Oglądasz profil – Vergrin

Awatar użytkownika

Ogólne

Godność:
Vergrin Balor, imię oznacza w języku elfów dosłownie „Pełen blizn”
Rasa:
Wilkołak
Płeć:
Nieokreślono
Wiek:
30 lat
Wygląda na:
0 lat
Profesje:
Majątek:
Sława:

Aura

Aura o niezwykle żelaznej barwie; mieni się ametystowym blaskiem, szczególne w jasnych promieniach słońca. Wydziela mocny zapach sierści. W dotyku natomiast jest bardzo twarda i ostra. Jej powierzchnia charakteryzuje się także nieprzyjemną chropowatością. Pozostawia po sobie gorzki oraz pikantny posmak, mocno lepi się do podniebienia. Jest w niej coś, co sprawia, iż długo utrzymuje się w pamięci.

Informacje o graczu

Nazwa użytkownika:
Vergrin
Grupy:

Skontaktuj się z Vergrin

Pola kontaktu widoczne tylko dla zalogowanych użytkowników.

Statystyki użytkownika

Years of membership:
9
Rejestracja:
9 lat temu
Ostatnio aktywny:
6 lat temu
Liczba postów:
42
(0.05% wszystkich postów / średnio dziennie: 0.01)
Najaktywniejszy na forum:
Liken
(Posty: 26 / 61.90% wszystkich postów użytkownika)
Najaktywniejszy w temacie:
[Wioska] A gdzież ta zima?
(Posty: 26 / 61.90% wszystkich postów użytkownika)

Połączone profile

Brak profili posiadających połączenia.

Atrybuty

Krzepa:stalowe mięśnie, wytrwały, odporny
Zwinność:przeciętna
Percepcja:wyostrzony wzrok, dobry słuch, czuły węch, przytępiony smak, przytępione czucie
Umysł:niezbyt bystry, ineligentny, silna wola
Prezencja:odpychający, nieokrzesany, charyzmatyczny

Umiejętności

JeździectwoOpanowany
„Przemógł swoją dziką naturę i oswoił tych, którzy powinni przed nim uciekać.” Konie wyczuwają jego wilczą naturę i płoszą się, kiedy tylko do nich podchodzi. Pomimo tego potrafi zyskać zaufanie zwierzęcia, jeżeli tylko ma wystarczająco dużo na to czasu. Jeźdźcem jest przeciętnym, nie potrafiłby walczyć z konia ani wykonywać jakichś bardziej skomplikowanych manewrów, ale może się na nim utrzymać podczas galopu. Nabył tę umiejętność podczas dbania o rozwój osady, gdy jeden z jego przyjaciół zwrócił mu uwagę, że dzięki temu mógłby o wiele szybciej i sprawniej się wszystkim zajmować. Początkowo Vergrin patrzył na konie z nieufnością, ale kiedy okazało się, że możliwość szybkiego przemieszczania się jest rzeczywiście niezwykle przydatna, wilkołak w końcu postanowił się przemóc. Nie obyło się bez licznych upadków i siniaków, lecz w końcu Vergrin postawił na swoim i dumnie zasiadł na swoim wierzchowcu, który po chwili pognał jak szalony do lasu, spłoszony nagłym ruchem wilkołaka. Wrócił dopiero po czterech dnia, cały zmoknięty i w błocie, prowadząc za uzdę rozradowanego konia. Od tamtego czasu poprawił swoje umiejętności, lecz nadal dosiada wierzchowca tylko wtedy, gdy naprawdę tego potrzebuje.
PływanieBiegły
„Odnalazł się tam, gdzie jego bracia z natury nie potrafią się poruszać. Toń rzeki nie była dla niego zagrożeniem, a drugim domem.” Pływanie stanowi dla niego formę rozrywki. Dzięki niemu rozpręża się, jednocześnie ćwicząc swoje mięśnie. Potrafi z pewnymi trudnościami utrzymać się na wodzie ze sporym ciężarem, nurkować nawet na kilka minut (zapewniają mu to jego niezwykle wydatne płuca, które naturalną koleją losu także ma o wiele silniejsze od zwykłego człowieka) oraz wykonywać kilkanaście niezbyt skomplikowanych akrobacji. Bez większego problemu może cicho podpłynąć do przeciętnego, obdarzonego zwykłym słuchem człowieka. Jednak rzadko kiedy przychodzi mu korzystać z tej umiejętności w celach praktycznych. Pływa zazwyczaj regularnie co tydzień, w siódmy dzień tygodnia, w lodowatej rzece. Pozwala mu się to całkowicie odstresować i zapomnieć o świecie.
PolowanieBiegły
„Polował na nich, niczym zwierzęta. Postąpili niezwykle głupio, uciekając w stronę lasu. Teraz znaleźli się w królestwie wilkołaka, z którego nie mogli ujść z życiem.” Zanim zaczął pomagać wszystkim w osadzie, nie miał najmniejszego pojęcia o polowaniu, ale wiedział, że jest to coś naturalnego dla jego rasy. Przez jakiś czas się wahał, ale w końcu postanowił poprosić leśną elfkę Delerię, pełniącą w osadzie funkcję myśliwego, o to, aby pozwoliła towarzyszyć mu podczas kolejnego polowania. Deleria się zgodziła, ale pod warunkiem, że Vergrin nie spłoszy jej zwierzyny. Jak się później okazało, wilkołakowi nie udało się wypełnić swojej części umowy – jego niezdarny chód oraz spora waga sprawiły, że zwierzęta na które polowali bez większych trudności wykryły łowczych i uciekły, zanim ci zdołali cokolwiek zrobić. Przez jakiś okres Vergrin samotnie wyprawiał się do lasu, starając się zrozumieć rządzące w nim prawa. Po odkryciu swojej wilczej postaci zaczął powoli pojmować, co takiego czynił źle. Gdy zwiedzał las pod postacią wilka wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Widział doskonale, dlaczego zwierzęta z taką łatwością go wykrywały. Robił tak, dopóki nie natknął się na łowczynię Delerię. Ta niechcący go upolowała, biorąc go za niezwykle wyrośnięty i silny okaz wilka. Takie trofeum przyniosłoby jej wielką sławę. Jej zdziwienie było wielkie, kiedy wilk zniknął, a na jego miejscu pojawił się Vergrin. Ten po krótkiej rozmowie przekonał Delerię do tego, aby pozwoliła mu znowu z nią zapolować. Ta niechętnie się zgodziła i po raz kolejny się zdziwiła, gdy okazało się, że wilkołak niezwykle poprawił swoje umiejętności. Od tamtego czasu często wybierają się na wspólne polowania. Vergrin bez większego problemu potrafi wytropić każdy gatunek zwierzęcia, po czym upolować go. Las mało ma przed nim sekretów, wilkołak potrafi poruszać się po nim tak, jakby był w domu.
PowożenieOpanowany
„Zapadała noc, gdy jego powóz został zaatakowany przez rozbójników. Ci jednak długo nie pożyli, nie wiedząc, z czym takim mają do czynienia. Wóz pojechał dalej, oddalając się od ciał.” Żyjąc w rozwijającej się osadzie jasnym jest, że trzeba zawieść do najbliższego miasta część wytworów oraz sprzedać je. W takich sytuacjach powóz jest wręcz bezcenny. Wilkołak chętnie zgłosił się do powożenia jednym z nich, wyprawiając się do miasta raz w tygodniu, w dzień odpoczynku. Jego twarda ręka sprawia, że potrafi utrzymać konie w ryzach i sprawnie pokierować powozem, ale w sytuacji zagrożenia jego umiejętności mogą zawieść. Jednak na spokojnych zazwyczaj traktach rzadko kiedy zdarza się sytuacja, w której trzeba uciekać powozem. Vergrin kilka razy został zaatakowany przez rozbójników, ale wtedy nawet nie próbował uciekać. Po prostu pokonał wszystkich.
PrzetrwanieBiegły
„Często opuszczał swoich, wyruszając na wędrówki podczas których mógł liczyć tylko na siebie. On jednak przetrwał, pomimo wszystkiego, co chciało go uśmiercić.” Już za dawnych czasów musiał potrafić samemu sobie poradzić, bez większej pomocy ze strony innych. Jednak to dopiero podczas wielkiej wędrówki w stronę nowego domu naprawdę nauczył sobie radzić na pustkowiu, podobnie zresztą jak większość jego towarzyszy. Podczas większych wypraw łowieckich dopiero udało mu się ostatecznie doszlifować swoje umiejętności. Niemałą rolę w tym odegrała Deleria, która starała się wbić do głowy wilkołaka wszystko, co wiedziała o przetrwaniu w dziczy. Vergrin i tak większości z jej słów nie zapamiętał, ale za to szybko nauczył się wszystkiego w praktyce. Dziś potrafi przetrwać w głuszy więcej czasu, niż większość ludzi. Wie, jakie rośliny są jadalne, a jakich powinien unikać, potrafi odnaleźć schronienie, rozpalić ogień, przygotować posiłek w absurdalnych warunkach i wiele innych rzeczy. Krótko mówiąc – wie, jak sobie poradzić w miejscu, w którym znaczna ilość ludzi umarłaby z głodu lub po rozszarpaniu przez drapieżnika.
Skradanie sięOpanowany
„Poznał sekrety cieni i nauczył się stąpać razem z wiatrem. Ofiary nie zdążały umknąć, zanim ich dopadał. Zwłaszcza, gdy jego ofiarami byli ludzie.” W myślistwie niezwykle ważną sprawę stanowi ciche podejście ofiary tak, aby ta się nawet nie zorientowała, że się tam znajduje. Vergrin wiele razy denerwował się, gdy zwierzęta bez większego problemu słyszały jego kroki i natychmiast uciekały. Jednak po długim czasie treningów (i wielu porażkach) udało mu się opanować jako tako umiejętność cichego chodzenia w tym stopniu, aby móc podkraść się na odległość, z której mógłby dopaść zwierzę. Oczywiście nie jest to bardzo bliska odległość, ale na tyle, aby mógł wypaść z kryjówki i sprintując doścignąć ofiarę i unieruchomić ją. Większość ludzi potrafiłaby bez większego problemu wykryć jego obecność, o ile nie znajdowałby się w odległości ponad kilku metrów od nich. Jego waga oraz duże rozmiary sprawiają, że w skradaniu nie ma najmniejszych szans na zostanie mistrzem. W dodatku podeszwy jego butów do najmiększych nie należą.
Targowanie sięPodstawowy
„Udał się tam, gdzie go nie chciano i wrócił z niczym. Następnie ponownie się tam udał i znów powrócił z pustymi rękami. I znów, i znów, znów, tak od początku, aż w końcu powrócił, cudem wyrywając ze szponów najgroźniejszych przeciwników mieszek złota.” Umiejętność tę poznał pomimo własnej woli, niemal nieświadomie. Stało się tak dlatego, że będąc przywódcą osady i wybierając się regularnie do miasta, aby sprzedać towary zaczyna się rozumieć, na czym polega istota handlu. Z wilkołakiem i tak też było, choć nigdy nie starał się dowiedzieć niczego konkretnego o targowaniu. Jego umiejętności pozwalają mu nieco zbić cenę, ale w jego przypadku porażki są zdecydowanie częstsze od zwycięstw.
BudownictwoOpanowany
„Oddał się w pełni tym, którzy go potrzebowali, od samego początku nie szczędząc przy tym potu i krwi. Budynki były wznoszone jeden po drugim, osada szybko się powiększała.” Nie ma osady bez budynków, a tych z kolei nie ma bez ludzi, którzy są w stanie je wybudować. Vergrin od zawsze pomagał mieszkańcom wioski, jak tylko był w stanie. Bardzo często było to właśnie wznoszenie budowli, albowiem w pracy fizycznej nie ma sobie równych. Z biegiem czasu poznał podstawowe zasady budowania oraz poznał kilka sposobów, znacznie ułatwiających całą pracę. Posiadając odpowiednią ilość materiałów i kilka osób do pomocy jest w stanie wznieść średniej jakości, niewielki dom w kilka tygodni. Nie potrafi jednak tworzyć bardziej skomplikowanych budowli bez pomocy architekta, który sporządziłby plan takiego budynku.
GarbarstwoPodstawowy
„Stał się zdolnym łowczym, lecz nie potrafił tego w pełni wykorzystać, pomimo wszystkich starań. Zlitowano się jednak nad nim i nie wymagano tego.” Myśliwy nic nie znaczy, jeżeli nie potrafi pozyskać ze swej zwierzyny tyle, ile się da. Vergrin nigdy nie potrafił dobrze tego robić, jego wrodzona niedokładność sprawiła, że nie zdołał w większym stopniu opanować tej umiejętności. Pomimo wszystkich wysiłków Delerii, poznał jedynie podstawowe informacje na temat oprawiania skór, które zdecydowanie nie wystarczają łowczemu. Elfka stwierdziła, że skoro w osadzie myśliwych jest aż trzech (ich dwójka oraz Calerar, nieco tajemniczy i zamknięty w sobie naturianin), to jeden z nich może się obyć bez tego. Vergrin był jej za to niewymownie wdzięczny.
HodowlaOpanowany
„Jako wilk wstąpił w owce i zyskał sobie ich zaufanie. Nie przebierał się przy tym w żadne stroje, ani nie ukrywał swej natury. Nauczył się cierpliwości, która pokona każdą przeszkodę.” Życie na wsi obowiązuje do wielu rzeczy, zwłaszcza, jeżeli nie posiada się jednego, ściśle wyznaczonego zadania. Prędzej, czy później Vergrin musiał natrafić na hodowlę zwierząt, co w jego przypadku wydarzyło się zdecydowanie prędzej. Z początku wilkołak sądził, że nie może to być nic trudnego, w końcu jaki problem może mu sprawić kilka zwierząt po tym wszystkim, co go spotkało? W praktyce jednak Vergrin szybko przekonał się, że wcale nie jest to takie łatwe. Pomijając naturalne kłopoty z porządkiem wśród zwierząt, jakie miewa zwykły człowiek, wilkołak dodatkowo straszył je samą swoją obecnością. Po jakimś czasie zaczął uczyć się tego, w jaki sposób może temu zaradzić. Po wielu niepowodzeniach w końcu udało mu się zyskać zaufanie zwierząt w osadzie, które teraz nawet nie reagują na jego wycie podczas przemian co pełnię. Vergrin potrafi bez większych problemów poradzić sobie z przypilnowaniem, wykarmieniem i napojeniem nawet sporej grupy zwierząt. Co prawda nie jest w tym najlepszy, ale potrafi sobie jakoś poradzić.
RolnictwoOpanowany
„Poznał niezwykłą, żyzną ziemię, która wydała mu się być czymś pięknym. Długo nie trwało, zanim nadszedł czas siewów. Pomagał swoim, jak tylko umiał, chcąc dla wszystkich jak najlepiej.” Życie na wsi nie ogranicza się do samej hodowli zwierząt. Równie ważną kwestią jest uprawianie roli. W tej kwestii wilkołak nie miał tak dużo problemów, jak ze zwierzętami. Vergrin szanuje, a można by nawet powiedzieć, że w pewnym stopniu czci ziemię, uważając ją za świętą. Nauczył się rolnictwa z czasem, przez trzy lata siewów i zbiorów poznał wiele rzeczy, których wcześniej nie znał. Wielką pomocą okazali się dla niego inni mieszkańcy wioski, z których znaczna część dobrze znała się na uprawie roli. Zawsze, w tych samych miesiącach Vergrin przerywa swoje pozostałe zadania i wyprawia się na rozciągające się szeroko pola uprawne, gdzie odbywa się siew. Pomaga także przy zbiorach, ale już nie w takim stopniu. W głównej mierze zajmuje się oraniem ziemi, korzystając ze swych atutów jak tylko może, ale zna się także na innych aspektach rolnictwa, chociaż sam nie zdołałby zasadzić pola.
BestiologiaOpanowany
„Bestia o bestii własnych doświadczeń musi wiedzieć wszystko, aby móc jej dorównać. Poznał sekrety tych, którzy starali się je przed nim ukryć. Zaiste nie ma sprytniejszego pana bestii.” Vergrin przez całe życie spotkał wiele bestii i niebezpiecznych stworzeń, w większości przypadków jego wiedza ograniczała się do sposobów ich zabijania oraz tego, jak nie zginąć w walce z nimi. W późniejszym jednak czasie, gdy wilkołak mógł zainteresować się wszystkimi aspektami otaczającego go świata, uznał, że powinien o nich dowiedzieć się czegoś więcej. Wilkołak nie potrafił oraz nie potrafi czytać, toteż z ksiąg nie mógł się wiele nauczyć. Zamiast tego wiedzę przekazywała mu Seliria, która nadal uważała Vergrina za swojego przybranego syna i przez cały czas czuła obowiązek, nakazujący jej zajęcie się nim. W późniejszym czasie Vergrin zaczął uczyć się sam, z doświadczenia oraz praktyki. Przez jakiś czas odrobinę dokształcał go Calerar, ale ten szybko uznał, że nie powinien być nauczycielem. Vergrin posiada dość spory zakres wiedzy na temat istot występujących w okolicy osady, choć wiele z jego informacji jest ludową wersją i pełne są przesądów, jednak wzbogacone wiedzą z jego doświadczeń pozwalają stworzyć jako taki obraz tych istot. O egzotyczniejszych, występujących daleko bestiach Vergrin wie mało, a w większości – kompletnie nic.
BotanikaOpanowany
„Gdy zwierzęta nie miały przed nim tajemnic, wymagane było, aby podobnie stało się i z roślinami. Choć duszy wilka obca jest ta wiedza, przyswoił ją sobie, zaskakując przez to wszystkich, nawet samego siebie.” Seliria pewnego dnia oświadczyła, że nie zamierza puszczać wilkołaka samego w głąb głuszy, gdy ten nie miał nawet bladego pojęcia o tym, jak rozróżnić rośliny jadalne od trujących. Choć ten pierwotnie protestował, upierając się, że jako wilkołak nie ma zamiaru jeść żadnych roślin, lecz w końcu i tutaj odpuścił, gdy poznał tajniki przetrwania. Seliria zadbała, aby wilkołak dowiedział się o roślinach wszystkiego, co tylko mógł zapamiętać. W rezultacie Vergrin posiada sporą wiedzę na ten temat, a zwłaszcza względem roślin występujących w okolicy jego wioski. Podobnie jak i ze zwierzętami, niewiele wie o rzadziej występujących gatunkach, ale w razie potrzeby potrafiłby sobie poradzić z określeniem ich ogólnych właściwości. Rzadko kiedy korzysta z tej wiedzy, zazwyczaj po prostu nie jest mu ona potrzebna.
HandelOpanowany
„Brzęk srebrzystych monet jest muzyką dla wielu, lecz nigdy nie była dla niego. Nie zrozumiał natury pieniędzy i nie pojmuje ich wartości w pełni. Lecz pomimo tego nauczył się, jak nimi rozporządzać należy.” Evergreen nie raz udawał się do miasta, aby sprzedawać tam rzeczy wytworzone przez rzemieślników z osady. Kierując się zasadą, że wszystko, co robi się regularnie, zaczyna przyswajać się człowiekowi, wilkołak zaczął poznawać kupiecki fach. Z początku nie potrafił zrozumieć jego złożoności, gubił się w nadmiarze informacji, których nie mógł zrozumieć. Z czasem jednak zaczął coraz sprawniej dokonywać wymian handlowych, aż w końcu doszedł do tego miejsca, gdzie nie jest się już żółtodziobem, ale i do mistrza daleka jeszcze droga. Nie zwraca większej uwagi na swoje umiejętności handlarza, lubi zostawiać tę sprawę innym, bardziej doświadczonym od niego. Jednak pomimo tego orientuje się w aktualnych cenach większości produktów eksportowanych z osady i znacznej części towarów importowanych, choć tych nie jest zbyt wiele. W razie potrzeby potrafiłby użyć swojej wiedzy na temat handlu, lecz uczyniłby to bardzo niechętnie i bez przekonania.
Władanie toporamiBiegły
„W jego rękach dwa topory, które niosą śmierć każdemu, na kogo skieruje się jego gniew. Spadają na jego wrogów, tnąc i miażdżąc straszliwie, lecz zazwyczaj leżą w podziemiach, czekając na swój czas, gdy ponownie będą mogły zakosztować krwi.” Vergrin przez znaczną część swojego życia był szkolony na gladiatora, a gladiator musi potrafić walczyć. Bronią, jaką mu przydzielono były dwa topory, każdy na jedną rękę. Walczył nimi zawsze, odkąd pamiętał, czasy sprzed ich dostaniem skrywa mgła zapomnienia, z której przebijają się pojedyncze obrazy. W niezwykłym stopniu się z nimi zżył i nie pozwala nikomu ich dotykać, nawet Selirii. Dzięki nim wygrał wiele walk, lecz wraz z tym odniósł wiele ran, które zostawiły po sobie bolesne blizny. Dziś Vergrin rzadko sięga po topory, nigdy nie nosi ich bezpośrednio przy sobie, chyba, że zajdzie taka potrzeba. W walce nimi wilkołak zdecydowanie nie jest mistrzem, ale potrafi odpowiednio wykorzystać swoją nieludzką siłę, aby pokonać nawet o wiele lepiej wyszkolonych od niego przeciwników. Ciężka dla większości ludzi broń dla niego waży niewiele więcej od grubszych, drewnianych kii. Opanował walkę nimi w stopniu fachowca, doskonale wie, jak powinno się nimi wymachiwać, aby pokonać przeciwnika. W walce stara się najbardziej jak może wykorzystać swoje atuty, maskując przy tym słabości. Dlatego atakuje pewnie, zazwyczaj frontalnie, aby nie pozwolić przeciwnikowi wykorzystać słabych stron.
Walka na pięściBiegły
„Dwie pięści niczym młoty kamienne, które bez problemu łupią skałę. Dziki szał i wielka siła, co jego serce przenika. Trudno znaleźć dla niego godnego przeciwnika. „ Podczas długich lat morderczych treningów nie szkolił się jedynie we władaniu bronią. Nauczył się także walki na pięści, która w niektórych sytuacjach jest wiele bardziej przydatna, niż władanie toporami. Nieraz też podczas walki bronią wykorzystuje fragmenty tej umiejętności, często w dużym stopniu tym sobie pomagając. Tutaj, podobnie jak podczas walki toporami, nie stosuje żadnych przemyślanych taktyk, a jego głównym stylem walki jest zadawanie silnych, pojedynczych ciosów, które zazwyczaj wystarczają, aby szybko zakończyć walkę. Nie zważa też zbytnio na własne rany i obrażenia, ponieważ jest na tyle twardy, aby większość z nich nie zrobiła mu większej krzywdy.
TaktykaOpanowany
„Choć sam jest silny, to w grupie pozostaje niepokonany. Potrafi prowadzić ludzi do boju i chronić ich własną piersią, nie zważając na to, ile ciosów nań spada. Bo prędzej dałby się zabić, niż gdyby miałby stracić jednego ze swych towarzyszy.” Wilkołak miał okazję przez całe swoje życie obejrzeć niejedną walkę i w wielu z nich uczestniczyć osobiście. Kierując się zasadą, że rzecz powtarzana wielokroć zapada w pamięć, i tutaj zdołał się niejednego nauczyć. Choć Vergrin bardzo niechętnie stosuje taktyki walki, to jednak czasami tak robi, choć dosyć rzadko. Potrafi także z drobnymi problemami poprowadzić niewielki oddział do walki, ale często zapomina o wszystkich strategiach i po prostu siecze wrogów, samemu wykonując robotę za swoich towarzyszy.
UnikiOpanowany
„Przyjaciele wiatru są niczym on sam, żaden cios nie może ich dosięgnąć, każdy atak unikną. Wilkołaki są dziećmi ziemi, daleko im do wietrznych przyjaciół, lecz pomimo to nauczył się, jak należy ich naśladować.” Nie mógłby naprawdę dobrze walczyć, gdyby nie potrafił unikać ataków przeciwnika. Potrafi przed nimi uskakiwać, przeskakiwać przez nie oraz prześlizgiwać się pod, choć przy jego posturze nie wychodzi mu to najlepiej. Pomimo tego, że większość ataków woli brać na siebie, to używa uników w walce, zwłaszcza, gdy nie jest jeszcze w bitewnym szale.
AkrobatykaBiegły
„Niczym śmignięcie był dla swoich wrogów, którzy nie mogli nic zrobić, aby przed nim umknąć. Na podobieństwo wiatru się poruszał i pozostawał dla każdego nieuchwytny.” Algard zwracał dużo uwagi na to, jak wilkołak się porusza. I choć ten bardzo niechętnie uczył się akrobatyki, to ta jednak przydała mu się nieraz w późniejszym czasie. Za każdym razem, gdy wilkołak wykorzystuje tę umiejętność, wracają do niego wspomnienia z dawnych czasów. Nie potrafi nic na to poradzić, po prostu już tak ma. Potrafi wspinać się na budynki, o ile ma dobry punkt zaczepienia, przeskakiwać nad przepaściami i ogółem wykonywać najróżniejsze akrobatyczne sztuczki. Nieraz wykorzystuje je podczas walki, chociażby po to, aby nadać swojemu ciału odpowiedni impet i z wielką siłą uderzyć w przeciwnika. Jego naturalna wytrzymałość czasem mu w tym pomaga, ale wielkość o wiele częściej przeszkadza.

Cechy Specjalne

Wilcza KrewKlątwa
Żaden z jego wrogów nie zdołał się zorientować, co się dzieje, zanim spadła na nich groza w postaci półwilczego stworzenia, zabijającego ich wszystkich na miejscu.” Vergrin jest wilkołakiem i posiada wszystkie związane z tym cechy. Potrafi przybrać postać wilka, bądź hybrydy człowieka i wilka. W postaci hybrydy jego siła znacząco wzrasta, a większość zmysłów ulega znacznemu wyostrzeniu, może za wyjątkiem wzroku, który tępieje. W takim ciele o wiele łatwiej wpada w szał i jest zdecydowanie jeszcze bardziej niezrównoważony. W ciele wilka czuje się prawdziwie wolny. Odkrył tę formę dopiero niedawno, jest dla niego czymś zupełnie nowym i dlatego tak bardzo lubi w niej przebywać. Wtedy jego zmysły zmieniają się w jeszcze większym stopniu, niż wtedy, gdy jest hybrydą. Oprócz tego Vergrin widzi też doskonale w ciemności – nie potrzebuje nawet odrobiny światła, aby móc nocą śledzić swoją ofiarę. Do mniej widocznych cech bycia wilkołakiem należy destabilizacja charakteru – Vergrin potrafi robić całkowicie nieprzemyślane, impulsywne rzeczy, które nieraz mogą przyprawić mu mnóstwo problemów. Poza tym wilkołak umiejętnie orientuje się w środowisku naturalnym, żadnego problemu nie stanowi dla niego wyśledzenie każdego stworzenia, wliczając w to także ludzi. - Pełen Blizn – „Jego dusza oznaczona została bólem, lecz ten go nie zniszczył. Został przezeń wzmocniony w sposób niepojęty dla magów i uczonych, lecz zrozumiały dla tych, którzy kroczą ścieżką wojownika.” Życie Vergrina nie było łatwe i odbiło się cieniem na jego ciele, duchu oraz umyśle. Wilkołak niewątpliwie jest zahartowany w stopniu o wiele większym, niż większość ludzi. Sprawia to, że potrafi przetrwać niemal każdą katastrofę i przeżyć największy nawet dramat, nie załamując się przy tym. Porażki nie wprawiają go w smutek, ale motywują do dalszego działania. Jednak efekt zahartowania nie jest widoczny jedynie w jego osobowości. Jego ciało jest niezwykle odporne na obrażenia, ciężko jest poważnie go zranić. Po otrzymaniu potencjalnie śmiertelnego ciosu potrafi jeszcze długo utrzymywać się na nogach. Także w przypadku magii sprawa ma się nieco inaczej. Wszelkie oddziaływania magiczne mające zadanie bezpośredniego naruszenia jego wewnętrznej struktury ciała są o wiele słabsze. Do tego jego aurę trudniej wyczytać, wydaje się, jakby znajdowała się za zasłoną, wygląda niewyraźnie. Uzdolniony mag nie miałby większych problemów z odczytaniem jej, ale początkujący w tej dziedzinie mogą sobie do końca z tym nie poradzić.

Magia:

Nowicjusz

Przedmioty Magiczne

Mroczny

Charakter

Charakter wilkołaka nie jest łatwy do opisania. W każdej chwili może się całkowicie zmieniać i jest bardzo chaotyczny. Główną jego cechą jest kierowanie się impulsami i intuicją, wobec czego niejedna osoba może się zdziwić jego zachowaniem, nawet jeżeli zna go już od bardzo dawna. Pomimo tego wilkołaka nie można uznać za głupca. Potrafi dostrzec rzeczy, których inni nie widzą i znaleźć wyjście z sytuacji, w której ktoś nie potrafiłby niczego zrobić. Nie posiada w życiu żadnych stałych zasad, zazwyczaj w sprawach moralnych zdaje się na własny, szybki osąd, nieraz okazujący się być bardzo naiwnym bądź krótkowzrocznym.


Choć charakter Vergrina ciągle ulega zmianom, to można jednak po jakimś czasie wytypować kilka zasad, które wilkołak zazwyczaj przestrzega. Za wszelką cenę dba o dobro mieszkańców swojej osady, pomagając im nawet w najzwyklejszych, codziennych sprawunkach. Jeżeli widzi w kimś odbicie swojego własnego bólu, będzie starać się chronić go z całych sił, czasami nawet narażając swoje własne życie. Zazwyczaj także bywa lojalny wobec tych, którzy zasłużyli sobie na jego szacunek. Zazwyczaj.

Wilkołak z wielką trudnością komunikuje się z ludźmi spoza swojego własnego społeczeństwa. Przez dziesiątki lat przywykł do tego, że jest karany za każdy przejaw nieposłuszeństwa i samowoli, czego skutkiem jest dziś to, że nie potrafi normalnie rozmawiać z kimś, kto nie był razem z nim niewolnikiem w podziemnym mieście Kuszy. Kiedy jednak zajdzie taka potrzeba, bądź zostanie do tego zmuszony, usiądzie spokojnie i porozmawia, starając się jednak przez większość czasu milczeć. Potrafi przekonać ludzi do swoich racji, opierając się głównie o ich emocje i pragnienia. W przypadku większości ludzi odniesie to niemal natychmiastowe skutki, ale znaczna część uczonych i magów po prostu wyśmieje jego argumenty. Vergrin jest prostym człowiekiem i tylko wśród takich czuje się swojsko. Nie lubi zwiedzać miast, które przynoszą mu na myśl złe wspomnienia. Uwielbia naturę. Przez wiele lat był pozbawiony kontaktu z nią, więc teraz krew wilka płynąca w jego żyłach budzi w nim zew wolności.

Główną rzeczą, której nienawidzi jest niewolnictwo i jakiekolwiek inne ograniczenie wolności. Czasami ludzie nieświadomi jego fobii na tym punkcie napomkną coś o tym. Jeżeli ktoś mówi o niewolnikach pogardliwie bądź uważa ich tylko za przedmioty, w Vergrinie budzi się jego dzika natura i zazwyczaj takiego nieszczęśnika atakuje. Wilkołaka bardzo smucą skutki niewolnictwa, to, w jaki sposób wyniszcza ono ludzi i nieludzi. Takim stworzeniom jest zdeterminowany pomóc za wszelką cenę.

Wygląd

Vergrin jest niezwykle rosłym, dobrze zbudowanym i barczystym mężczyzną. Mierzy blisko dwa metry wysokości, górując nad zwykłymi ludźmi i od razu przyciągając na siebie wzrok. Jest też niezwykle umięśniony, co także zwraca na niego uwagę. Jego postura sprawia, że przy pierwszym wrażeniu może się wydać człowiekiem niezwykle dzikim i prymitywnym, lecz jest to mylące wrażenie. Jego ciało zdobi niezwykła ilość blizn, nabytych czy to podczas tortur, czy też w trakcie walk na arenie. Większości z nich jednak zazwyczaj nie widać, jedynie kilka można ujrzeć w zwykłych warunkach – na jego twarzy i przedramieniach. Najbardziej rzucającą się w oczy blizną jest olbrzymia rana na jego klatce piersiowej, zaczynająca się na prawym ramieniu i kończąca dopiero w dolnej, lewej części podbrzusza.


Twarz Vergrina na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród innych, podobnych mu osób, pomijając rzecz jasna blizny. Posiada twarde rysy twarzy, które zazwyczaj jeszcze bardziej pogłębiają wrażenie agresywności ich właściciela. Ma także krótki zarost i długie, brązowe włosy, które zazwyczaj niedbale spadają mu na ciało. Pod krzaczastymi brwiami znajdują się głębokie, błękitne oczy, w których czasami zdaje się odbijać srebrzyste światło księżyca. Warto powiedzieć o dwóch bliznach, wyjątkowo widocznych na jego twarzy. Pierwsza przebiega przez prawe, nieco przekrwawione oko, a druga znajduje się na policzku. Zazwyczaj nie czuje wahania przed przyglądaniem się obcym ludziom, co najczęściej mocno ich irytuje. Jego wygląd może być powodem do wielu kpin, które potrafią rozzłościć wilkołaka nie na żarty, jeżeli ktoś posunie się za daleko.

Wilkołak posiada silne dłonie, na których wnętrzach wytatuowane zostały dwa niewielkie koła, po jednym w każdym. Obwody kół są bogato zdobione w runy, a w ich środkach znajduje się dokładnie ten sam symbol, skopiowany z zadziwiającą dokładnością – znak kształtem przypominający trójkąt, zbudowany z niezliczonych ilości płynnie zagiętych lin. Ktoś z czułym zmysłem magicznym mógłby wyczuć w nich magię, której natury w żaden sposób nie potrafiłby pojąć. Jest to pamiątka, którą stworzył dla niego Agirir. Każdy mag, który spróbowałby zrozumieć utajoną w niej magię odniósłby wrażenie, że jest o wiele bardziej młody i naiwny, niż mu się to wcześniej wydawało, a w końcu, po długim, upartym wpatrywaniu się w znaki, zostałby zmuszony do rozmyślań filozoficznych.

Vergrin ubiera się stosownie do sytuacji, ale zazwyczaj nosi na sobie skórzaną koszulę, na którą narzuca strój stworzony z futer upolowanych przez niego zwierząt, w większości są to odpowiednio wygarbowane skóry wilków. Strój ten tworzy głównie osiem większych futer – jedno na ramionach, trzy na dole klatki piersiowej i brzuchu, dwa wokół rąk i dwa wokół spodni. Te ostatnie tworzą coś w rodzaju tuniki, podtrzymywanej przez pas. Oprócz tego strój posiada grubą skórę niedźwiedzia, którą Vergrin nosi w postaci krótkiej peleryny. Latem i wiosną rzecz jasna strój jest o wiele lżejszy, ale Vergrina nadal można wtedy spotkać głównie w nim. Na przedramionach wilkołaka znajdują się karwasze, również futrzane, a na jego nogach wysokie, rzemieniowe buty. Vergrin nie nosi przy sobie broni, a w razie zagrożenia używa wszystkiego, co znajdzie pod ręką.

Ktoś, kto wystarczająco długo przyglądałby się wilkołakowi, zdołałby dostrzec w jego chodzie cień smutku. Vergrin w stosunku do obcych zachowuje się różnie, jeżeli wyczuje w nich przyjaciela jest serdeczny, natomiast wroga – agresywny. Obserwując jego zachowanie można by dojść do wniosku, że widzi się dwie różne postacie. Wilkołak przemawia niskim, ale dźwięcznym głosem, który można bez większych problemów rozpoznać – mało kto posiada podobny głos.

Historia

Zoyel Mindart obserwował wioskę przez okno swojego powozu. Z tego, co widział, była dokładnie tak samo obiecująca, jak opisał ją w liście jej właściciel. Propozycja objęcia stanowiska jego osobistego doradcy do spraw handlu i polityki zaciekawiła go na tyle, że opuścił stolicę Karnsteinu i udał się ze sługami w tamte strony, powątpiewając, czy list oddawał rzeczywistość. Teraz jednak stwierdził, że jest dokładnie tak, jak powinno. Może nawet się zgodzi na tę propozycję. Ale najpierw musiał znaleźć owego właściciela. Przejeżdżali właśnie obok jakiegoś placu budowy, więc nakazał zatrzymać powóz. Wysiadł z niego, lustrując budowę wzrokiem.
Budynek, którego funkcja nie była jeszcze możliwa do określenia, posiadał już dobre fundamenty i silny szkielet. Była to naprawdę porządna robota, zdolna sprawić, że budowla będzie w stanie przetrwać niejedno. Wokół krzątali się pracownicy, w większości jedynie w spodniach, ze względu na dosyć wysoką temperaturę, którą oni odczuwali jeszcze bardziej dotkliwie przez ciężką pracę. Jeden z nich, targający na ramionach sporą ilość drewnianych desek, przechodził akurat obok drogi. Wyglądał dość obszarpanie, przynosił na myśl nieco młodego, leśnego rozbójnika, którego życie obdarzyło mnóstwem blizn.
- Hej, ty! Prostaku! - zawołał wzniośle Zoyel. - Chodź no tu!
Mężczyzna obrócił się w jego stronę, z zainteresowaniem mu się przyglądając. Zoyelowi nie spodobał mu się ten wzrok. Miał zamiar zapamiętać tego drania, żeby zrobić z nim porządek, gdyby jednak zdecydował się na zostanie doradcą. Tymczasem obserwował, jak barczysty człowiek podchodzi do niego, nadal taszcząc sporą ilość desek.
- Tak? - spytał dosyć niskim, ale dźwięcznym głosem.
- Przybyłem do właściciela tych ziem – zadarł nos Zoyel. - Gdzie mogę go znaleźć?
Tym razem mężczyzna już odłożył stos desek, kładąc je na ziemię. Podszedł jeszcze bliżej do Zoyela, wzbudzając tym samym jego wstręt. Śmierdział potem. Wskazał dłonią drogę i powiedział:
- Jedzie się naprzód, aż zobaczy się kowala. Potem skręca w prawo, na następnym skrzyżowaniu w lewo, na kolejnym prosto, a gdy zobaczysz świątynie, skręcasz w lewo. Pierwszy budynek to jego siedziba.
Człowiek wyraził się dosyć prosto i z taką łatwizną, jakby znał na wylot całą wieś. Zoyel skinął głową i obrócił się, chcąc wrócić do powozu i udać się w dalszą drogę, wedle wskazówek budowniczego. Zatrzymał go jednak jego głos.
- Ale i tak go tam nie znajdziecie. Teraz jest zajęty na wsi.
Zoyel obrócił się ponownie, patrząc na mężczyznę nieco rozdrażniony.
- Więc gdzie teraz przebywa?
- Ano tu, budowę nadzoruje – odrzekł tamten.
- Oho. – Zoyel się uśmiechnął na myśl, że szybko się z nim spotka. - Prowadź więc.
Mężczyzna z nagim torsem skinął głową, ale nie ruszył się nawet na krok. Zoyel odczekał kilka minut, po czym odezwał się ponownie, już mocno zirytowany:
- No, na co czekasz? Chcę się spotkać z panem tych ziem!
- I wasze pragnienie zostało spełnione – powiedział mężczyzna, splatając dłonie za plecami. - Pan Zoyel Mindart, jak sądzę? Doszedł do ciebie mój list?
- Co? - Zoyela zszokowały słowa mężczyzny.
Usłyszał gromki śmiech. Dopiero teraz dostrzegł, że od jakiegoś czasu są obserwowani przez pozostałych robotników. Zarumienił się, a jednocześnie zrozumiał, że właściciel tej wioski postanowił z niego zażartować. Prychnął, starając się ukryć zmieszanie.
- Panie Vergrin – powiedział. - Czy moglibyśmy się udać w jakieś inne miejsce i tam porozmawiać o ważnych sprawach?
- Ależ oczywiście – odpowiedział Vergrin z ciepłym uśmiechem na ustach. - Może jednak warto by udać się do mojego domostwa?
- Naturalnie – potaknął Vergrin, lecz gdy Zoyel ponownie chciał udać się do swojego powozu, ten znowu go powstrzymał. - Przecież nie będziemy jechać, gdy cel taki bliski. Proszę za mną, Anagel wskaże drogę pańskiemu woźnicy, prawda?
- Prawda. - Uśmiechnął się mężczyzna, jako jedyny chyba nie noszący wokół belek i nie ociekający potem. Dopilnowywał, aby wszędzie znajdowała się odpowiednia ilość materiałów, przecież nie będą jej później taszczyć.
- Hm, dobrze – mruknął niezbyt przekonany Zoyel, idąc ramię w ramię z właścicielem tych ziem.
Osada nie była zbyt duża, choć do najmniejszych też nie należała. Jej budynki były rozrzucone luźno, co sprawiało, że każdy mieszkaniec miał własny kawałek ziemi. Do tego nie była ona zbudowana na prostym gruncie, miejscowi doskonale wykorzystywali teren, sprawiając, że ich wioska miała własny, niepowtarzalny charakter. Zoyel dostrzegł także, że niemal każdy mijany człowiek lub nieczłowiek ochoczo witał Vergrina, nie jak pana, lecz jak przyjaciela. Gdy mijali warsztat kowala, nawet nawiązała się pomiędzy nimi krótka, przyjacielska rozmowa.
Dotarli w końcu do budynku, który różnił się od innych. Była to willa, nie w najlepszym stanie, wyraźnie przydałby się jej lepszy remont od tego, który wyraźnie został już przeprowadzony. Jednak była ona o wiele bardziej zdobiona, reprezentacyjna, od razu można było stwierdzić, że jest to budynek właściciela owych ziem. Weszli do środka, mijając wcześniej murowaną bramę i niezbyt zadbany ogród.
Wewnątrz walało się mnóstwo rupieci, nie wyglądało to zbyt dobrze. Zoyel patrzył z dezaprobatą na nieład panujący w środku. Trzeba będzie coś z tym zrobić, pomyślał. Inaczej nasz drogi pan osady ośmieszy się, kiedy przybędzie do niego pierwszy gość. Właściwie, to tu i teraz nawet się ośmiesza.
Udali się na górę, do przytulnego pokoju, w którym znajdowały się dwa fotele. Vergrin przeprosił go na chwilę, a po paru minutach wrócił, już w pełni ubrany. Zajął miejsce na jednym z foteli, Zoyelowi przypadł drugi, znajdujący się naprzeciwko niego. Przywykł do większych luksusów, więc nie był zbyt zadowolony obecną chwilą.
- Wiecie, po co was wezwałem. – powiedział Vergrin, splatając ze sobą palce w obu dłoniach, a ramiona opierając o fotel. - Potrzeba nam człowieka, który zajmowałby się handlem, polityką i tymi sprawami. Ja niezbyt się na tym znam.
- Dlaczego więc jesteś tu panem? - zdziwił się Zoyel. - Nie macie nikogo odpowiedniejszego?
- Ludzie nie chcą nikogo innego – westchnął Vergrin. - Wiedzą, że zawsze będę się starał pomagać im jak mogę. Żyjemy tu jak rodzina, nie jak obcy. A rodzina ma swoje żądania.
- Jak rozumiem, posiada pan charyzmę?
- Charyzmę? – spytał Vergrin. - Cóż, można by tak powiedzieć. Potrafię po prostu szybko i skutecznie pokierować prostymi ludźmi tak, aby wyszło to jak najlepiej. I wiem też, czego najbardziej potrzebują. Zresztą, to długa historia.
- Chętnie bym jej wysłuchał.
- Nie dzielę się nią z każdym. – powiedział Vergrin, lecz nie agresywnie. Raczej z zamyśleniem. - Może opowiem ją panu, jeżeli się dogadamy. A teraz pomówmy o tym, dlaczego powinien pan wybrać nas. Rozwijamy się niezwykle szybko, żyjemy za pan brat i oferujemy niezwykłą szansę na wzbogacenie się. Wszystko zależy od pana, nie ma tutaj ograniczeń. To jak będzie?
Zoyel spojrzał w okno i zamyślił się. Takiej solidarności nie wiedział jeszcze, nawet w Karnsteinie. Niewątpliwie mieszkańcy tej wioski byli ze sobą niezwykle zżyci, co sprawiało, że mógłby rzeczywiście mocno na tym skorzystać. I jeszcze perspektywa beztroskiego życia...
- A niech mnie szlag trafi, zgadzam się – powiedział nagle Zoyel, wywołując uśmiech na twarzy Vergrina. - Obejmę to stanowisko na dwa tygodnie. Jeżeli mi się spodoba, zostanę tu na dłużej.

