygodne gałęzie i tak sobie drzemię. Ja i bestie pilnujemy siebie nawzajem. Mam tu kilka ciekawych stworzeń. Bardzo podobają mi się na przykład Drzewne Jelenie. Nie myślcie, że zbudowałem je z gałęzi. Tak na prawdę do podstawy użyłem znalezionych kości i przy pierwszym prototypie zdartą z martwego ciała skórę, a gdy wszystko zmontowałem całą gamą innych składników powstał pierwszy Drzewny Jeleń. Jedyne, co miał w sobie drewniane to rogi. Nazwa zaś jego wzięła się z faktu, że gdy moja bestia dźwignęła się na swoich kopytach to skóra momentalnie tak się naciągnęła i pomarszczyła, że wyglądał jakby faktycznie cały utkany był z korzeni. Po lesie wciąż więc chodzą skórzane (hehe) jelenie, ale te późniejsze są już raczej stworzone z ów podstaw drzewa. Nie potrafią mówić, a między ich zaciskami prześwituje leśna zieleń. Aby je ujrzeć należałoby je dotknąć, bo inaczej stanowią małe drzewka na terenie całego krajobrazu. Po dotknięciu przetwarzają się wówczas w swoją "naturalną" postać i prowadzą osobnika na skraj lasu. Nie robią zupełnie nic więcej. Znaczy, dla obcych. Ze mną potrafią stać sobie godzinami, sprawia mi to przyjemność, ich towarzystwo samo w sobie. Szczególnie ten delikatny błysk nocą, gdy przechadzają się okolicach. Dla podróżnych pewnie się wleką, dla mnie kroczą majestatycznie. Takie właśnie są moje bestie. Urodziwe na swój sposób.
__________________________________________________________________________________________________________________________
"Zapiski"
Pomiędzy kurzem, syfem, szmatami, maskami a Efillio, na zagraconym stole leży notatnik. Tonie on w towarzystwie rozpisek, zaznaczeń oraz niepokojących ozdobień na sznurkach. Niby amulety, niby okrucieństwo. Zwisająca kurza łapka jest tam najmniej niepokojąca lecz wracając do najważniejszego obiektu w domostwie - notatnik z czarną okładką. Jedyne miejsce tutaj, gdzie odnaleźć można jakikolwiek porządek i skład. Wszystkie bazgroły oraz domysły względem światów umieszczone są w tym pliczku połączonych kartek. Fakt faktem pismo ma równie brzydkie, co sama jego twarz, ale przecież nie o to chodzi by rozczytał się każdy napotkany, a sam Pliszka. W nim zaś wyczytać można poniższe fragmenty:
"Świat na osi "y". Położenie w kręgu między Eskapula sąsiadującego przy Iss, Werago przecinającego linię kąta B oraz Kerati znajdującego się na granicy przestrzeni Vitiego.
Odbyłem na prawdę dziwną podróż. Nie jestem właściwie pewien czy faktycznie gdzieś byłem. Być może dotarłem do świata, którego nazwę zapisuję jako "Lanta". Upadek. To właśnie widziałem.
Były tam wysokie budowle. Bardzo dziwne. Poruszały się tam ogromne części utkane z żelaznych platform, krążyły wielkie i czarne chmury. Nie mogłem uchwycić się stałego punktu, zupełnie jakby nie było tam ani trochę energii magicznej. Teorią więc bardzo śmiałą jest stwierdzić, że istnieją światy bez magii, ale tak się tam właśnie czułem. Byłem niebywale krótko, ale wciąż pamiętam te obrazy. Był to dla mnie widok nowy, nawet nie umiem go dokładnie opisać. Na przykład pamiętam wysoką na trzy moje osoby wielką... "beczkę"? Skręcone ze sobą kwadraty metalu z jakimś kominkiem na samej górze oraz dziwnym wihajstrem, które określało jakieś parametry. Nie dane mi było odebrać dokładnych dźwięków w tym świecie, ale z pewnością strasznie hałasowała. Niemalże poczerwieniała na moich oczach, coś z niej wypadło i tłum istot podobnych do ludzi wpadł w istną panikę. Widziałem także kwadratowe urządzenia podświetlane jakimiś świecidełkami, jakoby w środku znajdowały się świetliki albo świeca (...)"
