Piszę te słowa, bo muszę uporządkować myśli. Ponoć to pomaga. Zabawne, ale nie wiem nawet, skąd potrafię pisać. W mojej głowie jest tyle nowej wiedzy... a może i dawno już przeze mnie przyswojonej? Nie jestem pewien. W sumie właśnie po to to piszę. Kiedy tylko skończę, wrzucę to do ognia. Gdyby ktoś ujrzał te zapiski... cóż, podejrzewam, że nie przeżyłbym długo. A moja śmierć byłaby bolesna. Tak właściwie... nie wiem nawet, czemu to wszystko oznajmiam. Przecież i tak nikt inny tego nie przeczyta... ludzie to dziwne stworzenia. Straszliwie niepraktycznie myślą.
Zacznę najlepiej od początku. Porządek. Tego właśnie potrzebuję. Choć jaki był początek? Niewiele pamiętam z dawnego życia. Wytężam myśli, lecz widzę jedynie poszczególne obrazy, które ciężko mi interpretować. Ale muszę spróbować. Niegdyś... niegdyś chyba byłem jak inni spośród mnie. Żyłem razem z rodziną i przyjaciółmi. Tak, niegdyś miałem przyjaciół. Nie pamiętam ich imion. Nawet matki czy ojca. Ale było coś nie w porządku. Ja i moja ławica często byliśmy w ruchu. Rzadko kiedy zostawaliśmy gdzieś na stałe. Chodzi o coś więcej... coś było nie tak ze mną. Chyba... chyba miałem problemy z... ze smakiem? Tak... ryby były zbyt... nie znam słów, aby opisać smak. Nie cierpiałem ich jeść. Tak, teraz pamiętam. Choć to nie przez to emigrowaliśmy. To był mój własny problem. I dlatego pewnego dnia opuściłem moją ławicę. Teraz wszystko to widzę.
Gdzie wyruszyłem? Dokądkolwiek, gdzie zaprowadziłby mnie prąd. Pod morzem nie ma czegoś takiego, jak „północ” czy „południe”, „wschód” czy „zachód”. Nie opiszę mej drogi. Wędrowałem długo i w samotności. Chociaż nie... To nie jest prawda. Spotykałem liczne stworzenia na mojej drodze. Mniej i bardziej dziwaczne. Część z nich próbowałem jeść, licząc na to, że moje ciało ich nie odrzuci, jak to bywało ze wszystkim innym. Nigdzie nie zdołałem niczego takiego znaleźć. Musi to brzmieć egoistycznie. Porzucić cały swój świat tylko dlatego, że nie smakowało jedzenie? Tutaj jednak nie chodziło tylko o smak. Przez długi czas starałem się to ignorować, ale to... to były straszliwe męczarnie. Człowiek nie zdoła tego zrozumieć. W tym ciele nawet ja tego do końca nie rozumiem.
Nie jestem w stanie stwierdzić, ile podróżowałem. Pewnego razu coś niespodziewanie zasłoniło światło. Ujrzałem w górze coś wielkiego, przynoszącego na myśl olbrzymią rybę. Wypłynąłem na powierzchnię i ujrzałem statek. Choć wtedy nie wiedziałem, co to takiego. Wcześniej wielokroć wypływałem na powierzchnię, ale nie widziałem tam niczego ciekawego. Tylko bezkresne morze. O ile ciekawsze było wtedy dno! Wracając, obserwowałem statek wiele dni i nocy, starając się trzymać w ukryciu. Kierowała mną wtedy przemożna ciekawość. Obserwowałem ludzi chodzących po pokładzie. Ich zachowanie było tak dziwne, tak odmienne... nie potrafiłem tego pojąć. Zapomniałem nawet o moich poszukiwaniach jedzenia. Zacząłem uczyć się zachowania marynarzy. Była w nim pewna powtarzalność
W pewnym momencie stało się jednak coś, co zupełnie nie zgadzało się z tym, co zazwyczaj się działo. Jeden z nich znalazł się w wodzie. W sumie upadł niedaleko mnie. Potrafił pływać, choć słabo. Tak czy owak utrzymałby się na powierzchni. Wtedy odezwało się coś, o czym już dawno nie pamiętałem. Chwyciłem tego człowieka. Wówczas nie miałem pojęcia, w jaki sposób skutecznie go zabić. Szamotaliśmy się dosyć długo, ale nagle znieruchomiał. Usłyszałem krzyki z góry. Zaciągnąłem ciało na dno. Tam znalazłem jakąś jaskinię... Zjadłem go. Był zaskakująco smaczny. Przynajmniej w większości. Wtedy nie wiedziałem niczego na temat ludzi. Nawet tego, czym są ubrania.