Siedzieli ponownie w tym samym pomieszczeniu, lecz teraz w zupełnie innych już strojach. Ubiór Zoyela nie był już aż tak ozdobny, znajdowały się na nim ledwo widoczne zabrudzenia. Vergrin natomiast ubrał lnianą tunikę, jedną z czystszych, jakie miał. Jak na razie milczeli, Vergrin wpatrywał się w okno, a Zoyel w niego, z zamyśleniem.
- I jak? - spytał w końcu Vergrin, przerywając ciszę.
- Niezwykłe miejsce. – stwierdził krótko Zoyel. - Każdy doskonale zna każdego, wie, czego się ma spodziewać. Działacie jak jedna osoba.
- Rozumiem, że zostanie pan z nami?
- Tak, te dwa tygodnie przyniosły mi zadziwiająco wysokie zyski, a jeżeli bardziej się tu zadomowię, to to miejsce może się okazać jeszcze owocniejsze.
- Cudownie. – powiedział Vergrin, wstając i zaczynając chodzić w kółko po pokoju. - Przyda nam się ktoś, kto reprezentowałby nas przed innymi wioskami. Na polityce nigdy się nie znałem.
- Ano właśnie. – zwrócił mu uwagę Zoyel. - Miałeś mi ponoć przybliżyć swoją historię.
Mężczyzna przez chwilę milczał.
- W porządku. – powiedział w końcu. - Pierwszych lat mojego życia nie pamiętam, ale wiem, co się wtedy stało. Opowiedziano mi o tym.

Kobieta upadła, niezdolna do dalszego biegu. Wyczerpana, oddychała ciężko, starając dźwignąć się z ziemi. Niestety, nie udało jej się zrobić tego dostatecznie szybko. Najpierw usłyszała głośne kroki stóp odzianych w skórzane buty, a w następnej chwili została chwycona za ramiona i podniesiona do pionu, co wywołało kolejną falę bólu, zwłaszcza iż uścisk trzymającego ją człowieka do najdelikatniejszych nie należał.
- Mam ją! - rozległ się niski głos. - Mamy Bestię!
Kobieta jęknęła i próbowała się wyszarpnąć, ale nie miała dostatecznie dużo siły. Nie po głodówce, którą ostatnio przeżywała. Została bezwolnie zaciągnięta do reszty grupy jej prześladowców. Trzymający ją mężczyzna wyszedł na polanę, na której jego kompani już rozbijali obóz.
- Dobrze! - krzyknął jeden z nich, odziany w czarną pelerynę z charakterystycznym, czerwonym znakiem. Kobieta chciała się cofnąć, gdy go dostrzegła. Dostatecznie dobrze znała znaczenie tego symbolu. - Kusza będzie zadowolony.
- Patrzcie ją. – powiedział inny wojownik, odziany w skórzaną zbroję. - Niby taka silna na arenie, a tak łatwo się poddaje.
Chciała krzyczeć na tego mężczyznę, ale naprawdę nie miała już sił na nic.
- Przecież wtedy była łowcą, a teraz jest ofiarą. – zaśmiał się ten trzymający ją. - No co, już taka harda nie jesteś?
Kobieta nie odpowiedziała. Zemdlała, pozbawiona sił oraz nadziei na lepsze jutro. Widząc to, mężczyzna w płaszczu prychnął.
- Ładujcie ją na mojego konia! – powiedział z pogardą. - Dziś Kusza odzyska swoją zabawkę.

Kusza przyglądał się spętanej kobiecie. Swoim jednym okiem widział, że wyglądała inaczej, niż podczas ich ostatniego spotkania. Była w jakiś sposób słabsza, mniej harda. Takiej zmiany nie mogły spowodować tylko trudy ucieczki, za dobrze ją wytrenował, aby tak łatwo ją to zmęczyło. Chwycił ją za podbródek i podniósł tak, że musiała spojrzeć mu prosto w oczy. W jej spojrzeniu malowała się wściekłość i rezygnacja, nie było w nim odczuć towarzyszącej jej zazwyczaj determinacji.
- Głupio zrobiłaś, Belerio – odezwał się zachrypniętym głosem. - Przegapiłaś kilka występów. Muszę ich teraz zorganizować więcej.
Na twarzy Belerii odbił się strach, co bardzo zdziwiło Kuszę. Zdecydowanie coś było mocno nie w porządku.
- Zabrać ją! – nakazał swoim dwóm odzianych w pancerz sługom, którzy pośpiesznie wykonali rozkaz. Następnie zwrócił się do Malaraya, stojącego tuż obok niego. - Sprawdziłeś ją?
- Jej stan nie jest łatwy. – odezwał się mag w typowy dla siebie, świszczący sposób. Jednocześnie podrapał się po wrzodach, dekorujących jego lewą rękę.
- Tyle sam zauważyłem. – prychnął Kusza, dobywając swojego dziwnego miecza i przyglądając mu się z zainteresowaniem. - Masz przywrócić ją do stanu sprzed ucieczki!
- Jesteś tego pewien? Możesz zmienić zdanie.
- Na łeb upadłego, mów jaśniej!
- Jest w ciąży.
Tego akurat Kusza zupełnie się nie spodziewał. Uniósł wysoko brwi, gładząc ostrze miecza. Nic sobie nie robił z tego, że krwawił z niewielkiej rany.
- Od tego możesz się powstrzymać. – powiedział. - Na razie.
Musiał pomyśleć nad ewentualnymi korzyściami i wadami. Dwie Bestie? To mu się na dłuższą metę mogło znacząco opłacić, ale z kolei przez jakiś czas będzie musiał wstrzymać tę ukochaną przez tłumy rozrywkę.
- Szybka jest. – odezwał się Bełt, który jak dotąd milczał. - Ile jej nie było? Tydzień, dwa?
- To przecież tylko zwierzę, rozmnaża się, kiedy może. – odpowiedział Kusza, odwracając się i ruszając ku wyjściu z podziemi. - Dawajcie jej podwójne racje. Póki co warto utrzymać ją przy życiu.

- Czekaj, czekaj! - przerwał mu Zoyel, przez co Vergrin stanął w miejscu, przyglądając mu się pytająco. - Zacząłeś opowieść od środka! Kim jest ten cały Kusza, o czym w ogóle jest mowa i dlaczego nazwał twoją matkę zwierzęciem?
- Zacząłem od początku, nie moja wina, że ten początek jest końcem innej historii. – odpowiedział Vergrin, a w jego następnych słowach wyczuć było ból. - Kusza to był jakiś były weteran wojenny, ponoć był kiedyś kapitanem kruczej husarii. Miał znaczny majątek, po karierze wojskowej zajął się niewolnictwem i organizacją walk na arenie. Paskudny człowiek.
- Czyli twoja matka walczyła na arenie? - zdziwił się mocno Zoyel.
- Nie była człowiekiem. – odparł spokojnie Vergrin. - Podobnie jak ja, w żyłach posiadała wilczą krew.
- Jesteś wilkołakiem?
- Tak, ale nie gryzę, a groźny jestem tylko podczas pełni. Ale wtedy znajduję inne rzeczy, na których mogę się wyżyć.
Zoyel był naprawdę zdziwiony tym, co jak dotąd usłyszał. Dalsza historia zapowiadała się na wielce ciekawą.
- Kontynuuj.
- Moją matkę traktowali ulgowo. Dawali jej więcej jedzenia i nie zmuszali do walk na arenie. Mimo to jej stan nie poprawiał się w stopniu, w jakim chciał Kusza. W końcu, po dziewięciu miesiącach męczarni, urodziła mnie, a jej ból się skończył. Umarła, nie mając sił, aby dalej żyć. Nie zdążyła nawet nadać mi imienia.
- Kusza musiał być wściekły – zauważył Zoyel.
- Oj tak. Wpadł w furię. Stracił najlepsze źródło dochodu, a zanim zdążyłby je zastąpić, musiało minąć kilkanaście lat. Wymordował połowę niewolników, z drugą obchodził się tak, że lepiej byłoby dla nich, gdyby umarli. W końcu się jednak opanował, ponieważ przypomniał sobie, że w ten sposób nie pokryje strat. Ja sam zostałem oddany w ręce jednej z niewolnic o imieniu Seliria.
- Seliria? - przerwał mu Zoyel. - Czy tak nie nazywa się czasami...
- Dokładnie.
Zapanowała chwilowa cisza.
- Mów dalej.

Siedmioletni chłopiec bawił się jakimś kawałkiem skały, których w podziemnym mieście było akurat po dostatkiem. Seliria spojrzała na niego z zamyśleniem, przerywając na chwilę pracę przy wiązaniu talizmanu z kilku włókien pewnych roślin. Kusza trzymał swoich niewolników w kompleksie jaskiń, które różniły się od innych tą różnicą, że w górze znajdował się otwór, przepuszczający światło słoneczne. Był oczywiście zakryty masywną kratę, ale było to lepsze od ciemnych lochów. Seliria była tu już od jakichś dwudziestu lat, oprócz elfki tyle wytrwał tu tylko Carnus, osobisty kowal Kuszy, który nie starzał się z jakichś powodów ani odrobinę. Ona zajmowała się głównie tworzeniem zwykłych przedmiotów, posiadających na sobie proste zaklęcie, zazwyczaj od uśmierzania bólu czy polepszania nastroju. Niezbyt podobało jej się to, że jej rękodzieła są sprzedawane przez Kuszę na jego wyłączny zysk, ale nie miała wyboru. Podobnie, jak reszta niewolników. Ona jednak posiadała największe zaufanie w oczach Kuszy. Dlatego dał jej tego malucha do opieki, aż nie będzie na tyle duży, by mogło się zacząć jego szkolenie. Od tamtego czasu Selirii przybyło jeszcze więcej roboty, musiała nie tylko zajmować się dzieckiem, ale pracować za dwóch, podobnie jak wszyscy. A siedmiolatek bawił się kamieniem, nie mając pojęcia o tym, jak dużo osób go nienawidzi za to... no, za to, że po prostu się urodził, że jego matka zginęła.
- To prawda, co mówią ludzie? - spytała Selirię Terala. Była już starszą kobietą, Kusza trzymał ją tu tylko dlatego, że znała się na alchemii. Taka była jego zasada: jeżeli ktoś nie był opłacalny, był sprzedawany komuś innemu. - Że ten wilczy pomiot wpada w szał w każdą pełnię?
- Nie do końca – Seliria zawahała się. Z jednej strony rzeczywiście, dziecko było co miesiąc bardzo niespokojne, ale szałem by tego nie nazwała. - Budzą się wtedy jego instynkty. Nie lubi zamknięcia, a musi w nim być, co sprawia, że w jego głowie pojawia się mętlik.
- To, że Beleria uciekła mogę zrozumieć – zaczęła Terala. - Ale czy musiała od razu znaleźć sobie jakiegoś wilka? O czym ona wtedy myślała?
- Ponoć była wtedy pełnia – powiedziała spokojnie Seliria. - A wiesz, jaka ona wtedy bywała.
- Przeklęta suka – wymamrotała Terala. - Bez niej byłoby o wiele lżej. A ponoć właśnie chciała dla nas jak najlepiej. Phi!
- Nie mówi się tak o umarłych. - Ton Selirii zmienił się na lodowaty. - Chciała nas uwolnić, lecz nie udało jej się to. Jako jedyna walczyła, a to wszystko tylko przez to, że nie pomogliśmy jej dosyć szybko.
- Paplanina elfów – mruknęła Terala. - O, chyba pan zechciał nas odwiedzić.
Seliria spojrzała na widoczny w oddali łuk portalu, który rozbłysł światłem. Nie było mowy, aby była to dostawa jedzenia. Wszyscy wokół przerwali swoje zajęcia i zaczęli niespokojnie się rozchodzić, pragnąc udać się do rzadziej uczęszczanych miejsc.
- Alnas! - krzyknęła Seliria do chłopca. - Chodź tu, wracamy do domu!
- Już? - jęknął chłopiec, rzucając kamieniem. - Ale ja jeszcze nie chcę.
- Alnas, proszę, wróć ze mną do domu – powiedziała Seliria głosem w którym dało wyczuć się nutkę strachu. Chłopiec długo nie zwlekał. Podszedł do elfki i chwycił ją za jej rozdygotaną dłoń.
- Nazwałaś go Alnas? - spytała Terala, wysoko unosząc brwi. - Syn nadziei?
- Tak – powiedziała Seliria. - Nie wiedziałaś?
- Nigdy przy mnie nie używałaś tego imienia. Ale idź już, nie będę cię zatrzymywać.
Seliria skinęła głową, po czym ruszyła szybkim krokiem w stronę budynku, który służył im za dom. Wiedziała, że jeżeli Kusza przybył tu po chłopca, to i tak nie zdoła go przed nim schronić. Nie było sensu go ukrywać, jego przyboczny mag i tak by się wszystkiego dowiedział. Lepiej było schować się za ścianami domu, gdzie było przynajmniej ułudne wrażenie bezpieczeństwa. Ułudne, ale zawsze jakieś.
Gdy byli już w pobliżu domu, nagle trącił ją jeden z niewolników, popychając wraz z Alnasem na bok.
- Hej! - krzyknęła Seliria, kiedy już odzyskała równowagę, do człowieka, który ją potrącił. Ten przystanął i obrócił się.
- Haver?
- Kruk idzie tutaj z całą gwardią – powiedział do niej skażany złodziejaszek. - Ma zabrać do Kostnicy dwie osoby – tutaj spojrzał znacząco na chłopca.
- Nie! - wyszeptała Seliira. - On jest za młody, rośli mężczyźni ledwo to przeżywają.
- Właśnie – powiedział Haver. - Ja tu się o siebie martwię.
Pobiegł dalej, pozostawiając skołowaną Seirię sam na sam z Alnasem. Czy tą drugą osobą był złodziej? Skąd niby to wiedział i dlaczego to właśnie jego wybrał Kusza? Do Kostnicy trafiali tylko najtwardsi spośród niewolników, ci, którzy mieli walczyć na arenie, co było głównym źródłem dochodu Kuszy. Zbudował prawdziwe imperium, był znany w całej Alaranii. Czy teraz chciał, aby młody wilkołak zaczął podążać ścieżką jego matki? Jeżeli tak, to tego chłopca czekają straszne chwile.
- Ciociu – odezwał się Alnas, kiedy weszli już do środka. - Co się dzieje? Kim był ten pan?
W oddali rozległ się cichy, lecz z każdą chwilą głośniejszy dźwięk kilku par pancernych butów, stąpających twardo po udeptanej ziemi.
- Cicho, Alnasie – powiedziała, klęcząc przy dziecku. - Posłuchaj mnie teraz dobrze. Nieważne, co się potem stanie, masz zapamiętać mnie, Telerę i wszystkich, których tutaj poznałeś, rozumiesz?
- Ale...
Kroki były już bardzo blisko, teraz można było usłyszeć, jak wiele osób podąża ulicą. A mało ich nie było.
- Ciii. Czekają cię trudne chwile, ale uda ci się to znieść, tak jak udało się twojej matce. Ty musisz kontynuować jej dzieło. Teraz tego nie rozumiesz, ale gdy nadejdzie odpowiedni czas i przypomnisz sobie moje słowa, będziesz już wiedział, co czynić. Obiecaj mi tylko, że będziesz pamiętał o tym wszystkim, co tutaj przeżyłeś.
- Ale...
Kroki ustały tuż przed drzwiami.
- Obiecaj! - Seliria niemal już płakała.
- Obiecuję.
Nagle drzwi wypadły z zawiasów, wyważone potężnym kopniakiem. Do środka wpadło kilku ludzi, w większości w pełnym uzbrojeniu z charakterystycznym, czerwonym symbolem na prawej stronie kirysów. Ustawili się pod ścianami w kręgu, milcząc upiornie. Seliria chwyciła Alnasa, chcąc odwrócić jego oraz swoją uwagę od nich. Jako kolejny do środka wszedł postarzały mężczyzna w krwistoczerwonych szatach, spoglądający na nich z pogardą oraz idący u jego boku wojak w czarnej zbroi, posiadający na twarzy umalowane farbą znaki wojenne. Seliria dobrze ich znała. Malaray i Bełt, lewa i prawa ręka Kuszy, magia i siła. Ci dwaj nienawidzili najbardziej na świecie siebie nawzajem, lecz obydwoje słuchali rozkazów Kuszy. Mówiono, że toczyli ze sobą walkę o władzę, przekonując do siebie jak najwięcej wojowników swego pana. Kiedy ci dwaj dołączyli do kręgu, ukazał się ten, którego Seliria tak bardzo się obawiała. Do środka pomieszczenia wszedł dużej postury mężczyzna odziany w stalową, zniszczoną zbroję płytową. Na plecach powiewała poszarpana peleryna. Można by pomyśleć, że w tym stroju ktoś wyglądałby śmiesznie, ale Kusza roztaczał wokół siebie aurę takiej grozy, że jego zniszczony ekwipunek jedynie ją potęgował. Spojrzał na chłopca, który wyjrzał zza ramienia Selirii, spoglądając na przybysza z szeroko otwartymi oczami.
- To ma być ten syn Belerii? – spytał zachrypniętym głosem, w którym wyczuć było niezadowolenie.
- Coś mizernie wygląda – stwierdził Malaray, na co część wojowników obecnych w budynku roześmiała się.
- Widać, musiał wdać się w ojca – mruknął Bełt.
- To można zmienić – powiedział spokojnym głosem Kusza, czym uciszył wszystkich zebranych w środku. - Zabrać go.
- Nie! - krzyknęła Seliria pod wpływem impulsu. Jeden z wojowników uderzył ją w twarz pochwą miecza, oddzielając od Alnasa, którego zabrało kolejnych dwóch. Kusza obrócił się i wyszedł, a za nim wszyscy inni. Seliria natychmiast wstała i nie zważając uwagi na ranę na twarzy, próbowała podążyć za nimi. Zatrzymał ją ostatni gwardzista, którego nie dostrzegła. Chwycił od tyłu, gdy próbowała wyjść i cisnął o podłogę.
- Bądź grzeczna, bo skończysz, jak tamten złodziej – powiedział, rechocząc po nosem. Następnie wyjął sztylet i wbił go elfce w lewą dłoń. Ostrze przeszło na wylot, a w pomieszczeniu rozległ się krzyk Selirii. Mężczyzna wyszedł, a elfka drżącą dłonią wyjęła sztylet. Ujrzała paskudną ranę, lecz nie zważając na to, wyszła na zewnątrz. Ujrzała oddalających się czarnych gwardzistów oraz ciało Havera, zwisające na linie z dachu jednego z budynków. Nie wytrzymała. Zemdlała z bólu.

Vergrin milczał, oparty o parapet i wpatrywał się w krajobraz za nim. Zoyel błądził kciukiem po dłoni, krzywiąc się przy tym. Dostrzegł już wcześniej u tkaczki tę paskudną bliznę, ale nie miał pojęcia, skąd mogła się wziąć. Teraz wiedział i sądził, że lepiej było żyć mu w niewiedzy. Spojrzał na swojego rozmówcę, którego ręce drżały.
- Wszystko...
- Tak – odparł Vergrin tonem, który świadczył coś wprost innego. Westchnął głęboko, przez kolejną chwilę milczał, po czym zaczął opowiadać dalej. - Miałem wtedy siedem lat, pamiętam to jak zza mgły. Są to chyba jedne z moich pierwszych wspomnień, które mogę choć w najmniejszym stopniu zrozumieć, co wcale nie jest pocieszające. Ból, nieustający trening i kara za każde niepowodzenie. Tak wyglądał zwykły dzień w Kostnicy. Było to miejsce, w którym umarło więcej osób, niż na tej całej arenie. Jej zadaniem było sprawić, aby człowiek stał się bestią, prawdziwym gladiatorem, odpornym na ból, kierowanym tylko i wyłącznie żądzą krwi. Uwierzysz, że zrobili coś takiego dziecku? Oczywiście na początku nie było jeszcze aż tak źle. Musiałem stopniowo dochodzić do poziomu zwykłych mieszkańców, przecież nie chcieli, abym wyzionął ducha. Kostnica była zamkniętym, niewielkim systemem tuneli w jakimś odosobnionym miejscu tego miasta niewolników. Był tam niewielki ring, pomieszczenie pełne narzędzi tortur, drugie wypełnione wszelkiego rodzaju machinami treningowymi i jeszcze jedno, służące nam za sypialnię. Tak, nie byłem tam sam. Miałem kilku współlokatorów, większość była tam już od dawna. Najpierw nie sypiałem jednak z nimi, Kusza znalazł dla mnie inny pokój. Tak zaczął się mój koszmar. Każdego dnia czekało mnie to samo. Pobudka była o niezwykle wczesnej godzinie, po której następowały krótkie tortury. Na początku nie było to nic wielkiego, zaledwie kilka sekund. Potem kilkugodzinny trening, ten także pierwszego dnia niezbyt trudny, choć oczywiście dla mnie wtedy niewyobrażalnie. Potem posiłek, którym zawsze była dziwna, gęsta maź bez smaku. Pierwszego dnia zwymiotowałem, za co otrzymałem kilka batów. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego. Dowiedziałem się potem, z czego to robili. Uwierz mi, wolałbyś nie wiedzieć. Jednak mimo wszystko spełniało swoje zadanie: dostarczało energii potrzebnej na cały dzień. Gdyby nie to, że składniki tej mazi są niezbyt dozwolone, może nadal bym to spożywał. Jeden posiłek dziennie to niezłe ułatwienie. Tak czy owak, po posiłku następowała seria tortur, mających nas zahartować, a także wzbudzić w nas gniew. Z początku czułem tylko strach, lecz powoli zacząłem także nienawiść. Głęboką, wieczną nienawiść. Stopniowo zwiększano stopień trudności, stopień zadawanego mi bólu.
Gdy miałem już dwanaście lat, byłem w większości pozbawiony człowieczeństwa. Przez cały czas odczuwałem tę samą, zżerającą mnie od środka nienawiść. Próbowałem się przeciwstawiać wiele razy, lecz zawsze bezskutecznie. Zaczęły się wtedy także moje przemiany, przez co stawałem się jeszcze większą bestią. I były o wiele częstsze, niż raz na miesiąc. Wpadałem w szał niespodziewanie, kilku innych gladiatorów zabiłem, kilku boleśnie mnie poraniło. Przez jakiś czas spałem razem z innymi niewolnikami, lecz szybko przenieśli mnie z powrotem do izolatki. Zbyt dużo by ich kosztowało to, gdybym przebywał pół nocy razem z nimi. Znałem się już na walce toporami i na gołe pięści. Kusza regularnie mnie odwiedzał, aby przyjrzeć się postępowi w moim rozwoju. Za każdym razem wyglądał na zadowolonego, a ja za każdym razem naiwnie próbowałem go zabić. Wpadałem w szał, przemieniałem się, ale było to niczym w porównaniu do niego. Powoli zacząłem się orientować, że to nie jest człowiek. Żaden człowiek nie może być tak silny i przepełniony złem jednocześnie.

Kusza przyglądał się zakutego w łańcuchy wilkołakowi. Był jeszcze młody, nie osiągał imponujących rozmiarów, choć i tak już w hybrydalnej formie był niemal tak duży, jak jego matka. Bestia szarpała się, próbując złamać okalające je łańcuchy. Jeden z gwardzistów Kuszy wyjął miecz i uderzył tamtego płazem. Wilczy łeb cofnął się pod wpływem ciosu, lecz zaraz wystrzelił do przodu, zatapiając szczęki w opancerzonym ramieniu człowieka. Rozległ się jego krzyk, któremu Kusza przysłuchiwał się z zadowoleniem.
- Niezwykła siła, prawda? - spytał stojącego obok niego Bełta. Oni dwaj znajdowali się w bezpiecznej odległości od bestii, w przeciwieństwie do jego gwardzistów, którzy rzucili się, aby pomóc towarzyszowi.
- Będzie trzeba wzmocnić klatkę – stwierdził Bełt. - Ta dla jego matki jest za słaba. Kiedy tak właściwie zamierzasz go wypuścić na arenę?
- Ile on ma lat?
- Dwanaście.
- Dwanaście... - Kusza zamyślił się. - Myślę, że za trzy lata będzie dobry termin. Wtedy powinien zacząć naprawdę nabierać siły, co może być niezłym widowiskiem. Może jednak decyzja o nieusuwaniu ciąży nie była wcale taka głupia.
Bełt spojrzał na potwora, który teraz wisiał bezwładnie na trzymających go łańcuchach. Z klatki piersiowej i twarzy ciekła mu krew, pamiątki po ostrzach gwardzistów, którzy teraz wycofali się od pozbawionego sił stworzenia. Bełt widział jego ciężki oddech, jego mięśnie pod warstwą futra. Niewątpliwie była to solidna bestia, która niejednego z gladiatorów rozszarpie. On sam był mistrzem areny, więc prędzej czy później najpewniej zmierzy się z tym przeciwnikiem. A będzie to niewątpliwie spektakularne widowisko.

Vergrin wyprowadził serię miażdżących, ślepych ataków dwoma toporami, które dzierżył w rękach. Szmaciana kukła została pocięta na kilka kawałków, lecz dla niego to nadal było mało. Uderzał w ślepym szale, aż z kukły nie została tylko kupa siana, leżąca na podłodze. Oddychał ciężko, jego oczy były zakrwawione. Rozejrzał się wokół za kolejnym celem, chciał więcej! Wciągnął do nozdrzy powietrze, poczuł zapach. Odwrócił się, stając twarzą w twarz z Algardem, jednym z gladiatorów. Odziany w częściową zbroję, przypatrywał mu się ze zniesmaczeniem.
- W walce nie wolno kierować się nienawiścią – powiedział pogardliwie. - Nie uczą cię jak walczyć, tylko jak robić widowisko, nie widzisz tego?
Vergrina rozwścieczyły słowa tamtego. Po chwili przypadł do niego, powalając niczego nie spodziewającego się przeciwnika na podłogę. Opancerzony Algard próbował się wyswobodzić z jego uścisku, ale nie miał szans. Siła wściekłego wilkołaka była zbyt wielka.
- Jestem silniejszy! - powiedział Vergrin. - Ja przetrwam, ty zginiesz!
- Raczej na odwrót – warknął Algard. - Na arenie twoja siła przestaje mieć znaczenie, stajesz się tam marionetką Kuszy.
Słysząc to imię, Vergrin warknął. Nie jak człowiek, lecz jak zwierzę.
- Posłuchaj, wierzę, że gdzieś w środku tego gnojka jest jeszcze cień jego matki – powiedział ze złością Algard. - Ona nie dała z siebie zrobić niewolnika. Uciekła stąd. Zginęła tylko i wyłącznie przez ciebie, gówniarzu jeden! Gdyby wiedziała o tym, co się z tobą stanie, pewnie nigdy by nie tego nie zrobiła.
Vergrin spojrzał na człowieka ze zdziwieniem. Coś pojawiło się w jego głowie, jakieś odległe wspomnienie. Zszedł z Algarda i usiadł na ziemi, obok toporów, które wcześniej porzucił. Zaczął się mocno zastanawiać. Coś było mocno nie w porządku, czuł, że coś jest nie tak.
- Mojej matki? - spytał w końcu. - Kim ona była?
- Nie wiesz? - zdziwił się Algard, którego ton zrobił się o wiele łagodniejszy. - Chociaż w sumie skąd miałbyś? Była wspaniałą kobietą. Silną, bystrą, niezależną. Przez cały czas usiłowała walczyć z Kuszą i jego oprawcami. Była zabawką Kuszy, lecz robiła wszystko, aby przestać nią być. Jednak nie mogła zadać mu na tyle silnego ciosu, aby mógł go odczuć. Zarówno fizycznie, jak i mentalnie.
- Jej dzieło... - powiedział półprzytomnie Vergrin, nie zdając sobie sprawy z tego, dlaczego to wymawia. W końcu podniósł wzrok na Algarda. - Chcesz mnie uczyć? Czego?
- Jak przetrwać – odrzekł poważnie gladiator. - Zarówno na arenie, jak i poza nią. A przede wszystkim chcę cię nauczyć myślenia. Przyda ci się nieodzownie. Oczywiście, jeżeli tego chcesz.
- Ja... chyba tak.
- Widzisz? - uśmiechnął się Algard. - Wiedziałem, że nie jesteś jeszcze stracony. Tak właściwie, to jak ci na imię?
- Vergrin – powiedział wilkołak. - On mnie kiedyś tak nazwał.
- Posępne imię – stwierdził Algard. - Ale zdaje się pasować idealnie. Marny twój los, wilcze dziecię.
Vergrin westchnął. Owszem, było źle, niewątpliwie mogło być lepiej, ale wilkołak nie wiedział, jak konkretnie. Całe jego życie to był morderczy trening, tortury w wykonaniu Malaraya i sen, w który uciekał przez towarzyszącym mu bólem. Nie miał żadnych przyjaciół wśród innych gladiatorów, jakim cudem miałby ich mieć? Był wyrzutkiem, dzieckiem, które katował Kusza.
- Kusza jest... zły, prawda? - spytał Algarda.
- Żaden człowiek nie jest całkowicie zły – powiedział gladiator. - Ale Kusza zupełnie zabłądził. Zabił mnóstwo ludzi, jeszcze więcej zniewolił, co często jest gorsze od śmierci.
- Dlaczego chcesz mnie uczyć?
- To już moja sprawa. Powiedzmy, że interesuje mnie utrzymanie cię przy życiu.
Wilkołak zmierzył go przenikliwym spojrzeniem, ale nic nie odpowiedział. Wstał, chwytając przy tym swoje topory.
- Od czego więc zaczynamy?

- Stąpaj łagodnie, ale pewnie, podstawa to wszystko – mówił Algard. - Nie musisz być twardy, tylko gotowy. I pamiętaj, aby nie zwlekać z unikiem!
- To głupie – parsknął wilkołak, gdy po raz kolejny wykonał odskok przed atakiem gladiatora. - Mogę łatwo przyjąć na siebie atak.
- Mój może tak, ale na arenie przyjdzie ci zmierzyć się nie tylko z ludźmi. Walki bestia kontra bestia cieszą się niemałą popularnością, dlatego musisz nauczyć się akrobatyki. Zawsze ci się to przyda.
Po kolejnych kilku ślamazarnych uskokach Vergrin zyskał kilka nowych ran, które krwawiły lekko. Nie wyrządzały mu zbyt dużo bólu, co najwyżej irytowały. A właściwie to, że gladiator nie pozwalał mu wykorzystać swoich mocnych stron. Nie przekonywały go słowa tamtego, czuł się na tyle silny, aby pokonać każdego przeciwnika. W końcu co takiego Kusza mógł na niego napuścić, że przerosłoby go to w sile, zwłaszcza, gdyby wpadł w szał? Drugiego wilkołaka? Skąd niby by go wziął?
- Nie czuję się z tym dobrze – powiedział Vergrin, gdy przerwali trening. - To jest jakieś... inne. To całe chodzenie i poruszanie się. Nie rozumiem tego.
- Zrozumiesz, gdy nadejdzie odpowiedni czas.
Vergrin drgnął. Znał te słowa, wcześniej już kiedyś je słyszał. Nie pamiętał dobrze, kiedy i co one znaczyły, ale wiedział, że dotyczyło to jego oraz tego, co ma zrobić kiedyś. Zmarszczył brwi, starając przypomnieć sobie więcej, ale nijak mu się to nie udało.
- Mag bardzo cię męczy? – spytał Algard.
- Co?
- Pytam, czy Malaray jest brutalny w torturach – powtórzył Algard. - Nie mieści mi się w głowie, że może robić coś takiego dziecku.
- On... - Vergrin zawahał się. - Boli mnie to. Bardzo. On jest zły, ale inaczej niż Kusza. Jemu... sprawia to przyjemność. To widać... Ja...
Algard pokręcił ze smutkiem głową, po czym rozejrzał się. Nadal nie mógł uwierzyć, że nikt nie pilnował wilkołaka podczas treningów. Czy ci ludzie naprawdę wierzyli, że on sam z siebie będzie tak ciężko trenował? To, że rzeczywiście tak było niczego nie zmieniało, nadal pozostawała kwestia tego, że taka ufność była czystą głupotą.
- Nikt cię tu nie pilnuje? Dlaczego w ogóle trenujesz?
Vergrin wzdrygnął się.
- Oni widzą, gdy tego nie robię. Oni wiedzą... Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale wiedzą o tym, co się tu dzieje. Nie czuję ich, ale oni to wiedzą... Nie rozumiem.
Algard zamyślił się. Czyżby Malaray używał magii, przez cały czas mając oko na wilkołaka? Ale to by znaczyło, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że mężczyzna zaczął go nauczać. Owszem, gdyby uczył go tylko walki, to jeszcze by się tak nie dziwił, ale gdy zadał Vergrinowi pytanie o Alaranię, a ten spytał, co to takiego, zaczął mu przekazywać wiedzę o świecie, co mogło być nie po myśli Kuszy. Gladiatorowi taka wiedza tylko przeszkadzała, to, że gdzieś znajduje się inny świat, poza salą treningową i areną.
- Wracajmy lepiej do ćwiczeń – stwierdził Algard. - Dobrze jest odpocząć, ale co za dużo, to nie zdrowo.

- Choć twój świat wydawał się mroczny, nadal miał w sobie promyki światła – stwierdził spokojnie Zoyel.
- Promyki światła – zaśmiał się Vegrin. - Chyba raczej jego strumienie. Wątpię, abym bez Algarda był tym, kim jestem teraz.
- Póki co twoja opowieść wydaje się być niewiarygodna – powiedział Zoyel. - Punkt wejścia i wyjścia niezbyt do siebie pasują.
- Poczekaj, aż usłyszysz całą historię.
- A więc opowiadaj dalej.
- W porządku. - Vergrin odszedł od okna i podszedł do kominka, w którym płonął ogień. - Algard nauczył mnie wiele. O walce, o akrobatyce, o Alaranii, o życiu poza murami mego więzienia. Na przemian byłem dominowany przez nadzieję, która rosła w moim sercu po każdej lekcji z Algardem, oraz przytłaczającą depresję, ilekroć zdawałem sobie sprawę, jak żyją inni ludzie. Oni nie musieli czuć cienia Kuszy na swoich plecach, oni nie byli każdego dnia krzywdzeni przez Malaraya. Zazdrościłem ich i jednocześnie nie nienawidziłem, żałowałem oraz bałem się. Posiadałem coraz większą samokontrolę nad sobą, także podczas przemian. Potrafiłem się powstrzymywać od rzucenia się na Kuszę, ilekroć go widziałem. Wszystko zaczęło układać się względnie dobrze.

Vergrin usłyszał dźwięk otwierania ciężkich, żelaznych drzwi, na co chwycił leżące obok topory i powoli podniósł się. Tego dnia Algard się spóźnił, miał zamiar mu to wypominać przez całą lekcję. W końcu im mniej przebywał w jego towarzystwie, tym gorzej się czuł.
- Spóźniłe... - nie dokończył zdania, bo w tej chwili drzwi otworzyły się na oścież, a Vergrin poczuł, jak coś mu staje w gardle.
- Niestety, nie mógł przyjść – powiedział Kusza, wpatrując się w niego swoimi krwistoczerwonymi oczami. - Ale sądzę, że nie będę gorszym nauczycielem.
Vergrin cofnął się o krok, gdy Kusza zaczął się zbliżać powolnym, miarowym tempem. Wpatrywał się w niego z niedowierzaniem w oczach. Po prostu nie mógł uwierzyć, że ten człowiek tu jest, że wie o wszystkim, że teraz czeka go kara, o której wolał nawet nie myśleć. Chwycił mocniej swoje topory. Wcześniej już go widywał, ale nigdy nie byli sam na sam, tak jak teraz. Co mógł mu zrobić? Wilkołak bał się nawet o tym pomyśleć.
- Nie cofaj się – warknął Kusza tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Jeżeli okażesz słabość, ośmieszysz się. Ponoć jesteś silny. Udowodnij mi to.
Powiedziawszy to, wyciągnął miecz przypięty do pasa. Broń była niewątpliwie dwuręczna, świadczyła o tym długa rękojeść, ale Kusza trzymał ją bez problemu w jednej dłoni. Machnął nią kilka razy, demonstrując biegłość w jej posiadaniu.
Podstawa, pamiętaj o podstawie, myślał Vergrin. Nie liczy się siła, tylko gotowość. Pamiętasz to? Stąpaj lekko, bądź gotów do działania.
- Skupiasz się nie na tym, co trzeba – stwierdził Kusza, obserwując go. - Na arenie czekanie nic ci nie da. Atakuj, zanim zrobi to twój przeciwnik. To twoja jedyna szansa na przeżycie.
Vergrinowi zwęziły się źrenice. Zaatakował szybko, tnąc toporem trzymanym w prawej ręce, tym drugim szykując się do blokady ewentualnego cięcia. Nauczył go tego Algard, wiedział już, że było skuteczniejsze, niż młócenie na oślep. Tym razem jednak nie zadziałało, Kusza bez problemu skontrował uderzenie. Po chwili wilkołak opierał się rękami o ziemię, a z pleców ciekła mu krew. Atak mieczem sprawił, że zyskał paskudną ranę, biegnącą przez większą część pleców.
- Jesteś za słaby – stwierdził Kusza. - Nie myśl, że kiedykolwiek zdołasz mnie pokonać. Jeśli pojawiła się w twojej głowie taka nadzieja, to porzuć ją. Obłuda w niczym ci nie pomoże.
Kusza podszedł do dyszącego wilkołaka, po czym jednym kopniakiem przewrócił go na plecy, wywołując u niego kolejną falę bólu. Vergrin upadł na ziemię, boleśnie przy tym skomląc.
- Żałosne – stwierdził beznamiętnie Kusza. - Mam nadzieję, że na arenie będziesz choć odrobinę lepszy. Inaczej długo nie pożyjesz.
Schował miecz, po czym odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach.
- Twój dzisiejszy trening skończony. Kiedy w końcu się podniesiesz, zawlecz się do Malaraya. On się tobą zajmie.
Gdy żelazne drzwi się zatrzasnęły, Vergrin skulił się, płacąc z ogarniającego go bólu. Rana na plecach nie była śmiertelna, Kusza doskonale wiedział, jak należy ciąć, aby sprawić jak najwięcej bólu, nie wywołując przy tym obfitego krwawienia. Wilkołak czuł, że wszelka nadzieja ulatuje z niego, niczym ptaki na zimę.
- Dlaczego? - zaskomlał jeszcze, po czym zaczął drżeć, targany narastającym bólem.

- Paskudna sprawa – stwierdził Algard, przyglądając się mu. - Ponoć już za rok masz trafić na arenę. Nie mogę uwierzyć, że pośle tam dziecko.
- Kusza jest zły – warknął Vergrin. - Ale ja robię się coraz silniejszy, coraz szybszy. Kiedyś go pokonam.
- Miejmy taką nadzieję. Powróćmy lepiej do treningu.
Vergrin skinął głową, po czym wziął do rąk dwa topory, a Algard wyciągnął swój miecz. Ich bronie znacząco się od siebie różniły, każda była przeznaczona do zgoła innego stylu walki. Dlatego ich walki zawsze były interesujące, zarówno dla jednej, jak i drugiej strony.
- Posłuchaj teraz – powiedział Algard, gdy uniknął jednego z ciosów wilkołaka. - Jeżeli naprawdę chcesz zaszkodzić Kuszy, to musisz to wiedzieć. Jego prawa ręka, człowiek, którego nazywa Bełtem, też walczy na arenie, jest mistrzem. Gdyby zginął, wytrąciłbyś z rąk Kuszy potężną broń.
- Bełt – powtórzył Vergrin, unikając kolejnego ataku Algarda. - Na arenie on nie jest jedyny, prawda? Jest jeszcze więcej ludzi Kuszy?
- Tak.
- A więc będziesz mi podawał ich imiona. A ja dopilnuję, aby nie wyszli z tego żywi.
Algard odskoczył od przeciwnika, wpatrując się w jego oczy. Było mu go żal. On sam już swoje przeżył, zaznał zarówno dobra, jak i zła. Miał normalne życie, dopóki nie zainteresował nim się Kusza. Emerytowany kapitan wojska był kuszącym przedmiotem dla kogoś takiego, jak Kusza. Nie powstrzymał się od niczego, aby zniszczyć charakter Algarda. Jego cała rodzina zginęła z ręki Kuszy, a on sam został pojmany i wytrenowany na gladiatora. To dziecko miało jeszcze gorzej. Ono nigdy nie zaznało dobra. Dla niego świat był salą treningową.
- Na pewno chcesz takiego życia? Mógłbyś stąd uciec.
- Moja matka stąd uciekła – powiedział zaskakująco spokojnie Vergrin. - Ale najpierw próbowała uwolnić innych. Ja też chcę to zrobić.
Algard poczuł, jak w jego oczach stają łzy. Tak, zdecydowanie udało mu się spełnić swój cel. Przed dwoma laty wziął w opiekę bestię, dziecko, które nie miało żadnego celu oprócz nienawiści do wszystkiego, co je otaczało. Teraz to samo dziecko miało cel, który od samego początku próbował mu wpoić Algard.
- Coś nie tak? - spytał Vergrin, widząc zmianę na twarzy gladiatora.
- Nie, to nic – powiedział Algard. - Ale na dziś chyba wystarczy walki. Został nam jeden rok, po którym wszystko się zmieni. Wtedy i ty będziesz walczył na arenie, mam nadzieję, że to cię nie popsuje.
Vergrin spojrzał na niego pytająco, ale nic nie powiedział. Odłożył swoje topory na miejsce i usiadł na ziemi.
- Wiesz już, z kim będę walczył?
- Jeszcze na to za wcześnie. Ale mam pewne przypuszczenia...

Malaray był zdenerwowany, choć nie okazywał tego po sobie. Nie dość, że załatwiał sprawy, o których Kusza nie mógł nic wiedzieć i to w dodatku z człowiekiem, przed którym lepiej było nie okazywać strachu, to jeszcze musiał czekać, siedząc w ciemnym pokoju jednego z opuszczonych domów. Bawił się rękoma, starając w jakiś sposób skrócić sobie ten czas. Niezbyt mu się to udawało, przyspieszone bicie jego serca sprawiało, że jakoś nie mógł zapomnieć o tym, na co tak właściwie czeka.
W końcu się zjawił. Wyłonił się z cienia, wzbudzając przy tym dreszcze na skórze Malaraya, który i tego nie dał dostrzec. Wstał i spojrzał na tamtego.
- Spóźniłeś się – powiedział, starając się zachować spokój.
- Ciekawe spostrzeżenie – odpowiedział tamten, sadowiąc się na krześle naprzeciwko Malaraya. - Więc w czym mogę łaskawemu panu pomóc?
- Potrzebuję informacji – odrzekł czarodziej. - I to nie byle jakich, pochodzących sprzed kilkudziesięciu lat.
- Dotyczą miasta?
- Człowieka, który tu mieszka.
- Więc pytaj.
- Gdzie Kusza wyruszył w swoją podróż?
Człowiek w czerni nie odpowiedział. Milczał przez chwilę, przyglądając się z zaciekawieniem czarodziejowi. Ten zaczął nerwowo przebierać palcami, aż w końcu jego rozmówca przerwał ciszę.
- Pan jest Malaray, jak sądzę? Miło poznać.
Czarodziej nie odpowiedział, milczał, oczekując odpowiedzi na swoje poprzednie pytanie.
- Cóż, poszukujesz ciężkiej do zdobycia informacji. Ciekawe tylko, na ile ją cenisz.
- Życie twojej córki powinno wystarczyć. - Czarodziej uśmiechnął się.
Mężczyzna drgnął, choć ledwo było to widoczne. Wbił w niego pełne gniewu spojrzenie, po czym wstał, dobywając sztyletu. Nie zaatakował jednak, a zaczął się nim bawić, chodząc przy tym po pomieszczeniu.
- Kusza jest zagadkową postacią. Kiedyś był kapitanem kruczej husarii, ponoć był z niego niezły bydlak. O ile pamiętam, wywalili go za zbytnią brutalność na polu bitwy i poza nim. Po tym udał się w kilkuletnią podróż.
- Tyle wiem. - Malaray zmarszczył brwi. - Żądam więcej konkretów.
- Nawet jego imię, o dziwo, nie jest znane. Podróżował na północ, ostatnim miejscem, w którym go widziano, była Mauria. Potem ślad po nim znika, aż po trzech latach wraca, pojawiając się znikąd w Leonii w towarzystwie człowieka, którego nazywa Bełtem.
- Czyli nikt nic nie wie, nikt nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie mógł się udać.
- Nikt, oprócz ich dwóch. A przynajmniej nikt, kto byłby w stanie podzielić się tą wiedzą.
- Zawiodłeś mnie – powiedział Malaray, odwracając się i kierując się w stronę wyjścia. - Szkoda, twoja córka wydawała się sympatyczna.
- Kusza nie jest człowiekiem – powiedział mężczyzna w czerni. - Kiedyś podałem mu truciznę do jadła. Jeden kęs wystarczyłby, aby zabić woła. On zjadł wszystko i nawet się nie zachwiał. Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie człowiek.
- I ta informacja jest już lepsza – odrzekł Malaray. - Szkoda, że nie mogę oddać ci córki.
- Co?!
- Te tępaki miały tylko ją porwać, ale oczywiście nie wytrzymali i zdecydowali, że trochę się nią zabawią. Podczas tej... zabawy stawiła opór, co niezbyt dobrze się dla niej skończyło.
Mężczyzna po chwili był obok czarodzieja, lecz ten nawet nie drgnął. Gdy miał już zadać cios, nagle znieruchomiał, złapał się za gardło, po czym opadł na ziemię, trzęsąc się z bólu. Malaray uśmiechnął się, po czym ruszył dalej. Nie mógł pozwolić, aby jego zwierzątko na niego czekało.

