O tej wiosce nie wiedział nikt - tak wierzyli jej mieszkańcy. Niestety, przeliczyli się, i to bardzo. Krzyk dziecka był słyszany w noc po ich ważnym święcie. Zabrali jedną z nowonarodzonych bliźniaczek! Ktoś ją porwał. Rodzice oskarżali wszystkich wokół, bo przecież kto mógłby się zakraść do najbezpieczniejszej kryjówki krasnoludów w całej Alaranii? Nikt. Tak wierzyli.
Dwa dni po tym okropnym wydarzeniu, para zabrała swoje drugie dziecko, siostrę porwanej, po czym uciekli z wioski. I to był ich pierwszy poważny błąd. Mężczyzna, ojciec bliźniaczek, zginął, a jego żona, Carriena, wzięła dziecinkę i biegła dalej. Nie zawróciła do wioski. I to był drugi błąd. Mała krasnoludzica krzyczała, czym zwróciła uwagę ludzi na swoją rodzicielkę. Wszyscy wytykali palcami niską kobietę, wyzywając od głupich ladacznic, która teraz “ma za swoje”. Carriena ich nie rozumiała. Dopiero gdy spotkała mężczyznę, który zachwalał, iż jest dyrektorem cyrku i da jej pracę oraz pomoże wychować dziecko, kobieta odzyskała nadzieję i wiarę w ludzkość.
Którą szybko straciła.
***
Minął rok i jeden miesiąc. Cyrkowiec, Riodrigo, oszukał ją. Zabrał do swojego cyrku wraz z jej dzieckiem, po czym wykorzystał i zamienił w jeden z eksponatów. Ale nie Carrienę, tylko jej córeczkę. Dziewczynka bowiem posiadała tajemnicze znaki na ciele, które zaciekawiły mężczyznę. Takich tatuaży nie miała jej matka, więc Riodrigo zaczynał się zastanawiać, kim był ojciec małej. Nie znał prawdziwego znaczenia tych znaków, bo jakże by mógł?
- Jej ojcem jest jakiś przemieniony? - pytał Carrienę. - Anioł? Demon?
- Krasnolud. Taki jak ja - odpowiedziała kobieta, uparcie trzymając się tej kwestii. Ona służyła tu tylko jako sprzątaczka i pomocnica. A w zamian mogła liczyć na to, że jej córka przeżyje. Jednakże noce w cyrku są zimne, zwłaszcza teraz. Carriena martwiła się o zdrowie swojej małej córeczki.
- Mała Quillithea ściągnęła mi całkiem sporo klientów… A tylko sobie siedzi w klatce. - Uśmiechał się Riodrigo.
- Quillithea?
- Tak się teraz nazywa. Krasnoludzica. - Spojrzał na małą, która, jak to przystało na niczego nieświadome dziecko, bawiła się w kącie szmacianą lalką. - W Cirque de Memento Mori wszystko ma swoją specjalną nazwę.
- To jest moja córka! Nie możesz jej nazwać, jakby była twoją rzeczą! - Carriena zamilkła jednak, gdy została spoliczkowana przez właściciela cyrku. Zaczęła szlochać bezbronnie, słysząc w tle śmiech swojego dziecka.
- To jest mój cyrk. Mój! - Kopnął biedną Carrienę w brzuch, a ta skuliła się bardziej. - To ja tutaj decyduję, co do mnie należy, i to ja decyduję, co sobie z tym zrobię, czy jak to nazwę - mówił, specjalnie podkreślając słowo “to”, coby bardziej wkurzyć matkę małej Quil. Kobieta płakała tej nocy. I następnej. Aż w końcu postanowiła uciec i wrócić do wioski. Tam jej pomogą.
W nocy zabrała małą, po czym wymsknęła się. Jednakże krzyk zaspanej Quillithei zbudził wszystkich tak, jak dawniej obudził wioskę, gdy jej siostra została porwana. Riodrigo wysłał pościg. Światła pochodni błyszczały w tle, a śnieg sypał, utrudniając widzenie. To było paskudne utrudnienie, gdyż Carriena zostawiała ślady. Znaleźli ją. Gonili. Krzyczała i błagała, ale nikt nie przyszedł jej z pomocą. Każdy miał ją gdzieś. Wszyscy, dosłownie wszyscy mieli ją w głębokim poważaniu.
Potknęła się. Ktoś zestrzelił ją. Strzała wbiła się głęboko. Tej nocy odeszła, pozostawiając zrozpaczoną Quillitheę pod opieką okrutnego Riodrigo. Carriena zasnęła z myślą, że jej córka nigdy nie dozna matczynego ciepła. Nigdy jej nie wspomni. Gdyby tylko mogła spędzić z nią więcej czasu...
***
Od tragicznej śmierci Carrieny minęło osiem lat. Dziewięcioletnia Quillithea została porządnie przeszkolona przez swego nowego ojca. Teraz była jego przynętą. Jej wychowanie było jednak niemoralne, bowiem Riodrigo nie wytłumaczył małej, co jest dobre, a co jest złe. Uczył ją być podstępną, bezlitosną i pokazywał cierpienie innych istot.
- Widzisz, Quilluthea? - zapytał właściciel cyrku, wskazując jej szamoczącą się i wręcz błagającą o wodę syrenę. Kobieta siedziała związana w suchej klatce. - Jak śmiesznie skacze?
Mała krasnoludzica się śmiała, obracając cierpienie syrenki w żart.
- Zabawna - powiedziała.