Podążałem za statkiem jeszcze długo, licząc na to, że jakiś inny człowiek wypadnie zza burtę. Po jakimś czasem dotarliśmy do niewielkiej wyspy. Znajdowało się tam nieco więcej statków. I znacznie więcej ludzi. Gdybym wówczas posiadał wiedzę, którą teraz dysponuję, mógłbym stwierdzić kilka rzeczy. Przede wszystkim wyspa nie była szczególnie duża czy uprzemysłowiona, nie można było na niej także znaleźć rzadkich czy cennych surowców. A to oznaczało, że na darmo było tam szukać jakichś większych osiedli. Co więc przyciągało tam tak wiele okrętów? Cóż... Korzystając z całej mojej wiedzy mogę powiedzieć, że było to jedyne ludzkie osiedle w naprawdę wielkim promieniu. Najpewniej było znane jako świetne miejsce do uzupełnienia zapasów. I sił.
Rozglądałem się tam przez jakiś czas. Na moje szczęście wyspę przecinała niewielka rzeka. Była jednak na tyle głęboka, że mogłem płynąć nią, pozostając niezauważonym. I mogłem też zapolować. Było to jedyne źródło słodkiej wody na wyspie, więc często widziałem ludzi. Rzadziej samotnych. Czasami jednak się zdarzało. Wtedy miałem okazję porządnie się najeść. Po jakimś czasie jednak zaczęto coś podejrzewać. Musiałem zmienić taktykę.
Wcześniej jednak muszę napisać o moim domu. W podwodnej, skalistej części wyspy znajdowało się wiele jaskiń. Szybko zorientowałem się, że to najlepsze miejsce na zamieszkanie. W okolicy znajdowało się kilka dosyć groźnych drapieżników, a te groty były idealnym schronieniem przed nimi. Na moje szczęście środowisko wokół było niezbyt skomplikowane. Nie było tam stworzenia znajdującego się wyżej ode mnie w drabinie pokarmowej, który jednocześnie byłby na tyle mały, aby wejść do jaskiń. Długo szukałem tej odpowiedniej. Nie żebym był szczególnie wybredny. Po prostu większość z nich nie nadawały się do zamieszkania. W jednej omal się nie udusiłem. Coś było nie w porządku z tamtejszą wodą. W końcu odnalazłem wyśmienitą. Nie za małą, nie za dużą, w tamtejszej wodzie było coś... relaksującego. W dodatku leżał tam jakiś medalion z pękniętym kamieniem szlachetnym, emanowało z niego światło, które odprężało w zadziwiający sposób.
Powracając, nie mogłem dłużej polować w okolicach wyspy. Zwracałem na siebie zbyt dużo uwagi na zbyt małej przestrzeni. Logicznym zdawało mi się, że powinienem zacząć polować na marynarzy ze statków. Kręciłem się w okolicy już dostatecznie długo, aby nauczyć się paru rzeczy. Okręty zawsze przypływały i odpływały z powtarzających ich stron. Dziś wiem, że po prostu wędrowały szlakami handlowymi. Dzięki temu bez problemu mogłem przewidzieć, gdzie mogę znaleźć samotny statek. W tamtą też stronę wyruszyłem.