Vergrin oddychał głęboko, starając się uspokoić skołatane nerwy. Był odziany w zbroję, podobną do tej noszonej przez Algarda. Ona także nie była kompletna i w nie najlepszym stanie. Cóż to byłaby za zabawa, gdyby gladiatorzy byli zakuci w pancerz? W dłoniach trzymał dwa topory, różniące się od tych, których wcześniej używał. W przeciwieństwie do tych treningowych, te były zaskakująco lekkie, co bardzo ułatwiało walkę nimi. Znajdował się w ciemności, przed nim znajdowały się wrota, prowadzące na arenę, póki co zamknięte. Wiedział jednak, że niedługo się otworzą i ujrzy ten drugi świat. Piętnastolatek nerwowo trzymał topory. Ludzie Kuszy zostawili go w tym miejscu, aby czekał, więc czekał, co wcale nie uspokajało.
W końcu kamienne wrota zaskrzypiały i powoli się otworzyły, a Vergrina oślepiło niezwykle intensywne światło, jakiego jeszcze nie widział. Gdy przyzwyczaił się do niego, rozejrzał się ze zdziwieniem. To, co ujrzał znacznie różniło się od tego, co widział dotychczas. Przed sobą miał wielki, okrągły plac, którego podłoże stanowił ubity piasek. Wokół placu wnosiły się zapełnione trybuny, z których dobiegał wrzask setek ludzi. Wilkołak cofnął się niepewnie, gdy dotarł do niego ten okrzyk. Dostrzegł też coś, co było ponad tym wszystkim. Błękitne sklepienie, a na nim źródło owego światła – dziwną kulę, na którą nie mógł patrzeć bez mrużenia oczu. Wszystkie jego zmysły szalały, krew zaczęła uderzać mu do mózgu. Wtedy dojrzał swojego przeciwnika. Stał na środku areny, oczekując na niego. Nie widział go z tej odległości dobrze, ale wyglądał, no cóż, co najmniej dziwacznie. Średniej postury, mający coś dziwnego na głowie, co jak na razie nie udało się wilkołakowi zidentyfikować. Ruszył powolnym krokiem przed siebie, rozglądając się przy tym nerwowo.
- Oto walka, na którą wszyscy czekali – rozległ się nagle dziwnie donośny głos, na co Vergrin się zjeżył. - Dziś ujrzymy po raz pierwszy od szesnastu lat Bestię. Jest to wilkołak, syn poprzedniej Bestii. I mogę was zapewnić, że nie jest gorszy.
Okrzyki ludzi mocno rozpraszały Vergrina, gdy ten stanął przed swoim przeciwnikiem, w pewnej odległości. Teraz mógł lepiej mu się przyjrzeć. Był to niewątpliwie człowiek, choć z jego oczami było coś nie tak. Były nienaturalnie zielone. Górę głowy zakrywał mu łeb węża, którego rozmiary musiały być spore. W rękach dzierżył dwie szable, z których ulatywał ledwo dostrzegalny, zielony dym. Uśmiechał się psychopatycznie, przyglądając się Vergrinowi.
- Jego przeciwnikiem będzie dobrze wam znany Wąż, który już nieraz udowodnił swoje umiejętności. Czy dzika siła pokona jadowite ostrza, czy też może trucizna obali wilka?
Wszyscy ludzie wrzasnęli jednocześnie, a Wąż prychnął, machając przy tym jednym z ostrzy.
- Z wielką przyjemnością przyjrzę ci się od środka. Jeszcze nie miałem okazji wypatroszyć wilkołaka – powiedział głośno, na co tłum odpowiedział gromkim okrzykiem.
Vergrin nie odpowiedział, tylko poprawił chwyt swoich toporów tak, aby każdy mógł to dostrzec. Publiczność przyjęła jego niemą odpowiedź z aprobatą. Wąż zaśmiał się krótko, po czym niespodziewanie przystąpił do ataku. Vergrin zdołał uniknąć jego dwóch ataków, ale zadziwiła go prędkość swojego przeciwnika. Musiał uważać. Było jasnym, że jego ostrza zawierają truciznę, choć nie wiedział, jaką konkretnie. Algard wątpił, aby na początku dostał silnego wroga, więc zapewne nie była ona śmiertelna. Przystąpił do kontrataku.
Topory nie są bronią, którą można długo walczyć w zwarciu. Ich zadaniem jest zadać jak najwięcej miażdżących ciosów, unikając przy tym ataku wroga. Blok był ciężki do wykonania, więc musiał uważać na ciosy Węża. Na razie jednak to on atakował. Trafił przeciwnika w ramię, tworząc średniej głębokości ranę. Kontynuował atak i ciął w klatkę piersiową Węża. Ten jednak zdołał cię cofnąć, więc otrzymał tylko płytkie zranienie.
Tłum ryknął, kiedy rozlała się pierwsza krew. Obydwie te rzeczy sprawiały, że Vergrin zaczynał odczuwać pierwsze oznaki szału bojowego. Zadał kolejne dwa ciosy, tnąc na przemian toporami. Pierwsze dosięgnęło celu i przeorało udo jego wroga, przed drugim ciosem ten jednak zdołał się uchylić. Vergrin poczuł piekący ból pod ramieniem, który rozprzestrzeniał się po całym ciele. Trucizna służyła tylko do zadawania bólu. Wąż wykonał dziwną akrobację i zanim wilkołak się zorientował, znalazł się za jego plecami. Dwa kolejne cięcia sprawiły, że Vergrin opadł do przodu, czując zwiększający się ból. Wąż spojrzał na publikę i wzniósł miecze w geście zwycięstwa. Ta odpowiedziała głośnymi okrzykami. Wąż zamachnął się do kończącego ciosu, gdy wtem Vergrin podciął mu nogę, przez co teraz ten znalazł się na ziemi, leżąc na plecach. Wilkołak nie dał przeciwnikowi najmniejszej szansy, aby się podnieść. Poderwał się i wbił topór w ciało wroga. Siła impetu była wielka i krew rozprysła na wszystkie strony, znacząc i wilkołaka. Wrzawa na chwilę ucichła, wszyscy przypatrywali się drżącemu ciału Węża, który na klatce piersiowej, nie chronionej żadnym pancerzem, zdobył paskudną, obszerną ranę, która bez wątpienia była śmiertelna. Vergrin spojrzał na niego.
- Zabij mnie – wycharczał Wąż, uśmiechając się. - Byle szybko.
Vergrin spełnił jego prośbę. Zamachnął się i cisnął toporem w szyję przeciwnika, z tak małej odległości trafiając bez trudu. Nie zabrał z powrotem broni, wyprostował się i spojrzał na trybuny, trzymając w lewej dłoni zakrwawiony topór. Wszyscy ludzie głośno skandowali „Bestia! Bestia!”. Wiedział, co to słowo znaczy. Czuł krążącą w żyłach adrenalinę. Sam nie wiedział czemu, ale uniósł dłoń z toporem w geście zwycięstwa.

Kusza nawet nie drgnął, gdy Bełt wszedł do pomieszczenia. Nadal wpatrywał się w scenę za oknem, w triumfującego wilkołaka. Bełt podszedł do niego i stanął obok, zakładając ręce na klatce piersiowej i przyglądając się zwycięzcy.
- Co o nim myślisz? - spytał Kusza.
- Jest silny, cholernie silny. Szybki też. Ale brakuje mu zdyscyplinowania. Oraz umiejętności.
- Bełcie, on nie ma być dobrym wojownikiem, tylko gladiatorem.
- Ja jestem i dobrym wojownikiem i dobrym gladiatorem – zauważył Bełt.
- Bo ciebie sam uczyłem, inaczej być nie mogło.
- Co chcesz zrobić z tą Bestią?
- Ludziom najwyraźniej się spodobała. A dopóki im się podoba, dopóty będzie żyć.
- Jaką przewidujesz dla niego ścieżkę?
Kusza zawahał się. Co prawda miał już przyszykowany plan, lecz według niego czegoś w nim
brakowało. Jakiegoś ogniwa, który złączyłby wszystko w jedno.
- Może za tydzień wystawię przeciwko niemu jakąś bestię. Zobaczymy, jak wtedy sobie poradzi. Później wpasuję go w Brązową Ligę, niech tam spróbuje się wykazać. Dalej... dalej się zobaczy.
- A walki w postaci bestii? - Bełt poruszył ważną sprawę.
- Najpewniej raz na miesiąc, zobaczymy, jak będzie to znosić – odrzekł Kusza. - Zobaczymy, zobaczymy, wszystko zależy od tak wielu czynników.
Bełt odwrócił się i ruszył ku wyjścia. Zatrzymał się jeszcze na chwilę przed drzwiami.
- Będę miał oko na tego wilkołaka – powiedział, po czym wyszedł.

- Walki na arenie – zamyślił się Zoyel. - Coś, co szczerze potępiam. Nie służą niczemu dobremu, a jedynie straceniu mnóstwa potencjału w postaci wojowników, którzy mogliby się przyczynić do czegoś użytecznego.
Vergrin wpatrywał się w ogień tańczący na kominku, nie odpowiadał Zoyelowi, ani nie kontynuował dalszej historii. Zoyel nie widział jego twarzy, więc nie mógł ocenić, jakie emocje obecnie przeżywa. Było to o tyle tajemnicze, o ile niepokojące. W końcu jednak wilkołak westchnął głęboko i odwrócił się, mierząc swojego rozmówcę przenikliwym spojrzeniem.
- Nie zrozumiesz tego, nikt tego nie rozumie! - powiedział, niezbyt umiejętnie hamując gniew. - Może i w moich żyłach płynie krew wilka, ale to jeszcze nie oznacza, że można mnie traktować jak zwierzę! A tak wtedy żyłem. Te walki były na śmierć i życie, porażka równała się końcowi. Wiele razy myślałem o tym, żeby dać się zabić, lecz coś zawsze brało nade mną górę. Nie mówię tu tylko o instynkcie, chciałem pomóc tym wszystkim uwięzionym ludziom. Wolni obywatele widzieli mnie jako bestię, w swoim krwiożerczym szale mordującą kolejnych przeciwników. I za co to wszystko?! Czym zawiniłem, że moje życie wyglądało, jak piekło?!
Zoyel milczał. Zdecydowanie nie chciał jeszcze bardziej zdenerwować Vergrina. Choć obecnie wydawał się być w pełni opanowanym człowiekiem, to taka chwila pokazywała dobitnie, że drzemiący wewnątrz niego gniew może wybuchnąć w każdej chwili. Vergrin po chwili się uspokoił, oddychając przy tym głęboko. Zaczął chodzić po pomieszczeniu, najwyraźniej musząc w jakiś sposób rozładować emocje.
- Walki były częste, zdecydowanie zbyt częste. Wystawiały na próbę nie tylko moje umiejętności, lecz także mojego ducha. Teraz już wiem, dlaczego Malaray z taką pasją mnie torturował. Miało mnie to nauczyć wytrzymywania bólu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Po rozpoczęciu przeze mnie walk tortury ustały, co było chociaż jedną dobrą rzeczą. Nadal jednak trenowałem. Najgorsze z tamtego czasu były walki w każdą pełnię. Wtedy jako przemieniony wilkołak mierzyłem się na arenie z najgroźniejszymi przeciwnikami. Szybko się okazało, że te walki są nad wyraz krótkie, co mogło jedynie negatywnie wpłynąć na ich popularność. W zamian jednak ludzie mogli popatrzeć, jak rozrywam ciało pokonanego na kawałki. To akurat w pełni czyniło zadość temu wcześniejszemu i sprawiało, że te walki były najbardziej popularne, pomijając te ze Złotej Ligi. Ja znajdowałem się w Brązowej, gdzie ponoć byli sami początkujący. Mało było w niej ludzi Kuszy, ci zajmowali wyższe stanowiska. W końcu jednak musiało dojść do mojej walki z czempionem Brązowej Ligii. Stało się to, gdy miałem blisko szesnaście i pół roku.

Odbite światło płonienia pochodni tańczyło na parze żelaznych toporów, które Vergrin trzymał przed sobą, na poziomie barków, starając się utrzymać je w górze jak najdłużej. Trzymał je za najdalsze części trzonów, ostrzami zwróconymi naprzeciw siebie tak, że cały ciężar skupiał się na środku. Żelazna broń nie należała do najlżejszych, ale i on nie mógł się poszczycić brakiem siły. Potrafił tak trwać nawet kilka godzin, choć nie zawsze starczało mu czasu, aby wytrwać do końca. Mimo to było to świetne ćwiczenie, testujące jego wytrzymałość. Tej nie mogło mu zabraknąć.
Nagle rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Vergrin podrzucił topory, łapiąc je już w normalny sposób i szybko stanął w odpowiedniej pozycji. Kiedy ujrzał, że do środka wchodzi Algard, opuścił broń, wcześniej kręcąc nią młynka.
- Cześć, Algard – powiedział, przyglądając się mu. Zdecydowanie coś było nie tak, na jego twarzy widać było troskę i zmartwienie. - Co się stało?
- Doszły mnie wieści o twoim nowym przeciwniku.
- W końcu – Vergrin co prawda nie narzekał, że od kilku dni nie brał udziału w żadnej walce, ale ta niepewność po prostu go zżerała od środka. Nie wiedział z kim, ani kiedy będzie walczył, a oczekiwane nieszczęście jest o wiele lepsze niż nieoczekiwane. - Kto to?
- Czempion Brązowej Ligi, Mirir Miedziany – powiedział Algard, splatając dłonie za plecami. - I bynajmniej nie będzie to zwykła walka. To człowiek Kuszy, zajmujący to „zaszczytne” stanowisko. Dba o to, aby ci, których Kusza nie chce w Srebrnej Lidze, nigdy się tam nie znaleźli. Jeszcze nigdy nie przegrał, ale w sumie nigdy się nie próbował także z nikim ze Srebrnej Ligi. Ci, którzy mają się tam znaleźć po prostu są pomijani. Nie toczą tej walki.
- Czyli Kusza chce, abym zginął? - Wilkołak wiedział doskonale, że Kusza był niezwykle złym człowiekiem, ale odniósł wrażenie, ze z jakichś powodów zależało mu na utrzymaniu go przy życia. Pewnie dlatego, że młody gladiator był dość sporym źródłem zysków.
- Nie sądzę – odrzekł Algard, po czym zaczął chodzić wkoło po pomieszczeniu, w zamyśleniu. - On chce cię sprawdzić. Wątpię, aby Miedziany miał rozkaz zabicia cię. Co najwyżej doprowadzenia do stanu uniemożliwiającego ruszenie się przez kilka tygodni, tak za karę.
- Jak to możliwe, że nigdy nie przegrał?
- Cóż, ponoć posiada nieludzką siłę, mającą źródło z napoju, którego pije. Ponoć to płynna miedź zmieszana z jakąś inną substancją, ale mi nie chce się wierzyć w to. Moim zdaniem chodzi tu o dobór przeciwników. Miedziany celowo dostaje takich, których mógłby pokonać.
- Jeżeli go pokonam, to ja stanę się czempionem Brązowej Ligi?
- Wątpię, aby Kusza planował dla ciebie taką posadę. On raczej chce, abyś piął się dalej do góry, trafiając na coraz silniejszych przeciwników. Ach, właśnie. Żeby było jasne, masz zabić Miedzianego za wszelką cenę. Jest nie tylko gladiatorem, to także przełożony nadzorców niewolników. Okrutny człowiek, uwielbiający znęcać się nad słabszymi. Spotka go spore zdziwienie, gdy okaże się, że tym razem jego szef nie wystawił mu słabiaka.
Vergrin skinął głową. Wiedział, ze miedź to jakiś metal, ale niewiele poza tym. Nie rozumiał zbytnio znaczenia tego tytułu, ale niedługo pewnie miał poznać szczegóły. Tymczasem Algard skupił się na wyjaśnieniu mu szczegółów tego, co go czeka, czyli broni oraz taktyki, używanego przez Miedzianego.

- Pamiętaj, że tym razem to walka jak najbardziej na poważnie. Żadnego chwalenia się przed tłumami, czy okazywania sztucznej litości. W tym przypadku szybko może się zamienić na prawdziwą, co oznacza dla ciebie śmierć.
- Spokojnie, zajmę się tym wilczkiem. Na koniec zrobię sobie naszyjnik z jego kości, a uszy zatrzymam na pamiątkę. Szkoda, że nie będzie przemieniony, bo łeb wilkołaka też należy do dobrych trofeów. Tak będę się musiał ewentualnie zadowolić jego zębami.
Bełt westchnął. Mirar zdecydowanie nie należał do jego ulubionych podwładnych. Idąc teraz przez korytarze niewielkiego pałacyku Kuszy, starał mu uświadomić, z kim ma do czynienia. Póki co nie przynosiło to zamierzonych efektów, co bardzo denerwowało Bełta. Może i Mirar nie był najbystrzejszym czy najsilniejszym gladiatorem, ale jego rola była nie do przecenienia. Nie służył mu tak naprawdę pokonywaniem przeciwników, lecz swoim wrodzonym okrucieństwem. W końcu w tym chorym, pełnym okrucieństwa umyśle rodziły się takie pomysły, które zaskakiwały nawet Bełta. To dzięki niemu Bełt roztaczał wokół aurę bestialstwa, wszystkie te sposoby pochodziły od niego.
- Jeżeli zginiesz, odnajdę twoją duszę w piekle i zapewnię ci takie katusze, jakich na oczy nie widziałeś.
Mirar spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale on był już zajęty czymś innym. Z jednego z prostopadłych korytarzy wyszedł Malaray, jak zwykle odziany w swoją czerwonokrwistą szatę. Gdy ich dostrzegł, uśmiechnął się pogardliwie i ruszył w ich kierunku. Bełt zacisnął pięści ze złości, widząc ten wyraz jego twarzy. Gdy mag przechodził obok nich, wyszeptał:
- O, pan podlizywacz straci swoją zabaweczkę, jak szkoda.
Bełt nie wytrzymał. Po chwili Malaray leżał na podłodze, łapiąc się za krwawiącą twarz i krzycząc wniebogłosy. Bełt odetchnął i uśmiechnął się. W końcu to zrobił, w końcu pokazał temu parszywemu kundlowi, gdzie jego miejsce. Otarł rękawicę o pobliski sztandar, przedstawiający znak Kuszy, czerwony na czarnym tle. Przypomniał trochę napięty łuk, ale różnił się w kilku szczegółach. Następnie mężczyzna skinął na Mirara i ruszyli dalej.
- Kiedyś mi za to zapłacisz! I to bardziej, niż ci się zdaje.

Arena nocą wyglądała zupełnie inaczej. Nie mówiąc już o tym, że na nieboskłonie widać było gwiazdy, to trybuny wyglądały jak... no, jak niezliczona ilość kul ognia. Wokół krańców ringu poustawiano wielkie czary, na których płonął olbrzymi ogień. Nadawało to tej walce niezwykły klimat, który wilkołak znał dotąd tylko z walk podczas pełni. W żaden inny czas nie walczył w nocy, a teraz posiadał pełną świadomość tego, co robi. Na przeciwległym końcu areny stał człowiek, którego już teraz doskonale widział. Jego zmysły polepszały się z każdym dniem. Miedziany miał na sobie kolczugę dziwnie czerwonej barwy, niewątpliwie nie zapewniającą porządnej ochrony. Ramiona zdobyły wielkie, ozdobne, stalowe rękawice, a głowę – dziwna maska w czarnym kolorze, przez którą widać było jego oczy. W ręce trzymał długi kij, zakończony z jednej strony jakby głownią buławy, ale wykonaną z drewna. Tylko jej krańce zdobił metal. Niewątpliwie był to dziwny przeciwnik, którego techniki walki nie powinno się lekceważyć. Ruszył przed siebie, pewnym krokiem, a Vergrin uczynił to samo, starając się jak najlepiej zaprezentować.
- Dzisiejszej nocy obejrzymy walkę pomiędzy dobrze wam już znaną Bestią – tu rozległy się wrzaski tłumu – a czempionem Brązowej Ligii, Miedzianym. Przypomnijmy, że obydwaj nie zostali jak dotąd ani razu pokonani. Dziś jednak passa jednego z nich się skończy!
- Rozmawiałem z Kuszą – powiedział Mirar tak, aby wilkołak doskonale go usłyszał. - Wiesz, pozwolił mi zatrzymać twój łeb jako nagrodę.
Vergrin przeniósł spojrzeniem na specjalną lożę, na której siedział Kusza wraz z Bełtem i Malarayem. Nie wyglądał zadowolonego ze słów Miedzianego, co sprawiło, że Vergrin poczuł się trochę lepiej. Jeszcze bardziej samopoczucie poprawił mu widok Malaraya, który na połowie twarzy posiadał rozległą, paskudną bliznę. Nie wiedział, skąd się wzięła, ale już wcześniej ją zauważył i bardzo go to weseliło.
- Szkoda tylko, że twój łeb byłby tak marną nagrodą – odrzekł Vergrin. - Bo poprosiłbym o to samo.
Był niemal pewny, że jego przeciwnik zacisnął usta, ale nie widział tego. Znajdowali się już tylko kilka metrów od siebie, starcie za chwile musiało się rozpocząć. Vergrin zważył swoje topory w rękach, po czym wyprowadził niespodziewany cios, dopadając znienacka na Mirara. Ten zdołał w ostatniej chwili odskoczyć, nie uniknął jednak rany. Topór wilkołaka przeciął skórę na jego lewym ramieniu, krew wylała się na piach. Vergrin zaatakował raz jeszcze, lecz tym razem Mirar go przechytrzył. Jakimś sposobem udało mu się drewnianym kijem skontrować uderzenie wilkołaka, po czym uderzyć go okutym końcem w brzuch. Vergrin cofnął się, powstrzymując od zgięcia wpół. Nie spodziewał się, że broń jego przeciwnika będzie zaklęta. Wtedy byłby zdecydowanie bardziej ostrożniejszy. Już o tym wiedział, musiał uważać. Uniknął kolejnego ciosu wroga, potem kolejnego i następnego. Nie mógł atakować centralnie, nie miał wtedy szans. Miał za to pomysł, jak to zakończyć. Gdy uniknął kolejnego ataku, rzucił toporem w przeciwnika. Broń zahaczyła o jego prawy bark, a Vergrin natychmiast chwycił kij przeciwnika, ciągnąc go w swoją stronę. Zaskoczony Mirar nie mógł nic zrobić. Zdążył jeszcze ujrzeć topór trzymany przez wilkołaka w prawej ręce, który zdecydowanie zbyt szybko się do niego zbliżał.
Po trybunach rozległ się okrzyk, gdy ciało Mirara upadło bezwładnie na ziemię, a nieopodal dalej jego głowa. Niezwykły kij Miedzianego pozostawał nadal w lewej ręce Vergrina, który spojrzał na trupa. Tak, wątpliwości nie było, jego wróg był martwy tak, jak życzył sobie tego Algard. Walka trwała niezwykle krótko, niewątpliwie publika będzie zwiedzona, co mogło źle działać na popularność Kuszy. Vergrin obrócił się w stronę loży, na której ów się znajdował, wbijając kij Miedzianego w ziemię. Spojrzał hardo w górę, spoglądając na trzy postacie bez cienia strachu.
- Najpierw on, potem następni, aż w końcu ty – powiedział na tyle głośno, aby każdy mógł go usłyszeć.
Na trybunach zapadła cisza, wszyscy wpatrywali się z niepokojem to w wilkołaka, to w Kuszę. Dla większości ludzi był on mistrzem gladiatorów, który roztaczał wokół siebie aurę zgrozy. Każdy wiedział, że jest to specyficzna postać, lecz mało kto to, kim jest tak naprawdę. Kusza przez chwilę nic nie mówił, po czym podniósł wyprostowaną dłoń, a następnie zacisnął ją w pięść. Vergrin poczuł, jak coś trafia go w skroń, a po chwili zemdlał.

- Alnasie, Alnasie, obudź się.
Podniósł się szybko, łapiąc powietrze, które było inne od tego, jakim kiedykolwiek wcześniej oddychał. Otworzył oczy, ale było za jasno, aby mógł cokolwiek dojrzeć. Po chwil jednak jego wzrok przyzwyczaił się do oświetlenia, a on sam ujrzał ze zdziwieniem, że znajduje się w niewielkim, kamiennym domku. Nie miał najmniejszego pojęcia, skąd się tu wziął. Na sobie miał lnianą koszulę, niedaleko łóżka dostrzegł swoje ćwiczebne topory. Rozejrzał się dokładniej i ujrzał, że nie jest w pomieszczeniu sam. Nieopodal na krześle siedziała młoda kobieta, niewątpliwie elfka.
- Gdzie ja jestem? - spytał, czując momentalnie ból głowy, który sprawił, że z powrotem opadł na łózko. - Skąd się tutaj znalazłem?
- Przynieśli cię tu ludzie Kuszy – powiedziała melodyjnym głosem, w którym słychać było jakąś radość, wymieszaną ze smutkiem. Dziwne, że te dwie rzeczy w ogóle mogły ze sobą współistnieć. - Jesteś w mieście niewolników. Ponoć na arenie powiedziałeś, że go zabijesz. Odważnie, ale też głupio, Alnasie.
Vergrin słyszał o tym całym „mieście niewolników”. Podziemny kompleks jaskiń, w którym żyli wszyscy niewolnicy Kuszy, a z którego było tylko jedno wyjście – portal. Ale dlaczego tutaj przebywał? Kusza tak chciał... I gdzie był...
- Gdzie jest Algard?
- Algard? On wciąż żyje?
- Tak.
- Nie ma go tu, Alnasie. Został w Kostnicy.
Vergrin spojrzał na elfkę, która niepewnie się uśmiechała.
- Dlaczego nazywasz mnie Alnasem? I kim w ogóle jesteś?
Teraz elfka wydawała się być zmieszana, a co najważniejsze, zaskoczona. Spojrzała na niego z zamyśleniem i niepewnością, ale odpowiedziała po chwili.
- Jestem Seliria, a Alnas to przecież imię, które nadałam ci sama.
- Seliria? Zaraz....
Coś mu zaświtało w głowie, coś, o czym zdecydowanie powinien pamiętać. Było to coś ważnego, bardzo ważnego. Przed oczami przebiegły mu obrazy. Wysoka kobieta, pochylająca się nad nim i pomagająca mu wstać. Dlaczego? Chyba się przewrócił. Czuł obdarte kolano. Kiedy to było, co to było?
- Czy ty... - Wilkołak zawahał się, zanim skończył zdanie.
- Tak – powiedziała Seliria. - Zajmowałam się tobą przed tym, jak Kusza zabrał się do Kostnicy. Znałam twoją matkę, była to dobra kobieta. A nazywasz się...
- Vergrin – odpowiedział wilkołak beznamiętnym głosem.
- Ponure imię nadał ci Kusza. Dla mnie zawsze pozostaniesz Alnasem, Brązowy Czempionie.
Vergrin zamrugał. Przypomniała mu się jego ostatnia walka. No tak, pokonał w końcu Miedzianego, który okazał się o wiele łatwiejszym przeciwnikiem, niż śmiał podejrzewać. Ale czy to, że nie przebywał już z innymi gladiatorami miało oznaczać... czy to znaczyło, że on już... Spojrzał na Selerię z nadzieją doskonale widoczną w oczach, lecz ta spuściła wzrok i ze smutkiem pokręciła głową.
- Nie, wilkołaku, to nie koniec twoich walk, zgaduję, o czym myślisz.
- Dlaczego Kusza mnie tutaj umieścił?
Elfka wstała i podeszła do łóżka, na którym leżał Vergrin, po czym zaczęła delikatnie gładzić jego długie włosy. Zazwyczaj wilkołak nie cierpiał, gdy ktoś go dotykał, ale dotyk Selirii był tak łagodny i przyjemny, że nie mógł tego nie lubić. Dostrzegł, że na dłoni kobiety znajduje się dziura, niewątpliwie stanowiąca paskudną ranę. Przełknął ślinę. Jeżeli teraz znajdował się w mieście niewolników, to jego życie mogło się momentalnie zmienić. Żadnych treningów z Algardem, za to kontakt z innymi niewolnikami. Obawiał się tego.

- Nie rozumiem tego, dlaczego cię tam przeniósł – odezwał się Zoyel. - Było to niezwykle głupie z jego strony, dać ci kontakt z innymi niewolnikami.
- Tak sądzisz?
- Tak mi się zdaje.
- Kusza jest człowiekiem o wiele bardziej chytrym, niż można by podejrzewać. Przeniósł mnie tam, bo wiedział, że będę podejrzewać w tym jakiś podstęp. Że będę się nieufnie zwracał do ludzi, obawiając się ataku. Zasiał we mnie ziarna zwątpienia, ale przede wszystkim chodziło mu o odcięcie mnie od Algarda. Trenować mogłem wszędzie, ale on uczył mnie czegoś więcej, niż walki. On tworzył ze mnie broń wymierzoną przeciwko Kuszy. A ten doskonale to wiedział. Musiał znaleźć jakiś sposób, aby temu zaradzić. Jeśli chcesz kontrolować skutek, kontroluj przyczynę. Tak czynią bogowie. Arogancja sprawiła, że wyniósł się ponad stan i zapragnął być bogiem.
- Co takiego? - Zoyel pierwszy raz słyszał rzeczy, które mówił wilkołak. Jego słowa były niejasne. - O czym ty mówisz?
- Nieważne. Wracając, musiałem żyć wśród zwykłych niewolników, każdego dnia obserwowałem ich ból. Dotąd myślałem, że jako jedyny zostałem tak skrzywdzony, że nikt inny nie zrozumie tego, co czuję, ale szybko się przekonałem, jak bardzo się myliłem. Wszyscy, każdy z osobna przeżywał własne problemy, każdy z nich został w takim samym stopniu, jeśli nie bardziej, skrzywdzony przez życie. To było... pouczające. Zdałem sobie sprawę z tego, że nie jako jedyny pragnę śmierci Kuszy. Ten co jakiś czas wysyłał po mnie, abym brał udział w kolejnych walkach, lecz oprócz tego nic nie przeszkadzało mi w poznawaniu kolejnych historii ludzi, którzy nie mieli przyszłości. Zacząłem inaczej patrzeć na całą sprawę. Wcześniej to była sprawa osobista, w końcu przecież to on mnie więził i to na jego rozkaz zadawano mi tyle bólu. Lecz teraz już wiedziałem, dlaczego muszę to zrobić. Dla tych wszystkich ludzi, którzy ponad wszystko pragnęli tego, aby móc każdego wieczoru przechodząc obok progu rodzinnego domu, nagle czuć zapach świeżego chleba. Na arenie... bywałem inny, niż wcześniej. Już nie traktowałem przeciwników bestialsko, widziałem, że większość nie ma innego wyjścia. Choć jakaś część gladiatorów to byli przybysze z dalekich krain, pragnących sławy i chwały, to znaczną większość stanowili niewolnicy, zmuszeni do walki przez Kuszę. Podobnie, jak i ja. Kusza pilnował, abym w każdą pełnię przebywał na arenie, nie chciał, aby rozsierdzony wilkołak wybił mu niewolników. Zaczynałem powoli zdobywać świadomość tego, co robię w tej postaci. To życie było zdecydowanie lepsze od tego, które wiodłem w Kostnicy, choć tutaj nie było Algarda. Wyglądało na to, że nasza współpraca nie jest już możliwa, lecz szybko się przekonałem, że wcale tak nie jest.

Vergrin szedł przez jaskinie za Selrią, dźwigając w dłoniach niezbyt ciężką skrzynię. Cóż, niezbyt ciężką przynajmniej dla niego, bo dla elfki z pewnością była ona zdecydowanie za ciężka. Inaczej dlaczego prosiłaby go o pomoc z przeniesieniem jej? Mieszkał z nią i pomagał jej, kiedy tylko mógł i gdy nie trenował. Tkaczce i zaklinaczce w jednej osobie niewątpliwie przydawał się pomocnik obdarzony szczególną krzepą. Wilkołak nie wiedział dokąd idą, ale póki co przechodzili przez dzielnice znacznie mniej wartościowych niewolników, którzy zmieniali się niemal z dnia na dzień. Nie można tu było dostrzec znajomej twarzy, Vergrin zupełnie nie znał tego miejsca. Wcześniej próbował wypytać elfkę o cel ich drogi, ale ta niezbyt chciała o tym mówić. A wilkołak był jej coś winien, więc nie upierał się przy swoim zdaniu.
Po chwili skręcili w boczną „uliczkę”, zupełnie skrytą w mroku, zresztą jak wiele miejsc w jaskini. Otwór w suficie przepuszczał jedynie niewielką ilość światła, zdecydowanie nie wystarczającą do oświetlenia wszystkiego. W dodatku kąt padania światła także pozostawał wiele do życzenia. Wilkołak co prawda doskonale widział w ciemności, od zawsze posiadał tę niezwykła cechę, lecz nawet tutaj musiał się mocno skupić, aby cokolwiek dostrzec.
- Postaw to na ziemi, jeżeli możesz – odezwała się Seliria.
Vergrin spełnił jej prośbę, nie pytając pomimo zdziwienia. Kiedy skrzynia znajdowała się już na piaszczystym podłożu, wilkołak się wyprostował i spojrzał na Selirię. Ta stała w miejscu, wpatrując się w ciemność, jakby czegoś oczekiwała. Wilkołak podążył za jej spojrzeniem, starając się jak najwięcej dostrzec. Stali tak kilkanaście minut, aż za ich plecami rozległ się głos, na którego dźwięk obydwoje się wzdrygnęli.
- Selirio, to ty? Nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu przyszłaś.
Vergrin natychmiast się odwrócił, chwilę później zrobiła to także elfka. Przed nimi stał średniej postury człowiek, który nie wyróżniał się spośród innych kompletnie niczym, zza wyjątkiem niewielkiej blizny na prawym policzku.
- Ile to już lat minęło? Sześć?
- Siedem – sprecyzowała Seliria. - Siedem lat, w ciągu których pozostajesz jedynym człowiekiem, potrafiącym ukryć się przed Kuszą, żyjącym gorzej niż najgorszy z jego niewolników i niewątpliwie posiadającym nie większą wartość od niego.
Człowiek skłonił się skromnie.
- Każdy ma swoje sztuczki, kochanie, ale jestem zdziwiony, że nadal żywisz do mnie urazę.
- Elfy długo pamiętają, zapamiętaj to sobie. I nie mów do mnie w ten sposób.
Vergrin przysłuchiwał się tej wymianie zdań ze zdziwieniem, wyraźnie coś było w niej nie tak. Zastanawiał się, w jaki sposób ma przerwać tak aktywną rozmowę dwóch osób, gdy nagle mężczyzna spojrzał prosto na niego.
- Ach, a oto pan Bestia, pępek niewolniczego świata, sól w oku Kuszy i stworzenie, wokół którego wszystko się kręci. Nazywam się Icimez, drogi Vergrinie.
- Znasz moje imię? - spytał zdziwiony wilkołak.
- Ależ oczywiście, lecz przejdźmy do tego, dlaczego tu jestem. Seliria opowiadała mi, że podjąłeś się współpracy z niejakim Algardem, znanym także jako Gladiator, czempionem Srebrnej Ligi, ale niestety, ta sprawa została wam znacząco utrudniona.
Vergrin spojrzał na Icimeza ze zdziwieniem. Algard nigdy mu nie mówił, że był czempionem Srebrnej Ligi. Oznaczałoby to, że posiada umiejętności, o jakie wilkołak go nie sądził. A więc do jego zadania należało to, aby tylko ci zasłużeni weszli do Złotej Ligi. Było to niezwykle interesujące, lecz także niepokojące, bo oznaczałoby to, że kiedyś będą musieli się zmierzyć. Teraz jednak jego uwagę zajmował Icimez.
- Otóż, drogi wilku, mam dla ciebie pewną propozycję. Mogę bez problemu dostać się do Kostnicy, już wiele razy ukrywałem się tam przed ludźmi Kuszy. Miałem nawet okazję obejrzeć kilka z twoich treningów, jednak zza uchylonych drzwi. Co byś powiedział o tym, że stałbym się ogniwem pomiędzy tobą, a Algardem?
Vergrin zaniemówił. Taka możliwość byłaby wspaniała. W pierwszej chwili nie wiedział, co powiedzieć, lecz w końcu przyszło mu coś do głowy.
- Ale chcesz coś w zamian, prawda?
Na twarzy Icimeza pojawił się jak najbardziej szczery, szeroki uśmiech, po czym zerknął na Selirię, stojącą tuż obok.
- Och uwierz mi, wilku, dostanę swoją zapłatę.
- Poświęciłam dla niego wszystko, co miałam, podobnie, jak dla jego matki – powiedziała Seliria. - Nie mam już nic do stracenia, za daleko zaszłam, aby móc się wycofać. Będę mu pomagać za wszelką możliwą cenę.
- Imponujące, że są jeszcze ludzie tak oddani jakiejś idei. Może jednak dla świata jest jeszcze nadzieja, nawet dla niewolniczego świata.

Algard obserwował wspólny trening kilku młodych gladiatorów, siedząc przy tym na ławce przy ścianie. Znajdował się poza zasięgiem światła, więc był niemal całkowicie niewidoczny. Głowił się, jakim sposobem Kusza zdobywa taką różnorodność niewolników. Wśród trenujących znajdował się upadły anioł, czarodziej, lisołak, nemorianin, a nawet jedna osoba, której aura wydawała się być anielską. Zdecydowanie nie każdy mógł zapewnić tłumom tak niezwykłą odmienność, dzięki czemu uznawany był za najlepszego w okolicy w swojej profesji. Oczywiście tylko drobna część gladiatorów to byli ci prawdziwi, wyszkoleni wojownicy, większość to byli albo tani niewolnicy obdarzeni umiejętnościami walki, albo wędrowcy poszukujący wyzwań, albo też dzikie bestie. Walki prawdziwy gladiator kontra prawdziwy gladiator należały do rzadkości, ale były najpopularniejsze.
Nagle poczuł na swoim ramieniu czyjś dotyk. Obrócił się w tamtą stronę i dojrzał człowieka odzianego w szarawy płaszcz, którego głowę zakrywał kaptur. Zdziwił się, on niewątpliwie nie należał do gladiatorów. Po jego aurze mógł stwierdzić, że nie należy nawet do ludzi, ale jego rasa była ciężka do rozpoznania.
- Ty nazywasz się Algard? - spytał gladiatora.
- Tak. Kim jesteś?
- Moje imię jest nieważne, przynoszę wieści od twojego ucznia.
Algard szeroko rozszerzył oczy. Stracił nadzieję na to, że dzięki współpracy z Verginem dopadnie ludzi Kuszy już dawno temu. Czuł się zrezygnowany myśląc, że jego trud poszedł na marne i zamartwiając, czy też wilkołak sobie poradzi. Jak widać, całkiem nieźle mu to wyszło, skoro udało mu się znaleźć człowieka (czy też może nieczłowieka), który zaniósłby mu wiadomość do Kostnicy.
- Wysłał cię Vergirn?
- Nie, moja teściowa, chciała, żebym tu wpadł i przekazał ci jej wyznanie miłosne. Jasne, że Vergrin.
- Jak się tu w ogóle dostałeś?
Na widocznej części twarzy człowieka pojawił się uśmiech.
- To już moja sprawa.

Bełt przyglądał się rozgrywającej się na arenie scenie. Wysoko na niebie świecił księżyc w pełni, co dla mieszkańców Turmali mogło oznaczać tylko jedno. Na wielkiej arenie rozpoczynało się widowisko pod tytułem „Zmasakrowanie przez wściekłego wilkołaka kolejnych kilku osób.” Tak przynajmniej nazywał to Bełt. Musiał przyznać, że ta względnie krótka nazwa prawie w pełni oddawała to, co działo się z przeciwnikami Vergrina. Żadne słowa jednak nie mogły opisać rzezi, jaka działa się potem.
Bełt odszedł od okna, przez które oglądał walkę. Arena posiadała trybuny oraz – na najwyższym poziomie – niewielką gospodę, z której także można było podziwiać walkę, racząc się przy tym ciepłym posiłkiem, napitkiem bądź zabawiając się z innymi. Kusza posiadał tutaj własną część, jak to na czempiona przystało, oddzieloną od reszty drewnianymi drzwiami. W środku znajdowało się miejsce tylko dla jego najbliższych stronników – pięciu osób, którym mógł powierzyć własne życie, choć oczywistym było, że nigdy tego nie zrobi. Teraz był tu sam, jego podwładni byli zajęci czymś innym, w większości spaniem. On sam posiadał swój pokój tuż obok, przypadał on aktualnemu czempionowi. Wszedł do środka i usiadł na kanapie, przed niewielkim stołem. Wziął do rąk małych rozmiarów butelkę napełnioną złocistym napojem i wypił spory łyk. Świat zamigotał, ale po chwili powrócił do normalności. Trzeba było czegoś mocniejszego, by go upić. Trunek był najlepszym winem w mieście, niezwykle drogim, lecz niezbyt mu smakującym.
Bełt westchnął. Nie działo się dobrze w szeregach Kuszy. Kiedyś to on był jego najbliższym kompanem, to na nim najbardziej należało Kuszy. Był dowódcą wszystkich jego podwładnych. Tak było przez kilka lat, po czym pojawił się Malaray. Bełt pamiętał ten dzień. Sam wtedy wstawił się za schwytanym czarodziejem, mówiąc, że jako wolny człowiek może być o wiele przydatniejszy. Teraz żałował, że to zrobił. Kusza przenosił swoją uwagę na niezwykłe, nowe umiejętności Malaraya, których zastosowania go fascynowały. Potem pojawiła się ta wilkołaczyca, na której punkcie Kusza całkowicie stracił głowę. Bełt wiedział, że jego pan lubił bestie walczące na arenie, a gdy ujrzał wilkołaka, uznał, że to on jest najbardziej idealną z nich wszystkich. Beleria buntowała się, doprowadzała go do bólu głowy. Po jej śmierci zdawało się, że będzie spokój, a jej syn nie będzie sprawiał problemu, lecz i tu się pomylił. Podczas kiedy Kusza zajęty był bawieniem się wilkołakiem, Malaray przekabacał na swoja stronę jego ludzi. Bełt widział, co się działo, ale nie mógł nic na to zrobić. Czarodziej był zbyt chytry, od dawna szykował sznur, który powoli zaciskał się wokół szyi Bełta.
- Cholera!
Butelka z drogim trunkiem rozbiła się o ścianę, a jej zawartość spłynęła na ziemię. Stół został wywrócony na ziemię, brakowało mu jednej nogi. Bełt stał, wpatrując się w swoje łóżko.
- Patrzeć na nadchodzącą śmierć i nie móc nic zrobić! Czy jest coś gorszego? Niech szlag to wszystko weźmie, zanim umrę, zabiorę ze sobą Malaraya, choćby Kusza miał mnie za to dopaść w piekle! Zaryzykuję, jeszcze pokażę temu zapchlonemu czarodziejowi, że ja nie poddaję się bez walki!