"Zażyte środki: Modliszka, Fento oraz Mohe - bardzo silne trzy eliksiry. Nigdy ich zmieszanie nie powodowało u mnie omamów, ale zachód słońca był tego dnia kapryśny w moim znienawidzonym Miesiącu Pawia. Stąd też mogą wynikać niejasności."
"UWAGI: Zasób energetyczny bardzo słaby. Zachód słońca nieprzychylny. Obudziłem się oślepiony rankiem, czy właściwie gdziekolwiek byłem czy to tylko umysł splatał mi figle? To co dane było mi zobaczyć mogę uznać za... potworne. Nigdy nie czułem się tak źle, a może raczej tak niestabilnie, jakbym tkwił w kręgu ciągłych nudności. Sądziłem, że być może pomyliłem fiolki i zażyłem eliksiru mogącego mnie otumanić, ale wszystko się zgadzało. Nie mogłem się pozbierać jeszcze przez kilka kolejnych godzin, ślepo wpatrywałem się w czyste słońce i niebo, którego brakowało w ujrzanych przeze mnie dnia poprzedniego wizjach. W tedy zrozumiałem, że strasznie się tam dusiłem. To było najgorsze, trzymanie mnie za gardło bez rąk."
__________________________________________________________________________________________________________________________
"Kult harmonii"
Każdy w coś wierzy. Jedni mają bogów, inni wartości, ktoś posiada zasady, a ja dążę do harmonii. Są sprawy istniejące między czarnym i białym, ale aby powstała szarość musi się ona zmieszać z tymi dwoma, podstawowymi kolorami. Każda więc choroba posiada środek leczniczy. Woda może płynąć spokojnie w korycie lub też w szale wylewać się na pobliskie okolice. Można nim ugasić porywisty ogień lecz ten jest w stanie roztopić lód. Te proste przykłady pokazują, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Tylko wyjścia niekoniecznie są nam na rękę, ale ostatecznie każdy dąży do harmonii (chyba żeś piekielną nosisz w sobie skazę to i do chaosu).
Dla mnie wszystko także posiada duszę, chyba, że jest to rzecz martwa. Rośliny oddychają, zwierzęta mają potrzeby, bestie posiadają pewne funkcje. W moim obecnym lesie uparcie nie chciały rosnąć kwiaty. Ziemię miałem odpowiednią, w okolicy żadnych cmentarzy czy uwięzionych dusz. Przebadałem terytorium wzdłuż i wszech, nieźle się namachałem by wreszcie chociaż róże zasiedliły się nieopodal mega domu, jednak najbardziej żal było mi żagwinu, który zawsze sadzałem tuż przy ścianach mej chaty. Lubię ich kolor, pasuję on do Efilio, która chętnie trzepocze skrzydełkami między całym tuzinem tychże kwiatów. Tutaj niestety długo nie chciały rosnąć i porzuciłem tą ideę na kilka dobrych miesięcy, aż pewnego dnia, gdy kreśliłem nowe kręgi w ziemi spojrzałem w miejsce przeznaczone dla żagwinu. Akurat rysowane przeze mnie wzory służyć miały do kolejnych modłów, wpadłem bowiem na banalny pomysł, że może potrzebują odrobinę rytualnej pomocy. Ujrzałem kilka nieśmiałych płatków, dosyć marnych, ale jednak wykwitniętych. Pomyślałem sobie, że jest dla nich nadzieja. Czasem zastanawiam się czy ktoś prócz Prasmoka czuwa nad tą ziemią. Skoro istnieje ktoś tak potężny, jak Prasmok to dlaczego nie może stąpać po smoczym grzbiecie jego córka bądź syn? Ja bym na jego miejscu oszalał jakbym miał zajmować się każdym pojedynczo. Wystarczy, że na głowie mam Efilio. Wszak jest on przecież naszym stworzycielem, bogiem nad bogami, ale nawet Plany Niebiańskie mają swego Pana. W Alarani mówią, że stąpa po lasach Matka Natura. Nie wiem czy to wszystko prawda, ale wiem jedynie tyle, że to właśnie rośliny dają życie. Istnienia sprzyjają harmonii. To wszystko może być dla mnie nawet głupim wymysłem i błędnym przekonaniem, lecz przy moim domu rosną żagwiny. Ten kto pomógł im tutaj zakwitnąć niech opiekuję się nimi jeszcze przez długie lata.