Płynąłem kilka dni, po drodze polując, aby zaspokoić najbardziej dokuczliwy głód i uważając, aby samemu nie zostać upolowanym. W końcu jednak dotarłem do statku. Nie mogłem jednak liczyć, że jakiś marynarz przypadkowo wypadnie zza burtę. Z tego, co zdążyłem się wcześniej zaobserwować, wynikało, że jest to naprawdę rzadkie wydarzenie. W moim przypadku – odosobnione. Dlatego musiałem wymyślić coś innego. Przez jakiś czas pływałem wokół okrętu, zastanawiając się. Kiedy postanowiłem się pokazać, przyjęli mnie z wielkim zdziwieniem, ale to było w zasadzie wszystko. Ciekawość marynarzy nie była na tyle wielka, aby wskoczyć do wody i przekonać się z bliska, czego chcę. Tylko na mnie patrzyli. Dosyć długo myślałem, co mogę jeszcze zrobić. W końcu zdecydowałem się zaśpiewać starą piosenkę z dzieciństwa. Patrząc z perspektywy człowieka, mogę powiedzieć, że kołysanka dla małych trytonów musiała się marynarzom wydać enigmatycznym proroctwem. Powtarzałem tak trzy dni. W końcu jeden nie wytrzymał. Piosenkę można było zinterpretować na bardzo wiele sposobów i widocznie ten uznał, że dotyczy właśnie jego przyszłości. Wskoczył do wody. Kiedy kilka godzin później ponownie się wynurzyłem, przywitały mnie świsty strzał. Zrozumiałem, że nie mam co liczyć na kolejny posiłek. Było mi naprawdę żal zostawiać cały statek pełen mięsa, ale nie miałem wyboru. Musiałem wracać do domu.
Szybko się okazało, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Na jakiś czas odstawiłem ludzkie mięso. Było to spowodowane pojawieniem się w okolicy nowego drapieżnika, o wiele groźniejszego od wszystkich tych, które dotąd tam panowały. Po kilkunastu dniach żywienia się głównie niewielkimi rybami przestałem sypiać. Dostawałem mdłości i ogólnie bywało mi słabo. Wyruszyłem na kolejne polowania, nawet pomimo groźnego drapieżnika. Moja potrzeba była zbyt wielka. Po udanych łowach natychmiast ruszałem na kolejne. I kolejne. Nauczyłem się prędko, że pływanie kilka dni w losowym kierunku można zastąpić lepszym sposobem. W pojawianiu się statków nareszcie odkryłem jakiś schemat. Teraz niemal każdej nocy mogłem najedzony zasnąć we własnej grocie.
Ciężko mi stwierdzić, ile spędziłem na takim trybie życia, ale sądzę, że było to blisko trzysta lat. Ale nie wolno mi wybiegać za bardzo w przyszłość! Porządek! Powróćmy te trzysta lat wstecz. Po upływie kilkudziesięciu lat stało się jasne, że coś się we mnie zmienia. Zacząłem CZUĆ świat. A także posiadać wpływ na jego strukturę. Nie wiem, kiedy się to u mnie pojawiło, ale zyskałem zdolności tworzenia iluzji, kontrolowania wody, a także wyczuwaniu emocji różnych stworzeń. Wszystkie te umiejętności bardzo przydawały się przy polowaniu na ludzi. Choć przez pierwszych kilka lat tak znikomo potrafiłem się nimi posługiwać, że o wiele częściej psuły mi łowy, niż w nich pomagać. Kiedy jednak bardziej się w nie wdrążyłem... ale o tym później.
Moje ciało. Moje ciało także zaczęło się zmieniać. Z każdym rokiem każde polowanie stawało się łatwe, choć nie potrafiłem wtedy tego zauważyć. Nie działo się to z dnia na dzień. Mam przed oczami obraz trytona. Mistrzowsko wykonany. Ponoć oddaje doskonale wygląd tej rasy, nie koloryzując w najmniejszym stopniu czy wykorzystując motywy z legend. Mogę jedynie patrzeć na ten obraz i porównywać go ze mną pod wodą. Nie powiem, kiedy zyskałem każdą z tych rzeczy.