Kolejna walka na arenie. Tym razem ma kilku przeciwników, znajdujących się w różnych krańcach okrągłego pola. Gdyby to działo się jeszcze kilka miesięcy temu, pewnie nie miałby szans, ale teraz nauczył się używać gniewu na swoją korzyść. Nie pozwalał się przez niego zdominować i wprowadzić w szał, bo wtedy zawsze zdecydowanie za bardzo się odsłaniał. On nie popełniał już takich błędów. Nie po tym, gdy poznał ból kogoś innego, niż tylko on sam. Walki w Srebrnej Lidze toczył już cztery lata, sam miał ich dwadzieścia. Duży szmat czasu, który bez cienia wątpliwości go zmienił, oby na lepsze. Na pewno nie był już taki bezmyślny, co można było uznać za postęp.
Pierwszy przeciwnik nadbiegł od lewej. Uzbrojony był we włócznię oraz okrągłą tarczę. Mógł stanowić śmiertelne zagrożenie, gdyby atakował wraz ze swoimi towarzyszami. Ale on oczywiście postanowił wyjść przez szereg i jako pierwszy zaatakować. Naiwne podejście. Wilkołak uniknął jego pierwszego ciosu, a następnie jednym ciosem złamał grot tak, że broń nie nadawała się już do walki. Następnie zamachnął się i uderzył w tarczę przeciwnika, sprawiając, że ten się cofnął. Teraz nie pozostawało już dużo do roboty, jeden topór odsunął tarczę, a drugi rozciął klatkę piersiową jego przeciwnika, przechodząc przez nią jak nóż przez masło. Musiał przyznać, zaczynał się uczyć tego, jak w odpowiedni sposób wykorzystać impet, co było doskonale widoczne.
Kolejni dwaj przeciwnicy nie byli już tak głupi, jak ich poprzednik. Może i nie zaczekali na resztę swoich towarzyszy, lecz teraz działali w grupie, która mimo wszystko mogła być znacznie większa. Obydwoje walczyli krótkimi mieczami, które w bezpośrednim starciu nie miały szans z toporami Vergrina. Ten doskonale zdawał sobie z tego sprawę, więc przejął inicjatywę, zanim jego wrogowie zdążyli go okrążyć. Pierwszy stracił prawą dłoń, próbując zablokować miażdżący cios, a drugi otrzymał paskudny cios w głowę, zanim zdołał się zorientować, co oznacza mknący w jego stronę z wielką prędkością topór. Na piasku pojawiła się krew. Niegdyś od razu zapach krwi sprawiłby, że natychmiast wpadłby w szał, lecz teraz był już inny.
Wilkołak rozejrzał się po arenie, poszukując kolejnych przeciwników. Zostało trzech, najwyraźniej Kusza postanowił nie zalewać go falami wrogów. Ci jednak wyglądali już inaczej, niż poprzedni. Odziani byli w skórzane, warstwowe zbroje, a w ich rękach tkwiły dziwne bronie, przypominające nieco ćwiekowany, lekko wygięty kij. Na głowach spoczywały pokraczne nakrycia głowy, stworzone najpewniej z futra jakiegoś zwierza z północy. Poruszali się wspólnie, obserwując nawzajem swoje ruchy. Niewątpliwe było to, że z nimi już nie pójdzie tak łatwo. Vergrin nie miał pojęcia, gdzie Kusza zdołał ich zdobyć, ale podejrzewał, że nie była to najprostsza rzecz.
Gdy jego przeciwnicy znajdowali się w odległości kilku metrów, rozdzielili się, krążąc wokół wilkołaka, jednakowym krokiem przybliżając się do niego. Vergrin spojrzał po nich, wyszukując jakiegoś słabego punktu. Musiał odnaleźć odpowiedni moment, aby wyrwać się z pułapki jego przeciwników. Udało mu się dostrzec to, co starali się przed nim ukryć. Jednym skokiem znalazł się za nimi, tnąc w locie toporami na wypadek, gdyby któryś postanowił go wtedy zaatakować. Wylądował, przeturlając się do przodu i natychmiast wstał, obracając się w stronę swoich przeciwników. Ci ponownie chcieli go okrążyć, ale tym razem im na to nie pozwolił. Cisnął w ich stronę toporem w chwili, w której najmniej się tego spodziewali. Trafił jednego, jego broń wbiła mu się w czoło. Wilkołak ruszył biegiem w ich stronę, pragnąc skorzystać z chwili, gdy ich uwaga była skupiona na konającym towarzyszu.
W pierwszego wpadł barkiem, obalając go na ziemię. Drugi zdołał zranić go ukutym kijem w plecy. Vergrin poczuł palący żar w tamtym miejscu, ich broń z całą pewnością do zwykłych nie należała. Kusza często stawiał go naprzeciw osób dysponujących zaczarowaną bądź zatrutą bronią, co trochę zmniejszało jego przewagę w postaci naturalnej wytrzymałości. Tak czy owak, nie zamierzał pozwolić, aby jego wróg zadał mu chociażby jeszcze jeden cios. Dwóch leżało na ziemi, jeden martwy, drugi oszołomiony bólem, więc mógł się skupić na tym ostatnim. Odwrócił się i wykonał cięcie z półobrotu, lecz tamtemu udało się je uniknąć. Jednocześnie Vergrin chwycił topór, który przebywał w czole trupa, odzyskując tym samym pełną sprawność. Jego wróg nie mógł atakować go od frontu, musiał znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Nie udało mu się to, bo po chwili wilkołak niespodziewanie podciął mu nogi, powalając tym samym na ziemie. Kiedy mgła zniknęła mu z oczu, dostrzegł wilkołaka, stojącego nad nim i mierzącego do niego toporem. Na twarzy jego przeciwnika malowała się zaciętość, której człowiek się przeraził.
- Poddajesz się?
Mężczyzna przełknął ślinę, po czym pokiwał głową. Vergrin odsunął się od niego, opuszczając broń. Następnie podszedł do oszołomionego człowieka, przyglądając mu się.
- Lepiej go ocuć i zabierajcie się stąd, zanim Kusza się do was dobierze – powiedział wilkołak, zauważywszy, że ten nadal oddycha. - Daruję wam życie, nie chcę, aby to poszło na marne.
Mężczyzna po raz kolejny skinął głową, po czym ruszył w stronę towarzysza. Wiedział, że w tej walce każdy błąd może oznaczać śmierć. Wiedział, jakim typem przeciwnika jest Vergrin, więc podejrzewał, że obydwoje jego braci polegną, razem z nim. Tymczasem zginął tylko jeden. Mężczyzna nie mógł powiedzieć, że nie jest zły na wilkołaka z powodu śmierci brata, ale wiedział też, że wcale nie musiał im dwóm odpuścić. Przechodząc obok niego powiedział „dziękuję”. Na to słowo Vergrin poczuł, że oczy niespodziewanie zaczynają mu wilgotnieć.

- Muszę ci powiedzieć, Zoyelu, że niechętnie dzielę się swoją historią, zresztą sam widzisz, dlaczego.
- Nie dziwię ci się.
- Masz szczęście, że dostrzegłem w ciebie coś, co przekonało mnie, że może do ciebie dotrzeć to, co przeżyłem. Póki co widzę, że twoja twarz się zmienia niemal z każdym moim zdaniem. To pozwala mieć nadzieję.
- Nadzieję na co?
- Że zrozumiesz, kim jestem. Że zrozumiesz, kim są ci wszyscy ludzie i dlaczego ta wioska wygląda tak, jak wygląda. Aby coś zrozumieć, potrzebna jest wiedza oraz otwarty umysł. Ja daję ci odpowiednią wiedzę, postaraj się jedynie słuchać. Nie słyszeć, a słuchać.
Zoyel podniósł wysoko brwi. Wcześniej upomniałby wilkołaka, aby nie pouczał go, uczonego w wielu sprawach człowieka, ponieważ był tylko wiejskim przywódcą. Ale po tym, co usłyszał sądził, że wcześniej sam mógł nie wiedzieć o wielu sprawach.
- Kontynuuj, proszę.

- Jesteś pewien, że tak właśnie powiedział? - spytał Vergrin, wpatrując się w twarz Icimeza, siedząc na ławie, w środku domu Seliri. Ta znajdowała się nieopodal, leżała w łóżku. Nie wyglądała najlepiej, ostatnio złapała ją dziwna choroba, która niepokoiła wilkołaka. Elfka była bardzo osłabiona, a do tego mocno rozpalona. Póki co jednak jej stan wydawał się stabilny, ona sama mówiła, że jako elfka doskonale wie, jak sobie poradzić z każdą chorobą. Vergrin postanowił jej zaufać, ale krzywił się, ilekroć patrzył na elfkę w tym stanie.
- Co do słowa, nawet akcent próbuję skopiować, jak słyszysz, choć łatwe to nie jest – odpowiedział łotrzyk, szeroko się przy tym uśmiechając. - Jutro wieczorem odbędzie się walka pomiędzy tobą, a nim. Nie mam pojęcia, jakim cudem on wie o twoich walkach lepiej, niż ty sam, ale jeszcze nigdy się w tej kwestii nie mylił. Kazał ci też przekazać, że nie będzie to walka na śmierć i życie, chce, abyś go pokonał w sposób bezkrwawy. Sam zaproponował uderzenie w głowę, co przy twojej muskulaturze może być nad wyraz przekonujące.
Vergrin ze zdziwieniem spojrzał na człowieka. Nie rozumiał do końca sensu jego ostatnich słów, ale w końcu w kwestii języka nie był jakimś specjalistą. Przez większość życia skupiał się głównie na sile fizycznej, pozostawiając przez to swój umysł w niezbyt dobrej formie. Dopiero od kilku lat zaczynał wychodzić na prostą, można było powiedzieć, że jest mniej inteligentny od większości ludzi w swoim wieku.
- Przekonywujące do czego?
- Do tego, że toczycie walkę na poważnie i nie markujecie ciosów. Takie twoje jedno uderzenie w głowę... strach pomyśleć, co mogłoby zrobić z moją czaszką.
Vergrin skinął głową, po czym zastanowił się przez chwilę. Chciał coś przekazać Algardowi, ale nie wiedział, jak miałby to ubrać w słowa. W końcu odezwał się do Icimeza, wpatrując się przy tym z sufit.
- Powiedz mu, że walka z nim będzie dla mnie zaszczytem. Powiedz też, że ta walka ma być uczciwa – jeżeli go nie pokonam, to oznacza to, że nie jestem jeszcze gotowy, co z kolei oznacza, że w Złotej Lidze czeka mnie pewna śmierć. Ale nie będzie to walka na śmierć i życie.
- Świetnie, coś jeszcze? Może przynieść ci ozdobną halabardę z osobistej zbrojowni Kuszy, założę się, że nie może to być zbyt trudne.
Vergrin ponownie spojrzał na człowieka ze zdziwieniem, nie potrafiąc zrozumieć, o co może mu się rozchodzić. Nigdy wcześniej nie wykazywał aż tak przesadnego sarkazmu oraz wyrzutów. Choć te często występowały.
- Coś nie tak?
- Traktujesz mnie jak jakiegoś chłopca na posyłki. Niezbyt interesuje mnie to, co się stanie z tobą i Algardem, ja pragnę tylko mojej zapłaty, której od jakiegoś czasu nie dostaję.
- Icimez, ty zachłanny kretynie! - odezwała się gwałtownie Seliria, podnosząc się na łóżku. - Czy ty naprawdę chcesz doprowadzić do mojej śmierci, żądając tego? W tym stanie nie jestem w... nie jestem w... w stanie niczego zrobić. Musisz poczekać!
- I taki mam zamiar – odrzekł Icimez, wstając i kierując się w stronę wyjścia. Vergrin patrzył za nim z niedowierzaniem, myśląc, że ludzie to potrafią mieć naprawdę dziwne problemy. W porównaniu do jego... te wydawały się być niezwykle dziecinne. A to on ponoć był młody.

Dwudziestoletni wilkołak odetchnął, przymykając oczy. Za chwile drzwi się otworzą i po raz kolejny wyjdzie na arenę, tym razem po to, aby stawić czoło swojemu mentorowi. Choć przywykł już do krwawych walk, do mimo tego ta sprawiała, że czuł zdenerwowanie. Obawiał się tego, że Kusza wykorzysta ich pojedynek po to, aby na nowo złamać jego psychikę, która zaczynała się powoli odbudowywać. Powoli, a w dodatku niezbyt piękne, ale najważniejsze było to, aby jednak była w całości.
Drzwi w końcu otworzyły się, a w jego oczom ukazało się niebo, przyozdobione blaskiem zachodzącego słońca. Nauczył się już dawno, że istnieje coś takiego, jak słońce, oświetlające cały świat i regularnie wędrując po niebie. Nauczył się, że w różnym okresie słońce porusza się szybciej lub wolniej, że znajduje się w innych miejscach. Rzadko kiedy miał okazje ujrzeć słońce, jego życie nadal toczyło się w środku jaskini.
Dostrzegł Algarda, stojącego na środku areny i czekającego na niego. Ubrany był w tę samą, częściowo kompletną zbroję, w której zobaczył go po raz pierwszy. Należał do niej jeden naramiennik, część kirysu, dwie rękawice, nagolenniki i buty. W dłoniach trzymał długi miecz, prosty, bez żadnych ozdób, niczym nie wyróżniający się. Vergrin do tego stopnia przyzwyczaił się do niezwykłych przeciwników dzierżących dziwaczną broń, że widok tak zwykłego wojownika mocno go zdziwił, nawet pomimo tego, że doskonale wiedział, jak Algard wygląda i jaką broń posiada. Ruszył w jego stronę powolnym, miarowym krokiem.
Gdy znajdował się w odległości kilku metrów od niego, zatrzymał się. Algard spoglądał na niego łagodnie. Wilkołak po raz pierwszy zauważył, jak gladiator jest stary. Bez wątpienia musiał już wiele w życiu przeżyć, o wiele więcej, niż Vergrin. Ten nie chciał z nim walczyć. Czuł się nieswojo tutaj, na arenie, na której spędził tyle czasu, na której zabił tylu przeciwników. Nagle przypomniał sobie o tym wszystkim. Przeszywał go wzrok Algarda. Poczuł, że się wstydzi, chyba pierwszy raz w swoim życiu.
- Jestem dumny, że zaszedłeś tak daleko – odezwał się Algard, na tyle cicho, aby tylko oni mogli usłyszeć jego głos. - Jednak nie może to być koniec twojego szkolenia. Musisz uczyć się dalej, bo twoi przyszli przeciwnicy będą zdecydowanie silniejsi ode mnie.
Vergrin skinął głową, zachowując dla siebie zdziwienie. Algard mówił w dziwny sposób, który bardzo niepokoił wilkołaka. Nie wiedział, o co dokładnie chodzi, ale czuł w środku siebie, że coś tutaj nie jest tak, jak powinno. Tylko co?
- Przez wszystkie te lata przyglądałem się, jak twoje umiejętności wzrastają, starając się nauczać cię proporcjonalnie do twojego rozwoju. Oto pierwszy prawdziwy sprawdzian. Jeżeli go przejdziesz, to będziesz już wiedział, co masz robić.
Vergrin w milczeniu przysłuchiwał się tym słowom, nie przyjmując nawet pozycji bojowej. Jego topory wisiały nisko. Stał nieporuszony nawet, gdy magicznie wzmocniony głos zaczął ogłaszać ową walkę.
- Mieszkańcy Turmalii, oto nadeszło to, czego oczekiwaliście! Bestia zmierzy się z Gladiatorem w walce o tytuł czempiona Srebrnej Ligii! Przypomnijmy, że Gladiator to były wojownik Złotej Ligii, który niegdyś znajdował się tuż pod czempionem! Czy siła pokona doświadczenie, czy też umiejętności Gladiatora ujarzmią Bestię?
Vergrin spojrzał raz jeszcze w oczy Algarda. Był kiedyś drugi na arenie. Wiceczempion Złotej Ligii. Topory zaświszczały, gdy wilkołak ustawił się w odpowiedniej pozycji. Algard uśmiechnął się smutno. Zatoczył młynka mieczem, po czym rzucił się do przodu, tnąc tam, gdzie Vergrin najmniej się spodziewał. Dostał w lewe ramię, zanim zdołał zablokować cios. Chciał natychmiast się obrócić i zaatakować Algarda, ale ten był szybszy. Kopnął go w tył kolana, czym wywołała kolejną falę bólu, a następnie odsunął się na bezpieczną odległość, znajdując się znowu za plecami Vergrina. Ten zacisnął usta, starając się pokonać ból. Oparł się pewnie na dwóch nogach i zamachał toporami, poprawiając ich chwyt. Spojrzał na Algarda, po czym zaatakował.
Jego topór uderzył w miecz Algarda, który o dziwo wytrzymał to uderzenie. Sam Gladiator wykonał kilka obrotów i po chwili znalazł się po raz kolejny za plecami wilkołaka, tnąc jego drugie kolano. Jego technika polegająca na osłabianiu przeciwnika przynosiła efekty. Vergrin wiele razy słyszał, jak o niej opowiadał, sam nawet czasami ją stosował, ale nigdy nawet nie podejrzewał, jak bardzo skuteczna oraz niebezpieczna może być, gdy zostanie użyta przez prawdziwego mistrza. Wilkołak nie mógł nijak obronić się przed uderzeniami Algarda.
Przez chwilę panował względny spokój, obydwoje odsunęli się od siebie, lustrując przeciwnika spojrzeniem. Czas grał na niekorzyść Vergrina, który nie zadał jeszcze przeciwnikowi nawet najmniejszej rany. Irytowało go to, ale wiedział, że musi zmienić strategię, w przeciwnym wypadku szybko straci za dużo krwi. Rany były co prawda niewielkie, ale Algard potrafił błyskawicznie je tworzyć.
Vergrin skoczył do przodu, markując uderzenie. Jego przeciwnik oczywiście to przejrzał i prześlizgnął się pod prawdziwym ciosem. Miał już ciąć po raz kolejny, gdy nagle w jego brzuch uderzyła noga wilkołaka, powalając Algarda na plecy. Vergrin skrzywił się, nie chciał, by to kopnięcie było aż tak brutalne.
- Wszystko w porządku? - spytał, niepewnie podchodząc do Algarda.
Ten nie bał się wykorzystać sytuacji. Podciął wilkołaka, gdy ten się najmniej tego spodziewał, po czym natychmiast się podniósł. Vergrin także to zrobił, wpadając barkiem w Algarda, zanim ten zdołałby cokolwiek zrobić. Szybkość wilkołaka najwyraźniej zdumiała Algarda, jego samego zresztą też. Upadli obydwoje na ziemię, Algard i przygniatający go Vergrin. Ich bronie leżały na ziemi, teraz już całkowicie niepotrzebne. Dwójka wojowników przez chwilę toczyła walkę na ziemi, lecz w końcu zatriumfował Vergrin, któremu udało się unieruchomić przeciwnika. W walce wręcz osiągnęli ten sam poziom, ale wilkołak był silniejszy. Dużo silniejszy.
- Dobrze, dobrze, poddaję się – powiedział Algard, z trudem zbierając oddech. - Pokonałeś mnie, wygrałeś.
Vergrin odetchnął i wstał, odsuwając się od mężczyzny. Ten także powstał, podtrzymując swoją prawą rękę. Podszedł do leżącego nieopodal miecz i wziął go, a następnie obrócił się w stronę Vergrina i przykląkł, opierając się o niego. Tłum na trybunach głośno klaskał.
- Posłuchaj mnie teraz – powiedział powoli Algard. - Zanim się urodziłeś byłem jednym z najbliższych ludzi towarzyszących twojej matce. Wspierałem ją w dążeniu do wolności oraz w wywoływaniu buntu wśród niewolników. Lecz ta niespodziewanie odeszła, a gdy wróciła, było już za późno. Ja sam... byłem za słaby, aby móc cokolwiek zrobić. Nadal, jak się okazało, jestem o wiele za słaby. Teraz twoja kolej, aby przejąć tę schedę. Dalszą drogę musisz odbyć... beze mnie.
- Algard, nie mów tak – odezwał się Vergrin głosem na granicy paniki. - Nie mów w ten sposób, co to w ogóle znaczyć?
- Zaopiekuj się nimi tak, jak tylko potrafisz.
- Algard!
Gladiator spojrzał na Kuszę, siedzącego wysoko nad nimi.
- Nie będę więcej twoją zabawką! - powiedział na tyle głośno, aby każdy mógł dokładnie usłyszeć każde słowo. Następnie zamarł, aby po chwili opaść bezwładnie na ziemię. Wilkołak rzucił się w jego stronę, lecz było już za późno. Miecz Algarda przebił jego serce, przy odniesionych przez niego obrażeniach śmierć nie trwała długo. Krwi było zadziwiająco niewiele. Widocznie ciało gladiatora było o wiele słabsze, niż można by podejrzewać. Algard płakał, nie mógł powstrzymać cisnących mu się na usta łez, gdy widział martwą twarz jego nauczyciela, jego przewodnika, człowieka, w którym zawsze widział nadzieję. Po dłużej chwili otarł łzy i wstał. Usłyszał kroki za swoimi plecami. Ludzie Kuszy, mający go stąd zabrać. Na arenie zapanowała cisza, żaden z widzów nie odzywał się. Vergrin spojrzał na Kuszę.
- Mówiłem to już, ale teraz to powtarzam. Zabiję cię, chociażbym sam miał zginąć.
Zablokował cios, który miał uderzyć go od tyłu. Pociągnął wojownika za dłoń i uderzył nim o ziemię najsilniej, jak umiał. Uniosła się chmura pyłu, a powietrzu rozległ się krzyk bólu. Wilkołak nie czekał, uderzył drugiego wojownika łokciem, jednocześnie wytrącając mu z rąk drewnianą pałkę. Ten złapał się za twarz, a Vergrin jego za brzuch, po czym przewrócił się do tyłu tak, że człowiek mocno uderzył głową o ziemię. Wilkołak szybko się podniósł, w przeciwieństwie do człowieka Kuszy. Jeszcze raz przeniósł spojrzenie na osobę, przypatrującej się temu wszystkiemu z góry.
- Tym razem sam wyjdę.

Malaray z wysoka przyglądał się scenie rozgrywającej się w dole, w mieście niewolników. Wyglądało na to, że ci w końcu postanowili otwarcie stawić czoła wojsku Kuszy. Wściekły tłum uzbrojony we wszystko, co tylko można było znaleźć pod ręką, przebijał się przez ulice miasta, siekąc po drodze każdego najemnika Kuszy, jakiego napotykali. Na ich czele oczywiście stał Vergrin, wilkołak, który od czasu swojej walki sprzed dwóch miesięcy sprawia jeszcze większe problemy, niż wcześniej. Było jasnym, że wśród niewolników szerzy się bunt, ale Kusza widocznie albo się tym zupełnie nie przejmował, albo nie potrafił temu zaradzić. Nadal wysyłał Vergrina na kolejne walki, tym razem rozgrywające się znacznie rzadziej, blisko raz na tydzień. Niewielu wojowników dostawało się do Złotej Ligii, więc wilkołak nie miał już tylu przeciwników. Bełt był bardzo wściekły tym, co się działo, czując, że wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli. A Malaray? Malaraya to cieszyło. Zawsze potrafił wykorzystać chaos o wiele lepiej, niż porządek spowodowany strachem.
Buntownicy wyrżnie dotarli już do portalu, bo stanęli w miejscu ,wypełniając sobą cały plac. Na wywyższenie, będące podstawą portalu, wszedł oczywiście Vergrin, głosząc jakąś przemowę do tłumu, czy coś w tym rodzaju. Malaray prychnął. Doskonale wiedział, co się za chwilę stanie. Doskonale wiedział, że portal za chwilę się otworzy, a z niego wypadną elitarne oddziały Kuszy, które zabiją kilku ludzi, przepędzą cały tłum, po czym zawloką Vergrina do Kuszy na krótką rozmowę. Tak też się stało. Obserwując panikę ludzi, Malaray uśmiechnął się. Zdecydowanie Kusza przestawał być tu absolutnym władcą. A to oznaczało, że jego plan niedługo może wejść w życie. Wszystko dzięki łaskawemu wilkołakowi, który okazał się nad wyraz przydatnym narzędziem.

Icimez szedł ulicą, po raz pierwszy od kilku lat nie musząc przejmować się tym, że ktoś na niego doniesie. Nie teraz, gdy zajmował się organizacją niewolników. Musiał przyznać, że działania Vergrina były niezwykle skuteczne. Na tyle, że postanowił do niego powrócić. Oczywiście nie za darmo.
- Hej, wy! - krzyknął, gdy zobaczył dwóch rosłych mężczyzn, jednego łysego, przyozdobionego typowo marynarskimi tatuażami i drugiego, którego twarz zdobiły liczne blizny. - Wilkołak kazał przekazać, że dzisiaj będzie kolejna walka. Wiecie, co macie zrobić.
Mężczyźni kiwnęli głowami, a Icimez przeszedł dalej, przypatrując się kolejnym niewolnikom.
- Hej, Nirtir, potrzebujemy więcej zapasów jedzenia. Te zaczynają nie starczać.
- Postaram się – odpowiedziała bura kotołaczka, dźwigająca na plecak worek, z którym przechodziła przez drogę. - Ale może być ciężko. Kusza zmniejszył dostawy żywności, chyba teraz chce brać nas na głód.
- Będziemy niezmiernie wdzięczni – odrzekł Icimez, gdy nagle wpadł na niego jakiś człowiek. - Hej, Arter, uważaj, jak chodzisz.
- Wybacz, ale przybyli kolejni podwładni Kuszy, muszę to zameldować.
Icimez skinął głową. W podziemnym mieście rozwinęła się podziemna (o ironio) siatka informatorów, dzięki czemu tak naprawdę niewolnicy kontrolowali niemal całe miasto. Kusza nic nie wiedział o tym, że żywność jest składowana w oczekiwaniu na chwilę, gdy ten postanowi całkowicie odciąć im dostawy, nie wiedział o potajemnej zbrojowni, w której co prawda było mało naprawdę dobrej broni, za to jej samej było całe mnóstwo. Teraz pomagał sobie każdy, a nie tak jak kiedyś nieliczne wyjątki. W ciągu tych kilku miesięcy Vergrin bardzo wydoroślał. Udało mu się zorganizować regularny ruch oporu przeciwko Kuszy pod samym jego nosem. Coś takiego nie zdarzyło się tutaj jeszcze nigdy, nawet za czasów jego matki, kiedy to otwarcie walczono z Kuszą. Wtedy nie poszło to dobrze, ale tutaj sprawa wyglądała całkowicie inaczej. Wilkołak budował powstanie na bardzo stabilnym gruncie, szykując chwilę, aż dojdzie do ataku na Kuszę. Ale do tego było jeszcze daleko.
- Icimez, wydawało mi się, że miałeś iść w drugą stronę – odezwała się Seliria, która niespodziewanie wyszła za jednego z zakrętów.
- Mała zmiana planów, Kusza wysłał kolejnych wojowników, więc najpewniej Vergrin będzie miał dla mnie nowe zadanie.
Seliria pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Mam nadzieję, że nie kłamiesz. Dobrze byłoby, gdybyś jeszcze trochę pożył.
Icimez zaśmiał się i szybko oddalił.

- Jednego nie rozumiem – przerwał Zoyel. - A tak właściwie, to dwóch rzeczy. Po pierwsze, jakim sposobem był to ukryty ruch oporu, skoro już wcześniej otwarcie protestowaliście i wzniecaliście zamieszki?
- To było kilka miesięcy wcześniej, gdy jeszcze nie potrafiliśmy działać subtelnie. Potem przeszliśmy w stan uśpienia, a przynajmniej chcieliśmy, aby Kusza tak myślał. Potajemnie szykowaliśmy się do czegoś większego, czegoś, co Kusza naprawdę by odczuł. A ta druga sprawa?
- Dlaczego teraz tak mało opisujesz szczegółów? Wcześniej mówiłeś dużo o wydarzeniach z poszczególnych lat twojego życia, a teraz o wiele mniej. Zdawałoby się, że powinno być na odwrót.
- Cóż, drogi Zoyelu, nie chcę cię zanudzać opowieściami o tym, jak to monotonnie ciągnęło się nasze życie. Ciągła walka ze strażnikami Kuszy, kradzieże broni, ukrywanie niewolników, takie sprawy nie mają zbyt dużego znaczenia dla mojej histroii.
- Ależ mają!
- Cóż, może i tak, ale ja chcę się skupić na tym, dlaczego ta wioska wygląda tak, jak wygląda i na tym, kim tak właściwie jestem. Chyba ci to nie przeszkadza.
- Trochę?
- Mniejsza o to. Powracając, każdego dnia staraliśmy się jak mogliśmy przygotować do następnego. Magazynowaliśmy wszystko, co tylko się dało, staraliśmy się jak najbardziej panować nad ulicami, wiedzieć o wszystkim, co tam się działo. Nie byliśmy już tylko bandą niewolników, których mógłby przygnieść jeden, silny cios. Kusza nie mógłby nas tak po prostu zniszczyć, musiałby odnaleźć wszystkie nasze podziemne tunele, wszystkie nasze magazyny, a co najważniejsze – zabić w nas ducha. A moja była w tym głowa, aby tak się nie stało. Nie wiem, czy wiedział, co się działo w mieście niewolników, zachowywał się, jakby nic się nie działo – nadal posyłał mnie na walki, które wykorzystywaliśmy tak, jak tylko mogliśmy. Chcieliśmy pokazać Turmalii, jaki naprawdę jest Kusza. Widzieli w nim pana areny, która dostarczała im tak dużo rozrywki. My chcieliśmy, aby ujrzeli krwiożerczego i bezwzględnego człowieka. Skontaktowaliśmy się z innymi gladiatorami – większość z nich także przystąpiła do nas, rozsadzając porządek panujący w szeregach Kuszy od środka. Robiliśmy wiele rzeczy, wszystkie tylko po to, aby zachwiać jego autorytet i jak najbardziej mu zaszkodzić. Wspomniałbym mile te czasy gdyby nie to, że chcę o nich zapomnieć. W mojej głowie powoli rodził się plan, o wiele bardziej śmiały od wszystkiego, co jeszcze się zdarzyło we włościach Kuszy. Jednak aby mógł zakwitnąć, potrzebowaliśmy jeszcze kilku rzeczy, jak i dużo czasu.

- Podczas dzisiejszej walki Icimez przekradnie się przez strażników Kuszy i zdobędzie plany areny – powiedział Vergrin, opierając się o stół, na którym znajdowała się mapa Turmalii, stworzona z opisów kilku niewolników. Nie była ona najdokładniejsza, ale pozwalała zorientować się we wszystkim. - Aby jeszcze bardziej ułatwić mu zadanie, część z was zaatakuje strażników znajdujących się tutaj, w podziemiach i zadba o to, aby rozpętały się zamieszki. Nie wolno wam użyć żadnej z naszych broni, będziecie musieli improwizować.
Trzech barczystych mężczyzn opierających się o ścianę kiwnęło zgodnie głowami. Vergrin przeniósł wzrok na Icimeza, który bawił się kawałkiem tkaniny.
- Musisz zdobyć te plany, ale nie narażaj sam siebie. Jeśli nie wyjdzie tym razem, spróbujemy raz jeszcze, ale będzie trudniej. O ile wiem, ty znasz miejsce ukrycia tych planów?
- Tak, znajdują się w pokoju Kuszy, w którym to na pewno go nie będzie, jego uwagę zajmie twoja walka. Plany są w jednej z szuflad jego biurka. Wiem także, że niezwykle rzadko ich używa, ale skąd to wiem, już nie pytajcie. To sprawa zbyt wstydliwa, aby o tym mówić.
Vergrin podniósł brwi, ale nie skomentował słów człowieka. Obrzucił spojrzeniem wszystkich zgromadzonych w niewielkim pokoju położonym w „podziemiach podziemi”, jak to zwykli nazywać sieć tunelów, o których tak niedawno nikt jeszcze nie wiedział. Znajdowało się tutaj mnóstwo osób, a znaczna część ich nie była ludźmi. Wszyscy wpatrywali się w Vergrina z oczekiwaniem i podziwem, co zaczynało go naprawdę irytować.
- Dużo będzie zależeć od dzisiejszej nocy. Mam nadzieję, że postaracie się, jak tylko możecie, aby jak najbardziej zwrócić uwagę straży Kuszy. Im więcej jej będzie tutaj, tym mniej na arenie. A teraz oddalcie się. Niech żyje wolność!
- Niech żyje wolność! - Okrzyk podjęło kilkanaście osób, po czym posłusznie wyszło z sali. Wilkołak opadł na krzesło z westchnięciem ulgi. W pokoju zostali tylko on i Icimez. - Wszystko zaczyna powoli układać się w całość, lecz nadal brakuje mi jednego elementu, który by to wszystko spoił. Nawet, jeżeli uda się nam uciec z areny, to jakim cudem mamy wydostać się z miasta? Spora grupa ludzi w zniszczonych ubraniach przyciągnie uwagę każdego.
- Będzie trzeba coś wymyślić, może użyjemy statku? - zasugerował Icimez. - Potrzebowalibyśmy jednak jakiegoś galeona, aby zabrać wszystkich ludzi. A to tanie nie jest. W dodatku cała ta sprawa wyglądałaby bardzo podejrzanie.
- Statek? Hm, to rzeczywiście byłby najprostszy sposób, niestety nie jest to aż takie łatwe, jak zdążyłeś zauważyć.

Icimez przemykał zdobionymi korytarzami areny, nie wydając przy tym nawet najmniejszego dźwięku. Szkolony był przez najlepszych, jeżeli nie chciał być zauważonym, to nikt – nawet osoba z niezwykle wyczulonymi zmysłami – nie mogła go zauważyć. Po wydostaniu się z podziemi odczekał omówione piętnaście minut, po czym ruszył w stronę pokoju Kuszy najszybciej, jak to tylko było możliwe. Wnętrze areny było teraz dosyć puste, większość osób znajdowała się na trybunach, mieszczących się tuż nad głową Icimeza. Hałas był tak wielki, że być może nawet nie musiałby się skradać, aby pozostać niewykrytym. Ale nie zamierzał sprawdzać, czy to udałoby mu się, znał granice swoich umiejętności i wolał ich się trzymać. Wierzył im bardziej, niż jakiemuś tłumowi.
Szybko dotarł do odpowiedniego pomieszczenia, wymijając przy tym kilkunastu strażników, którzy nawet nie dostrzegli jego cienia. Nie miał wątpliwości, że były to właściwe drzwi – wykonane z ciemnego drewna, posiadały dziwny, czerwony znak tak charakterystyczny dla Kuszy. Icimez wsunął w zamek wytrychy i zaczął powoli oraz ostrożnie majstrować przy jego mechanizmie. Łatwe się to nie okazało, więc dopiero po upływie dłuższego czasu usłyszał tak oczekiwany dźwięk, po którym drzwi stanęły otworem. W środku znajdował się duży, luksusowy pokój w którym zdecydowanie dominowała czerwień. Icimez nie marnował dużo czasu na przyglądanie się temu i od razu przypadł do biurka, pośpiesznie przeszukując jego szuflady. Po dźwiękach dochodzących z sufitu wnioskował, że walka za chwilę osiągnie kulminację, co dobrze dla niego nie znaczyło. Po chwili odnalazł zwój papieru, po czym go wyciągnął i rozwinął. Na nim znajdowały się dokładne plany areny – wszystkie piętra i pomieszczenia, a także wyjścia i tajne przejścia. Icimez uśmiechnął się i zwinął zwój. Już miał wyjść, gdy nagle usłyszał głos mrożący krew w żyłach.
- Wybierasz się dokądś?
Icimez przełknął ślinę i obrócił się, dostrzegając mężczyznę odzianego w zniszczoną zbroję. Jego dwa czerwone oczy wpatrywały się w niego, powodując gęsią skórkę.
- A teraz oddasz mi ten przedmiot i zaprowadzisz do swoich przyjaciół. Szkoda, że walka zakończy się przedwcześnie, ale publiczność będzie musiała to zrozumieć.
Icimez pokiwał powoli głową, starając się uspokoić drżenie rąk. Wiedział o tym człowieku zdecydowanie zbyt dużo, aby zachować spokój. Vergrin może i bez problemu mu się przeciwstawiał, ale wilkołak był zupełnie inny. Od zawsze przeżywał okrucieństwo Kuszy, a Icimez? Ten od zawsze je z powodzeniem unikał.

Vergrin był bardzo zaniepokojony. Tym razem przydzielono mu do walki stado widmołaków, co najpewniej miało stanowić żart. Wilkołakowi wcale nie było do śmiechu. Od wejścia na arenę starał się przedłużać, jak tylko mógł. Przez cały czas czuł na sobie przeszywające spojrzenie Kuszy i miał dziwne przeczucie, że coś idzie nie tak, jak powinno. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale miał wrażenie, że Kusza doskonale wie o tym, co planują. Jakby potrafił czytać mu w myślach.
Gdy kilka widmołaków w końcu padło, Kusza wstał i odszedł, czym jeszcze bardziej zaniepokoił Vergrina. Wcześniej nigdy nie opuszczał walki. Mógł mieć tylko nadzieję, że Kusza musiał się zająć jakimiś sprawami biznesowymi, choć była to zaprawdę ułudna nadzieja, która oczywiście się nie sprawdziła.
Po jakimś czasie widmołaki nagle zniknęły, co wywołało nie lada zdziwienie Vergrina oraz całej zgromadzonej publiczności. Krata za plecami wilkołaka zaczęła się podnosić, a ten czym prędzej się odwrócił. Dostrzegł Kuszę wchodzącego na arenę, który ciągnął za ramię Icimeza. Widok ten sprawił, że prysły wszystkie jego nadzieje. Kusza musiał się domyślić, że wilkołak przedłuża walkę i nabrać podejrzeń. Jak widać nie docenili swojego przeciwnika.
- Wybaczcie, ale nastąpiła mała zmiana planów – odezwał się Kusza do zgromadzonej na trybunach publiczności, wśród której rozległy się szepty niezadowolenia. - Lecz nie martwcie się, nie pozwolę, abyście zapłacili jedynie za pół widowiska.
Kusza spojrzał na Vergrina, a ten poczuł, że wie, co ma na myśli. Po chwili Kusza popchnął na środek areny Icimeza.
- Oto twój przeciwnik.
Vergrin natychmiast podbiegł i przykląkł przy leżącym na ziemi Icimezem, gdy tymczasem Kusza się oddalił. Człowiek opierał się o drżące ręce, starając się wstać.
- Icimez, wstawaj – powiedział Vergrin. - Icimez?
Człowiek powoli się podniósł przy niemałej pomocy wilkołaka. Ten uśmiechnął się do Icmeza, lecz ten uśmiech szybko zniknął z jego twarzy, gdy ujrzał oczy mężczyzny. Widać w nich było szaleństwo bez granic. Vergrin znał to uczucie, odczuwał podobne, ilekroć zmieniał się w hybrydę wilka i człowieka. Wiedział, że ogarnięty nim Icimez będzie walczył ze wszystkim, co napotka na swojej drodze, kierowany rządzą krwi. Zbyt dobrze znał ten scenariusz. Nie miał za to najmniejszego choćby pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Nagle jego wzrok skierował się na trybuny, gdzie dostrzegł Malaraya, uśmiechającego się z pogardą.
- Czarodziej – Vergrin zacisnął mocno zęby, chcąc dać upuść złości. Czuł, jak Icimez zaczyna poruszać się coraz gwałtowniej, słyszał jego przyspieszony oddech i tętno. Przez dłuższą chwilę nie wiedział, co ma zrobić, lecz gdy człowiek zaczął warczeć, podjął natychmiastową decyzję. Odsunął się od Icimeza, który pomimo braku oparcia nie przewrócił się. Stał nadal, drżąc z gniewu. Vergrin powoli podniósł z ziemi swoje topory, chwytając je niepewnie. Nie chciał zrobić krzywdy Icimezowi, ale nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby pokonać zaklęcie Malaraya, czymkolwiek by ono nie było.
Człowiek zaatakował w najmniej spodziewanym momencie. Rzucił się z gołymi rękami na wilkołaka, który w ostatniej chwili odskoczył, zanim uderzył w niego rozpędzony Icimez. Ten widząc, że nie dosięgnął celu, zawrócił i atakował dalej, raz za razem starając się trafić Vergrina. Nie wiadomo kiedy i skąd w jego dłoniach pojawiły się dwa sztylety, lśniące czerwoną poświatą. Wilkołak nie mógł ryzykować walki wręcz. Trucizna ukryta pod magią była na tyle silna, że odczuwał ją węchem, choć z wielkim wysiłkiem. Nie miał wątpliwości, że taka dawka mogłaby bez problemu go zabić. Ale przecież nie mógł unikać w nieskończoność. Powoli się męczył. Pozostawała tylko jedna możliwość. Musiał zrobić to, czego od niego oczekiwano. Przy kolejnym uniku spojrzał ze smutkiem w oszalałe oczy Icimeza.
- Przepraszam.
Potężny cios topora uderzył w ramię człowieka, powalając go na ziemię. Vergrin upuścił broń i ukląkł przed spazmatycznie oddychającym Icimezem, z którego oczu zniknęło wszelkie szaleństwo. Zastąpił je strach. Człowiek spojrzał na wilkołaka, uśmiechając się ponuro.
- Ciekawe dlaczego podejrzewałem, że zginę z twojej ręki?
- Icimez, przepraszam. Ja... ja nie miałem wyjścia. Nie wiem... nie wiem, jak Kuszy udało się to przewidzieć. Proszę... wybacz mi.
- Wybaczam... Ale jest jeszcze coś. Ja zawsze wykonuję... swoje zadania. Zbliż się.
Vergrin zrobił to. Icimez spojrzał na niego i dotknął dłonią jego skroni. Oczy człowieka rozbłysły magią, a wilkołak ujrzał obraz mapy, na której zaznaczono wszystkie piętra areny. Zamrugał i obraz po chwili zniknął, ale wrył się mocno w jego pamięć.
- Jak to? Co ty zrobiłeś? Jak to zrobiłeś?
- Zawsze miałem własne sekrety – powiedział Icimez, spoglądając w coś za plecami Vergrina. - Nigdy nie sądziłem, że zginę w „słusznej sprawie”. Nie wiem dlaczego, ale masz w sobie coś, co zmienia ludzi. I zmienia ciebie samego. Kiedy będziecie uciekać... zabierzcie ze sobą kurtyzanę Kuszy. To dobra kobieta.
- Kogo?!
- Nie przesłyszałeś się. Kurtyzanę-niewolnicę. Proszę...
Vergrin skinął głową, ale zorientował się, że zrobił to za późno. Icimez znieruchomiał, duch opuścił jego ciało. Wilkołak otarł łzy spływające mu po policzkach i wstał. Znowu to się stało. Znowu kolejna osoba zginęła na tej przeklętej arenie i to tylko z jego winy. Miał tego dość, ale nie mógł niczego zrobić. Jeszcze nie. Dostali to, czego chcieli. Vergrin odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia z areny.

- Co zrobiliście z tymi planami? - spytał Zoyel.
- Bądź bardziej cierpliwy, przed chwilą też mi przerwałeś – odpowiedział Vergrin. - Na początek przerysowaliśmy je, po czym zaczęliśmy szukać jakichś słabych punktów, czegokolwiek, co mogłoby nam pomóc podczas ucieczki. Mało było takich rzeczy, zaskakująco mało. Kusza potrafił myśleć taktycznie – zrobił z tej areny jedno wielkie więzienie. Portal prowadził do jej podziemi, nadal nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Owszem, mogliśmy spróbować uciec bez użycia portalu, ale wymagałoby to od nas lat, jeżeli nie dziesięcioleci kopania, aby wyprowadzić stamtąd taką grupę. O wiele realniejsza była ucieczka przez Turmalię, jakkolwiek by to nie brzmiało.
Zoyel skinął głową.
- Mów dalej.
- Wiedzieliśmy, że ofiara Icimeza nie może pójść na marne. Aby uciec, należało najpierw pozbyć się pomocników Kuszy: Bełta i Malaraya. To oni tak właściwie nadzorowali wszystko, podczas gdy Kusza zajmował się planowaniem i rozwiązywaniem problemów. Byli jego oczami. Piąłem się w górę w Złotej Lidze, ale nadal było mi daleko od Bełta i nie mieliśmy pojęcia, jak moglibyśmy dopaść czarodzieja. Pomimo tych problemów upierałem się, że należy to zrobić przed jakimkolwiek innym działaniem.
- I?
- I w końcu stało się tak, że Kusza zrobił mi niespodziankę. Tak właściwie, to całą serię niespodzianek. Teraz lepiej zamilknij i słuchaj uważniej, bo dużo się wydarzy. Otóż miałem wtedy już dwadzieścia trzy lata i ruch oporu był naprawdę rozwinięty...