Fauna i flora. To właśnie w nie bezgranicznie wierzę.
__________________________________________________________________________________________________________________________
"Podróż zwana ryzykiem"
Jako, że zależy mi na utrzymywaniu wszelkiego życia w okręgu jakie zamieszkuję postanowiłem dosyć często odbywać rytuały poświęcone dla mej ziemi. Tego dnia odczuwałem wewnętrzny niepokój spowodowany niewiadomą. Z uwagą przyglądałem się moim roślinom i bestią, ale one jakby ostały w oazie spokoju. Nic ich nie ruszało, a ja za to doszukiwałem się dziury w calu. Niemniej jednak nie miałem zamiaru rezygnować z moich planów, żagwiny pięknie rosły więc chciałem je podtrzymać. Właściwie nie jestem pewien czy to faktycznie pomaga czy może po prostu rośliny same się wybiły, ale truciciel bez składników to jak kucharz bez swego kapelusza. Nic nie zdziałam. Lepiej więc pielęgnować za nawet z odrobiną przesadności niżli to wszystko stracić.
Wyrysowałem krąg, zaznaczyłem odpowiednio linie, zamoczyłem palce we krwi. Towarzyszyły mnie dwie, małe pochodnie oraz noc. Wypowiadałem moją mantrę tak jak za każdym innym razem. Może w tedy trochę za bardzo się wczułem miotany tą paskudną niewiadomą, ale na jaw wyszło wszystko, gdy ślęcząc tak którąś dziesiętną minutę, nie wiedzieć nawet kiedy, przeniosłem się gdzieś dalej niż poza swój las. To był moment rozpoczęcia podróży między światami, może z tego przyzwyczajenia pomyliłem regułkę, nie umiem tego dokładnie stwierdzić, ale (dziwnie to zabrzmi) usłyszałem czyjąś obecność. Nie czułem, nie było dźwięków, ale to wszystko zrodziło się w mej głowie. Uniosłem się na klęczkach i wspierałem rękoma o ziemię. Próbowałem wzrokiem wyłapać tę postać, która przygniatała mnie swoim znaczeniem. Z szacunku, który momentalnie się we mnie zrodził, nie chciałem się podnosić, ale trwało to dosłownie chwilę. Szybko zrozumiałem, że obecność tej osoby nie jest odwiedzinami, a... ucieczką? Nie myśląc dłużej wyrwałem się do przodu. Machnąłem rękoma na oślep przed siebie, to było pierwsze o czym pomyślałem, nieco zaskoczony zrodzoną sytuację i oboje posiadaliśmy dużo szczęścia bo trafiłem. Uchwyciłem ją. Te delikatniejszą od jedwabiu dłoń. Nie widziałem sylwetki, nie widziałem twarzy, ani ciała, tylko, że barwa przestrzeni objęła moje palce. Pragnąłem zyskać ją na zawsze, ale obraz zburzył się niczym marzenie tancerza, który stracił nogi. Dosłownie wyrzuciło mnie z mojego rytuału. Można sobie tylko wyobrazić jaki ból czuje się w takim przypadku. Na całe szczęście prócz niemiłosiernego bólu i połamanych żeber oraz sztywnych rąk nie dolegało mi nic więcej. Najbardziej zaskoczył mnie fakt, że przerwany rytuał wyssał całą truciznę z mojego organizmu i oczy znów miałem naturalnie niebieskie. Wszystko dało się na spokojnie wyleczyć, chociaż nie zaprzeczę, że odrobinę się naprzeklinałem leżą na ściółce. Do teraz nie wiem czym to wszystko było. Miałem wrażenie, że napotkałem samą ów tak zwaną Matkę Naturę w czystej postaci, ale byłby to absurd. Moje wierzenia idą już chyba nieco za daleko, ale cóż to mogło być? A raczej korci mnie kim ta osoba była.