A więc. Wyjątkowo długi ogon, w dodatku pokryty niemałymi, czarnymi kolcami, po których tu nie ma śladu. Zwężona klatka piersiowa. Wydłużone ramiona i palce, na każdym z nich pazur, znacznie ułatwiający rozrywanie niesmacznego, ludzkiego ubrania czy takiegoż mięsa. O, w dodatku pokrycie górnej części ciała łuskami, po bokach tułowia, bokach ramion, bokach szyi i bokach twarzy. Ten tryton, którego mam przed oczami jest gładki niczym anioł. Co jeszcze? Uszy spłaszczone i wydłużone. O wiele mniejszy nos. A, no i zęby! Ów tryton uśmiecha się enigmatycznie, dlatego mogę porównać uzębienie. Mam w głowie obraz wilka i prędzej powiedziałbym, że jego zębiska są bardziej podobne do moich, niźli moje do trytońskich.
Ale tak wyglądam teraz. Wtedy, przed ponad dwoma setkami lat, wyglądałem o wiele bardziej jak tryton. Zmieniałem się stopniowo zanim dotarłem do etapu końcowego. Tak czy owak, czas wrócić do historii. Moje polowania nie mogły się obejść bez echa, zwłaszcza, kiedy robiłem to wszystko na takim małym terenie. Statki zaczęły pojawiać się nieregularnie, zgubiły schemat. W związku z tym zwiększyłem mój rewir łowiecki. Posiadałem wówczas umiejętności, które sprawiały, iż mogłem stać się niewidoczny dla całej załogi statku oprócz jednego z marynarzy. Bardzo dobra sztuczka. Dzięki niej przestałem zdobywać po jednym marynarzu z całego statku i musiałem o wiele mniej ich szukać. I nie czyniłem już takiego rozgłosu, jak niegdyś.
Nie wiem, kiedy zaczęło się to dziać. Mogło to być zarówno sto lat, jak i dwieście po moich pierwszych polowaniach. Ważne, że po pożeraniu ludzi coś dziwnego działo się z ich umysłami. Większość ginęła razem z mózgiem, lecz część z ich wiedzy i doświadczeń zacząłem przejmować. W ten sposób rozpoczęło się coś, co nazwałem podziałem jaźni. Wiedza i doświadczenie ludzi nie były potrzebne mojej podmorskiej postaci, dlatego wszystko zostało zepchnięte do tej lądowej, sprawiając, że wewnątrz mnie pojawiły się dwa oddzielne osobowości, zupełnie od siebie różne. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Nigdy nie wyszedłem na ląd. Z mojej perspektywy po prostu robiłem się coraz dzikszy oraz wyzuty z jakichkolwiek emocji czy człowieczeństwa. Inaczej mówiąc, robiłem się praktyczny. I nadal tak uważam o moim potwornym wcieleniu. Ono wcale nie jest złe. Ono po prostu w pełni nastawione jest na przetrwanie w określonych warunkach.
Wracając do dawnych dziejów, pomimo wszystkich moich starań, aby zmniejszyć mój rozgłos o sobie, aby nie zwrócić ludzi uwagi na to, że te wszystkie śmierci to dzieło jednego potwora, ktoś doszedł do czegoś takiego. Nazwano mnie Sarpedonem. W sumie to miano doskonale pasowało, choć nawet teraz nie mam pojęcia, co oznacza. Tak czy owak, zaczęto razem ze statkami wysyłać magów. Spotykałem już kiedyś magów, zawsze kończyło się to pustym brzuchem, ale niezbyt często. Teraz byli niemal wszędzie. Znowu zacząłem szaleć z głodu, rzadko kiedy zdarzało mi się upolować człowieka. Po bardzo wielu latach nauczyłem się jednak kilku rzeczy. Stopniowo zacząłem dostrzegać coś dziwnego. Dziś wiem, że ludzie nazywają to Aurami. Wyczuwałem, który z marynarzy włada magią. I o wiele więcej. Mało tego! W ciągu kolejnych... może dwudziestu lat? Tak czy owak, nauczyłem się także samemu ukrywać swoją własną Aurę. Czarodzieje szybko stali się bezradni. Już nie potrafili mnie wyczuć i zawczasu się przygotować. Teraz atakowałem z zaskoczenia, zazwyczaj skutecznie. Mięso magów jest... inne. No i zjedzenie takiego uczonego dawało mi o wiele więcej wiedzy. Choć wtedy o tym nie wiedziałem. W tej chwili jestem wdzięczny praktycznemu mnie, że tak dużo magów skonsumował. Fragmenty ich wiedzy czasami się przydają.