Otworzył oczy, poczuł woń w nozdrzach. Nie wiedział, gdzie jest, wszystko wyglądało inaczej. Czuł wściekłość wzbierającą wewnątrz niego, ból, który żądał uwolnienia. Szybko zrozumiał, co się dzieje. Spojrzał na swoje owłosione, długie łapy i dotknął wilczego pysku. Znajdował się w wielkiej, żelaznej klatce, na samym środku areny, wśród płomieni czar rozpalonych wokół ringu. Na niebie wiedział księżyc w pełni. Wziął wdech, po czym zawył przeciągle. W pewnym stopniu panował nad sobą, lecz niektórych odruchów nie potrafił powstrzymać. Działał impulsywnie, jak zwierze. Rozejrzał się za przeciwnikiem, jednak nikogo nie dostrzegł. Wtedy odezwał się zgrzyt zamka i żelazne drzwi naprzeciw niego otworzyły się, a do środka wszedł człowiek, którego z takiej odległości nie potrafił rozpoznać. Kiedy jednak ten zbliżył się na odpowiedni dystans, wilkołak już doskonale wiedział, kto będzie jego przeciwnikiem.
- Dzisiejszej pięknej, księżycowej nocy Bestia po raz kolejny przybierze swoją prawdziwą postać i zmierzy się z czempionem Złotej Ligi, Bełtem! Czy dzika siła zwycięży w tym starciu, czy też zimna, nienawistna taktyka Bełta poskromi ją?! Przekonamy się już za chwilę!
Vergrin doskonale słyszał wrzaski widowni, w postaci hybrydy doprowadzały go do szaleństwa. Zawarczał, opadając na cztery łapy i zaczynając krążyć wokół Bełta, przeszywając go spojrzeniem.
Czempion odziany był w ciężką, czarną zbroję zasłaniającą każdy centymetr jego ciała. Na głowie spoczywał zamknięty, rogaty hełm, który posiadał jedynie dwie dziury na oczy. W dłoni wojownik dzierżył dziwną, nietypową broń, o której Vergrin tak wiele słyszał. Był to rozżarzony do czerwoności pręt, wokół którego zakończenia znajdował się duży, żelazny krąg nabity kolcami. Broń wyglądała prymitywnie, jednak potężne uderzenie mogło powalić niejednego przeciwnika. Nie można jej było zlekceważyć. Sam Bełt śledził go spojrzeniem, kpiąco nań spoglądając.
- Chodź tu, psinko, im szybciej to skończymy, tym szybciej będziesz mógł wrócić do tych żałosnych niewolników, których nazywasz swoją rodziną.
Vergrin rozszerzył źrenice. Prowokacja Bełta była oczywista i prosta do przejrzenia, lecz teraz wilkołak zupełnie nie miał głowy do takich rzeczy. Teraz działał impulsywnie, instynktownie. A instynkt podpowiadał mu, że powinien za wszelką cenę zabić tego człowieka.
Rzucił się na niego tak niespodziewanie, że żaden człowiek nie miał prawa zareagować, zanim dosięgłyby go pazury bestii. Bełt jednak zdążył. Świsnęło żelazo, wilkołak kątem oka dostrzegł zbliżające się do niego od lewej strony kolce. Po chwili oślepił go wielki ból, ale szybko udało mu się pozbierać. Wstał z zakratowanej podłogi, ignorując wszelkie cierpienie jego organizmu. Przemknął po ścianie klatki i naskoczył na Bełta zza pleców. Po raz kolejny uderzenie wytrąciło go z rytmu i posłało na ziemię. Vergrin ryknął, zirytowany. Bełt nie miał prawa bronić się przed tymi atakami, ich impet był tak potężny, że zwykły cios nie powinien móc go powalić na podłogę. Powinien oszołomiony wpaść na człowieka i zacząć otwierać mu tę czarniejszą od nocy zbroję. Ale tak się nie działo.
Wilkołak spróbował jeszcze raz, tym razem zmieniając taktykę. Wiedział już, że zwykły atak nie ma szans. Musiał więc zrobić coś jak najbardziej niezwykłego i niespodziewanego. Chwycił za żelazny pręt kraty i wyrwał go, napinając wszystkie mięśnie. Następnie cisnął w stronę Bełta. Zdziwiony wojownik uniknął żelastwa bez większego problemu, ale podnosząc się, nie zdołał niczego zrobić ze zbliżającym się z wielką prędkością wilkołakiem. Ten wpadł na niego, przemykając pod wznoszoną do ataku bronią. Oboje potoczyli się po ziemi, starając się uzyskać przewagę nad drugim. Udało się to wilkołakowi, którego masa przeważyła nieludzką siłę Bełta. Napinając mięśnie do granic możliwości przycisnął go od ziemi i pyskiem zaczął zdzierać z niego hełm. Wkrótce ukazała się poznaczona znakami wojennymi twarz, wpatrująca się w Vergrina z nienawiścią, bez choćby cienia strachu. Wilkołak uderzył, pozostawiając na niej porządny ślad po pazurach, lecz uczynił błąd. Zmniejszył nacisk na swojego przeciwnika. Po chwili otrzymał niezwykle silne uderzenie w pysk, które powaliło go. Zdołał jeszcze dostrzec podchodzącego Bełta, szykującego się to ostatecznego ciosu. Potem była ciemność.

Kusza przechadzał się po swoim pokoju z zamyśleniem. Nie działo się dobrze, to było pewne. Niewolnicy po wodzą Vergrina zaczynali sobie pozwalać na coraz więcej, niedługo bez wahania wystąpią po raz kolejny przeciwko niemu. Wiedział, że jeżeli tego nie powstrzyma, cała jego władza nad nimi obróci się w perzynę. Zdeterminowany lud prowadzony przez dobrego przywódcę był w stanie zdziałać cuda. Ano właśnie, w tym tkwił cały problem. Kusza starał się już wielokroć złamać w wilkołaku ducha, sprawić, że ten utraci sens życia, znowu stanie się tylko krwawym gladiatorem, mordującym ku uciesze tłumu. Wyglądało jednak na to, że jego zabiegi przynosiły wprost przeciwne skutki. Wilkołak był na tyle zahartowany, że ból nie robił na nim najmniejszego wrażenia, nawet przegranie walki z Bełtem wiele nie dało.
Zatrzymał się przed kominkiem, który kazał niedawno zamontować i zamyślił się. Są inne sposoby oprócz strachu, aby zdobyć nad kimś władzę. I o ile zazwyczaj sięgał po ten pierwszy, to nie zawaha się skorzystać z innych. Podniósł dłoń w stronę płomienia w kominku, który nagle zrobił się o wiele większy i zaświecił krwawą czerwienią. Kusza beznamiętnie przypatrywał się, jak płomienie trawią kamienne ściany paleniska, nie pozostawiając nic prócz popiołu. W końcu jednak płomień osłabł, aż w końcu zupełnie zgasł. W miejscu kominka stała atrakcyjna, czarnowłosa kobieta z małymi, nietoperzymi skrzydłami i ogonem. Uśmiechnęła się zmysłowo, widząc Kuszę.
- Ach, to ty – powiedziała słodkim głosem. - Cieszę się, że znowu mogę cię widzieć.
- Tak, tak, ja także – odrzekł lodowym tonem Kusza.
Kobieta westchnęła i rozejrzała się po pomieszczeniu, podnosząc wysoko brwi.
- Trochę się zmieniło od czasu, gdy ostatnim razem tu była. Wzbogaciłeś się i to, jak widzę, bardzo. Nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego nadal nosisz na sobie tę kupę żelastwa. Zniszczona zbroja może nadaje ci charakteru, ale wygląda... tanio.
- Gdyby mi zależało na drogim wyglądzie, odziałbym szaty ze złota – odparł Kusza. - Pomówmy o tym, co możesz dla mnie zrobić.
- A ty jak zawsze tylko o interesach? Mógłbyś sobie pozwolić choćby na odrobinę rozrywki. Chętnie ci w tym pomogę.
- Do rzeczy, Nareo, do rzeczy.
Pokusa westchnęła, ale nie sprzeciwiała się.
- Chodzi o pewnego niewolnika, ostatnio na zbyt wiele sobie pozwala.
Narea spojrzała z niedowierzaniem na Kuszę.
- Niewolnika? Sprawa jest prosta, każ go wychłostać.
- Gdyby to było takie proste... To nie jest zwykły niewolnik, stara się za wszelką cenę doprowadzić do buntu i wydostać wszystkich z... miejsca, w którym ich trzymam.
- Możesz go po prostu zabić.
- Po co? Żeby dać im męczennika? Może i bez przywódcy są słabsi, ale to jeszcze bardziej wzmocni ich determinację. Muszą zobaczyć, że ich przywódca ich porzucił. To sprawi, że już nigdy nie zdoła ich przekonać do czegokolwiek.
- Hmm. - Narea zamyśliła się na chwilę. - To jakiś idealista? Z takimi zawsze jest ciężej.
- To wilkołak.
- O, no to sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Masz już zapewnione to, że zdołam to zrobić. Pomówmy może zamiast tego o zapłacie.
Kusza skinął głową, po czym wyjął zza pazuchy pokaźną sakiewkę. Nadal miał sporo dusz zaoszczędzonych z dawnych czasów. Spokojnie było go stać na pomoc pokusy. Ta uśmiechnęła się i wzięła z jego rąk mieszek, po czym zaczęła przeliczać dusze.

Vergrin napiął mięśnie i bez większego trudu podniósł sporej wielkości i wagi blok kamienny, który po chwili znajdował się już na górze. Przybyła nowa dostawa niewolników, a to oznaczało, że trzeba dla nich wybudować nowe „domy”. W mieście starano się żyć tak, jak pozwalały na to środki, a tych nie było zbyt wiele. Mimo to nikt nie zamierzał spać na gołej ziemi, niewolnicy wraz z dostawami żywności otrzymywali także drobne przedmioty, służące do domowego użytku, o ile rzecz jasna dobrze się sprawowali. W ciągu ostatnich lat nic takiego się nie pojawiło, więc trzeba było korzystać z tego, co było pod ręką. Każdy się dzielił swoją własnością, każdy miał tyle samo.
Uwagę Vergrina przyciągnęła kobieta, która nieśmiało przechodziła obok. Miała długie, czarne włosy i piękną twarz. Wilkołak domyślił się, że musi pochodzić z ostatniej dostawy niewolników. Wyglądała młodo, nie mogła mieć więcej lat, niż on sam, a oprócz tego na zagubioną i niepewną. Vergrin spojrzał na kilku niewolników, którzy zajmowali się budowaniem schronienia.
- Poradzicie sobie beze mnie?
- Oczywiście, i tak już mamy dostatecznie dużo materiałów. Niech żyje wolność.
- Niech żyje wolność – odpowiedział wilkołak i ruszył w stronę czarnowłosej kobiety. Na jej twarzy odbił się strach, gdy się zbliżył, w końcu wyglądał na groźnego i taki właśnie był. - Jesteś tutaj nowa? Nazywam się Vergrin, mogę ci wyjaśnić, jak wszystko tu funkcjonuje.
Kobieta przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, najwyraźniej będąc zbyt zawstydzoną. W końcu jednak odezwała się głosem, w którym rozpłynął się wilkołak.
- Nazywam się Havaria. Macocha miała zbyt dużo długów, więc... więc mnie sprzedała. Gdzie my jesteśmy, co ze mną będzie?
Wilkołaka rozczuliła jej bezradność, jej strach. Wiedział doskonale, że zostanie sprzedanym w niewolę nie jest łatwym przeżyciem. Spotkał już dostatecznie dużo niewolników, aby rzeczywiście rozumieć ich ból.
- To takie specjalne, podziemne miasto, w którym Kusza trzyma swoich niewolników. Co z tobą będzie? Ostatnio Kusza wymienia mało niewolników, więc raczej trochę tutaj zostaniesz.
Havaria drgnęła. Wilkołak położył dłoń na jej ramieniu i powiedział przyjaznym tonem:
- Chodź, pokażę ci, jak wszystko tutaj działa.
Havaria chwyciła mocno jego dłoń, wpatrując się w niego z nadzieją. Vergrin poczuł dziwne ciepło w środku, którego jeszcze nigdy wcześniej nie czuł.
- Chodźmy więc.

- Spędzasz zdecydowanie zbyt dużo czasu z tą kobietą – powiedział Lir, prawa ręka Vergrina.
Wilkołak spojrzał na niego ze zdziwieniem, unosząc wzrok znad planami miasta i areny, nad którymi przesiadywał całymi wieczorami. Przyjrzał się uważnie kotołakowi, próbując odgadnąć jego intencje, jednak na jego twarzy nie malowała się żadna emocja.
- O co ci chodzi? - spytał niepewnie.
- O to, że zaniedbujesz nasz ruch oporu. Kiedyś angażowałeś się we wszystko, co tylko mogłeś, teraz całe dnie przesiadujesz w domu z tą czarnowłosą.
Vergrin poczuł, że się czerwieni. Nie wiedział, czy to ze wstydu, czy też może ze złości. Obydwie te rzeczy czuł teraz w podobnym stopniu, choć jedna opcja przecież nie musiała wykluczać drugiej.
- Przeszkadza ci to, że chcę choć trochę odpocząć?
- Mi? Absolutnie nie – odrzekł spokojnie kotołak. - Ale ludzie zaczynają szemrać. Powoli tracisz ich poparcie, a jeżeli nadal będzie się tak dziać, to niedługo stracisz swoich buntowników. Jedyne, co mi przeszkadza to to, że tak szybko zdecydowałeś się pokazać jej nasze podziemie i tyle magazynów. Dobrze, że przynajmniej o zbrojowni nic nie wie.
- To biedna, skrzywdzona kobieta. Ty powinieneś to zrozumieć najlepiej.
- To jeszcze nie znaczy, że można jej zaufać.
- Można. Ręczę za nią. Wierzę z całego serca, że można jej ufać.

Kusza wysoko uniósł brwi po wysłuchaniu raportu Narei. Musiał przyznać, że pokusa zadziwiająco szybko wybadała ten cały ruch oporu i zdobyła niewiarygodną ilość informacji. Wyglądało na to, że Vergrin działał o wiele szybciej i skuteczniej, niż można by przypuszczać. Ta cała składowana żywność... nic dziwnego, że zmniejszanie racji żywnościowych nie robiło na niewolnikach najmniejszego wrażenia. Te cała wiedza dawała mu niezliczoną liczbę możliwości, dzięki którym mógłby zakończyć to całe przedstawienie raz na zawsze. Spojrzał na Bełta, który stał obok niego, z zamyśleniem wpatrując się w pokusę.
- Słyszałeś?
Bełt skinął głową w milczeniu, uśmiechając się przy tym. Najwyraźniej i on podążał nurtem myślenia Kuszy.
- Wiesz, co masz robić. Daję ci dwa dni. Tylko go nie zabijaj, przyda się jeszcze.
- Oczywiście – powiedział Bełt, po czym wyszedł z pokoju, a Kusza został z pokusą sam na sam.
- Okazałaś się być nadzwyczaj skuteczna. Widocznie dobrze zrobiłem, że wybrałem właśnie ciebie. Jednak jesteś zdecydowanie lepsza od twojej siostry.
Narea uśmiechnęła się, ale szybko przestała i obejrzała się z niepokojem.
- Muszę kończyć – powiedziała, na co Kusza skinął głową. Magiczna projekcja pokusy rozwiała się, pozostawiając go samego w pokoju.
Podszedł do wiszącej na ścianie kuszy i wziął ją do rąk, gładząc niezwykłą broń. To dzięki niej zyskał swoje imię, to dzięki niej został niegdyś kapitanem Kruczej Husarii. Ostatnio rzadko z niej korzystał, rzadko korzystał z jakiejkolwiek broni, ale pamięć pozostała. Nadal mógłby bez problemu za jej pomocą ustrzelić każdego, kogo tylko miałby w zasięgu wzroku. Nie wiedział, dlaczego to robi, ale miał dziwne przeczucie, że ta broń może mu się niedługo przydać.

Vergrin gwałtownie podniósł się, starając zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Na początku myślał, że znowu jest pełnia, bo otaczali go żołnierze Kuszy. Po chwili jednak dostrzegł, że nadal jest człowiekiem i ciągle znajduje się w swoim łóżku. Po kolejnej zorientował się, że przecież wczoraj położył się spać w podziemiach. Ta myśl sprawiła, że szeroko otworzył oczy i rozejrzał się. Żołnierze Kuszy wtargnęli do podziemnych korytarzy, niszcząc wszystko, co znajdowało się wewnątrz nich. Zanim wilkołak zdołał cokolwiek zrobić, poczuł żelazny uścisk na swojej szyi. Zrozpaczony próbował się uwolnić, ale nic to nie dało. Trzymał go Bełt, a człowiek ten posiadał nieludzką siłę.
- Niezłą norkę sobie tu wykopałeś, wilczku – powiedział, uśmiechając się. - Szkoda tylko, że teraz trzeba będzie to wszystko zniszczyć. Pewnie tyle pracy włożyliście w to.
Vergin starał się myśleć najszybciej, jak tylko mógł. Skąd żołnierze wiedzieli o podziemiach? Jak się tutaj znaleźli? Nie miał najmniejszego pojęcia, jak może się dziać to, co się dzieje. Bełt zaczął wlec go w stronę wyjścia, pozwalając do woli „cieszyć się” widokami. A wyglądało to naprawdę paskudnie. Żołnierze Kuszy znaleźli chyba wszystko, co się dało i schwytali wszystkich buntowników, którzy teraz przypatrywali mu się z niedowierzaniem.
Bełt zabrał go na zewnątrz, na niewielki plac, gdzie zgromadzono wszystkich niewolników. Na płaskim dachu jednego z domów stało kilku członków osobistej gwardii Kuszy. Ich widok zaniepokoił Vergrina jeszcze bardziej. Tam właśnie zabrał go Bełt tak, że był doskonale widoczny dla wszystkich. Kiedy znaleźli się bliżej, ze zdziwieniem i przerażeniem dostrzegł, że znajdowała się na nim także Havaria. Bełt stanął na środku i odezwał się donośnym głosem:
- Niewolnicy! Dziś potęga Kuszy zniszczyła wszystko, co stworzyliście przez te wszystkie lata! Wasza praca poszła na marne! A to wszystko przez naiwność i płytkość waszego „wielkiego przywódcy”.
Vergrin ze zdziwieniem przysłuchiwał się słowom Bełta. Nie rozumiał z nich nic, ale wyglądało na to, że niewolnicy nie są nimi zadowoleni. Dużo twarzy patrzyło na niego z gniewem. Bełt podszedł do wilkołaka ze swoją nietypową bronią w ręku. Vergrin spojrzał na niego, przełykając ślinę.
- Nie bój się, nie zabiję cię. Jeszcze nie. Ciebie mam oszczędzić, ale z chęcią pobawię się trochę innymi.
- Oszczędź Havarię – powiedział Vergin, chcąc choćby ją ocalić.
Bełt i otaczający ich gwardziści roześmiali się ku zdziwieniu wilkołaka. Chociaż czego miałby się spodziewać? Że potraktują go na poważnie?
Bełt odsunął się od niego i podszedł do Havarii. Vergin przypatrywał się z bezradnością, jak się do niej zbliża. Znowu jednak się zdziwił, bo Bełt niczego nie zrobił. Po prostu stanął obok kobiety, przypatrując się jej.
- Może już pokażesz wilczkowi, gdzie się pomylił?
Havaria ku niedowierzaniu wilkołaka uśmiechnęła się paskudnie, po czym otoczyły ją płomienie. Po chwili wyszła z nich, ale zmieniona. Miała dziwne skrzydła, a do tego ogon. Po tłumie niewolników rozniosły się krzyki niedowierzania. Vergin przypatrywał się w szoku, starając się zrozumieć, co się dzieje. Po chwili już wiedział. Wiedział, że Havaria go wykorzystała. Od tyłu podeszło do niego dwóch gwardzistów, celując w niego halabardami. Czy czuli szał wzbierający w wilkołaku? Ten przypatrywał się temu, jak pokusa i Bełt uśmiechając się kpiąco. Czuł, że zaraz nie wytrzyma.
Odwrócił się i wyrwał jednemu z gwardzistów halabardę, uskakując przy tym przed atakiem drugiego. Wbił pikę w twarz rozbrojonego wojownika, zabijając go na miejscu. Szybko wyciągnął broń z ciała i zablokował atak drugiego gwardzisty, który przeciął jego halabardę. Wilkołak chwycił krótszą część, tą z głownią. Halabarda składała się z topora i piki, więc teraz czuł się pewniej. Zaatakował, jednym ciosem zabijając przeciwnika. Błyskawicznie się obrócił i uniknął ataku kolejnych dwóch. Ci chcieli zaatakować po raz kolejny, ale wstrzymał ich głos Bełta.
- Wilczek chce walki? A więc będzie ją miał. On jest mój!
Gwardziści rozsunęli się, a Bełt ruszył w jego stronę. Vergrin podniósł drugą halabardę i ułamał ją w podobny sposób, co tą pierwszą. Chwycił mocno prowizoryczne topory i ustawił się do walki. Czuł na sobie wzrok wszystkich niewolników. Teraz miał szansę odpokutować swój błąd. MUSIAŁ zabić Bełta.
Vergrin był ubrany tylko w lnianą koszulę i spodnie, nie mógł więc pozwolić się trafić. Bez jakiegokolwiek opancerzenia każdy cios mógł się okazać śmiertelny. Zaatakował jako pierwszy. Bełt chciał go zablokować silnym ciosem, ale wilkołak znał już tę technikę. Gwałtownie zatrzymał się tuż przed kolcem broni, która śmignęła przed nim. Bełt się wystawił, a on musiał to wykorzystać. Uderzył w prawe ramię, przecinając zbroję w tamtym miejscu i obdarzając Beła porządną blizną. Ten rozzłoszczony cofnął się. Vergrin po raz pierwszy widział go wytrąconego z równowagi. Musiał to wykorzystać za wszelką cenę, inaczej porażka była pewna.
Tym razem to Bełt zaatakował. Chciał zmiażdżyć prawy bok wilkołaka tak, aby ten nie mógł dalej walczyć. Vergrin uchylił się przed ciosem i wyprowadził kontratak, trafiając dokładnie tam, gdzie chciał – w podbródek Bełta. Ten złapał się za krwawiącą twarz i cofnął chwiejnie, spoglądając z niedowierzaniem na wilkołaka. Prawda, wygrał z nim walkę, ale to było już dawno. Vergrin miał dużo czasu, aby przeanalizować jego taktykę, a oprócz tego napędzał go gniew. Teraz to on dominował na polu walki.
Bełt rzucił się w wrzaskiem na niego, nie celując już w żadne konkretne miejsce, starając się po prostu go trafić. Wilkołak nie musiał się nawet zastanawiać. Uniknął pędzącego Bełta i wbił pikę w jego plecy, co musiało naprawdę boleć. Bełt zawył i upadł na ziemię, oddychając z trudem. Vergrin zbliżył się do niego, chcąc zakończyć to ciosem w szyję, gdy nagle Bełt podniósł się, a w wilkołaka uderzyła fala płomieni. Nie podpaliły go one, ale wyrządziły ból i na chwilę oślepiły. Vergrin cofnął się, a po chwili znowu spojrzał na Bełta. Był cały we krwi, dyszał z wściekłością, zaciskając dłoń na swojej broni.
- Nie! Nie zgadzam się!
Vergrin prychnął. Zwycięstwo było już jego, nie było wątpliwości. Bełt najwyraźniej całkowicie zwariował, zszokowany wizją porażki.
- Jeszcze nie widziałeś wszystkiego! Nie masz pojęcia, z czym się mierzysz!
Vergrin zmrużył oczy, wypatrując miejsca, w które najlepiej byłoby uderzyć. Chciał to już zakończyć. Nagle dostrzegł, że z oczami Bełta jest coś nie tak. Przypomniały teraz oczy Lira, były żółte i posiadły pionowe źrenicę. Po chwili ciało Bełta zalśniło żółtym blaskiem. Z jego pleców wystrzeliła para wielkich, nietoperzych skrzydeł, które roztrzaskały jego zbroję. Był teraz czarny, w prawej dłoni trzymał swoją broń, która była teraz większa i wyglądała o wiele groźniej, a w lewej ognisty miecz. Wzbił się w niebo, po czym zaczął krążyć na wilkołakiem.
Ten nie miał czasu się dziwić. Schował prowizoryczne topory za pas i zaczął się wspinać po ścianie budynku, dziękując Algardowi, że zmuszał go do ćwiczeń akrobatyki. Musiał przy okazji unikać ataków Bełta, który starał się zepchnąć go z wysokości. W końcu jednak znalazł się na płaskim dachu najwyższego z kanciastych budynków. Wyjął swoje bronie i stanął naprzeciwko unoszącemu się w powietrzu Bełtowi. Ten spojrzał na niego z nienawiścią i zapikował.
Vergrin od razu dostrzegł słaby punkt Bełta. Spadając na niego, odsłonił część ciała. Wilkołak miał wybór. Mógł albo odskoczyć, albo wykorzystać tę lukę i zadać śmiertelny cios. Tyle, że przy tej drugiej opcji sam wystawiłby się na atak, co Bełt niewątpliwie by wykorzystał. Miał mało czasu, więc w końcu zadecydował. Gdy Bełt był dostatecznie blisko, uderzył w jego prawe ramię, odrąbując je od ciała. Jednocześnie poczuł, jak ognisty miecz spada na niego i przechodzi przez brzuch. Obydwoje wrzasnęli i obydwoje upadli na ziemię. Chwiejnie podniósł się tylko Vergrin, łapiąc się za tętniący bólem brzuch. Powoli zbliżył się do Bełta, który trząsł się spazmatycznie. Spojrzał zamglonym wzrokiem na wilkołaka.
- Ja... nie rozumiem. Pokonałem cię, a wtedy byłeś silniejszy, a ja słabszy. Dlaczego teraz ci się to udało.
- Bo teraz miałem cel i powód, aby to zrobić. Sami się o to prosiliście.
Głowa Bełta opadła na ziemię, ten jednak nie wyzionął ducha. Wpatrywał się w sklepienie jaskini, w słońce widoczne zza krat.
- Zanim spotkałem w Piekle Kuszę, byłem nikim – powiedział drżącym głosem. - To on dał mi to imię i pokazał, czym jest prawdziwa potęga. On uczynił ze mnie jednego z najsilniejszych Łowców Dusz. Oddałem mu się bezgranicznie, wykonywałem każde jego polecenie. Nikt nie rozumiał mnie tak dobrze, jak on i nikt nie rozumiał go tak dobrze, jak ja. Kiedy wróciliśmy z Piekła... zmieniło się. Dużo ludzi, zabierających jego uwagę. Kiedyś byłem mu jak brat, teraz stałem się jedynie sługą. I nawet teraz... ginę za niego.
- Kim jest Kusza? - spytał Vergrin, zdziwiony słowami Bełta o Piekle. - Tak naprawdę.
- Tak naprawdę? Sam już nie wiem. Powiem tyle, że to diabeł.
- Tak, od dawna wiem, że to zło wcielone.
- Nie... on naprawdę jest diabłem. A może raczej diabłem... Nie wiem, co zrobisz z tą informacją, ale proszę cię o przysługę.
Vergrin wysoko podniósł brwi. Nie spodziewał się czegoś takiego ze strony Bełta.
- O co chodzi?
- Zabij tę glizdę... Malaraya... To przez...
Bełt nie dokończył, bo w tej chwili znieruchomiał. Vergrin skinął głową. Zabicie czarodzieja mieściło się także w jego zamiarach. Wstał i podszedł do krawędzi dachu. Nie było wcale tak wysoko, dostatecznie nisko, aby każdy mógł go doskonale widzieć i słyszeć. Żołnierze Kuszy zaczęli uciekać, najwyraźniej zszokowani śmiercią przywódcy. Duży wpływ na to miał najpewniej tłum niewolników, który teraz odzyskał śmiałość. Nigdzie nie można było dostrzec pokusy.
- Posłuchajcie, bracia i siostry w kajdanach! - odezwał się Vergrin na tyle głośno, że każdy bez problemu mógł go usłyszeć. - Zawiodłem was tak, jak tylko można to zrobić. To smutne i żałosne, ale prawdziwe. Teraz jednak jeden z naszych tyranów nie żyje, a szansa na wolność jest większa, niż kiedykolwiek. Może i zniszczyli nam nasze zapasy, ale zbrojownia jest nietknięta! Mogę was zapewnić, że tak jest. Nie możemy czekać, bo po prostu nas tutaj zagłodzą. Uderzymy niedługo, albo wszyscy poumieramy z głodu. Więc proszę, nie rezygnujcie z mojego powodu. Nie po to tyle się szykowaliśmy, aby teraz odpuścić!
Tłum zaczął skandować „niech żyje wolność”, co sprawiło, że Vergrin poczuł, że nadal jest nadzieja. Zszedł z budynku do niewolników, którzy zalali go, gratulując mu i zapewniają, że będą go wspierać. Zadziwiło go, jak łatwo wybaczyli mu jego porażkę. Nagle ktoś mocno szarpnął go za ramię, zaciągając w boczną uliczkę. Vergrin ze zdziwieniem spojrzał na człowieka o szarawej karnacji skóry z długimi, brązowymi włosami i dziwnymi, lekko lśniącymi tatuażami na prawym przedramieniu. Jeszcze nigdy kogoś takiego nie widział.
- Ładna przemowa – powiedział. - Ale macie jakiś pomysł, jak uciec z miasta?
Vergrin zawahał się. Była to kwestia, która męczyła go od lat. Nie potrafili po prostu znaleźć żadnego sposobu, aby później wydostać wszystkich spoza murów miejskich. Mogli oczywiście przejąć jakiś statek – port był niezwykle blisko areny – ale straż miejska szybciej zdążyłaby się bez problemu zorganizować i ich powstrzymać.
- Nie. Kim tak właściwie jesteś?
- Przybyszem spoza Alaranii. Możesz mówić mi Agirir. Otóż mogę ci zaproponować pewną drogę ucieczki, dzięki której będziemy mogli się dostać wszędzie, gdzie tylko zechcemy.
- Opowiadaj więc.

- Czekaj, czekaj, czekaj! - przerwał Zoyel Vergrinowi wpół zdania. - Nurtuje mnie jedna sprawa. Ile wtedy już miałeś lat?
- Dwadzieścia siedem.
Zoyel wysoko uniósł brwi.
- Kiedy tyle ci przybyło?
- Cóż, powinienem bardziej dokładnie to opisywać, ale i ja byłem wtedy zdziwiony, jakim sposobem tak szybko mijały te lata. Po prostu... mieliśmy co robić. Zapominaliśmy o czasie, który potem okazał się naszym największym sprzymierzeńcem.
- Jak to?
- Agirir, jak kazał siebie nazywać, był spoza Alaranii. Znał magię oraz technologię, o której nie mieliśmy pojęcia. Został schwytany przez żołnierzy Kuszy, gdy cumował w porcie. Ci od razu wychwycili okazję. Na statku był tylko on sam.
- Tylko on? Więc jakim cudem w ogóle sterował tym statkiem?
- Mówiłem. Znał magię i technologię, o której nic nie wiedzieliśmy.

Vergrin spoglądał na plany miasta i areny, namyślając się. Wokół niego zgromadzili się jego najbliżsi współpracownicy oraz Agirir, który zaoferował im ich statek.
- Wydaje mi się, że jest to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe – powiedział Lir. - Jeżeli naprawdę taki statek cumuje w porcie, to wolność mamy niemal pewną. O ile uda nam się uciec z areny.
- Uda się – odezwał się Carnus, kowal Kuszy. Od jakiegoś czasu nie pełnił jednak swoich obowiązków, zamiast tego uzbrajał buntowników. - Jeżeli nasz towarzysz potrafi rzeczywiście otworzyć portal, to mamy jasną drogę. Uciekniemy przez klatki przez zwierząt, po czym wypadniemy przez główne wejście i popędzimy na złamanie karku do tego statku. Mieszkańcy miasta nie zdołają się nawet zorientować, co się stało.
- Nie zapominajmy o Kuszy i Malarayu – zwrócił uwagę Nighir, minotaur, który zajmował się doglądaniem magazynów. - Mogą w znacznym stopniu utrudnić nam ucieczkę.
- Malaraya nie ma w mieście – odezwał się morski elf, Xinihir. - Wypłynął w jakiejś sprawie na morze. Nie powinien nam przeszkadzać, o ile ten statek jest taki szybki.
- Jeżeli wydostaniemy się z portu, mogę was zapewnić, że uciekniemy każdemu – powiedział spokojnie Agirir. - I...
- Dość – powiedział Vergrin. Potoczył spojrzeniem po wszystkich obecnych. - Lir, Carnus, dopilnujcie, aby każdy dostał broń. Nighirze i Xinihirze, waszym zadaniem jest przeszukanie naszych ukrytych magazynów i odzyskanie wszystkiego, co się da. Przyda nam się wszystko. Dzisiejszej nocy uciekamy.
Wszyscy spojrzeli ze zdziwieniem na wilkołaka. Nikt nie spodziewał się, że tak szybko zechce wdrażać plan w życie.
- Czy to aby na pewno...
Vergrin uciszył Nighira podniesieniem ręki.
- Teraz, albo nigdy. Musimy iść za ciosem, kuć żelazo, póki gorące. Nie wiemy, kiedy Malaray wróci, a tak pozostaje nam tylko uporanie się z Kuszą. Myślę, że odwrócimy czymś jego uwagę, aby nawet nie zorientował się, że uciekliśmy. Mamy na arenie swoje wpływy, coś uda nam się wymyślić. Niech żyje wolność.
- Niech żyje wolność!

Kusza siedział w swoim pokoju, opierając ręce na bokach fotela. Stracił Bełta... nie spodziewał się, że wilkołak okaże się być na tyle silny, aby pokonać wytrenowanego Łowcę Dusz. Martwiło go to, co stanie się teraz z areną. Będzie musiał znaleźć nowego czempiona, ale jak wytłumaczyć to publice? Westchnął i spojrzał na ciało tego, kto przyniósł mu tę nieszczęsną wiadomość. Bełt tkwił głęboko w jego czole, mózg został niemal przebity na wylot. Nie miał szans się zorientować, co się dzieje. Kiedyś razem z Bełtem działali podobnie, stąd się wzięło jego miano. A teraz? Teraz pozostawał mu do pomocy tylko Malaray, ale to nie było to samo.
- Panie?
Drzwi uchylił żołnierz, który spoglądał niepewnie to na niego, to na leżące na ziemi ciało.
- Powiedziałem chyba, że nikt ma mi nie przeszkadzać!
- Ale panie, chodzi o to, że... no, że arena płonie.
Kusza natychmiast się podniósł.
- Co takiego?!
- Płonie zachodnia część. Udało się ewakuować wszystkich mieszkańców, teraz próbują ugasić ogień. Chyba kucharzowi coś nie wyszło z ostatnim daniem.
Co się, na piekielne czeluście, dzieje, pomyślał Kusza. Najpierw Bełt, teraz jeszcze arena?! Niedoczekanie! Już ja pokażę tym płomieniom, że nie warto stawać na mojej drodze, gdy naprawdę się wściekam.
- Prowadź.
Droga nie zajęła im dużo czasu. Wkrótce Kusza ujrzał to na własne oczy. Ściany areny płonęły na niewyobrażalną skalę. Kilku żołnierzy starało się ugasić ogień, ale nie mieli na to najmniejszych szans. Kusza zamknął oczy i skupił się. Ogień zaczął powoli malec. Powoli, ale pewnie. Nagle usłyszał głos, który sprawił, że momentalnie stracił całe skupienie.
- Nie trudź się. To na nic.
Kusza obrócił się w stronę Vergrina, który ze swoimi dwoma toporami stał na środku korytarza. Skąd on się tutaj wziął? Nieważne. Jego żołnierze gdzieś zniknęli. Pozostał tylko on i wilkołak.
- Najpierw zabrałeś mi Bełta, teraz jeszcze moją arenę? Zapłacicie za to krwią, wszyscy zapłacicie!
Vergrin uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się.

- Dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście, piętnaście...
Li patrzył zdumiony na Agira, który rozpoczął odliczanie. Mieli czekać dziesięć minut, a człowiek ten zaoferował, że sam je odliczy z dokładnością co do dziesiątej sekundy. Intrygowała go jego osoba, a jednocześnie odrobinę niepokoiła. Zebrany w pomieszczeniu z klatkami dla zwierząt tłum niewolników ledwo się mieścił. Jeżeli naprawę uda im się tego dnia uciec, to przejdą do legendy. Ucieczka na taką skalę... coś niewyobrażalnego.
- Trzy, dwa, jeden...
- Teraz! - krzyknął Lir i wszyscy ruszyli w stronę wyjścia na kolejny poziom areny. Mieli nad sobą jeszcze trzy podziemne, zanim dotrą do wyjścia. Xinihir tymczasem skupił swoją wolę na odległych punktach, a Lir się uśmiechnął.
- Za chwilę będzie się tu działo...

Vergrin uśmiechnął się, gdy seria wybuchów wstrząsnęła areną. Kusza rozejrzał się, starając się doszukać źródła hałasu.
- Coś ty zrobił?
- Uciekamy. Tym razem nas nie zatrzymasz – powiedział z satysfakcją Vergrin. - A przy okazji niszczymy to miejsce. Sądzimy, że panuje w nim... zła atmosfera. Jak myślisz, wszyscy twoi podwładni już uciekli.
Kusza zacisnął mocno zęby i zmrużył swoje jedno oko. Wyciągnął wielkie, potężne ostrze i zaczął zbliżać się w stronę Vergrina.
- Głupcze, nie masz pojęcia z czym...
- Z diabłem – powiedział Vergrin.
Kusza zatrzymał się w odległości kilku kroków i spojrzał uważnie na Vergrina. Arena tymczasem trzęsła się, wszystkie podpory zaczynały pękać i zwalać się na siebie.
- A więc tak to ma się skończyć? - spytał w końcu Kusza. - Młodość przeciwko dojrzałości, dzikość przeciwko opanowaniu. Dobrze. Zobaczymy, kto jest silniejszy.
Zawirował i ciął w Vergrina, zanim zdołał cokolwiek zrobić. Wilkołak dostał w ramię. Cofnął się, krzywiąc. Nie spodziewał się, że jego przeciwnik będzie tak szybki. Teraz musiał uważać na wszystko, mierzył się z najgroźniejszym wrogiem w swoim życiu. Nie pozostawał dłużny. Gdy Kusza stawał z powrotem prosto, zaatakował go w prawy bok. Kusza to zablokował, ale wilkołak zdołał wyprowadzić cios drugim toporem, który przeciął skórę na udzie jego przeciwnika. Po chwili już uderzali na przemian, cios za ciosem trafiał w ciało każdego z nich. Żaden nie potrafił przezwyciężyć drugiego, wirowali w bolesnym, krwawym wirze walki, nie zważając już na swoje rany. Vergrin wszedł w szał, nie czuł bólu i nie wiedział, jak bardzo krwawi. Kusza najwidoczniej czynił podobnie, bo atakował raz za razem, nie próbując się już nawet bronić. Wykorzystywali nawzajem swoje błędy, szukając tego, który pozwoli im zakończyć walkę, tego, który zwieńczy misternie tworzoną siatkę ciosów.
Nagle Kusza uderzył Vergrina w brzuch swoją opancerzoną pięścią. Wilkołak mimowolnie zgiął się, czując ból. Kusza zamachnął się do ciosu kończącego, ale Vergrin nie zamierzał się tak łatwo poddawać. W ostatnim momencie uniósł topór w lewej ręce tak, aby miecz Kuszy ześlizgnął się po dolnej części jego ostrza. Następnie błyskawicznie uderzył w opancerzoną pierś Kuszy. Zaklinowany miecz wypadł z rąk jego właściciela, gdy ten został z wielką siłą odrzucony do tyłu. Vergrin podszedł do lezącego na plecach Kuszy.
- Jak ty to zrobiłeś? - spytał Kusza, wytrzeszczając oczy. Z jego klatki piersiowej strumieniami lała się krew, widać było, że długo już nie przeżyje. - Ty nie powinieneś móc tego zrobić... nie po tych wszystkich moich staraniach... Zrobiłem wszystko, aby udaremnić ci tę ucieczkę. Jak?
- Widzisz, Kusza, lojalność nie zdobywa się poprzez strach, a poprzez zrozumienie i solidarność – powiedział Vergrin.
- A więc – powiedział Kusza, próbując wstać. Upadł jednak szybko na kolana, chwiejąc się przy tym. Jego ręce zwisały luźno wzdłuż ciała. - A więc udało ci się. Wiesz, w gruncie rzeczy jesteśmy całkiem podobni... ja też zmuszony byłem do walki od dziecka, ja też musiałem ciągle walczyć o swoje. W naszych sercach płonie ten sam ogień – gniew.
Vergrin nie odpowiedział. Przyglądał się umierającemu Kuszy ze zmarszczonymi brwiami.
- Cóż, nie wiem, czy powinienem czuć dumę, czy smutek. Jesteś tak podobny do swojej matki... ale ty postawiłeś na swoim. Przyglądałem się przez te wszystkie lata twojemu szkoleniu... chyba jednak jestem dumny. Uczyniłeś coś, co ja przed latami... Pokonałem swojego ciemiężyciela, stałem się wolny... aż do teraz. Ty przejmujesz tę schedę. Powodzenia...
Kusza zamilkł i upadł na bruk, nieruchomiejąc. Vergrin spojrzał na niego i schował swoje topory. Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, gdy nagle rozległ się huk. To sklepienie nad ciałem Kuszy pękło, spuszczając na niego głazy i ogień. Wilkołak nie poczuł spełnienia. Ze zdziwieniem odkrył, że po raz pierwszy czuje szacunek do Kuszy. Spojrzał jeszcze raz za siebie, na płonący stos drewna i kamieni, a następnie opuścił pomieszczenie.

Wściekły tłum niewolników uderzał w wielką, drewnianą bramę areny wszystkim, co tylko było pod ręką. Nic jednak nie dawały ich wysiłki, wrota były o wiele zbyt grube. Najwyraźniej żołnierze Kuszy postanowili zamknąć to miejsce, zanim uciekli. Lir przyglądał się temu wszystkiemu z niepokojem. Jeżeli nie uciekną z budynku na czas, to cały się zawali na ich głowy. Nagle obok siebie ujrzał Vergrina, co mocno go zdziwiło, ale także ucieszyło.
- Vergrin! Czyli sprawa Kuszy załatwiona.
Wilkołak skinął głową, ale nic nie powiedział. Przyglądał się wysiłkom buntowników, starających się rozbić bramę.
- Tak wiele nie zdziałamy.
- Pozwólcie mi się tym zająć – powiedział Agirir, pojawiając się nie wiadomo skąd. - Tylko potem przez chwilę będziecie musieli pomóc mi iść, to mnie wykończy.
Vergrin skinął głową, a mężczyzna stanął naprzeciwko bramy. Wszyscy odeszli od niej na rozkaz wilkołaka i teraz przypatrywali się dziwnemu człowiekowi. Ten rozpoczął śpiew w jakimś dziwnym języku, którego słowa brzmiały echem w umyśle Vergrina. Nagle rozbłysło światło, a brama zaczęła się zmieniać. Najpierw pociemniała, aby po chwili rozpaść się na proch, okazując im Turmalię w nocy. Vergrin ryknął radośnie ze wszystkimi, a następnie podbiegł do Agirira, który usunął się na ziemię i podniósł go, opierając sobie o ramię.
- Biegiem! - krzyknął do ludzi, którzy natychmiast tak uczynili. On sam biegł razem z Agirirem i Lirem, który pomagał mu taszczyć czarodzieja.
Tłum ludzi i nieludzi w obszarpanych szatach biegnący na złamanie karku przez ulice miasta od razu przyciągnął wzrok wielu ludzi. Ci, którzy stali na ich drodze natychmiast uciekali na bok, wytrzeszczając oczy z niedowierzaniem. Kilku strażników miejskich spotkanych po drodze także nie mogło zrobić nic innego. Szybko dotarli do portu, gdzie natychmiast zlokalizowali odpowiedni statek. Wielkie, błękitne żagle górowały nad innymi, były widoczne już z daleka. Wpadli na specyficzny pokład, wypychając kilku obecnych tam żołnierzy. Szybko cały okręt się zapełnił. Vergrin, Lir i Agirir dopchali się do steru, który wyglądał bardzo specyficznie. Gdy Agirir go dotknął, wystrzeliło z niego mnóstwo dziwnych szkieł, które zaczęły lewitować wokół niego. Mag uśmiechnął się.
- Nareszcie znowu razem – powiedział, gładząc ster z czułością.
- Trzeba przydzielić – zaczął Lir, ale Agirir przerwał mu.
- Ten statek nie potrzebuje załogi.
Vergrin i Lir stojący po jego bokach spojrzeli na niego ze zdziwieniem. On sam uśmiechnął się i dotknął jednego ze szkieł. Wszystkie z żagli natychmiast same się ustawiły, nagle zaczął w nie dąć dziwny wiatr, którego jeszcze przed chwilą nie było. Powoli zaczęli wypływać z portu.
- Dokąd was zabrać? - spytał Agirir.
- Gdziekolwiek, dostatecznie daleko, aby umknąć wszelkiej pogoni – odpowiedział Vergrin.
- Zaczekajcie kilka minut, a będziemy gnać przez fale niczym błyskawica.
- Jeżeli już o błyskawicach mowa... - zaczął Lir, ale znowu mu coś przerwało. Tym razem był to głośny grzmot - to chyba nadchodzi sztorm.
- Kilka minut i nawet przed nim umkniemy.
Vergrin podniósł wysoko brwi, ale nie pytał. Już wcześniej próbował to robić i uznał, że nie rozumie nic ze słów Agirira. Używane przez niego wyrażenia były mu całkowicie obce. Zdumieni obecni na statku rozglądali się wokół, nie potrafiąc pojąć, co się dzieje.
- Czekaj, a co to? - krzyknął nagle Lir, wskazując na statek o czerwonych żaglach, który wyrósł nagle przed nimi.
- Malaray! - zasyczał Vergrin.
Nie było najmniejszych wątpliwości, był to okręt czarodzieja, który najwyraźniej szykował się do magicznego ataku. Znajdował się na wprost przed nimi, na jego pokładzie widać było migające światło.
- Co teraz? Jeżeli nas zaatakuje...
- Nie zaatakuje – powiedział Agirir, dotykając kolejnego ze szkieł. - Podpłyńmy tylko bliżej.
Kiedy znaleźli się już na tyle blisko, że mogli gołym okiem odróżnić sylwetki ludzi na pokładzie wroga, Vergrin zaczął się obawiać. Widział wyraźnie twarz Malraya i malujący się na niej paskudny uśmiech. W dłoniach czarodzieja znajdowały się dwie kule ognia, które najwyraźniej manipulowały ognistym pierścieniem krążącym nad statkiem wroga. Niedługo na Vergrina i jego ludzi spadnie ogień, co oznaczałoby ich zagładę.
Nagle z dziobu okrętu wystrzeliło dziwne, migoczące powietrze, które uderzyło w statek Malaraya. Ten momentalnie całkowicie znieruchomiał wraz ze wszystkimi ludźmi i znajdującymi się nad ich głowami płomieniami.
- Co ty zrobiłeś? - spytał zdziwiony Vergrin, gdy minęli unieruchomiony statek.
- Jeśli chcesz kontrolować skutek, kontroluj przyczynę – wymamrotał Agirir. - Tak czynią bogowie.
- A po naszemu?
- Zatrzymałem jego przepływ energii, do nie do końca magia czasu, ale efekt wygląda podobnie – powiedział Agirir. - Uwolni go dowolny przypływ energii w czystej postaci.
- W czystej postaci?
- Tak, na przykład...
Nagle rozległ się kolejny, niezwykle bliski grzmot i w najwyższy maszt wrogiego statku uderzył piorun. Ten natychmiast zaczął ponownie się ruszać, ale nie wyglądało to dobrze. Fale znajdowały się w zupełnie innym miejscu, statek był już tak właściwie pod nimi. W dodatku uderzenie pioruna spowodowało pożar żagli. Te dwa czynniki sprawiły, że statek szybko zatonął.
- Cóż, to by było na tyle... - powiedział powoli Lir. - Trzy pieczenie na jednym ogniu?
- Cztery – poprawił go Vergrin. - Nie zapominaj o arenie.
- Pięć – rzekł Agirir. - Odzyskaliście wolność.
- Niezwykle owocny dzień – uśmiechnął się Lir. - Vergrin, co z tobą? Jesteś jakiś taki smutny, zważywszy na fakt, że w końcu nam się udało!
- To się dopiero okaże.
- Dokładnie, klejnot magazynujący jest już prawie pełen, zaraz popędzimy z oszałamiającą prędkością.
- Czy taka technologia jest u was powszechna? - spytał Vergrin.
- Nie, to mój ojciec zbudował ten statek. On to był dopiero mistrzem magii czasu. Pierwszy okręt pozwalający na szybkie podróże międzyłuskowe. Coś pięknego.
Vergrin miał zadać kolejne pytanie, gdy nagle Agrir dotknął jedno z lewitujących szkieł i wszystko wokół rozlało się w czerń.