Pewnego dnia Quillithea siedziała sama na polanie. Wiedziała, co ma robić. Musi znaleźć ładny okaz i sprowadzić go do cyrku. Nie czekała długo, gdy przed nią pojawił się… centaur. Uśmiechnęła się.
- Konik! - Podbiegła do kobiety centaura, udając rozbawione i beztroskie dziecko. Nie trzeba było długo czekać, aż dziwna istota ulegnie urokowi blondynki. Quil zwabiła ją do cyrku, gdzie ta została uwięziona. Dziewczynka nieraz spoglądała na jej klatkę, zastanawiając się, czy kiedyś też tak skończy. Jednakże nie zastanawiała się nad tym długo. I tutaj przekonała się, że powinna.
Riodrigo zmarł, albowiem jeden z jego zbiegłych eksponatów pozostawił mu pamiątkę w postaci dolanej do kubka trucizny. Na jego miejsce wszedł człowiek, którego wszyscy nienawidzili bardziej niż byłego właściciela cyrku. Tayend. Owy mężczyzna był okrutny dla krasnoludzicy, która już przyzwyczaiła się do Riodrigo, gdyż traktował ją jak córkę. Wychował ją. A Tayend zepsuł cyrk, zepsuł wszystko, na co przyszywany ojciec tak ciężko pracował. Quillithea była wkurzona. Nowy właściciel cyrku traktował ją jak śmiecia, kolejny nic niewarty eksponat.
***
Gdy Quil miała już trzydzieści lat, wiele okazów zdążyło się jakoś uwolnić. A ona wciąż gniła w tym okropnym cyrku, zbierając drewno i harując jak osioł przez dwadzieścia jeden lat! Krasnoludzica pewnego dnia znalazła coś w namiocie Tayenda. Był to ogromny, bardzo ciężki topór. Nie wyglądał, jakby służył do rąbania drewna. Nordka wzięła go sobie, choć dla niej był jeszcze nieco ciężki, po czym niezgrabnie przecinała, czy prędzej uszkadzała kłódki przy klatkach, uwalniając tym pozostałe zwierzęta i istoty. Po dłuższej chwili śmiania się i rozkoszowania wywołanym chaosem, wzięła do ręki pochodnię i ponownie zaczęła biegać wokół, podpalając wszystko.
- Ty ladacznico, co ty wyprawiasz?! - krzyczał Tayend, widząc, jak jego królestwo obraca się w popiół. - Ty mała… - Nigdy nie dokończył tej kwestii, gdyż jego ciało przeszył morderczy topór nordki. Quil zaśmiała się.
- Wolna… Wolna… - mówiła otępiale ochrypłym głosem. - Wreszcie wolna! - wydarła się wniebogłosy, rozprostowując ramiona i okazując swoje szczęście szerokim uśmiechem, co na tle płonącego cyrku i wszechobecnego chaosu wyglądało przerażająco. Jakby to ona była złym charakterem tej historii.
***
Długo podróżowała samotnie, lecz to nie trwało tak długo. Zabrała ze sobą swój kochany topór, któremu nadała nawet nazwę. Na swojej drodze spotkała parę krasnoludów, którzy, widząc zagubioną i zmęczoną przedstawicielkę swojej rasy, zgodzili się ją przyjąć pod swój dach, pod warunkiem, że nordka będzie im pomagać. Quillithea zgodziła się niemalże od razu. Mężczyzna, Yrmir, pomógł jej i uczył walki toporem. Krasnoludzica może i z początku nawet nie myślała o wojaczce, ale po kilku lekcjach z nowym ojcem szybko pokochała to. Natomiast nowa matka, Katira, uczyła ją piękna i sztuki aktorstwa, dodając do wszystkiego zajęcia domowe, czytanie oraz pisanie. Ku uciesze Yrmira, młoda Quil skierowała swoje zamiłowania ku cięższej pracy.
I żyli sobie tak przez następne sto lat…
Aż do pewnej nocy.
W zimie do domu zakradł się troll. Ogromny, paskudny troll, który musiał być wynikiem jakiegoś eksperymentu. Zabił on Yrmira i Katirę, oszczędzając jedynie Quil, która, zrozpaczona po śmierci swych przybranych rodziców, pobiegła z bronią na potwora, doganiając go.
- Ty byłabyś następna, głupia dziewko - mówił, gdy znaleźli się jak najdalej od wioski. - Patrz, co ci twoi “ukochani opiekunowie” zrobili mi! - wykrzyczał jej prosto w twarz. Zdenerwowana Quillithea, pod wpływem impulsu, odcięła mu głowę toporem. I tak oto doczekała się niezwykle irytującego towarzysza, jakim był troll - Trido, tak się nazywał. Jako duch ukazywał się krasnoludzicy w postaci latającej, odciętej głowy. Mógł się pojawiać i znikać. Okrutne, nieprawdaż? Najciekawszym jest fakt, że troll postanowił pomóc Quil zrozumieć świat. I pozbyć się przyzwyczajenia do dziwnego wymawiania niektórych słów.
Po pewnym czasie Quil pogodziła się ze śmiercią Yrmira i Katiry oraz towarzystwa Trido. Kolejne dwadzieścia lat i więcej spędziła na tropieniu, łowieniu za pieniądze. Została łowczynią, prościej rzecz ujmując. Do dzisiaj biega po domach, wykorzystując ludzi, którzy wierzą w jej kłamstwa, i zarabia niemałą sumkę na pomaganiu takowym ludziom.