Moja postać urosła do rozmiaru legendy. Potrafiłem już nawet zatapiać całe statki. W jaki sposób? Najczęściej szponami starałem się osłabić kawałek statku, a następnie zniszczyć go za pomocą uderzenia wody. Dziura, która powstawała, zazwyczaj wystarczała, aby okręt poszedł na dno. A wtedy wszyscy marynarze musieli pływać. Widok dziesiątek pływających ludzi można porównać do tego, co czuje złodziej wchodząc do niestrzeżonego domu pełnego kosztowności. Szczęście tak wielkie, że aż z trudem można je opisać. W sumie dzięki tej technice udawało mi się przetrwać. Bo jeśli zaczęło się niszczyć statki i zabijać marynarzy, nie można oczekiwać, że będzie ich coraz więcej. Wtedy nie potrafiłem odróżniać rodzajów okrętu, ale dziś wiem, że pojawiało się coraz mniej statków kupieckich czy nawet wojskowych. Jeśli się nad tym zastanowić, to ostatnimi czasy jednymi osobami, które zapuszczały się w okolice mojej wyspy, byli łowcy nagród, pragnąc zdobyć nagrodę za moją głowę. Ano właśnie, ogłoszono nagrodę za zabicie mnie! W dodatku sowitą. Gdy się o tym dowiedziałem, byłem zarówno rozbawiony, jak i zdziwiony. Jednak nie można się temu dziwić. Straty, jakie spowodowałem, są niezliczenie razy większe od tych kilku tysięcy ruenów. Wedle mnie nie warto ginąć za taką cenę. A mimo to przypływało coraz więcej dzielnych żeglarzy z pewnością, że akurat im się uda. Zabawne, jak pyszną istotą jest człowiek. W obydwu znaczeniach.
Tak czy owak, pewnego razu, jak to zwykle bywa, stało się coś, co przerwało moje beztroskie życie. Oczywiście żartuję sobie teraz. Każdy dzień był walką o przetrwanie, więc beztroska niezbyt do niego pasuje. Nieważne zresztą, piszę to do siebie, nie muszę tłumaczyć samemu sobie takich rzeczy! Powracając, w końcu pojawił się łowca, który rzeczywiście mógł stanowić zagrożenie. Był magiem, wyczułem to od razu. Początkowo wywabiłem kilku żeglarzy zza burtę, mamiąc oczy wszystkich pozostałych. Zawsze jest to całkiem zabawne. Miałem potem zamiar zatopić statek, ale mag okazał się myśleć. I być bardzo potężnym człowiekiem. Wywołał sztorm, jakiego jeszcze nie widziałem w tamtych okolicach. Uniemożliwił mi jakiekolwiek działanie, choć tak czy siak statek poszedł na dno. Była to samobójcza decyzja. On zginął, a jeżeli chodzi o mnie... fale długo mną miotały, kilkakrotnie uderzyły o skalistą wyspę, w pewnym momencie straciłem przytomność, za co jestem niewymownie wdzięczny mojemu odmieńczemu ciału.