Vergrin powoli wyszedł z pokładu, stając na twardej ziemi jako ostatni. Z niedowierzaniem przyjrzał się szerokim, zielonym równinom, rozpościerającym się przed nim. W jego oczach zalśniły łzy, w końcu rzeczywiście się udało. Nie było już żadnych wątpliwości, byli wolni. Upadł na kolana, wciągając do płuc rześkie powietrze. Ich marzenie się spełniło, już nikt nie stał nad nimi. Wokół byli niewolnicy także płakali i śmiali się, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Wilkołak przez długą chwilę klęczał w bezruchu, przypatrując się otwartemu niebu. Nagle poczuł na ramieniu dotyk Lira. Kotołak także płakał. Był w niewoli przez całe życie, podobnie jak Vergrin. I on był gladiatorem, więc rozumieli się doskonale, mimo tego, że byli wilkołakiem i kotołakiem.
- Wszyscy gladiatorzy przekazują ci podziękowania, Złoty Czempionie – powiedział.
Vergrin drgnął, po czym podniósł się i stanął przed Lirem.
- Posłuchaj, chcę, abyśmy zapomnieli o tamtym życiu. Ja nie jestem czempionem, ty nie jesteś gladiatorem, my nie jesteśmy niewolnikami. Mamy szansę na nowe życie!
Lir uśmiechnął się przez łzy i skinął głową. Do Vergrina podszedł Agirir.
- Doskonała współpraca, nie uważasz?
- Dziękujemy ci z całego serca, kimkolwiek jesteś – odrzekł wilkołak. - W jeden dzień zapewniłeś nam coś, o czym nie śmieliśmy marzyć przez lata.
Agirir skinął głową, po czym zwrócił się do wszystkich zebranych na nabrzeżu:
- Posłuchajcie mnie! Jesteście teraz wolni, decydujecie sami o sobie! Więc chciałbym was spytać, czy kilkunastu spośród was nie zechciałoby zamieszkać ze mną na moim statku i żeglować po wszystkich morzach Prasmoka?!
Wielu wyraziło chęć i po chwili część zebranych wróciła na statek, gotowa w każdej chwili odpłynąć. Agirir uśmiechnął się.
- To by było chyba na tyle. Żegnaj, wilkołaku. I żegnaj także ty, kotołaku. Zaprawdę dziwna z was para.
- Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy – powiedział Vergrin.
- A ja nie, bo oznaczałoby to, że albo zrobiłem koło, albo ciało Prasmoka jest o wiele chudsze, niż mi się zdawało, a to byłby wieli zawód. Bywajcie!
Po chwili statek już odpłynął, pozostawiając ich samym sobie. Vergrin odwrócił się do zebranych.
- Jak już zostało powiedziane, jesteście teraz wolnymi ludźmi. Od dziś decydujcie sami za siebie! Mam nadzieję, że także przynajmniej kilku z was kiedyś spotkam.
Spora część osób zaczęła między sobą szeptać, a po chwili większość zgromadzonych wystąpiło do przodu, na czole z Selirią.
- Nie chcemy cię opuszczać, Vergrinie – powiedziała. - Za dużo razem przeszliśmy. Nie mamy w Alaranii życia, a ty pokazałeś, że potrafisz dowodzić. Bądź nadal naszym przywódcą!
Vergrin zdumiony spojrzał na Lira, który także skinął głową. Wilkołak wzruszył się. Ci wszyscy ludzie nadal pozostawali mu lojalni. Przed nimi rozpościerała się wizja nowego, lepszego życia, w którym nie ma strachu przed Kuszą.

- I co było dalej? - spytał podekscytowany Zoyel.
- Dalej? Przez jakiś czas wędrowaliśmy, zanim trafiliśmy tutaj. Osiedliliśmy się, ziemia była dobra, mieliśmy wszystkie potrzebne surowce w pobliżu. Wśród nas był niemal każdy spośród rzemieślników, mieliśmy materiał na wyśmienitą osadę. Wcześniej była tu tylko ta opuszczona rezydencja, wokół której zbudowaliśmy naszą wioskę. Rozwijaliśmy się przez trzy lata, przeżywając po raz pierwszy w pełni zmiany pór roku. Przyjmowaliśmy do siebie także nowych przybyszów, w większości wyrzutków społecznych i tych, których niesprawiedliwe ściga władza. Nasza osada jest pięknym miejscem, Zoyelu. Bo tutaj każdy z nas jest dla siebie bratem lub siostrą.
Zoyel skinął głową, zszokowany tym wszystkim, co usłyszał. Zdecydowanie nie spodziewał się, że za tą pozorną wioską stoi taka historia. Przyjrzał się uważnie wilkołakowi. Wyglądał na dobrego, troskliwego przywódcę. Lepszego mieć nie mieli.
- Cóż... w takiej sytuacji... nie mogę się nie zgodzić na twoją ofertę. Zostanę z wami i pewnego dnia uczynię tę niepozorną wioskę centrum handlu w Alaranii!
Vergrin roześmiał się.

Wilkołak szedł do podziemi rezydencji. O tym pomieszczeniu nie wiedział nikt, nawet Lir. Nie było zbyt duże, znajdowało się idealnie dużo miejsca na jedną skrzynię. Vergrin sięgnął po klucz wiszący na szyi i otworzył ją. Wziął do rąk swoje dwa topory i odłożył je na bok, wcześniej przyglądając im się uważnie. Wyciągnął dziwną broń Bełta, odebraną mu po pokonaniu go. Nie była już rozżarzona do czerwoności. Wyciągnął także hełm Kuszy, który także zdobył po zwycięskiej walce. Po chwili na podłodze znalazł się płaszcz Icimeza i zapinka do włosów Havarii. W końcu odnalazł to, co chciał. Piękny portret jego matki, znaleziony w osobistym pokoju Algarda. Kobieta na portrecie była uśmiechnięta, jakby wiedziała, że jej syn dokonał tego, czego ona sama pragnęła. Obrócił obraz i dostrzegł ledwo już widoczny napis. „Dla mojego najdroższego męża, mojego obrońcy i najwspanialszego wojownika”. Vergrin westchnął, po czym schował resztę rzeczy do skrzyni i zamknął ją. Obraz wziął pod pachę i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Minął czas, w którym musiał walczyć. Teraz nadszedł czas siewów, czas budowy, czas żniw. Jego przeszłość odeszła w niepamięć, liczyło się tylko to, co jest teraz. Wszedł do odnowionego salonu i zawiesił obraz na ścianie. Zoyel wyjechał w sprawach biznesowych, Lir razem z kilkoma wojownikami wyruszył na patrol wokół osady. Pozostał sam w budynku. Usiadł na sofie i wpatrzył się w tańczący na kominku ogień.
- Coś nie tak? – spytała Seliria, która nagle weszła do salonu.
- Nie, nic – odrzekł Vergrin. - Po prostu... zastanawiam się.
Seliria spojrzała na obraz i uśmiechnęła się.
- Byłaby z ciebie dumna. Twój ojciec także. On był z ciebie dumny.
Wilkołak nie odpowiedział. Seliria usiadła obok niego.
- Rozchmurz się, zima zapowiada się wyjątkowo łagodnie.
- Yhm. Wiesz co? Chyba czas, aby i te topory zawiesić nad kominkiem. Nie chcę już walczyć.
Seliria uśmiechnęła się.
- I nie powinieneś.
Wyszła. Wilkołak wstał i poszedł raz jeszcze do obrazu. Wyjął z kieszeni niewielki, pleciony z liny medalion, który sprawiał, że Algard nie przemieniał się w wilkołaka. Zważył go w ręce, po czym cisnął w stronę ognia. Obserwował ze smutkiem, jak płonie rzecz, która pozwoliłaby mu zapanować nad sobą. Ale nie pragnął tego. Chciał być naprawdę wolny, w końcu móc być naprawdę sobą. Wyszedł, zamykając drzwi, na których błękitną farbą wymalowany został znak. Znak dający im nadzieję, znak wypatrywany każdego roku na wybrzeżu.Zoyel Mindart obserwował wioskę przez okno swojego powozu. Z tego, co widział, była dokładnie tak samo obiecująca, jak opisał ją w liście jej właściciel. Propozycja objęcia stanowiska jego osobistego doradcy do spraw handlu i polityki zaciekawiła go na tyle, że opuścił stolicę Karnsteinu i udał się ze sługami w tamte strony, powątpiewając, czy list oddawał rzeczywistość. Teraz jednak stwierdził, że jest dokładnie tak, jak powinno. Może nawet się zgodzi na tę propozycję. Ale najpierw musiał znaleźć owego właściciela. Przejeżdżali właśnie obok jakiegoś placu budowy, więc nakazał zatrzymać powóz. Wysiadł z niego, lustrując budowę wzrokiem.
Budynek, którego funkcja nie była jeszcze możliwa do określenia, posiadał już dobre fundamenty i silny szkielet. Była to naprawdę porządna robota, zdolna sprawić, że budowla będzie w stanie przetrwać niejedno. Wokół krzątali się pracownicy, w większości jedynie w spodniach, ze względu na dosyć ciepłą temperaturę, którą oni odczuwali jeszcze bardziej dotkliwie przez ciężką pracę. Jeden z nich, targający na ramionach sporą ilość drewnianych desek, przechodził akurat obok drogi. Wyglądał dość obszarpanie, przynosił na myśl nieco młodego leśnego rozbójnika, którego życie obdarzyło mnóstwem blizn.
- Hej, ty! Prostaku! - zawołał wzniośle Zoyel. - Chodź no tu!
Mężczyzna obrócił się w jego stronę, z zainteresowaniem mu się przyglądając. Zoyelowi nie spodobał mu się ten wzrok. Miał zamiar zapamiętać tego drania, żeby zrobić z nim porządek, gdyby jednak zdecydował się na zostanie doradcą. Tymczasem obserwował, jak barczysty człowiek podchodzi do niego, nadal taszcząc sporą ilość desek.
- Tak? - spytał dosyć niskim, ale dźwięcznym głosem.
- Przybyłem do właściciela tych ziem – zadarł nos Zoyel. - Gdzie mogę go znaleźć?
Tym razem mężczyzna już odłożył stos desek, kładąc je na ziemię. Podszedł jeszcze bliżej do Zoyela, wzbudzając tym samym jego wstręt. Śmierdział potem. Wskazał dłonią drogę i powiedział:
- Jedzie się naprzód, aż zobaczy się kowala. Potem skręca w prawo, na następnym skrzyżowaniu w lewo, na kolejnym prosto, a gdy zobaczysz świątynie, skręcasz w lewo. Pierwszy budynek to jego siedziba.
Człowiek wyraził się dosyć prosto i z taką łatwizną, jakby znał na wylot całą wieś. Zoyel skinął głową i obrócił się, chcąc wrócić do powozu i udać się w dalszą drogę, wedle wskazówek budowniczego. Zatrzymał go jednak jego głos.
- Ale i tak go tam nie znajdziecie. Teraz jest zajęty na wsi.
Zoyel obrócił się ponownie, patrząc nieco rozdrażniany na mężczyznę.
- Więc gdzie teraz przebywa?
- Ano tu, budowę nadzoruje – odrzekł tamten.
- Oho. – Zoyel się uśmiechnął na myśl, że szybko się z nim spotka. - Prowadź więc.
Mężczyzna z nagim torsem skinął głową, ale nie ruszył się nawet na krok. Zoyel odczekał kilka minut, po czym odezwał się ponownie, już mocno zirytowany:
- No, na co czekasz? Chcę się spotkać z panem tych ziem!
- I wasze pragnienie zostało spełnione – powiedział mężczyzna, splatając dłonie za plecami. - Pan Zoyel Mindart, jak sądzę? Doszedł do ciebie mój list?
- Co? - Zoyela zszokowały słowa mężczyzny.
Usłyszał gromki śmiech. Dopiero teraz dostrzegł, że od jakiegoś czasu są obserwowani przez pozostałych robotników. Zarumienił się, a jednocześnie zrozumiał, że właściciel tej wioski postanowił z niego zażartować. Prychnął, starając się ukryć zmieszanie.
- Panie Vergrin – powiedział. - Czy moglibyśmy się udać w jakieś inne miejsce i tam porozmawiać o ważnych sprawach?
- Ależ oczywiście – odpowiedział Vergrin z ciepłym uśmiechem na ustach. - Może jednak warto by udać się do mojego domostwa?
- Naturalnie – potaknął Vergrin, lecz gdy Zoyel ponownie chciał udać się do swojego powozu, ten znowu go powstrzymał. - Przecież nie będziemy jechać, gdy cel taki bliski. Proszę za mną, Anagel wskaże drogę pańskiemu woźnicy, prawda?
- Prawda. - Uśmiechnął się mężczyzna, jako jedyny chyba nie noszący wokół belek i nie ociekający potem. Dopilnowywał, aby wszędzie znajdowała się odpowiednia ilość materiałów, przecież nie będą jej później taszczyć.
- Hm, dobrze – mruknął niezbyt przekonany Zoyel, idąc ramię w ramię z właścicielem tych ziem.
Osada nie była zbyt duża, choć do najmniejszych też nie należała. Jej budynki były rozrzucone luźno, co sprawiało, że każdy mieszkaniec miał własny kawałek ziemi. Do tego nie była ona zbudowana na prostym gruncie, miejscowi doskonale wykorzystywali teren, sprawiając, że ich wioska miała własny, niepowtarzalny charakter. Zoyel dostrzegł także, że niemal każdy mijany człowiek lub nieczłowiek ochoczo witał Vergrina, nie jak pana, lecz jak przyjaciela. Gdy mijali warsztat kowala, nawet nawiązała się pomiędzy nimi krótka, przyjacielska rozmowa.
Dotarli w końcu do budynku, który różnił się od innych. Była to willa, nie w najlepszym stanie, wyraźnie przydałby się jej lepszy remont od tego, który wyraźnie został już przeprowadzony. Jednak była ona o wiele bardziej zdobiona, reprezentacyjna, od razu można było stwierdzić, że jest do budynek właściciela owych ziem. Weszli do środka, mijając wcześniej murowaną bramę i niezbyt zadbany ogród.
Wewnątrz walało się mnóstwo rupieci, nie wyglądało to zbyt dobrze. Zoyel patrzył z dezaprobatą na nieład panujący w środku. Trzeba będzie coś z tym zrobić, pomyślał. Inaczej nasz drogi pan osady ośmieszy się, kiedy przybędzie do niego pierwszy gość. Właściwie, to tu i teraz nawet się ośmiesza.
Udali się na górę, do przytulnego pokoju, w którym znajdowały się dwa fotele. Vergrin przeprosił go na chwilę, a po paru minutach wrócił, już w pełni ubrany. Zajął miejsce na jednym z foteli, Zoyelowi przypadł drugi, znajdujący się naprzeciwko niego. Przywykł do większych luksusów, więc nie był zbyt zadowolony obecną chwilą.
- Wiecie, po co was wezwałem – powiedział Vergrin, splatając ze sobą palce w obu dłoniach, a ramiona opierając o fotel. - Potrzeba nam człowieka, który zajmowałby się handlem, polityką i tymi sprawami. Ja niezbyt się na tym znam.
- Dlaczego więc jesteś tu panem? - zdziwił się Zoyel. - Nie macie nikogo odpowiedniejszego?
- Ludzie nie chcą nikogo innego – westchnął Vergrin. - Wiedzą, że zawsze będę się starał pomagać im, jak mogę. Żyjemy tu jak rodzina, nie jak obcy. A rodzina ma swoje żądania.
- Jak rozumiem, posiada pan charyzmę?
- Charyzmę? – spytał Vergrin. - Cóż, można by tak powiedzieć. Potrafię po prostu szybko i skutecznie pokierować prostymi ludźmi tak, aby wyszło to jak najlepiej. I wiem też, czego najbardziej potrzebują. Zresztą, to długa historia.
- Chętnie bym ją wysłuchał.
- Nie dzielę się nią z każdym – powiedział Vergrin, lecz nie agresywnie. Raczej z zamyśleniem. - Może opowiem ją panu, jeżeli się dogadamy. A teraz pomówmy o tym, dlaczego powinien pan wybrać nas. Rozwijamy się niezwykle szybko, żyjemy za pan brat i oferujemy niezwykłą szansę na wzbogacenie się. Wszystko zależy od pana, nie ma tutaj ograniczeń. To jak będzie?
Zoyel spojrzał w okno i zamyślił się. Takie solidarności nie wiedział jeszcze, nawet w Karnsteinie. Niewątpliwie mieszkańcy tej wioski byli ze sobą niezwykle zżyci, co sprawiało, że mógłby rzeczywiście mocno na tym skorzystać. I jeszcze perspektywa beztroskiego życia...
- A niech mnie szlag trafi, zgadzam się – powiedział nagle Zoyel, wywołując uśmiech na twarzy Vergrina. - Obejmę to stanowisko na dwa tygodnie. Jeżeli mi się spodoba, zostanę tu na dłużej.

Siedzieli ponownie w tym samym pomieszczeniu, lecz teraz w zupełnie innych już strojach. Ubiór Zoyela nie był już aż tak ozdobny, znajdowały się na nim ledwo widoczne zabrudzenia. Vergrin natomiast ubrał lnianą tunikę, jedną z czystszych, jakie miał. Jak na razie milczeli, Vergrin wpatrywał się w okno, a Zoyel w niego, z zamyśleniem.
- I jak? - spytał w końcu Vergrin, przerywając ciszę.
- Niezwykłe miejsce – stwierdził krótko Zoyel. - Każdy doskonale zna każdego, wie, czego się ma spodziewać. Działacie jak jedna osoba.
- Rozumiem, że zostanie pan z nami?
- Tak, te dwa tygodnie przyniosły mi zadziwiająco wysokie zyski, a jeżeli bardziej się tu zadomowię, to to miejsce może się okazać jeszcze owocniejsze.
- Cudownie – powiedział Vergrin, wstając i zaczynając chodzić w kółko po pokoju. - Przyda nam się ktoś, kto reprezentowałby nas przed innymi wioskami. Na polityce nigdy się nie znałem.
- Ano właśnie – zwrócił mu uwagę Zoyel. - Miałeś mi ponoć przybliżyć swoją historię.
Mężczyzna przez chwilę milczał.
- W porządku – powiedział w końcu. - Pierwszych lat mojego życia nie pamiętam, ale wiem, co się wtedy stało. Opowiedziano mi o tym.

Kobieta upadła, niezdolna do dalszego biegu. Wyczerpana, oddychała ciężko, starając dźwignąć się z ziemi. Niestety, nie udało jej się zrobić to dostatecznie szybko. Najpierw usłyszała głośne kroki stóp odzianych w skórzane buty, a w następnej chwili została chwycona za ramiona i podniesiona do pionu, co wywołało kolejną falę bólu, zwłaszcza iż uścisk trzymającego ją człowieka do najdelikatniejszych nie należał.
- Mam ją! - rozległ się niski głos. - Mamy Bestię!
Kobieta jęknęła i próbował się wyszarpnąć, ale nie miała dostatecznie dużo siły. Nie po głodówce, którą ostatnio przeżywała. Została bezwolnie zaciągnięta do reszty grupy jej prześladowców. Trzymający ją mężczyzna wyszedł na polanę, na której jego kompani już rozbijali obóz.
- Dobrze! - krzyknął jeden z nich, odziany w czarną peleryną z charakterystycznym, czerwonym znakiem. Kobieta chciała się cofnąć, gdy go dostrzegła. Dostatecznie dobre znała znaczenie tego symbolu. - Kusza będzie zadowolony.
- Patrzcie ją – powiedział inny wojownik, odziany w skórzaną zbroję. - Niby taka silna na arenie, a tak łatwo się poddaje.
Chciała krzyczeć na tego mężczyznę, ale naprawdę nie miała już sił na nic.
- Przecież wtedy była łowcą, a teraz jest ofiarą – zaśmiał się ten trzymający ją. - No co, już taka harda nie jesteś?
Kobieta nie odpowiedziała. Zemdlała, pozbawiona sił oraz nadziei na lepsze jutro. Widząc to, mężczyzna w płaszczu prychnął.
- Ładujcie ją na mojego konia – powiedział z pogardą. - Dziś Kusza odzyska swoją zabawkę.

Kusza przyglądał się spętanej kobiecie. Swoim jednym okiem widział, że wyglądała inaczej, niż podczas ich ostatniego spotkania. Była w jakiś sposób słabsza, mniej harda. Taką zmianę nie mogły spowodować tylko trudy ucieczki, za dobrze ją wytrenował, aby tak łatwo ją to zmęczyło. Chwycił ją za podbródek i podniósł tak, że musiała spojrzeć mu prosto w oczy. W jej spojrzeniu malowała się wściekłość i rezygnacja, nie było w nim odczuć towarzyszącej jej zazwyczaj determinacji.
- Głupio zrobiłaś, Belerio – odezwał się zachrypniętym głosem. - Przegapiłaś kilka występów. Muszę ich teraz zorganizować więcej.
Na twarzy Belerii odbił się strach, co bardzo zdziwiło Kuszę. Zdecydowanie coś było mocno nie w porządku.
- Zabrać ją – nakazał swoim dwóm odzianych w pancerz sługom, którzy pośpiesznie wykonali rozkaz. Następnie zwrócił się do Malaraya, stojącego tuż obok niego. - Sprawdziłeś ją?
- Jej stan nie jest łatwy – odezwał się mag w typowy dla siebie, świszczący sposób. Jednocześnie podrapał się po wrzodach, dekorujących jego lewą rękę.
- Tyle sam zauważyłem – prychnął Kusza, dobywając swojego dziwnego miecza i przyglądając mu się z zainteresowaniem. - Masz przywrócić ją do stanu sprzed ucieczki.
- Jesteś tego pewien? Możesz zmienić zdanie.
- Na łeb upadłego, mów jaśniej!
- Jest w ciąży.
Tego akurat Kusza zupełnie się nie spodziewał. Uniósł wysoko brwi, gładząc ostrze miecza. Nic sobie nie robił z tego, że krwawił z niewielkiej rany.
- Od tego możesz się powstrzymać – powiedział. - Na razie.
Musiał pomyśleć nad ewentualnymi korzyściami i wadami. Dwie Bestie? To mu się na dłuższą metę mogło znacząco opłacić, ale z kolei przez jakiś czas będzie musiał wstrzymać tę ukochaną przez tłumy rozrywkę.
- Szybka jest – odezwał się Bełt, który jak dotąd milczał. - Ile jej nie było? Tydzień, dwa?
- To przecież tylko zwierzę, rozmnaża się, kiedy może – odpowiedział Kusza, odwracając się i ruszając ku wyjściu z podziemi. - Dawajcie jej podwójne racje. Póki co warto utrzymać ją przy życiu.

- Czekaj, czekaj! - przerwał mu Zoyel, przez co Vergrin stanął w miejscu, przyglądając mu się pytająco. - Zacząłeś opowieść od środka! Kim jest ten cały Kusza, o czym w ogóle jest mowa i dlaczego nazwał twoją matkę zwierzęciem?
- Zacząłem od początku, nie moja wina, że ten początek jest końcem innej historii – odpowiedział Vergrin, a w jego następnych słowach wyczuć było ból. - Kusza to był jakiś były weteran wojenny, ponoć był kiedyś kapitanem kruczej husarii. Miał znaczny majątek, po karierze wojskowej zajął się niewolnictwem i organizacją walk na arenie. Paskudny człowiek.
- Czyli twoja matka walczyła na arenie? - zdziwił się mocno Zoyel.
- Nie była człowiekiem – odparł spokojnie Vergrin. - Podobnie jak ja, w żyłach posiadała wilczą krew.
- Jesteś wilkołakiem?
- Tak, ale nie gryzę, a groźny jestem tylko podczas pełni. Ale wtedy znajduję inne rzeczy, na których mogę się wyżyć.
Zoyel był naprawdę zdziwiony tym, co jak dotąd usłyszał. Dalsza historia zapowiadała się na wielce ciekawą.
- Kontynuuj.
- Moją matkę traktowali ulgowo. Dawali jej więcej jedzenia i nie zmuszali do walk na arenie. Mimo to jej stan nie poprawiał się w stopniu, w jakim chciał Kusza. W końcu, po dziewięciu miesiącach męczarni, urodziła mnie, a jej ból się skończył. Umarła, nie mając sił, aby dalej żyć. Nie zdążyła nawet nadać mi imienia.
- Kusza musiał być wściekły – zauważył Zoyel.
- Oj tak. Wpadł w furię. Stracił najlepsze źródło dochodu, a zanim zdążyłby je zastąpić, musiało minąć kilkanaście lat. Wymordował połowę niewolników, z drugą obchodził się tak, że lepiej byłoby dla nich, gdyby umarli. W końcu się jednak opanował, ponieważ przypomniał sobie, że w ten sposób nie pokryje strat. Ja sam zostałem oddany w ręce jednej z niewolnic o imieniu Seliria.
- Seliria? - przerwał mu Zoyel. - Czy tak nie nazywa się czasami...
- Dokładnie.
Zapanowała chwilowa cisza.
- Mów dalej.

Siedmioletni chłopiec bawił się jakimś kawałkiem skały, których w podziemnym mieście było akurat po dostatkiem. Seliria spojrzała na niego z zamyśleniem, przerywając na chwilę pracę przy wiązaniu talizmanu z kilku włókien pewnych roślin. Kusza trzymał swoich niewolników w kompleksie jaskiń, które różniły się od innych tą różnicą, że w górze znajdował się otwór, przepuszczający światło słoneczne. Był oczywiście zakryty masywną kratę, ale było to lepsze od ciemnych lochów. Seliria była tu już od jakichś dwudziestu lat, oprócz elfki tyle wytrwał tu tylko Carnus, osobisty kowal Kuszy, który nie starzał się z jakichś powodów ani odrobinę. Ona zajmowała się głównie tworzeniem zwykłych przedmiotów, posiadających na sobie proste zaklęcie, zazwyczaj od uśmierzania bólu czy polepszania nastroju. Niezbyt podobało jej się to, że jej rękodzieła są sprzedawane przez Kuszę na jego wyłączny zysk, ale nie miała wyboru. Podobnie, jak reszta niewolników. Ona jednak posiadała największe zaufanie w oczach Kuszy. Dlatego dał jej tego malucha do opieki, aż nie będzie na tyle duży, by mogło się zacząć jego szkolenie. Od tamtego czasu Selirii przybyło jeszcze więcej roboty, musiała nie tylko zajmować się dzieckiem, ale pracować za dwóch, podobnie jak wszyscy. A siedmiolatek bawił się kamieniem, nie mając pojęcia o tym, jak dużo osób go nienawidzi za to... no, za to, że po prostu się urodził, że jego matka zginęła.
- To prawda, co mówią ludzie? - spytała Selirię Terala. Była już starszą kobietą, Kusza trzymał ją tu tylko dlatego, że znała się na alchemii. Taka była jego zasada: jeżeli ktoś nie był opłacalny, był sprzedawany komuś innemu. - Że ten wilczy pomiot wpada w szał w każdą pełnię?
- Nie do końca – Seliria zawahała się. Z jednej strony rzeczywiście, dziecko było co miesiąc bardzo niespokojne, ale szałem by tego nie nazwała. - Budzą się wtedy jego instynkty. Nie lubi zamknięcia, a musi w nim być, co sprawia, że w jego głowie pojawia się mętlik.
- To, że Beleria uciekła mogę zrozumieć – zaczęła Terala. - Ale czy musiała od razu znaleźć sobie jakiegoś wilka? O czym ona wtedy myślała?
- Ponoć była wtedy pełnia – powiedziała spokojnie Seliria. - A wiesz, jaka ona wtedy bywała.
- Przeklęta suka – wymamrotała Terala. - Bez niej byłoby o wiele lżej. A ponoć właśnie chciała dla nas jak najlepiej. Phi!
- Nie mówi się tak o umarłych. - Ton Selirii zmienił się na lodowaty. - Chciała nas uwolnić, lecz nie udało jej się to. Jako jedyna walczyła, a to wszystko tylko przez to, że nie pomogliśmy jej dosyć szybko.
- Paplanina elfów – mruknęła Terala. - O, chyba pan zechciał nas odwiedzić.
Seliria spojrzała na widoczny w oddali łuk portalu, który rozbłysł światłem. Nie było mowy, aby była to dostawa jedzenia. Wszyscy wokół przerwali swoje zajęcia i zaczęli niespokojnie się rozchodzić, pragnąc udać się do rzadziej uczęszczanych miejsc.
- Alnas! - krzyknęła Seliria do chłopca. - Chodź tu, wracamy do domu!
- Już? - jęknął chłopiec, rzucając kamieniem. - Ale ja jeszcze nie chcę.
- Alnas, proszę, wróć ze mną do domu – powiedziała Seliria głosem w którym dało wyczuć się nutkę strachu. Chłopiec długo nie zwlekał. Podszedł do elfki i chwycił ją za jej rozdygotaną dłoń.
- Nazwałaś go Alnas? - spytała Terala, wysoko unosząc brwi. - Syn nadziei?
- Tak – powiedziała Seliria. - Nie wiedziałaś?
- Nigdy przy mnie nie używałaś tego imienia. Ale idź już, nie będę cię zatrzymywać.
Seliria skinęła głową, po czym ruszyła szybkim krokiem w stronę budynku, który służył im za dom. Wiedziała, że jeżeli Kusza przybył tu po chłopca, to i tak nie zdoła go przed nim schronić. Nie było sensu go ukrywać, jego przyboczny mag i tak by się wszystkiego dowiedział. Lepiej było schować się za ścianami domu, gdzie było przynajmniej ułudne wrażenie bezpieczeństwa. Ułudne, ale zawsze jakieś.
Gdy byli już w pobliżu domu, nagle trącił ją jeden z niewolników, popychając wraz z Alnasem na bok.
- Hej! - krzyknęła Seliria, kiedy już odzyskała równowagę, do człowieka, który ją potrącił. Ten przystanął i obrócił się.
- Haver?
- Kruk idzie tutaj z całą gwardią – powiedział do niej skażany złodziejaszek. - Ma zabrać do Kostnicy dwie osoby – tutaj spojrzał znacząco na chłopca.
- Nie! - wyszeptała Seliira. - On jest za młody, rośli mężczyźni ledwo to przeżywają.
- Właśnie – powiedział Haver. - Ja tu się o siebie martwię.
Pobiegł dalej, pozostawiając skołowaną Seirię sam na sam z Alnasem. Czy tą drugą osobą był złodziej? Skąd niby to wiedział i dlaczego to właśnie jego wybrał Kusza? Do Kostnicy trafiali tylko najtwardsi spośród niewolników, ci, którzy mieli walczyć na arenie, co było głównym źródłem dochodu Kuszy. Zbudował prawdziwe imperium, był znany w całej Alaranii. Czy teraz chciał, aby młody wilkołak zaczął podążać ścieżką jego matki? Jeżeli tak, to tego chłopca czekają straszne chwile.
- Ciociu – odezwał się Alnas, kiedy weszli już do środka. - Co się dzieje? Kim był ten pan?
W oddali rozległ się cichy, lecz z każdą chwilą głośniejszy dźwięk kilku par pancernych butów, stąpających twardo po udeptanej ziemi.
- Cicho, Alnasie – powiedziała, klęcząc przy dziecku. - Posłuchaj mnie teraz dobrze. Nieważne, co się potem stanie, masz zapamiętać mnie, Telerę i wszystkich, których tutaj poznałeś, rozumiesz?
- Ale...
Kroki były już bardzo blisko, teraz można było usłyszeć, jak wiele osób podąża ulicą. A mało ich nie było.
- Ciii. Czekają cię trudne chwile, ale uda ci się to znieść, tak jak udało się twojej matce. Ty musisz kontynuować jej dzieło. Teraz tego nie rozumiesz, ale gdy nadejdzie odpowiedni czas i przypomnisz sobie moje słowa, będziesz już wiedział, co czynić. Obiecaj mi tylko, że będziesz pamiętał o tym wszystkim, co tutaj przeżyłeś.
- Ale...
Kroki ustały tuż przed drzwiami.
- Obiecaj! - Seliria niemal już płakała.
- Obiecuję.
Nagle drzwi wypadły z zawiasów, wyważone potężnym kopniakiem. Do środka wpadło kilku ludzi, w większości w pełnym uzbrojeniu z charakterystycznym, czerwonym symbolem na prawej stronie kirysów. Ustawili się pod ścianami w kręgu, milcząc upiornie. Seliria chwyciła Alnasa, chcąc odwrócić jego oraz swoją uwagę od nich. Jako kolejny do środka wszedł postarzały mężczyzna w krwistoczerwonych szatach, spoglądający na nich z pogardą oraz idący u jego boku wojak w czarnej zbroi, posiadający na twarzy umalowane farbą znaki wojenne. Seliria dobrze ich znała. Malaray i Bełt, lewa i prawa ręka Kuszy, magia i siła. Ci dwaj nienawidzili najbardziej na świecie siebie nawzajem, lecz obydwoje słuchali rozkazów Kuszy. Mówiono, że toczyli ze sobą walkę o władzę, przekonując do siebie jak najwięcej wojowników swego pana. Kiedy ci dwaj dołączyli do kręgu, ukazał się ten, którego Seliria tak bardzo się obawiała. Do środka pomieszczenia wszedł dużej postury mężczyzna odziany w stalową, zniszczoną zbroję płytową. Na plecach powiewała poszarpana peleryna. Można by pomyśleć, że w tym stroju ktoś wyglądałby śmiesznie, ale Kusza roztaczał wokół siebie aurę takiej grozy, że jego zniszczony ekwipunek jedynie ją potęgował. Spojrzał na chłopca, który wyjrzał zza ramienia Selirii, spoglądając na przybysza z szeroko otwartymi oczami.
- To ma być ten syn Belerii? – spytał zachrypniętym głosem, w którym wyczuć było niezadowolenie.
- Coś mizernie wygląda – stwierdził Malaray, na co część wojowników obecnych w budynku roześmiała się.
- Widać, musiał wdać się w ojca – mruknął Bełt.
- To można zmienić – powiedział spokojnym głosem Kusza, czym uciszył wszystkich zebranych w środku. - Zabrać go.
- Nie! - krzyknęła Seliria pod wpływem impulsu. Jeden z wojowników uderzył ją w twarz pochwą miecza, oddzielając od Alnasa, którego zabrało kolejnych dwóch. Kusza obrócił się i wyszedł, a za nim wszyscy inni. Seliria natychmiast wstała i nie zważając uwagi na ranę na twarzy, próbowała podążyć za nimi. Zatrzymał ją ostatni gwardzista, którego nie dostrzegła. Chwycił od tyłu, gdy próbowała wyjść i cisnął o podłogę.
- Bądź grzeczna, bo skończysz, jak tamten złodziej – powiedział, rechocząc po nosem. Następnie wyjął sztylet i wbił go elfce w lewą dłoń. Ostrze przeszło na wylot, a w pomieszczeniu rozległ się krzyk Selirii. Mężczyzna wyszedł, a elfka drżącą dłonią wyjęła sztylet. Ujrzała paskudną ranę, lecz nie zważając na to, wyszła na zewnątrz. Ujrzała oddalających się czarnych gwardzistów oraz ciało Havera, zwisające na linie z dachu jednego z budynków. Nie wytrzymała. Zemdlała z bólu.

Vergrin milczał, oparty o parapet i wpatrywał się w krajobraz za nim. Zoyel błądził kciukiem po dłoni, krzywiąc się przy tym. Dostrzegł już wcześniej u tkaczki tę paskudną bliznę, ale nie miał pojęcia, skąd mogła się wziąć. Teraz wiedział i sądził, że lepiej było żyć mu w niewiedzy. Spojrzał na swojego rozmówcę, którego ręce drżały.
- Wszystko...
- Tak – odparł Vergrin tonem, który świadczył coś wprost innego. Westchnął głęboko, przez kolejną chwilę milczał, po czym zaczął opowiadać dalej. - Miałem wtedy siedem lat, pamiętam to jak zza mgły. Są to chyba jedne z moich pierwszych wspomnień, które mogę choć w najmniejszym stopniu zrozumieć, co wcale nie jest pocieszające. Ból, nieustający trening i kara za każde niepowodzenie. Tak wyglądał zwykły dzień w Kostnicy. Było to miejsce, w którym umarło więcej osób, niż na tej całej arenie. Jej zadaniem było sprawić, aby człowiek stał się bestią, prawdziwym gladiatorem, odpornym na ból, kierowanym tylko i wyłącznie żądzą krwi. Uwierzysz, że zrobili coś takiego dziecku? Oczywiście na początku nie było jeszcze aż tak źle. Musiałem stopniowo dochodzić do poziomu zwykłych mieszkańców, przecież nie chcieli, abym wyzionął ducha. Kostnica była zamkniętym, niewielkim systemem tuneli w jakimś odosobnionym miejscu tego miasta niewolników. Był tam niewielki ring, pomieszczenie pełne narzędzi tortur, drugie wypełnione wszelkiego rodzaju machinami treningowymi i jeszcze jedno, służące nam za sypialnię. Tak, nie byłem tam sam. Miałem kilku współlokatorów, większość była tam już od dawna. Najpierw nie sypiałem jednak z nimi, Kusza znalazł dla mnie inny pokój. Tak zaczął się mój koszmar. Każdego dnia czekało mnie to samo. Pobudka była o niezwykle wczesnej godzinie, po której następowały krótkie tortury. Na początku nie było to nic wielkiego, zaledwie kilka sekund. Potem kilkugodzinny trening, ten także pierwszego dnia niezbyt trudny, choć oczywiście dla mnie wtedy niewyobrażalnie. Potem posiłek, którym zawsze była dziwna, gęsta maź bez smaku. Pierwszego dnia zwymiotowałem, za co otrzymałem kilka batów. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego. Dowiedziałem się potem, z czego to robili. Uwierz mi, wolałbyś nie wiedzieć. Jednak mimo wszystko spełniało swoje zadanie: dostarczało energii potrzebnej na cały dzień. Gdyby nie to, że składniki tej mazi są niezbyt dozwolone, może nadal bym to spożywał. Jeden posiłek dziennie to niezłe ułatwienie. Tak czy owak, po posiłku następowała seria tortur, mających nas zahartować, a także wzbudzić w nas gniew. Z początku czułem tylko strach, lecz powoli zacząłem także nienawiść. Głęboką, wieczną nienawiść. Stopniowo zwiększano stopień trudności, stopień zadawanego mi bólu.
Gdy miałem już dwanaście lat, byłem w większości pozbawiony człowieczeństwa. Przez cały czas odczuwałem tę samą, zżerającą mnie od środka nienawiść. Próbowałem się przeciwstawiać wiele razy, lecz zawsze bezskutecznie. Zaczęły się wtedy także moje przemiany, przez co stawałem się jeszcze większą bestią. I były o wiele częstsze, niż raz na miesiąc. Wpadałem w szał niespodziewanie, kilku innych gladiatorów zabiłem, kilku boleśnie mnie poraniło. Przez jakiś czas spałem razem z innymi niewolnikami, lecz szybko przenieśli mnie z powrotem do izolatki. Zbyt dużo by ich kosztowało to, gdybym przebywał pół nocy razem z nimi. Znałem się już na walce toporami i na gołe pięści. Kusza regularnie mnie odwiedzał, aby przyjrzeć się postępowi w moim rozwoju. Za każdym razem wyglądał na zadowolonego, a ja za każdym razem naiwnie próbowałem go zabić. Wpadałem w szał, przemieniałem się, ale było to niczym w porównaniu do niego. Powoli zacząłem się orientować, że to nie jest człowiek. Żaden człowiek nie może być tak silny i przepełniony złem jednocześnie.

Kusza przyglądał się zakutego w łańcuchy wilkołakowi. Był jeszcze młody, nie osiągał imponujących rozmiarów, choć i tak już w hybrydalnej formie był niemal tak duży, jak jego matka. Bestia szarpała się, próbując złamać okalające je łańcuchy. Jeden z gwardzistów Kuszy wyjął miecz i uderzył tamtego płazem. Wilczy łeb cofnął się pod wpływem ciosu, lecz zaraz wystrzelił do przodu, zatapiając szczęki w opancerzonym ramieniu człowieka. Rozległ się jego krzyk, któremu Kusza przysłuchiwał się z zadowoleniem.
- Niezwykła siła, prawda? - spytał stojącego obok niego Bełta. Oni dwaj znajdowali się w bezpiecznej odległości od bestii, w przeciwieństwie do jego gwardzistów, którzy rzucili się, aby pomóc towarzyszowi.
- Będzie trzeba wzmocnić klatkę – stwierdził Bełt. - Ta dla jego matki jest za słaba. Kiedy tak właściwie zamierzasz go wypuścić na arenę?
- Ile on ma lat?
- Dwanaście.
- Dwanaście... - Kusza zamyślił się. - Myślę, że za trzy lata będzie dobry termin. Wtedy powinien zacząć naprawdę nabierać siły, co może być niezłym widowiskiem. Może jednak decyzja o nieusuwaniu ciąży nie była wcale taka głupia.
Bełt spojrzał na potwora, który teraz wisiał bezwładnie na trzymających go łańcuchach. Z klatki piersiowej i twarzy ciekła mu krew, pamiątki po ostrzach gwardzistów, którzy teraz wycofali się od pozbawionego sił stworzenia. Bełt widział jego ciężki oddech, jego mięśnie pod warstwą futra. Niewątpliwie była to solidna bestia, która niejednego z gladiatorów rozszarpie. On sam był mistrzem areny, więc prędzej czy później najpewniej zmierzy się z tym przeciwnikiem. A będzie to niewątpliwie spektakularne widowisko.