Gdy się obudziłem, wszystko się... zmieniło. Leżałem na łóżku, w jakimś domu, obok mnie siedziała jasnowłosa dziewczyna. Oddychałem ustami. Klarownie myślałem. To było tak... tak odmienne. Nie miałem pojęcia, co się stało. Miałem mętlik w głowie, jeżeli chodziło o moją przeszłość. Pamiętałem jedynie, że jestem krwiożerczym potworem żywiącym się ludzkim mięsem. Ale nic do tego nie pasowało. Wokół mnie nie było wody, nie miałem ogona, zupełnie, jakbym był człowiekiem. Zauważyła, że się obudziłem. Miła była. Spytała, czy jestem rozbitkiem ze statku, który został zniszczony podczas burzy. Potwierdziłem. Zapytała, czy jestem z Alaranii. Potwierdziłem. Nawet wiedziałem, o czym takim mówi. Wiedza zbierana z umysłów pożeranych przeze mnie ludzi przez setki lat była w mojej głowie. Ciężko było to wszystko sobie przyswoić jednocześnie. Teraz, gdy to piszę, wszystko zaczyna być coraz łatwiejsze. Powracając, zaczęła mówić o potworze, nękających marynarzy od zawsze. Wtedy zrozumiałem, jak krótko żyją ludzie. I jak bardzo wielką niesławą się okryłem. Nazwała mnie Sarpedonem, ponoć nawet jej dziadkowie już tak na mnie mówili. Byłem zadziwiony. Nie pamiętałem swego imienia, wcześniej nie wiedziałem nawet, że coś takiego istnieje. Na moje szczęście szybko skończyła mówić o potworze, a zaczęła o ludziach, którzy na mnie polowali. Sądziła, że jestem jednym z nich. Na całe szczęście mogłem udzielać rzetelnych odpowiedzi. Trochę łowców w życiu zjadłem.
Zacząłem głodnieć. Powoli odzywały się moje stare instynkty. Na całe szczęście dziewczyna zauważyła to i przyniosła jedzenie. Bogowie mieli ją w swej opiece. Przyniosła mięso. Gdyby to były jakieś rośliny lub coś w tym rodzaju, najpewniej rzuciłbym się na nią bez zastanowienia. A to mięso... zainteresowało mnie. Nie była to ryba, co do dziś mnie zastanawia. Królik. Nie wiedziałem, że na tej wyspie żyją króliki. Był niezliczenie razy lepszy od ludzkiego mięsa, o rybach nawet nie ma co mówić. Zjadłem z olbrzymim smakiem. Potem jeszcze długo rozmawialiśmy. O różnych rzeczach. Czułem rzeczy, które wcześniej nie dano mi poznać. W pewnej chwili poczułem coś... szczególnego. I nie musieliśmy już dłużej rozmawiać.
Obudziłem się, bo zacząłem się czuć straszliwie. Wołało mnie morze. Coś złego działo się z moim ciałem. Jakoś udało mi się wyjść z domu i doczłapać do morza. Gdy się zanurzyłem, ponownie moim umysłem zawładnął drapieżnik. Ale nie do końca... Tak, jak odczuwałem jego żądze na lądzie, tak i teraz, w morzu, zacząłem odczuwać człowieczeństwo. Z trudem zmusiłem się, aby ruszyć na kontynent, do Alaranii. Była to długa droga, ale po drodze natknąć się było można na wiele okrętów. Ludzie stracili smak. Owszem, nadal była to lepsza alternatywa od ryb, ale nie zajmowali już całkowicie moich myśli. Może w ten właśnie sposób udało mi się zmusić do tej podróży. Tak czy owak, w końcu dotarłem do wybrzeża. Wcześniej mijając mnóstwo wysp. Teraz siedzę w jakiejś karczmie i spisuje moją historię. Obok pali się świeca. Ogień... wcześniej nigdy go nie widziałem, teraz wszędzie go pełno. Mam jeszcze sporo rzeczy do nauczenia się i sporo do odnalezienia w samym sobie. A także niezliczoną ilość smaków do poznania. Na Alaranii jest tyle zwierząt! Zresztą nie tylko. Kiedyś myślałem, że jedynymi rasami rozumnymi są trytony, syreny i ludzie. O tych dwóch pierwszych nie ma nawet co mówić, nawet ich serca smakują rybą, a ludzie już mi się przejedli. Ale teraz widzę taką różnorodność ras... Trzeba będzie wszystkiego spróbować. A teraz... teraz ogień.