Vergrin wyprowadził serię miażdżących, ślepych ataków dwoma toporami, które dzierżył w rękach. Szmaciana kukła została pocięta na kilka kawałków, lecz dla niego to nadal było mało. Uderzał w ślepym szale, aż z kukły nie została tylko kupa siana, leżąca na podłodze. Oddychał ciężko, jego oczy były zakrwawione. Rozejrzał się wokół za kolejnym celem, chciał więcej! Wciągnął do nozdrzy powietrze, poczuł zapach. Odwrócił się, stając twarzą w twarz z Algardem, jednym z gladiatorów. Odziany w częściową zbroję, przypatrywał mu się ze zniesmaczeniem.
- W walce nie wolno kierować się nienawiścią – powiedział pogardliwie. - Nie uczą cię jak walczyć, tylko jak robić widowisko, nie widzisz tego?
Vergrina rozwścieczyły słowa tamtego. Po chwili przypadł do niego, powalając niczego nie spodziewającego się przeciwnika na podłogę. Opancerzony Algard próbował się wyswobodzić z jego uścisku, ale nie miał szans. Siła wściekłego wilkołaka była zbyt wielka.
- Jestem silniejszy! - powiedział Vergrin. - Ja przetrwam, ty zginiesz!
- Raczej na odwrót – warknął Algard. - Na arenie twoja siła przestaje mieć znaczenie, stajesz się tam marionetką Kuszy.
Słysząc to imię, Vergrin warknął. Nie jak człowiek, lecz jak zwierzę.
- Posłuchaj, wierzę, że gdzieś w środku tego gnojka jest jeszcze cień jego matki – powiedział ze złością Algard. - Ona nie dała z siebie zrobić niewolnika. Uciekła stąd. Zginęła tylko i wyłącznie przez ciebie, gówniarzu jeden! Gdyby wiedziała o tym, co się z tobą stanie, pewnie nigdy by nie tego nie zrobiła.
Vergrin spojrzał na człowieka ze zdziwieniem. Coś pojawiło się w jego głowie, jakieś odległe wspomnienie. Zszedł z Algarda i usiadł na ziemi, obok toporów, które wcześniej porzucił. Zaczął się mocno zastanawiać. Coś było mocno nie w porządku, czuł, że coś jest nie tak.
- Mojej matki? - spytał w końcu. - Kim ona była?
- Nie wiesz? - zdziwił się Algard, którego ton zrobił się o wiele łagodniejszy. - Chociaż w sumie skąd miałbyś? Była wspaniałą kobietą. Silną, bystrą, niezależną. Przez cały czas usiłowała walczyć z Kuszą i jego oprawcami. Była zabawką Kuszy, lecz robiła wszystko, aby przestać nią być. Jednak nie mogła zadać mu na tyle silnego ciosu, aby mógł go odczuć. Zarówno fizycznie, jak i mentalnie.
- Jej dzieło... - powiedział półprzytomnie Vergrin, nie zdając sobie sprawy z tego, dlaczego to wymawia. W końcu podniósł wzrok na Algarda. - Chcesz mnie uczyć? Czego?
- Jak przetrwać – odrzekł poważnie gladiator. - Zarówno na arenie, jak i poza nią. A przede wszystkim chcę cię nauczyć myślenia. Przyda ci się nieodzownie. Oczywiście, jeżeli tego chcesz.
- Ja... chyba tak.
- Widzisz? - uśmiechnął się Algard. - Wiedziałem, że nie jesteś jeszcze stracony. Tak właściwie, to jak ci na imię?
- Vergrin – powiedział wilkołak. - On mnie kiedyś tak nazwał.
- Posępne imię – stwierdził Algard. - Ale zdaje się pasować idealnie. Marny twój los, wilcze dziecię.
Vergrin westchnął. Owszem, było źle, niewątpliwie mogło być lepiej, ale wilkołak nie wiedział, jak konkretnie. Całe jego życie to był morderczy trening, tortury w wykonaniu Malaraya i sen, w który uciekał przez towarzyszącym mu bólem. Nie miał żadnych przyjaciół wśród innych gladiatorów, jakim cudem miałby ich mieć? Był wyrzutkiem, dzieckiem, które katował Kusza.
- Kusza jest... zły, prawda? - spytał Algarda.
- Żaden człowiek nie jest całkowicie zły – powiedział gladiator. - Ale Kusza zupełnie zabłądził. Zabił mnóstwo ludzi, jeszcze więcej zniewolił, co często jest gorsze od śmierci.
- Dlaczego chcesz mnie uczyć?
- To już moja sprawa. Powiedzmy, że interesuje mnie utrzymanie cię przy życiu.
Wilkołak zmierzył go przenikliwym spojrzeniem, ale nic nie odpowiedział. Wstał, chwytając przy tym swoje topory.
- Od czego więc zaczynamy?

- Stąpaj łagodnie, ale pewnie, podstawa to wszystko – mówił Algard. - Nie musisz być twardy, tylko gotowy. I pamiętaj, aby nie zwlekać z unikiem!
- To głupie – parsknął wilkołak, gdy po raz kolejny wykonał odskok przed atakiem gladiatora. - Mogę łatwo przyjąć na siebie atak.
- Mój może tak, ale na arenie przyjdzie ci zmierzyć się nie tylko z ludźmi. Walki bestia kontra bestia cieszą się niemałą popularnością, dlatego musisz nauczyć się akrobatyki. Zawsze ci się to przyda.
Po kolejnych kilku ślamazarnych uskokach Vergrin zyskał kilka nowych ran, które krwawiły lekko. Nie wyrządzały mu zbyt dużo bólu, co najwyżej irytowały. A właściwie to, że gladiator nie pozwalał mu wykorzystać swoich mocnych stron. Nie przekonywały go słowa tamtego, czuł się na tyle silny, aby pokonać każdego przeciwnika. W końcu co takiego Kusza mógł na niego napuścić, że przerosłoby go to w sile, zwłaszcza, gdyby wpadł w szał? Drugiego wilkołaka? Skąd niby by go wziął?
- Nie czuję się z tym dobrze – powiedział Vergrin, gdy przerwali trening. - To jest jakieś... inne. To całe chodzenie i poruszanie się. Nie rozumiem tego.
- Zrozumiesz, gdy nadejdzie odpowiedni czas.
Vergrin drgnął. Znał te słowa, wcześniej już kiedyś je słyszał. Nie pamiętał dobrze, kiedy i co one znaczyły, ale wiedział, że dotyczyło to jego oraz tego, co ma zrobić kiedyś. Zmarszczył brwi, starając przypomnieć sobie więcej, ale nijak mu się to nie udało.
- Mag bardzo cię męczy? – spytał Algard.
- Co?
- Pytam, czy Malaray jest brutalny w torturach – powtórzył Algard. - Nie mieści mi się w głowie, że może robić coś takiego dziecku.
- On... - Vergrin zawahał się. - Boli mnie to. Bardzo. On jest zły, ale inaczej niż Kusza. Jemu... sprawia to przyjemność. To widać... Ja...
Algard pokręcił ze smutkiem głową, po czym rozejrzał się. Nadal nie mógł uwierzyć, że nikt nie pilnował wilkołaka podczas treningów. Czy ci ludzie naprawdę wierzyli, że on sam z siebie będzie tak ciężko trenował? To, że rzeczywiście tak było niczego nie zmieniało, nadal pozostawała kwestia tego, że taka ufność była czystą głupotą.
- Nikt cię tu nie pilnuje? Dlaczego w ogóle trenujesz?
Vergrin wzdrygnął się.
- Oni widzą, gdy tego nie robię. Oni wiedzą... Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale wiedzą o tym, co się tu dzieje. Nie czuję ich, ale oni to wiedzą... Nie rozumiem.
Algard zamyślił się. Czyżby Malaray używał magii, przez cały czas mając oko na wilkołaka? Ale to by znaczyło, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że mężczyzna zaczął go nauczać. Owszem, gdyby uczył go tylko walki, to jeszcze by się tak nie dziwił, ale gdy zadał Vergrinowi pytanie o Alaranię, a ten spytał, co to takiego, zaczął mu przekazywać wiedzę o świecie, co mogło być nie po myśli Kuszy. Gladiatorowi taka wiedza tylko przeszkadzała, to, że gdzieś znajduje się inny świat, poza salą treningową i areną.
- Wracajmy lepiej do ćwiczeń – stwierdził Algard. - Dobrze jest odpocząć, ale co za dużo, to nie zdrowo.

- Choć twój świat wydawał się mroczny, nadal miał w sobie promyki światła – stwierdził spokojnie Zoyel.
- Promyki światła – zaśmiał się Vegrin. - Chyba raczej jego strumienie. Wątpię, abym bez Algarda był tym, kim jestem teraz.
- Póki co twoja opowieść wydaje się być niewiarygodna – powiedział Zoyel. - Punkt wejścia i wyjścia niezbyt do siebie pasują.
- Poczekaj, aż usłyszysz całą historię.
- A więc opowiadaj dalej.
- W porządku. - Vergrin odszedł od okna i podszedł do kominka, w którym płonął ogień. - Algard nauczył mnie wiele. O walce, o akrobatyce, o Alaranii, o życiu poza murami mego więzienia. Na przemian byłem dominowany przez nadzieję, która rosła w moim sercu po każdej lekcji z Algardem, oraz przytłaczającą depresję, ilekroć zdawałem sobie sprawę, jak żyją inni ludzie. Oni nie musieli czuć cienia Kuszy na swoich plecach, oni nie byli każdego dnia krzywdzeni przez Malaraya. Zazdrościłem ich i jednocześnie nie nienawidziłem, żałowałem oraz bałem się. Posiadałem coraz większą samokontrolę nad sobą, także podczas przemian. Potrafiłem się powstrzymywać od rzucenia się na Kuszę, ilekroć go widziałem. Wszystko zaczęło układać się względnie dobrze.

Vergrin usłyszał dźwięk otwierania ciężkich, żelaznych drzwi, na co chwycił leżące obok topory i powoli podniósł się. Tego dnia Algard się spóźnił, miał zamiar mu to wypominać przez całą lekcję. W końcu im mniej przebywał w jego towarzystwie, tym gorzej się czuł.
- Spóźniłe... - nie dokończył zdania, bo w tej chwili drzwi otworzyły się na oścież, a Vergrin poczuł, jak coś mu staje w gardle.
- Niestety, nie mógł przyjść – powiedział Kusza, wpatrując się w niego swoimi krwistoczerwonymi oczami. - Ale sądzę, że nie będę gorszym nauczycielem.
Vergrin cofnął się o krok, gdy Kusza zaczął się zbliżać powolnym, miarowym tempem. Wpatrywał się w niego z niedowierzaniem w oczach. Po prostu nie mógł uwierzyć, że ten człowiek tu jest, że wie o wszystkim, że teraz czeka go kara, o której wolał nawet nie myśleć. Chwycił mocniej swoje topory. Wcześniej już go widywał, ale nigdy nie byli sam na sam, tak jak teraz. Co mógł mu zrobić? Wilkołak bał się nawet o tym pomyśleć.
- Nie cofaj się – warknął Kusza tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Jeżeli okażesz słabość, ośmieszysz się. Ponoć jesteś silny. Udowodnij mi to.
Powiedziawszy to, wyciągnął miecz przypięty do pasa. Broń była niewątpliwie dwuręczna, świadczyła o tym długa rękojeść, ale Kusza trzymał ją bez problemu w jednej dłoni. Machnął nią kilka razy, demonstrując biegłość w jej posiadaniu.
Podstawa, pamiętaj o podstawie, myślał Vergrin. Nie liczy się siła, tylko gotowość. Pamiętasz to? Stąpaj lekko, bądź gotów do działania.
- Skupiasz się nie na tym, co trzeba – stwierdził Kusza, obserwując go. - Na arenie czekanie nic ci nie da. Atakuj, zanim zrobi to twój przeciwnik. To twoja jedyna szansa na przeżycie.
Vergrinowi zwęziły się źrenice. Zaatakował szybko, tnąc toporem trzymanym w prawej ręce, tym drugim szykując się do blokady ewentualnego cięcia. Nauczył go tego Algard, wiedział już, że było skuteczniejsze, niż młócenie na oślep. Tym razem jednak nie zadziałało, Kusza bez problemu skontrował uderzenie. Po chwili wilkołak opierał się rękami o ziemię, a z pleców ciekła mu krew. Atak mieczem sprawił, że zyskał paskudną ranę, biegnącą przez większą część pleców.
- Jesteś za słaby – stwierdził Kusza. - Nie myśl, że kiedykolwiek zdołasz mnie pokonać. Jeśli pojawiła się w twojej głowie taka nadzieja, to porzuć ją. Obłuda w niczym ci nie pomoże.
Kusza podszedł do dyszącego wilkołaka, po czym jednym kopniakiem przewrócił go na plecy, wywołując u niego kolejną falę bólu. Vergrin upadł na ziemię, boleśnie przy tym skomląc.
- Żałosne – stwierdził beznamiętnie Kusza. - Mam nadzieję, że na arenie będziesz choć odrobinę lepszy. Inaczej długo nie pożyjesz.
Schował miecz, po czym odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach.
- Twój dzisiejszy trening skończony. Kiedy w końcu się podniesiesz, zawlecz się do Malaraya. On się tobą zajmie.
Gdy żelazne drzwi się zatrzasnęły, Vergrin skulił się, płacąc z ogarniającego go bólu. Rana na plecach nie była śmiertelna, Kusza doskonale wiedział, jak należy ciąć, aby sprawić jak najwięcej bólu, nie wywołując przy tym obfitego krwawienia. Wilkołak czuł, że wszelka nadzieja ulatuje z niego, niczym ptaki na zimę.
- Dlaczego? - zaskomlał jeszcze, po czym zaczął drżeć, targany narastającym bólem.

- Paskudna sprawa – stwierdził Algard, przyglądając się mu. - Ponoć już za rok masz trafić na arenę. Nie mogę uwierzyć, że pośle tam dziecko.
- Kusza jest zły – warknął Vergrin. - Ale ja robię się coraz silniejszy, coraz szybszy. Kiedyś go pokonam.
- Miejmy taką nadzieję. Powróćmy lepiej do treningu.
Vergrin skinął głową, po czym wziął do rąk dwa topory, a Algard wyciągnął swój miecz. Ich bronie znacząco się od siebie różniły, każda była przeznaczona do zgoła innego stylu walki. Dlatego ich walki zawsze były interesujące, zarówno dla jednej, jak i drugiej strony.
- Posłuchaj teraz – powiedział Algard, gdy uniknął jednego z ciosów wilkołaka. - Jeżeli naprawdę chcesz zaszkodzić Kuszy, to musisz to wiedzieć. Jego prawa ręka, człowiek, którego nazywa Bełtem, też walczy na arenie, jest mistrzem. Gdyby zginął, wytrąciłbyś z rąk Kuszy potężną broń.
- Bełt – powtórzył Vergrin, unikając kolejnego ataku Algarda. - Na arenie on nie jest jedyny, prawda? Jest jeszcze więcej ludzi Kuszy?
- Tak.
- A więc będziesz mi podawał ich imiona. A ja dopilnuję, aby nie wyszli z tego żywi.
Algard odskoczył od przeciwnika, wpatrując się w jego oczy. Było mu go żal. On sam już swoje przeżył, zaznał zarówno dobra, jak i zła. Miał normalne życie, dopóki nie zainteresował nim się Kusza. Emerytowany kapitan wojska był kuszącym przedmiotem dla kogoś takiego, jak Kusza. Nie powstrzymał się od niczego, aby zniszczyć charakter Algarda. Jego cała rodzina zginęła z ręki Kuszy, a on sam został pojmany i wytrenowany na gladiatora. To dziecko miało jeszcze gorzej. Ono nigdy nie zaznało dobra. Dla niego świat był salą treningową.
- Na pewno chcesz takiego życia? Mógłbyś stąd uciec.
- Moja matka stąd uciekła – powiedział zaskakująco spokojnie Vergrin. - Ale najpierw próbowała uwolnić innych. Ja też chcę to zrobić.
Algard poczuł, jak w jego oczach stają łzy. Tak, zdecydowanie udało mu się spełnić swój cel. Przed dwoma laty wziął w opiekę bestię, dziecko, które nie miało żadnego celu oprócz nienawiści do wszystkiego, co je otaczało. Teraz to samo dziecko miało cel, który od samego początku próbował mu wpoić Algard.
- Coś nie tak? - spytał Vergrin, widząc zmianę na twarzy gladiatora.
- Nie, to nic – powiedział Algard. - Ale na dziś chyba wystarczy walki. Został nam jeden rok, po którym wszystko się zmieni. Wtedy i ty będziesz walczył na arenie, mam nadzieję, że to cię nie popsuje.
Vergrin spojrzał na niego pytająco, ale nic nie powiedział. Odłożył swoje topory na miejsce i usiadł na ziemi.
- Wiesz już, z kim będę walczył?
- Jeszcze na to za wcześnie. Ale mam pewne przypuszczenia...

Malaray był zdenerwowany, choć nie okazywał tego po sobie. Nie dość, że załatwiał sprawy, o których Kusza nie mógł nic wiedzieć i to w dodatku z człowiekiem, przed którym lepiej było nie okazywać strachu, to jeszcze musiał czekać, siedząc w ciemnym pokoju jednego z opuszczonych domów. Bawił się rękoma, starając w jakiś sposób skrócić sobie ten czas. Niezbyt mu się to udawało, przyspieszone bicie jego serca sprawiało, że jakoś nie mógł zapomnieć o tym, na co tak właściwie czeka.
W końcu się zjawił. Wyłonił się z cienia, wzbudzając przy tym dreszcze na skórze Malaraya, który i tego nie dał dostrzec. Wstał i spojrzał na tamtego.
- Spóźniłeś się – powiedział, starając się zachować spokój.
- Ciekawe spostrzeżenie – odpowiedział tamten, sadowiąc się na krześle naprzeciwko Malaraya. - Więc w czym mogę łaskawemu panu pomóc?
- Potrzebuję informacji – odrzekł czarodziej. - I to nie byle jakich, pochodzących sprzed kilkudziesięciu lat.
- Dotyczą miasta?
- Człowieka, który tu mieszka.
- Więc pytaj.
- Gdzie Kusza wyruszył w swoją podróż?
Człowiek w czerni nie odpowiedział. Milczał przez chwilę, przyglądając się z zaciekawieniem czarodziejowi. Ten zaczął nerwowo przebierać palcami, aż w końcu jego rozmówca przerwał ciszę.
- Pan jest Malaray, jak sądzę? Miło poznać.
Czarodziej nie odpowiedział, milczał, oczekując odpowiedzi na swoje poprzednie pytanie.
- Cóż, poszukujesz ciężkiej do zdobycia informacji. Ciekawe tylko, na ile ją cenisz.
- Życie twojej córki powinno wystarczyć. - Czarodziej uśmiechnął się.
Mężczyzna drgnął, choć ledwo było to widoczne. Wbił w niego pełne gniewu spojrzenie, po czym wstał, dobywając sztyletu. Nie zaatakował jednak, a zaczął się nim bawić, chodząc przy tym po pomieszczeniu.
- Kusza jest zagadkową postacią. Kiedyś był kapitanem kruczej husarii, ponoć był z niego niezły bydlak. O ile pamiętam, wywalili go za zbytnią brutalność na polu bitwy i poza nim. Po tym udał się w kilkuletnią podróż.
- Tyle wiem. - Malaray zmarszczył brwi. - Żądam więcej konkretów.
- Nawet jego imię, o dziwo, nie jest znane. Podróżował na północ, ostatnim miejscem, w którym go widziano, była Mauria. Potem ślad po nim znika, aż po trzech latach wraca, pojawiając się znikąd w Leonii w towarzystwie człowieka, którego nazywa Bełtem.
- Czyli nikt nic nie wie, nikt nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie mógł się udać.
- Nikt, oprócz ich dwóch. A przynajmniej nikt, kto byłby w stanie podzielić się tą wiedzą.
- Zawiodłeś mnie – powiedział Malaray, odwracając się i kierując się w stronę wyjścia. - Szkoda, twoja córka wydawała się sympatyczna.
- Kusza nie jest człowiekiem – powiedział mężczyzna w czerni. - Kiedyś podałem mu truciznę do jadła. Jeden kęs wystarczyłby, aby zabić woła. On zjadł wszystko i nawet się nie zachwiał. Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie człowiek.
- I ta informacja jest już lepsza – odrzekł Malaray. - Szkoda, że nie mogę oddać ci córki.
- Co?!
- Te tępaki miały tylko ją porwać, ale oczywiście nie wytrzymali i zdecydowali, że trochę się nią zabawią. Podczas tej... zabawy stawiła opór, co niezbyt dobrze się dla niej skończyło.
Mężczyzna po chwili był obok czarodzieja, lecz ten nawet nie drgnął. Gdy miał już zadać cios, nagle znieruchomiał, złapał się za gardło, po czym opadł na ziemię, trzęsąc się z bólu. Malaray uśmiechnął się, po czym ruszył dalej. Nie mógł pozwolić, aby jego zwierzątko na niego czekało.

Vergrin oddychał głęboko, starając się uspokoić skołatane nerwy. Był odziany w zbroję, podobną do tej noszonej przez Algarda. Ona także nie była kompletna i w nie najlepszym stanie. Cóż to byłaby za zabawa, gdyby gladiatorzy byli zakuci w pancerz? W dłoniach trzymał dwa topory, różniące się od tych, których wcześniej używał. W przeciwieństwie do tych treningowych, te były zaskakująco lekkie, co bardzo ułatwiało walkę nimi. Znajdował się w ciemności, przed nim znajdowały się wrota, prowadzące na arenę, póki co zamknięte. Wiedział jednak, że niedługo się otworzą i ujrzy ten drugi świat. Piętnastolatek nerwowo trzymał topory. Ludzie Kuszy zostawili go w tym miejscu, aby czekał, więc czekał, co wcale nie uspokajało.
W końcu kamienne wrota zaskrzypiały i powoli się otworzyły, a Vergrina oślepiło niezwykle intensywne światło, jakiego jeszcze nie widział. Gdy przyzwyczaił się do niego, rozejrzał się ze zdziwieniem. To, co ujrzał znacznie różniło się od tego, co widział dotychczas. Przed sobą miał wielki, okrągły plac, którego podłoże stanowił ubity piasek. Wokół placu wnosiły się zapełnione trybuny, z których dobiegał wrzask setek ludzi. Wilkołak cofnął się niepewnie, gdy dotarł do niego ten okrzyk. Dostrzegł też coś, co było ponad tym wszystkim. Błękitne sklepienie, a na nim źródło owego światła – dziwną kulę, na którą nie mógł patrzeć bez mrużenia oczu. Wszystkie jego zmysły szalały, krew zaczęła uderzać mu do mózgu. Wtedy dojrzał swojego przeciwnika. Stał na środku areny, oczekując na niego. Nie widział go z tej odległości dobrze, ale wyglądał, no cóż, co najmniej dziwacznie. Średniej postury, mający coś dziwnego na głowie, co jak na razie nie udało się wilkołakowi zidentyfikować. Ruszył powolnym krokiem przed siebie, rozglądając się przy tym nerwowo.
- Oto walka, na którą wszyscy czekali – rozległ się nagle dziwnie donośny głos, na co Vergrin się zjeżył. - Dziś ujrzymy po raz pierwszy od szesnastu lat Bestię. Jest to wilkołak, syn poprzedniej Bestii. I mogę was zapewnić, że nie jest gorszy.
Okrzyki ludzi mocno rozpraszały Vergrina, gdy ten stanął przed swoim przeciwnikiem, w pewnej odległości. Teraz mógł lepiej mu się przyjrzeć. Był to niewątpliwie człowiek, choć z jego oczami było coś nie tak. Były nienaturalnie zielone. Górę głowy zakrywał mu łeb węża, którego rozmiary musiały być spore. W rękach dzierżył dwie szable, z których ulatywał ledwo dostrzegalny, zielony dym. Uśmiechał się psychopatycznie, przyglądając się Vergrinowi.
- Jego przeciwnikiem będzie dobrze wam znany Wąż, który już nieraz udowodnił swoje umiejętności. Czy dzika siła pokona jadowite ostrza, czy też może trucizna obali wilka?
Wszyscy ludzie wrzasnęli jednocześnie, a Wąż prychnął, machając przy tym jednym z ostrzy.
- Z wielką przyjemnością przyjrzę ci się od środka. Jeszcze nie miałem okazji wypatroszyć wilkołaka – powiedział głośno, na co tłum odpowiedział gromkim okrzykiem.
Vergrin nie odpowiedział, tylko poprawił chwyt swoich toporów tak, aby każdy mógł to dostrzec. Publiczność przyjęła jego niemą odpowiedź z aprobatą. Wąż zaśmiał się krótko, po czym niespodziewanie przystąpił do ataku. Vergrin zdołał uniknąć jego dwóch ataków, ale zadziwiła go prędkość swojego przeciwnika. Musiał uważać. Było jasnym, że jego ostrza zawierają truciznę, choć nie wiedział, jaką konkretnie. Algard wątpił, aby na początku dostał silnego wroga, więc zapewne nie była ona śmiertelna. Przystąpił do kontrataku.
Topory nie są bronią, którą można długo walczyć w zwarciu. Ich zadaniem jest zadać jak najwięcej miażdżących ciosów, unikając przy tym ataku wroga. Blok był ciężki do wykonania, więc musiał uważać na ciosy Węża. Na razie jednak to on atakował. Trafił przeciwnika w ramię, tworząc średniej głębokości ranę. Kontynuował atak i ciął w klatkę piersiową Węża. Ten jednak zdołał cię cofnąć, więc otrzymał tylko płytkie zranienie.
Tłum ryknął, kiedy rozlała się pierwsza krew. Obydwie te rzeczy sprawiały, że Vergrin zaczynał odczuwać pierwsze oznaki szału bojowego. Zadał kolejne dwa ciosy, tnąc na przemian toporami. Pierwsze dosięgnęło celu i przeorało udo jego wroga, przed drugim ciosem ten jednak zdołał się uchylić. Vergrin poczuł piekący ból pod ramieniem, który rozprzestrzeniał się po całym ciele. Trucizna służyła tylko do zadawania bólu. Wąż wykonał dziwną akrobację i zanim wilkołak się zorientował, znalazł się za jego plecami. Dwa kolejne cięcia sprawiły, że Vergrin opadł do przodu, czując zwiększający się ból. Wąż spojrzał na publikę i wzniósł miecze w geście zwycięstwa. Ta odpowiedziała głośnymi okrzykami. Wąż zamachnął się do kończącego ciosu, gdy wtem Vergrin podciął mu nogę, przez co teraz ten znalazł się na ziemi, leżąc na plecach. Wilkołak nie dał przeciwnikowi najmniejszej szansy, aby się podnieść. Poderwał się i wbił topór w ciało wroga. Siła impetu była wielka i krew rozprysła na wszystkie strony, znacząc i wilkołaka. Wrzawa na chwilę ucichła, wszyscy przypatrywali się drżącemu ciału Węża, który na klatce piersiowej, nie chronionej żadnym pancerzem, zdobył paskudną, obszerną ranę, która bez wątpienia była śmiertelna. Vergrin spojrzał na niego.
- Zabij mnie – wycharczał Wąż, uśmiechając się. - Byle szybko.
Vergrin spełnił jego prośbę. Zamachnął się i cisnął toporem w szyję przeciwnika, z tak małej odległości trafiając bez trudu. Nie zabrał z powrotem broni, wyprostował się i spojrzał na trybuny, trzymając w lewej dłoni zakrwawiony topór. Wszyscy ludzie głośno skandowali „Bestia! Bestia!”. Wiedział, co to słowo znaczy. Czuł krążącą w żyłach adrenalinę. Sam nie wiedział czemu, ale uniósł dłoń z toporem w geście zwycięstwa.

Kusza nawet nie drgnął, gdy Bełt wszedł do pomieszczenia. Nadal wpatrywał się w scenę za oknem, w triumfującego wilkołaka. Bełt podszedł do niego i stanął obok, zakładając ręce na klatce piersiowej i przyglądając się zwycięzcy.
- Co o nim myślisz? - spytał Kusza.
- Jest silny, cholernie silny. Szybki też. Ale brakuje mu zdyscyplinowania. Oraz umiejętności.
- Bełcie, on nie ma być dobrym wojownikiem, tylko gladiatorem.
- Ja jestem i dobrym wojownikiem i dobrym gladiatorem – zauważył Bełt.
- Bo ciebie sam uczyłem, inaczej być nie mogło.
- Co chcesz zrobić z tą Bestią?
- Ludziom najwyraźniej się spodobała. A dopóki im się podoba, dopóty będzie żyć.
- Jaką przewidujesz dla niego ścieżkę?
Kusza zawahał się. Co prawda miał już przyszykowany plan, lecz według niego czegoś w nim
brakowało. Jakiegoś ogniwa, który złączyłby wszystko w jedno.
- Może za tydzień wystawię przeciwko niemu jakąś bestię. Zobaczymy, jak wtedy sobie poradzi. Później wpasuję go w Brązową Ligę, niech tam spróbuje się wykazać. Dalej... dalej się zobaczy.
- A walki w postaci bestii? - Bełt poruszył ważną sprawę.
- Najpewniej raz na miesiąc, zobaczymy, jak będzie to znosić – odrzekł Kusza. - Zobaczymy, zobaczymy, wszystko zależy od tak wielu czynników.
Bełt odwrócił się i ruszył ku wyjścia. Zatrzymał się jeszcze na chwilę przed drzwiami.
- Będę miał oko na tego wilkołaka – powiedział, po czym wyszedł.

- Walki na arenie – zamyślił się Zoyel. - Coś, co szczerze potępiam. Nie służą niczemu dobremu, a jedynie straceniu mnóstwa potencjału w postaci wojowników, którzy mogliby się przyczynić do czegoś użytecznego.
Vergrin wpatrywał się w ogień tańczący na kominku, nie odpowiadał Zoyelowi, ani nie kontynuował dalszej historii. Zoyel nie widział jego twarzy, więc nie mógł ocenić, jakie emocje obecnie przeżywa. Było to o tyle tajemnicze, o ile niepokojące. W końcu jednak wilkołak westchnął głęboko i odwrócił się, mierząc swojego rozmówcę przenikliwym spojrzeniem.
- Nie zrozumiesz tego, nikt tego nie rozumie! - powiedział, niezbyt umiejętnie hamując gniew. - Może i w moich żyłach płynie krew wilka, ale to jeszcze nie oznacza, że można mnie traktować jak zwierzę! A tak wtedy żyłem. Te walki były na śmierć i życie, porażka równała się końcowi. Wiele razy myślałem o tym, żeby dać się zabić, lecz coś zawsze brało nade mną górę. Nie mówię tu tylko o instynkcie, chciałem pomóc tym wszystkim uwięzionym ludziom. Wolni obywatele widzieli mnie jako bestię, w swoim krwiożerczym szale mordującą kolejnych przeciwników. I za co to wszystko?! Czym zawiniłem, że moje życie wyglądało, jak piekło?!
Zoyel milczał. Zdecydowanie nie chciał jeszcze bardziej zdenerwować Vergrina. Choć obecnie wydawał się być w pełni opanowanym człowiekiem, to taka chwila pokazywała dobitnie, że drzemiący wewnątrz niego gniew może wybuchnąć w każdej chwili. Vergrin po chwili się uspokoił, oddychając przy tym głęboko. Zaczął chodzić po pomieszczeniu, najwyraźniej musząc w jakiś sposób rozładować emocje.
- Walki były częste, zdecydowanie zbyt częste. Wystawiały na próbę nie tylko moje umiejętności, lecz także mojego ducha. Teraz już wiem, dlaczego Malaray z taką pasją mnie torturował. Miało mnie to nauczyć wytrzymywania bólu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Po rozpoczęciu przeze mnie walk tortury ustały, co było chociaż jedną dobrą rzeczą. Nadal jednak trenowałem. Najgorsze z tamtego czasu były walki w każdą pełnię. Wtedy jako przemieniony wilkołak mierzyłem się na arenie z najgroźniejszymi przeciwnikami. Szybko się okazało, że te walki są nad wyraz krótkie, co mogło jedynie negatywnie wpłynąć na ich popularność. W zamian jednak ludzie mogli popatrzeć, jak rozrywam ciało pokonanego na kawałki. To akurat w pełni czyniło zadość temu wcześniejszemu i sprawiało, że te walki były najbardziej popularne, pomijając te ze Złotej Ligi. Ja znajdowałem się w Brązowej, gdzie ponoć byli sami początkujący. Mało było w niej ludzi Kuszy, ci zajmowali wyższe stanowiska. W końcu jednak musiało dojść do mojej walki z czempionem Brązowej Ligii. Stało się to, gdy miałem blisko szesnaście i pół roku.

Odbite światło płonienia pochodni tańczyło na parze żelaznych toporów, które Vergrin trzymał przed sobą, na poziomie barków, starając się utrzymać je w górze jak najdłużej. Trzymał je za najdalsze części trzonów, ostrzami zwróconymi naprzeciw siebie tak, że cały ciężar skupiał się na środku. Żelazna broń nie należała do najlżejszych, ale i on nie mógł się poszczycić brakiem siły. Potrafił tak trwać nawet kilka godzin, choć nie zawsze starczało mu czasu, aby wytrwać do końca. Mimo to było to świetne ćwiczenie, testujące jego wytrzymałość. Tej nie mogło mu zabraknąć.
Nagle rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Vergrin podrzucił topory, łapiąc je już w normalny sposób i szybko stanął w odpowiedniej pozycji. Kiedy ujrzał, że do środka wchodzi Algard, opuścił broń, wcześniej kręcąc nią młynka.
- Cześć, Algard – powiedział, przyglądając się mu. Zdecydowanie coś było nie tak, na jego twarzy widać było troskę i zmartwienie. - Co się stało?
- Doszły mnie wieści o twoim nowym przeciwniku.
- W końcu – Vergrin co prawda nie narzekał, że od kilku dni nie brał udziału w żadnej walce, ale ta niepewność po prostu go zżerała od środka. Nie wiedział z kim, ani kiedy będzie walczył, a oczekiwane nieszczęście jest o wiele lepsze niż nieoczekiwane. - Kto to?
- Czempion Brązowej Ligi, Mirir Miedziany – powiedział Algard, splatając dłonie za plecami. - I bynajmniej nie będzie to zwykła walka. To człowiek Kuszy, zajmujący to „zaszczytne” stanowisko. Dba o to, aby ci, których Kusza nie chce w Srebrnej Lidze, nigdy się tam nie znaleźli. Jeszcze nigdy nie przegrał, ale w sumie nigdy się nie próbował także z nikim ze Srebrnej Ligi. Ci, którzy mają się tam znaleźć po prostu są pomijani. Nie toczą tej walki.
- Czyli Kusza chce, abym zginął? - Wilkołak wiedział doskonale, że Kusza był niezwykle złym człowiekiem, ale odniósł wrażenie, ze z jakichś powodów zależało mu na utrzymaniu go przy życia. Pewnie dlatego, że młody gladiator był dość sporym źródłem zysków.
- Nie sądzę – odrzekł Algard, po czym zaczął chodzić wkoło po pomieszczeniu, w zamyśleniu. - On chce cię sprawdzić. Wątpię, aby Miedziany miał rozkaz zabicia cię. Co najwyżej doprowadzenia do stanu uniemożliwiającego ruszenie się przez kilka tygodni, tak za karę.
- Jak to możliwe, że nigdy nie przegrał?
- Cóż, ponoć posiada nieludzką siłę, mającą źródło z napoju, którego pije. Ponoć to płynna miedź zmieszana z jakąś inną substancją, ale mi nie chce się wierzyć w to. Moim zdaniem chodzi tu o dobór przeciwników. Miedziany celowo dostaje takich, których mógłby pokonać.
- Jeżeli go pokonam, to ja stanę się czempionem Brązowej Ligi?
- Wątpię, aby Kusza planował dla ciebie taką posadę. On raczej chce, abyś piął się dalej do góry, trafiając na coraz silniejszych przeciwników. Ach, właśnie. Żeby było jasne, masz zabić Miedzianego za wszelką cenę. Jest nie tylko gladiatorem, to także przełożony nadzorców niewolników. Okrutny człowiek, uwielbiający znęcać się nad słabszymi. Spotka go spore zdziwienie, gdy okaże się, że tym razem jego szef nie wystawił mu słabiaka.
Vergrin skinął głową. Wiedział, ze miedź to jakiś metal, ale niewiele poza tym. Nie rozumiał zbytnio znaczenia tego tytułu, ale niedługo pewnie miał poznać szczegóły. Tymczasem Algard skupił się na wyjaśnieniu mu szczegółów tego, co go czeka, czyli broni oraz taktyki, używanego przez Miedzianego.

- Pamiętaj, że tym razem to walka jak najbardziej na poważnie. Żadnego chwalenia się przed tłumami, czy okazywania sztucznej litości. W tym przypadku szybko może się zamienić na prawdziwą, co oznacza dla ciebie śmierć.
- Spokojnie, zajmę się tym wilczkiem. Na koniec zrobię sobie naszyjnik z jego kości, a uszy zatrzymam na pamiątkę. Szkoda, że nie będzie przemieniony, bo łeb wilkołaka też należy do dobrych trofeów. Tak będę się musiał ewentualnie zadowolić jego zębami.
Bełt westchnął. Mirar zdecydowanie nie należał do jego ulubionych podwładnych. Idąc teraz przez korytarze niewielkiego pałacyku Kuszy, starał mu uświadomić, z kim ma do czynienia. Póki co nie przynosiło to zamierzonych efektów, co bardzo denerwowało Bełta. Może i Mirar nie był najbystrzejszym czy najsilniejszym gladiatorem, ale jego rola była nie do przecenienia. Nie służył mu tak naprawdę pokonywaniem przeciwników, lecz swoim wrodzonym okrucieństwem. W końcu w tym chorym, pełnym okrucieństwa umyśle rodziły się takie pomysły, które zaskakiwały nawet Bełta. To dzięki niemu Bełt roztaczał wokół aurę bestialstwa, wszystkie te sposoby pochodziły od niego.
- Jeżeli zginiesz, odnajdę twoją duszę w piekle i zapewnię ci takie katusze, jakich na oczy nie widziałeś.
Mirar spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale on był już zajęty czymś innym. Z jednego z prostopadłych korytarzy wyszedł Malaray, jak zwykle odziany w swoją czerwonokrwistą szatę. Gdy ich dostrzegł, uśmiechnął się pogardliwie i ruszył w ich kierunku. Bełt zacisnął pięści ze złości, widząc ten wyraz jego twarzy. Gdy mag przechodził obok nich, wyszeptał:
- O, pan podlizywacz straci swoją zabaweczkę, jak szkoda.
Bełt nie wytrzymał. Po chwili Malaray leżał na podłodze, łapiąc się za krwawiącą twarz i krzycząc wniebogłosy. Bełt odetchnął i uśmiechnął się. W końcu to zrobił, w końcu pokazał temu parszywemu kundlowi, gdzie jego miejsce. Otarł rękawicę o pobliski sztandar, przedstawiający znak Kuszy, czerwony na czarnym tle. Przypomniał trochę napięty łuk, ale różnił się w kilku szczegółach. Następnie mężczyzna skinął na Mirara i ruszyli dalej.
- Kiedyś mi za to zapłacisz! I to bardziej, niż ci się zdaje.

Arena nocą wyglądała zupełnie inaczej. Nie mówiąc już o tym, że na nieboskłonie widać było gwiazdy, to trybuny wyglądały jak... no, jak niezliczona ilość kul ognia. Wokół krańców ringu poustawiano wielkie czary, na których płonął olbrzymi ogień. Nadawało to tej walce niezwykły klimat, który wilkołak znał dotąd tylko z walk podczas pełni. W żaden inny czas nie walczył w nocy, a teraz posiadał pełną świadomość tego, co robi. Na przeciwległym końcu areny stał człowiek, którego już teraz doskonale widział. Jego zmysły polepszały się z każdym dniem. Miedziany miał na sobie kolczugę dziwnie czerwonej barwy, niewątpliwie nie zapewniającą porządnej ochrony. Ramiona zdobyły wielkie, ozdobne, stalowe rękawice, a głowę – dziwna maska w czarnym kolorze, przez którą widać było jego oczy. W ręce trzymał długi kij, zakończony z jednej strony jakby głownią buławy, ale wykonaną z drewna. Tylko jej krańce zdobił metal. Niewątpliwie był to dziwny przeciwnik, którego techniki walki nie powinno się lekceważyć. Ruszył przed siebie, pewnym krokiem, a Vergrin uczynił to samo, starając się jak najlepiej zaprezentować.
- Dzisiejszej nocy obejrzymy walkę pomiędzy dobrze wam już znaną Bestią – tu rozległy się wrzaski tłumu – a czempionem Brązowej Ligii, Miedzianym. Przypomnijmy, że obydwaj nie zostali jak dotąd ani razu pokonani. Dziś jednak passa jednego z nich się skończy!
- Rozmawiałem z Kuszą – powiedział Mirar tak, aby wilkołak doskonale go usłyszał. - Wiesz, pozwolił mi zatrzymać twój łeb jako nagrodę.
Vergrin przeniósł spojrzeniem na specjalną lożę, na której siedział Kusza wraz z Bełtem i Malarayem. Nie wyglądał zadowolonego ze słów Miedzianego, co sprawiło, że Vergrin poczuł się trochę lepiej. Jeszcze bardziej samopoczucie poprawił mu widok Malaraya, który na połowie twarzy posiadał rozległą, paskudną bliznę. Nie wiedział, skąd się wzięła, ale już wcześniej ją zauważył i bardzo go to weseliło.
- Szkoda tylko, że twój łeb byłby tak marną nagrodą – odrzekł Vergrin. - Bo poprosiłbym o to samo.
Był niemal pewny, że jego przeciwnik zacisnął usta, ale nie widział tego. Znajdowali się już tylko kilka metrów od siebie, starcie za chwile musiało się rozpocząć. Vergrin zważył swoje topory w rękach, po czym wyprowadził niespodziewany cios, dopadając znienacka na Mirara. Ten zdołał w ostatniej chwili odskoczyć, nie uniknął jednak rany. Topór wilkołaka przeciął skórę na jego lewym ramieniu, krew wylała się na piach. Vergrin zaatakował raz jeszcze, lecz tym razem Mirar go przechytrzył. Jakimś sposobem udało mu się drewnianym kijem skontrować uderzenie wilkołaka, po czym uderzyć go okutym końcem w brzuch. Vergrin cofnął się, powstrzymując od zgięcia wpół. Nie spodziewał się, że broń jego przeciwnika będzie zaklęta. Wtedy byłby zdecydowanie bardziej ostrożniejszy. Już o tym wiedział, musiał uważać. Uniknął kolejnego ciosu wroga, potem kolejnego i następnego. Nie mógł atakować centralnie, nie miał wtedy szans. Miał za to pomysł, jak to zakończyć. Gdy uniknął kolejnego ataku, rzucił toporem w przeciwnika. Broń zahaczyła o jego prawy bark, a Vergrin natychmiast chwycił kij przeciwnika, ciągnąc go w swoją stronę. Zaskoczony Mirar nie mógł nic zrobić. Zdążył jeszcze ujrzeć topór trzymany przez wilkołaka w prawej ręce, który zdecydowanie zbyt szybko się do niego zbliżał.
Po trybunach rozległ się okrzyk, gdy ciało Mirara upadło bezwładnie na ziemię, a nieopodal dalej jego głowa. Niezwykły kij Miedzianego pozostawał nadal w lewej ręce Vergrina, który spojrzał na trupa. Tak, wątpliwości nie było, jego wróg był martwy tak, jak życzył sobie tego Algard. Walka trwała niezwykle krótko, niewątpliwie publika będzie zwiedzona, co mogło źle działać na popularność Kuszy. Vergrin obrócił się w stronę loży, na której ów się znajdował, wbijając kij Miedzianego w ziemię. Spojrzał hardo w górę, spoglądając na trzy postacie bez cienia strachu.
- Najpierw on, potem następni, aż w końcu ty – powiedział na tyle głośno, aby każdy mógł go usłyszeć.
Na trybunach zapadła cisza, wszyscy wpatrywali się z niepokojem to w wilkołaka, to w Kuszę. Dla większości ludzi był on mistrzem gladiatorów, który roztaczał wokół siebie aurę zgrozy. Każdy wiedział, że jest to specyficzna postać, lecz mało kto to, kim jest tak naprawdę. Kusza przez chwilę nic nie mówił, po czym podniósł wyprostowaną dłoń, a następnie zacisnął ją w pięść. Vergrin poczuł, jak coś trafia go w skroń, a po chwili zemdlał.

- Alnasie, Alnasie, obudź się.
Podniósł się szybko, łapiąc powietrze, które było inne od tego, jakim kiedykolwiek wcześniej oddychał. Otworzył oczy, ale było za jasno, aby mógł cokolwiek dojrzeć. Po chwil jednak jego wzrok przyzwyczaił się do oświetlenia, a on sam ujrzał ze zdziwieniem, że znajduje się w niewielkim, kamiennym domku. Nie miał najmniejszego pojęcia, skąd się tu wziął. Na sobie miał lnianą koszulę, niedaleko łóżka dostrzegł swoje ćwiczebne topory. Rozejrzał się dokładniej i ujrzał, że nie jest w pomieszczeniu sam. Nieopodal na krześle siedziała młoda kobieta, niewątpliwie elfka.
- Gdzie ja jestem? - spytał, czując momentalnie ból głowy, który sprawił, że z powrotem opadł na łózko. - Skąd się tutaj znalazłem?
- Przynieśli cię tu ludzie Kuszy – powiedziała melodyjnym głosem, w którym słychać było jakąś radość, wymieszaną ze smutkiem. Dziwne, że te dwie rzeczy w ogóle mogły ze sobą współistnieć. - Jesteś w mieście niewolników. Ponoć na arenie powiedziałeś, że go zabijesz. Odważnie, ale też głupio, Alnasie.
Vergrin słyszał o tym całym „mieście niewolników”. Podziemny kompleks jaskiń, w którym żyli wszyscy niewolnicy Kuszy, a z którego było tylko jedno wyjście – portal. Ale dlaczego tutaj przebywał? Kusza tak chciał... I gdzie był...
- Gdzie jest Algard?
- Algard? On wciąż żyje?
- Tak.
- Nie ma go tu, Alnasie. Został w Kostnicy.
Vergrin spojrzał na elfkę, która niepewnie się uśmiechała.
- Dlaczego nazywasz mnie Alnasem? I kim w ogóle jesteś?
Teraz elfka wydawała się być zmieszana, a co najważniejsze, zaskoczona. Spojrzała na niego z zamyśleniem i niepewnością, ale odpowiedziała po chwili.
- Jestem Seliria, a Alnas to przecież imię, które nadałam ci sama.
- Seliria? Zaraz....
Coś mu zaświtało w głowie, coś, o czym zdecydowanie powinien pamiętać. Było to coś ważnego, bardzo ważnego. Przed oczami przebiegły mu obrazy. Wysoka kobieta, pochylająca się nad nim i pomagająca mu wstać. Dlaczego? Chyba się przewrócił. Czuł obdarte kolano. Kiedy to było, co to było?
- Czy ty... - Wilkołak zawahał się, zanim skończył zdanie.
- Tak – powiedziała Seliria. - Zajmowałam się tobą przed tym, jak Kusza zabrał się do Kostnicy. Znałam twoją matkę, była to dobra kobieta. A nazywasz się...
- Vergrin – odpowiedział wilkołak beznamiętnym głosem.
- Ponure imię nadał ci Kusza. Dla mnie zawsze pozostaniesz Alnasem, Brązowy Czempionie.
Vergrin zamrugał. Przypomniała mu się jego ostatnia walka. No tak, pokonał w końcu Miedzianego, który okazał się o wiele łatwiejszym przeciwnikiem, niż śmiał podejrzewać. Ale czy to, że nie przebywał już z innymi gladiatorami miało oznaczać... czy to znaczyło, że on już... Spojrzał na Selerię z nadzieją doskonale widoczną w oczach, lecz ta spuściła wzrok i ze smutkiem pokręciła głową.
- Nie, wilkołaku, to nie koniec twoich walk, zgaduję, o czym myślisz.
- Dlaczego Kusza mnie tutaj umieścił?
Elfka wstała i podeszła do łóżka, na którym leżał Vergrin, po czym zaczęła delikatnie gładzić jego długie włosy. Zazwyczaj wilkołak nie cierpiał, gdy ktoś go dotykał, ale dotyk Selirii był tak łagodny i przyjemny, że nie mógł tego nie lubić. Dostrzegł, że na dłoni kobiety znajduje się dziura, niewątpliwie stanowiąca paskudną ranę. Przełknął ślinę. Jeżeli teraz znajdował się w mieście niewolników, to jego życie mogło się momentalnie zmienić. Żadnych treningów z Algardem, za to kontakt z innymi niewolnikami. Obawiał się tego.

- Nie rozumiem tego, dlaczego cię tam przeniósł – odezwał się Zoyel. - Było to niezwykle głupie z jego strony, dać ci kontakt z innymi niewolnikami.
- Tak sądzisz?
- Tak mi się zdaje.
- Kusza jest człowiekiem o wiele bardziej chytrym, niż można by podejrzewać. Przeniósł mnie tam, bo wiedział, że będę podejrzewać w tym jakiś podstęp. Że będę się nieufnie zwracał do ludzi, obawiając się ataku. Zasiał we mnie ziarna zwątpienia, ale przede wszystkim chodziło mu o odcięcie mnie od Algarda. Trenować mogłem wszędzie, ale on uczył mnie czegoś więcej, niż walki. On tworzył ze mnie broń wymierzoną przeciwko Kuszy. A ten doskonale to wiedział. Musiał znaleźć jakiś sposób, aby temu zaradzić. Jeśli chcesz kontrolować skutek, kontroluj przyczynę. Tak czynią bogowie. Arogancja sprawiła, że wyniósł się ponad stan i zapragnął być bogiem.
- Co takiego? - Zoyel pierwszy raz słyszał rzeczy, które mówił wilkołak. Jego słowa były niejasne. - O czym ty mówisz?
- Nieważne. Wracając, musiałem żyć wśród zwykłych niewolników, każdego dnia obserwowałem ich ból. Dotąd myślałem, że jako jedyny zostałem tak skrzywdzony, że nikt inny nie zrozumie tego, co czuję, ale szybko się przekonałem, jak bardzo się myliłem. Wszyscy, każdy z osobna przeżywał własne problemy, każdy z nich został w takim samym stopniu, jeśli nie bardziej, skrzywdzony przez życie. To było... pouczające. Zdałem sobie sprawę z tego, że nie jako jedyny pragnę śmierci Kuszy. Ten co jakiś czas wysyłał po mnie, abym brał udział w kolejnych walkach, lecz oprócz tego nic nie przeszkadzało mi w poznawaniu kolejnych historii ludzi, którzy nie mieli przyszłości. Zacząłem inaczej patrzeć na całą sprawę. Wcześniej to była sprawa osobista, w końcu przecież to on mnie więził i to na jego rozkaz zadawano mi tyle bólu. Lecz teraz już wiedziałem, dlaczego muszę to zrobić. Dla tych wszystkich ludzi, którzy ponad wszystko pragnęli tego, aby móc każdego wieczoru przechodząc obok progu rodzinnego domu, nagle czuć zapach świeżego chleba. Na arenie... bywałem inny, niż wcześniej. Już nie traktowałem przeciwników bestialsko, widziałem, że większość nie ma innego wyjścia. Choć jakaś część gladiatorów to byli przybysze z dalekich krain, pragnących sławy i chwały, to znaczną większość stanowili niewolnicy, zmuszeni do walki przez Kuszę. Podobnie, jak i ja. Kusza pilnował, abym w każdą pełnię przebywał na arenie, nie chciał, aby rozsierdzony wilkołak wybił mu niewolników. Zaczynałem powoli zdobywać świadomość tego, co robię w tej postaci. To życie było zdecydowanie lepsze od tego, które wiodłem w Kostnicy, choć tutaj nie było Algarda. Wyglądało na to, że nasza współpraca nie jest już możliwa, lecz szybko się przekonałem, że wcale tak nie jest.

Vergrin szedł przez jaskinie za Selrią, dźwigając w dłoniach niezbyt ciężką skrzynię. Cóż, niezbyt ciężką przynajmniej dla niego, bo dla elfki z pewnością była ona zdecydowanie za ciężka. Inaczej dlaczego prosiłaby go o pomoc z przeniesieniem jej? Mieszkał z nią i pomagał jej, kiedy tylko mógł i gdy nie trenował. Tkaczce i zaklinaczce w jednej osobie niewątpliwie przydawał się pomocnik obdarzony szczególną krzepą. Wilkołak nie wiedział dokąd idą, ale póki co przechodzili przez dzielnice znacznie mniej wartościowych niewolników, którzy zmieniali się niemal z dnia na dzień. Nie można tu było dostrzec znajomej twarzy, Vergrin zupełnie nie znał tego miejsca. Wcześniej próbował wypytać elfkę o cel ich drogi, ale ta niezbyt chciała o tym mówić. A wilkołak był jej coś winien, więc nie upierał się przy swoim zdaniu.
Po chwili skręcili w boczną „uliczkę”, zupełnie skrytą w mroku, zresztą jak wiele miejsc w jaskini. Otwór w suficie przepuszczał jedynie niewielką ilość światła, zdecydowanie nie wystarczającą do oświetlenia wszystkiego. W dodatku kąt padania światła także pozostawał wiele do życzenia. Wilkołak co prawda doskonale widział w ciemności, od zawsze posiadał tę niezwykła cechę, lecz nawet tutaj musiał się mocno skupić, aby cokolwiek dostrzec.
- Postaw to na ziemi, jeżeli możesz – odezwała się Seliria.
Vergrin spełnił jej prośbę, nie pytając pomimo zdziwienia. Kiedy skrzynia znajdowała się już na piaszczystym podłożu, wilkołak się wyprostował i spojrzał na Selirię. Ta stała w miejscu, wpatrując się w ciemność, jakby czegoś oczekiwała. Wilkołak podążył za jej spojrzeniem, starając się jak najwięcej dostrzec. Stali tak kilkanaście minut, aż za ich plecami rozległ się głos, na którego dźwięk obydwoje się wzdrygnęli.
- Selirio, to ty? Nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu przyszłaś.
Vergrin natychmiast się odwrócił, chwilę później zrobiła to także elfka. Przed nimi stał średniej postury człowiek, który nie wyróżniał się spośród innych kompletnie niczym, zza wyjątkiem niewielkiej blizny na prawym policzku.
- Ile to już lat minęło? Sześć?
- Siedem – sprecyzowała Seliria. - Siedem lat, w ciągu których pozostajesz jedynym człowiekiem, potrafiącym ukryć się przed Kuszą, żyjącym gorzej niż najgorszy z jego niewolników i niewątpliwie posiadającym nie większą wartość od niego.
Człowiek skłonił się skromnie.
- Każdy ma swoje sztuczki, kochanie, ale jestem zdziwiony, że nadal żywisz do mnie urazę.
- Elfy długo pamiętają, zapamiętaj to sobie. I nie mów do mnie w ten sposób.
Vergrin przysłuchiwał się tej wymianie zdań ze zdziwieniem, wyraźnie coś było w niej nie tak. Zastanawiał się, w jaki sposób ma przerwać tak aktywną rozmowę dwóch osób, gdy nagle mężczyzna spojrzał prosto na niego.
- Ach, a oto pan Bestia, pępek niewolniczego świata, sól w oku Kuszy i stworzenie, wokół którego wszystko się kręci. Nazywam się Icimez, drogi Vergrinie.
- Znasz moje imię? - spytał zdziwiony wilkołak.
- Ależ oczywiście, lecz przejdźmy do tego, dlaczego tu jestem. Seliria opowiadała mi, że podjąłeś się współpracy z niejakim Algardem, znanym także jako Gladiator, czempionem Srebrnej Ligi, ale niestety, ta sprawa została wam znacząco utrudniona.
Vergrin spojrzał na Icimeza ze zdziwieniem. Algard nigdy mu nie mówił, że był czempionem Srebrnej Ligi. Oznaczałoby to, że posiada umiejętności, o jakie wilkołak go nie sądził. A więc do jego zadania należało to, aby tylko ci zasłużeni weszli do Złotej Ligi. Było to niezwykle interesujące, lecz także niepokojące, bo oznaczałoby to, że kiedyś będą musieli się zmierzyć. Teraz jednak jego uwagę zajmował Icimez.
- Otóż, drogi wilku, mam dla ciebie pewną propozycję. Mogę bez problemu dostać się do Kostnicy, już wiele razy ukrywałem się tam przed ludźmi Kuszy. Miałem nawet okazję obejrzeć kilka z twoich treningów, jednak zza uchylonych drzwi. Co byś powiedział o tym, że stałbym się ogniwem pomiędzy tobą, a Algardem?
Vergrin zaniemówił. Taka możliwość byłaby wspaniała. W pierwszej chwili nie wiedział, co powiedzieć, lecz w końcu przyszło mu coś do głowy.
- Ale chcesz coś w zamian, prawda?
Na twarzy Icimeza pojawił się jak najbardziej szczery, szeroki uśmiech, po czym zerknął na Selirię, stojącą tuż obok.
- Och uwierz mi, wilku, dostanę swoją zapłatę.
- Poświęciłam dla niego wszystko, co miałam, podobnie, jak dla jego matki – powiedziała Seliria. - Nie mam już nic do stracenia, za daleko zaszłam, aby móc się wycofać. Będę mu pomagać za wszelką możliwą cenę.
- Imponujące, że są jeszcze ludzie tak oddani jakiejś idei. Może jednak dla świata jest jeszcze nadzieja, nawet dla niewolniczego świata.

Algard obserwował wspólny trening kilku młodych gladiatorów, siedząc przy tym na ławce przy ścianie. Znajdował się poza zasięgiem światła, więc był niemal całkowicie niewidoczny. Głowił się, jakim sposobem Kusza zdobywa taką różnorodność niewolników. Wśród trenujących znajdował się upadły anioł, czarodziej, lisołak, nemorianin, a nawet jedna osoba, której aura wydawała się być anielską. Zdecydowanie nie każdy mógł zapewnić tłumom tak niezwykłą odmienność, dzięki czemu uznawany był za najlepszego w okolicy w swojej profesji. Oczywiście tylko drobna część gladiatorów to byli ci prawdziwi, wyszkoleni wojownicy, większość to byli albo tani niewolnicy obdarzeni umiejętnościami walki, albo wędrowcy poszukujący wyzwań, albo też dzikie bestie. Walki prawdziwy gladiator kontra prawdziwy gladiator należały do rzadkości, ale były najpopularniejsze.
Nagle poczuł na swoim ramieniu czyjś dotyk. Obrócił się w tamtą stronę i dojrzał człowieka odzianego w szarawy płaszcz, którego głowę zakrywał kaptur. Zdziwił się, on niewątpliwie nie należał do gladiatorów. Po jego aurze mógł stwierdzić, że nie należy nawet do ludzi, ale jego rasa była ciężka do rozpoznania.
- Ty nazywasz się Algard? - spytał gladiatora.
- Tak. Kim jesteś?
- Moje imię jest nieważne, przynoszę wieści od twojego ucznia.
Algard szeroko rozszerzył oczy. Stracił nadzieję na to, że dzięki współpracy z Verginem dopadnie ludzi Kuszy już dawno temu. Czuł się zrezygnowany myśląc, że jego trud poszedł na marne i zamartwiając, czy też wilkołak sobie poradzi. Jak widać, całkiem nieźle mu to wyszło, skoro udało mu się znaleźć człowieka (czy też może nieczłowieka), który zaniósłby mu wiadomość do Kostnicy.
- Wysłał cię Vergirn?
- Nie, moja teściowa, chciała, żebym tu wpadł i przekazał ci jej wyznanie miłosne. Jasne, że Vergrin.
- Jak się tu w ogóle dostałeś?
Na widocznej części twarzy człowieka pojawił się uśmiech.
- To już moja sprawa.

Bełt przyglądał się rozgrywającej się na arenie scenie. Wysoko na niebie świecił księżyc w pełni, co dla mieszkańców Turmali mogło oznaczać tylko jedno. Na wielkiej arenie rozpoczynało się widowisko pod tytułem „Zmasakrowanie przez wściekłego wilkołaka kolejnych kilku osób.” Tak przynajmniej nazywał to Bełt. Musiał przyznać, że ta względnie krótka nazwa prawie w pełni oddawała to, co działo się z przeciwnikami Vergrina. Żadne słowa jednak nie mogły opisać rzezi, jaka działa się potem.
Bełt odszedł od okna, przez które oglądał walkę. Arena posiadała trybuny oraz – na najwyższym poziomie – niewielką gospodę, z której także można było podziwiać walkę, racząc się przy tym ciepłym posiłkiem, napitkiem bądź zabawiając się z innymi. Kusza posiadał tutaj własną część, jak to na czempiona przystało, oddzieloną od reszty drewnianymi drzwiami. W środku znajdowało się miejsce tylko dla jego najbliższych stronników – pięciu osób, którym mógł powierzyć własne życie, choć oczywistym było, że nigdy tego nie zrobi. Teraz był tu sam, jego podwładni byli zajęci czymś innym, w większości spaniem. On sam posiadał swój pokój tuż obok, przypadał on aktualnemu czempionowi. Wszedł do środka i usiadł na kanapie, przed niewielkim stołem. Wziął do rąk małych rozmiarów butelkę napełnioną złocistym napojem i wypił spory łyk. Świat zamigotał, ale po chwili powrócił do normalności. Trzeba było czegoś mocniejszego, by go upić. Trunek był najlepszym winem w mieście, niezwykle drogim, lecz niezbyt mu smakującym.
Bełt westchnął. Nie działo się dobrze w szeregach Kuszy. Kiedyś to on był jego najbliższym kompanem, to na nim najbardziej należało Kuszy. Był dowódcą wszystkich jego podwładnych. Tak było przez kilka lat, po czym pojawił się Malaray. Bełt pamiętał ten dzień. Sam wtedy wstawił się za schwytanym czarodziejem, mówiąc, że jako wolny człowiek może być o wiele przydatniejszy. Teraz żałował, że to zrobił. Kusza przenosił swoją uwagę na niezwykłe, nowe umiejętności Malaraya, których zastosowania go fascynowały. Potem pojawiła się ta wilkołaczyca, na której punkcie Kusza całkowicie stracił głowę. Bełt wiedział, że jego pan lubił bestie walczące na arenie, a gdy ujrzał wilkołaka, uznał, że to on jest najbardziej idealną z nich wszystkich. Beleria buntowała się, doprowadzała go do bólu głowy. Po jej śmierci zdawało się, że będzie spokój, a jej syn nie będzie sprawiał problemu, lecz i tu się pomylił. Podczas kiedy Kusza zajęty był bawieniem się wilkołakiem, Malaray przekabacał na swoja stronę jego ludzi. Bełt widział, co się działo, ale nie mógł nic na to zrobić. Czarodziej był zbyt chytry, od dawna szykował sznur, który powoli zaciskał się wokół szyi Bełta.
- Cholera!
Butelka z drogim trunkiem rozbiła się o ścianę, a jej zawartość spłynęła na ziemię. Stół został wywrócony na ziemię, brakowało mu jednej nogi. Bełt stał, wpatrując się w swoje łóżko.
- Patrzeć na nadchodzącą śmierć i nie móc nic zrobić! Czy jest coś gorszego? Niech szlag to wszystko weźmie, zanim umrę, zabiorę ze sobą Malaraya, choćby Kusza miał mnie za to dopaść w piekle! Zaryzykuję, jeszcze pokażę temu zapchlonemu czarodziejowi, że ja nie poddaję się bez walki!

Kolejna walka na arenie. Tym razem ma kilku przeciwników, znajdujących się w różnych krańcach okrągłego pola. Gdyby to działo się jeszcze kilka miesięcy temu, pewnie nie miałby szans, ale teraz nauczył się używać gniewu na swoją korzyść. Nie pozwalał się przez niego zdominować i wprowadzić w szał, bo wtedy zawsze zdecydowanie za bardzo się odsłaniał. On nie popełniał już takich błędów. Nie po tym, gdy poznał ból kogoś innego, niż tylko on sam. Walki w Srebrnej Lidze toczył już cztery lata, sam miał ich dwadzieścia. Duży szmat czasu, który bez cienia wątpliwości go zmienił, oby na lepsze. Na pewno nie był już taki bezmyślny, co można było uznać za postęp.
Pierwszy przeciwnik nadbiegł od lewej. Uzbrojony był we włócznię oraz okrągłą tarczę. Mógł stanowić śmiertelne zagrożenie, gdyby atakował wraz ze swoimi towarzyszami. Ale on oczywiście postanowił wyjść przez szereg i jako pierwszy zaatakować. Naiwne podejście. Wilkołak uniknął jego pierwszego ciosu, a następnie jednym ciosem złamał grot tak, że broń nie nadawała się już do walki. Następnie zamachnął się i uderzył w tarczę przeciwnika, sprawiając, że ten się cofnął. Teraz nie pozostawało już dużo do roboty, jeden topór odsunął tarczę, a drugi rozciął klatkę piersiową jego przeciwnika, przechodząc przez nią jak nóż przez masło. Musiał przyznać, zaczynał się uczyć tego, jak w odpowiedni sposób wykorzystać impet, co było doskonale widoczne.
Kolejni dwaj przeciwnicy nie byli już tak głupi, jak ich poprzednik. Może i nie zaczekali na resztę swoich towarzyszy, lecz teraz działali w grupie, która mimo wszystko mogła być znacznie większa. Obydwoje walczyli krótkimi mieczami, które w bezpośrednim starciu nie miały szans z toporami Vergrina. Ten doskonale zdawał sobie z tego sprawę, więc przejął inicjatywę, zanim jego wrogowie zdążyli go okrążyć. Pierwszy stracił prawą dłoń, próbując zablokować miażdżący cios, a drugi otrzymał paskudny cios w głowę, zanim zdołał się zorientować, co oznacza mknący w jego stronę z wielką prędkością topór. Na piasku pojawiła się krew. Niegdyś od razu zapach krwi sprawiłby, że natychmiast wpadłby w szał, lecz teraz był już inny.
Wilkołak rozejrzał się po arenie, poszukując kolejnych przeciwników. Zostało trzech, najwyraźniej Kusza postanowił nie zalewać go falami wrogów. Ci jednak wyglądali już inaczej, niż poprzedni. Odziani byli w skórzane, warstwowe zbroje, a w ich rękach tkwiły dziwne bronie, przypominające nieco ćwiekowany, lekko wygięty kij. Na głowach spoczywały pokraczne nakrycia głowy, stworzone najpewniej z futra jakiegoś zwierza z północy. Poruszali się wspólnie, obserwując nawzajem swoje ruchy. Niewątpliwe było to, że z nimi już nie pójdzie tak łatwo. Vergrin nie miał pojęcia, gdzie Kusza zdołał ich zdobyć, ale podejrzewał, że nie była to najprostsza rzecz.
Gdy jego przeciwnicy znajdowali się w odległości kilku metrów, rozdzielili się, krążąc wokół wilkołaka, jednakowym krokiem przybliżając się do niego. Vergrin spojrzał po nich, wyszukując jakiegoś słabego punktu. Musiał odnaleźć odpowiedni moment, aby wyrwać się z pułapki jego przeciwników. Udało mu się dostrzec to, co starali się przed nim ukryć. Jednym skokiem znalazł się za nimi, tnąc w locie toporami na wypadek, gdyby któryś postanowił go wtedy zaatakować. Wylądował, przeturlając się do przodu i natychmiast wstał, obracając się w stronę swoich przeciwników. Ci ponownie chcieli go okrążyć, ale tym razem im na to nie pozwolił. Cisnął w ich stronę toporem w chwili, w której najmniej się tego spodziewali. Trafił jednego, jego broń wbiła mu się w czoło. Wilkołak ruszył biegiem w ich stronę, pragnąc skorzystać z chwili, gdy ich uwaga była skupiona na konającym towarzyszu.
W pierwszego wpadł barkiem, obalając go na ziemię. Drugi zdołał zranić go ukutym kijem w plecy. Vergrin poczuł palący żar w tamtym miejscu, ich broń z całą pewnością do zwykłych nie należała. Kusza często stawiał go naprzeciw osób dysponujących zaczarowaną bądź zatrutą bronią, co trochę zmniejszało jego przewagę w postaci naturalnej wytrzymałości. Tak czy owak, nie zamierzał pozwolić, aby jego wróg zadał mu chociażby jeszcze jeden cios. Dwóch leżało na ziemi, jeden martwy, drugi oszołomiony bólem, więc mógł się skupić na tym ostatnim. Odwrócił się i wykonał cięcie z półobrotu, lecz tamtemu udało się je uniknąć. Jednocześnie Vergrin chwycił topór, który przebywał w czole trupa, odzyskując tym samym pełną sprawność. Jego wróg nie mógł atakować go od frontu, musiał znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Nie udało mu się to, bo po chwili wilkołak niespodziewanie podciął mu nogi, powalając tym samym na ziemie. Kiedy mgła zniknęła mu z oczu, dostrzegł wilkołaka, stojącego nad nim i mierzącego do niego toporem. Na twarzy jego przeciwnika malowała się zaciętość, której człowiek się przeraził.
- Poddajesz się?
Mężczyzna przełknął ślinę, po czym pokiwał głową. Vergrin odsunął się od niego, opuszczając broń. Następnie podszedł do oszołomionego człowieka, przyglądając mu się.
- Lepiej go ocuć i zabierajcie się stąd, zanim Kusza się do was dobierze – powiedział wilkołak, zauważywszy, że ten nadal oddycha. - Daruję wam życie, nie chcę, aby to poszło na marne.
Mężczyzna po raz kolejny skinął głową, po czym ruszył w stronę towarzysza. Wiedział, że w tej walce każdy błąd może oznaczać śmierć. Wiedział, jakim typem przeciwnika jest Vergrin, więc podejrzewał, że obydwoje jego braci polegną, razem z nim. Tymczasem zginął tylko jeden. Mężczyzna nie mógł powiedzieć, że nie jest zły na wilkołaka z powodu śmierci brata, ale wiedział też, że wcale nie musiał im dwóm odpuścić. Przechodząc obok niego powiedział „dziękuję”. Na to słowo Vergrin poczuł, że oczy niespodziewanie zaczynają mu wilgotnieć.

- Muszę ci powiedzieć, Zoyelu, że niechętnie dzielę się swoją historią, zresztą sam widzisz, dlaczego.
- Nie dziwię ci się.
- Masz szczęście, że dostrzegłem w ciebie coś, co przekonało mnie, że może do ciebie dotrzeć to, co przeżyłem. Póki co widzę, że twoja twarz się zmienia niemal z każdym moim zdaniem. To pozwala mieć nadzieję.
- Nadzieję na co?
- Że zrozumiesz, kim jestem. Że zrozumiesz, kim są ci wszyscy ludzie i dlaczego ta wioska wygląda tak, jak wygląda. Aby coś zrozumieć, potrzebna jest wiedza oraz otwarty umysł. Ja daję ci odpowiednią wiedzę, postaraj się jedynie słuchać. Nie słyszeć, a słuchać.
Zoyel podniósł wysoko brwi. Wcześniej upomniałby wilkołaka, aby nie pouczał go, uczonego w wielu sprawach człowieka, ponieważ był tylko wiejskim przywódcą. Ale po tym, co usłyszał sądził, że wcześniej sam mógł nie wiedzieć o wielu sprawach.
- Kontynuuj, proszę.

- Jesteś pewien, że tak właśnie powiedział? - spytał Vergrin, wpatrując się w twarz Icimeza, siedząc na ławie, w środku domu Seliri. Ta znajdowała się nieopodal, leżała w łóżku. Nie wyglądała najlepiej, ostatnio złapała ją dziwna choroba, która niepokoiła wilkołaka. Elfka była bardzo osłabiona, a do tego mocno rozpalona. Póki co jednak jej stan wydawał się stabilny, ona sama mówiła, że jako elfka doskonale wie, jak sobie poradzić z każdą chorobą. Vergrin postanowił jej zaufać, ale krzywił się, ilekroć patrzył na elfkę w tym stanie.
- Co do słowa, nawet akcent próbuję skopiować, jak słyszysz, choć łatwe to nie jest – odpowiedział łotrzyk, szeroko się przy tym uśmiechając. - Jutro wieczorem odbędzie się walka pomiędzy tobą, a nim. Nie mam pojęcia, jakim cudem on wie o twoich walkach lepiej, niż ty sam, ale jeszcze nigdy się w tej kwestii nie mylił. Kazał ci też przekazać, że nie będzie to walka na śmierć i życie, chce, abyś go pokonał w sposób bezkrwawy. Sam zaproponował uderzenie w głowę, co przy twojej muskulaturze może być nad wyraz przekonujące.
Vergrin ze zdziwieniem spojrzał na człowieka. Nie rozumiał do końca sensu jego ostatnich słów, ale w końcu w kwestii języka nie był jakimś specjalistą. Przez większość życia skupiał się głównie na sile fizycznej, pozostawiając przez to swój umysł w niezbyt dobrej formie. Dopiero od kilku lat zaczynał wychodzić na prostą, można było powiedzieć, że jest mniej inteligentny od większości ludzi w swoim wieku.
- Przekonywujące do czego?
- Do tego, że toczycie walkę na poważnie i nie markujecie ciosów. Takie twoje jedno uderzenie w głowę... strach pomyśleć, co mogłoby zrobić z moją czaszką.
Vergrin skinął głową, po czym zastanowił się przez chwilę. Chciał coś przekazać Algardowi, ale nie wiedział, jak miałby to ubrać w słowa. W końcu odezwał się do Icimeza, wpatrując się przy tym z sufit.
- Powiedz mu, że walka z nim będzie dla mnie zaszczytem. Powiedz też, że ta walka ma być uczciwa – jeżeli go nie pokonam, to oznacza to, że nie jestem jeszcze gotowy, co z kolei oznacza, że w Złotej Lidze czeka mnie pewna śmierć. Ale nie będzie to walka na śmierć i życie.
- Świetnie, coś jeszcze? Może przynieść ci ozdobną halabardę z osobistej zbrojowni Kuszy, założę się, że nie może to być zbyt trudne.
Vergrin ponownie spojrzał na człowieka ze zdziwieniem, nie potrafiąc zrozumieć, o co może mu się rozchodzić. Nigdy wcześniej nie wykazywał aż tak przesadnego sarkazmu oraz wyrzutów. Choć te często występowały.
- Coś nie tak?
- Traktujesz mnie jak jakiegoś chłopca na posyłki. Niezbyt interesuje mnie to, co się stanie z tobą i Algardem, ja pragnę tylko mojej zapłaty, której od jakiegoś czasu nie dostaję.
- Icimez, ty zachłanny kretynie! - odezwała się gwałtownie Seliria, podnosząc się na łóżku. - Czy ty naprawdę chcesz doprowadzić do mojej śmierci, żądając tego? W tym stanie nie jestem w... nie jestem w... w stanie niczego zrobić. Musisz poczekać!
- I taki mam zamiar – odrzekł Icimez, wstając i kierując się w stronę wyjścia. Vergrin patrzył za nim z niedowierzaniem, myśląc, że ludzie to potrafią mieć naprawdę dziwne problemy. W porównaniu do jego... te wydawały się być niezwykle dziecinne. A to on ponoć był młody.

Dwudziestoletni wilkołak odetchnął, przymykając oczy. Za chwile drzwi się otworzą i po raz kolejny wyjdzie na arenę, tym razem po to, aby stawić czoło swojemu mentorowi. Choć przywykł już do krwawych walk, do mimo tego ta sprawiała, że czuł zdenerwowanie. Obawiał się tego, że Kusza wykorzysta ich pojedynek po to, aby na nowo złamać jego psychikę, która zaczynała się powoli odbudowywać. Powoli, a w dodatku niezbyt piękne, ale najważniejsze było to, aby jednak była w całości.
Drzwi w końcu otworzyły się, a w jego oczom ukazało się niebo, przyozdobione blaskiem zachodzącego słońca. Nauczył się już dawno, że istnieje coś takiego, jak słońce, oświetlające cały świat i regularnie wędrując po niebie. Nauczył się, że w różnym okresie słońce porusza się szybciej lub wolniej, że znajduje się w innych miejscach. Rzadko kiedy miał okazje ujrzeć słońce, jego życie nadal toczyło się w środku jaskini.
Dostrzegł Algarda, stojącego na środku areny i czekającego na niego. Ubrany był w tę samą, częściowo kompletną zbroję, w której zobaczył go po raz pierwszy. Należał do niej jeden naramiennik, część kirysu, dwie rękawice, nagolenniki i buty. W dłoniach trzymał długi miecz, prosty, bez żadnych ozdób, niczym nie wyróżniający się. Vergrin do tego stopnia przyzwyczaił się do niezwykłych przeciwników dzierżących dziwaczną broń, że widok tak zwykłego wojownika mocno go zdziwił, nawet pomimo tego, że doskonale wiedział, jak Algard wygląda i jaką broń posiada. Ruszył w jego stronę powolnym, miarowym krokiem.
Gdy znajdował się w odległości kilku metrów od niego, zatrzymał się. Algard spoglądał na niego łagodnie. Wilkołak po raz pierwszy zauważył, jak gladiator jest stary. Bez wątpienia musiał już wiele w życiu przeżyć, o wiele więcej, niż Vergrin. Ten nie chciał z nim walczyć. Czuł się nieswojo tutaj, na arenie, na której spędził tyle czasu, na której zabił tylu przeciwników. Nagle przypomniał sobie o tym wszystkim. Przeszywał go wzrok Algarda. Poczuł, że się wstydzi, chyba pierwszy raz w swoim życiu.
- Jestem dumny, że zaszedłeś tak daleko – odezwał się Algard, na tyle cicho, aby tylko oni mogli usłyszeć jego głos. - Jednak nie może to być koniec twojego szkolenia. Musisz uczyć się dalej, bo twoi przyszli przeciwnicy będą zdecydowanie silniejsi ode mnie.
Vergrin skinął głową, zachowując dla siebie zdziwienie. Algard mówił w dziwny sposób, który bardzo niepokoił wilkołaka. Nie wiedział, o co dokładnie chodzi, ale czuł w środku siebie, że coś tutaj nie jest tak, jak powinno. Tylko co?
- Przez wszystkie te lata przyglądałem się, jak twoje umiejętności wzrastają, starając się nauczać cię proporcjonalnie do twojego rozwoju. Oto pierwszy prawdziwy sprawdzian. Jeżeli go przejdziesz, to będziesz już wiedział, co masz robić.
Vergrin w milczeniu przysłuchiwał się tym słowom, nie przyjmując nawet pozycji bojowej. Jego topory wisiały nisko. Stał nieporuszony nawet, gdy magicznie wzmocniony głos zaczął ogłaszać ową walkę.
- Mieszkańcy Turmalii, oto nadeszło to, czego oczekiwaliście! Bestia zmierzy się z Gladiatorem w walce o tytuł czempiona Srebrnej Ligii! Przypomnijmy, że Gladiator to były wojownik Złotej Ligii, który niegdyś znajdował się tuż pod czempionem! Czy siła pokona doświadczenie, czy też umiejętności Gladiatora ujarzmią Bestię?
Vergrin spojrzał raz jeszcze w oczy Algarda. Był kiedyś drugi na arenie. Wiceczempion Złotej Ligii. Topory zaświszczały, gdy wilkołak ustawił się w odpowiedniej pozycji. Algard uśmiechnął się smutno. Zatoczył młynka mieczem, po czym rzucił się do przodu, tnąc tam, gdzie Vergrin najmniej się spodziewał. Dostał w lewe ramię, zanim zdołał zablokować cios. Chciał natychmiast się obrócić i zaatakować Algarda, ale ten był szybszy. Kopnął go w tył kolana, czym wywołała kolejną falę bólu, a następnie odsunął się na bezpieczną odległość, znajdując się znowu za plecami Vergrina. Ten zacisnął usta, starając się pokonać ból. Oparł się pewnie na dwóch nogach i zamachał toporami, poprawiając ich chwyt. Spojrzał na Algarda, po czym zaatakował.
Jego topór uderzył w miecz Algarda, który o dziwo wytrzymał to uderzenie. Sam Gladiator wykonał kilka obrotów i po chwili znalazł się po raz kolejny za plecami wilkołaka, tnąc jego drugie kolano. Jego technika polegająca na osłabianiu przeciwnika przynosiła efekty. Vergrin wiele razy słyszał, jak o niej opowiadał, sam nawet czasami ją stosował, ale nigdy nawet nie podejrzewał, jak bardzo skuteczna oraz niebezpieczna może być, gdy zostanie użyta przez prawdziwego mistrza. Wilkołak nie mógł nijak obronić się przed uderzeniami Algarda.
Przez chwilę panował względny spokój, obydwoje odsunęli się od siebie, lustrując przeciwnika spojrzeniem. Czas grał na niekorzyść Vergrina, który nie zadał jeszcze przeciwnikowi nawet najmniejszej rany. Irytowało go to, ale wiedział, że musi zmienić strategię, w przeciwnym wypadku szybko straci za dużo krwi. Rany były co prawda niewielkie, ale Algard potrafił błyskawicznie je tworzyć.
Vergrin skoczył do przodu, markując uderzenie. Jego przeciwnik oczywiście to przejrzał i prześlizgnął się pod prawdziwym ciosem. Miał już ciąć po raz kolejny, gdy nagle w jego brzuch uderzyła noga wilkołaka, powalając Algarda na plecy. Vergrin skrzywił się, nie chciał, by to kopnięcie było aż tak brutalne.
- Wszystko w porządku? - spytał, niepewnie podchodząc do Algarda.
Ten nie bał się wykorzystać sytuacji. Podciął wilkołaka, gdy ten się najmniej tego spodziewał, po czym natychmiast się podniósł. Vergrin także to zrobił, wpadając barkiem w Algarda, zanim ten zdołałby cokolwiek zrobić. Szybkość wilkołaka najwyraźniej zdumiała Algarda, jego samego zresztą też. Upadli obydwoje na ziemię, Algard i przygniatający go Vergrin. Ich bronie leżały na ziemi, teraz już całkowicie niepotrzebne. Dwójka wojowników przez chwilę toczyła walkę na ziemi, lecz w końcu zatriumfował Vergrin, któremu udało się unieruchomić przeciwnika. W walce wręcz osiągnęli ten sam poziom, ale wilkołak był silniejszy. Dużo silniejszy.
- Dobrze, dobrze, poddaję się – powiedział Algard, z trudem zbierając oddech. - Pokonałeś mnie, wygrałeś.
Vergrin odetchnął i wstał, odsuwając się od mężczyzny. Ten także powstał, podtrzymując swoją prawą rękę. Podszedł do leżącego nieopodal miecz i wziął go, a następnie obrócił się w stronę Vergrina i przykląkł, opierając się o niego. Tłum na trybunach głośno klaskał.
- Posłuchaj mnie teraz – powiedział powoli Algard. - Zanim się urodziłeś byłem jednym z najbliższych ludzi towarzyszących twojej matce. Wspierałem ją w dążeniu do wolności oraz w wywoływaniu buntu wśród niewolników. Lecz ta niespodziewanie odeszła, a gdy wróciła, było już za późno. Ja sam... byłem za słaby, aby móc cokolwiek zrobić. Nadal, jak się okazało, jestem o wiele za słaby. Teraz twoja kolej, aby przejąć tę schedę. Dalszą drogę musisz odbyć... beze mnie.
- Algard, nie mów tak – odezwał się Vergrin głosem na granicy paniki. - Nie mów w ten sposób, co to w ogóle znaczyć?
- Zaopiekuj się nimi tak, jak tylko potrafisz.
- Algard!
Gladiator spojrzał na Kuszę, siedzącego wysoko nad nimi.
- Nie będę więcej twoją zabawką! - powiedział na tyle głośno, aby każdy mógł dokładnie usłyszeć każde słowo. Następnie zamarł, aby po chwili opaść bezwładnie na ziemię. Wilkołak rzucił się w jego stronę, lecz było już za późno. Miecz Algarda przebił jego serce, przy odniesionych przez niego obrażeniach śmierć nie trwała długo. Krwi było zadziwiająco niewiele. Widocznie ciało gladiatora było o wiele słabsze, niż można by podejrzewać. Algard płakał, nie mógł powstrzymać cisnących mu się na usta łez, gdy widział martwą twarz jego nauczyciela, jego przewodnika, człowieka, w którym zawsze widział nadzieję. Po dłużej chwili otarł łzy i wstał. Usłyszał kroki za swoimi plecami. Ludzie Kuszy, mający go stąd zabrać. Na arenie zapanowała cisza, żaden z widzów nie odzywał się. Vergrin spojrzał na Kuszę.
- Mówiłem to już, ale teraz to powtarzam. Zabiję cię, chociażbym sam miał zginąć.
Zablokował cios, który miał uderzyć go od tyłu. Pociągnął wojownika za dłoń i uderzył nim o ziemię najsilniej, jak umiał. Uniosła się chmura pyłu, a powietrzu rozległ się krzyk bólu. Wilkołak nie czekał, uderzył drugiego wojownika łokciem, jednocześnie wytrącając mu z rąk drewnianą pałkę. Ten złapał się za twarz, a Vergrin jego za brzuch, po czym przewrócił się do tyłu tak, że człowiek mocno uderzył głową o ziemię. Wilkołak szybko się podniósł, w przeciwieństwie do człowieka Kuszy. Jeszcze raz przeniósł spojrzenie na osobę, przypatrującej się temu wszystkiemu z góry.
- Tym razem sam wyjdę.

Malaray z wysoka przyglądał się scenie rozgrywającej się w dole, w mieście niewolników. Wyglądało na to, że ci w końcu postanowili otwarcie stawić czoła wojsku Kuszy. Wściekły tłum uzbrojony we wszystko, co tylko można było znaleźć pod ręką, przebijał się przez ulice miasta, siekąc po drodze każdego najemnika Kuszy, jakiego napotykali. Na ich czele oczywiście stał Vergrin, wilkołak, który od czasu swojej walki sprzed dwóch miesięcy sprawia jeszcze większe problemy, niż wcześniej. Było jasnym, że wśród niewolników szerzy się bunt, ale Kusza widocznie albo się tym zupełnie nie przejmował, albo nie potrafił temu zaradzić. Nadal wysyłał Vergrina na kolejne walki, tym razem rozgrywające się znacznie rzadziej, blisko raz na tydzień. Niewielu wojowników dostawało się do Złotej Ligii, więc wilkołak nie miał już tylu przeciwników. Bełt był bardzo wściekły tym, co się działo, czując, że wszystko zaczyna wymykać się spod kontroli. A Malaray? Malaraya to cieszyło. Zawsze potrafił wykorzystać chaos o wiele lepiej, niż porządek spowodowany strachem.
Buntownicy wyrżnie dotarli już do portalu, bo stanęli w miejscu ,wypełniając sobą cały plac. Na wywyższenie, będące podstawą portalu, wszedł oczywiście Vergrin, głosząc jakąś przemowę do tłumu, czy coś w tym rodzaju. Malaray prychnął. Doskonale wiedział, co się za chwilę stanie. Doskonale wiedział, że portal za chwilę się otworzy, a z niego wypadną elitarne oddziały Kuszy, które zabiją kilku ludzi, przepędzą cały tłum, po czym zawloką Vergrina do Kuszy na krótką rozmowę. Tak też się stało. Obserwując panikę ludzi, Malaray uśmiechnął się. Zdecydowanie Kusza przestawał być tu absolutnym władcą. A to oznaczało, że jego plan niedługo może wejść w życie. Wszystko dzięki łaskawemu wilkołakowi, który okazał się nad wyraz przydatnym narzędziem.

Icimez szedł ulicą, po raz pierwszy od kilku lat nie musząc przejmować się tym, że ktoś na niego doniesie. Nie teraz, gdy zajmował się organizacją niewolników. Musiał przyznać, że działania Vergrina były niezwykle skuteczne. Na tyle, że postanowił do niego powrócić. Oczywiście nie za darmo.
- Hej, wy! - krzyknął, gdy zobaczył dwóch rosłych mężczyzn, jednego łysego, przyozdobionego typowo marynarskimi tatuażami i drugiego, którego twarz zdobiły liczne blizny. - Wilkołak kazał przekazać, że dzisiaj będzie kolejna walka. Wiecie, co macie zrobić.
Mężczyźni kiwnęli głowami, a Icimez przeszedł dalej, przypatrując się kolejnym niewolnikom.
- Hej, Nirtir, potrzebujemy więcej zapasów jedzenia. Te zaczynają nie starczać.
- Postaram się – odpowiedziała bura kotołaczka, dźwigająca na plecak worek, z którym przechodziła przez drogę. - Ale może być ciężko. Kusza zmniejszył dostawy żywności, chyba teraz chce brać nas na głód.
- Będziemy niezmiernie wdzięczni – odrzekł Icimez, gdy nagle wpadł na niego jakiś człowiek. - Hej, Arter, uważaj, jak chodzisz.
- Wybacz, ale przybyli kolejni podwładni Kuszy, muszę to zameldować.
Icimez skinął głową. W podziemnym mieście rozwinęła się podziemna (o ironio) siatka informatorów, dzięki czemu tak naprawdę niewolnicy kontrolowali niemal całe miasto. Kusza nic nie wiedział o tym, że żywność jest składowana w oczekiwaniu na chwilę, gdy ten postanowi całkowicie odciąć im dostawy, nie wiedział o potajemnej zbrojowni, w której co prawda było mało naprawdę dobrej broni, za to jej samej było całe mnóstwo. Teraz pomagał sobie każdy, a nie tak jak kiedyś nieliczne wyjątki. W ciągu tych kilku miesięcy Vergrin bardzo wydoroślał. Udało mu się zorganizować regularny ruch oporu przeciwko Kuszy pod samym jego nosem. Coś takiego nie zdarzyło się tutaj jeszcze nigdy, nawet za czasów jego matki, kiedy to otwarcie walczono z Kuszą. Wtedy nie poszło to dobrze, ale tutaj sprawa wyglądała całkowicie inaczej. Wilkołak budował powstanie na bardzo stabilnym gruncie, szykując chwilę, aż dojdzie do ataku na Kuszę. Ale do tego było jeszcze daleko.
- Icimez, wydawało mi się, że miałeś iść w drugą stronę – odezwała się Seliria, która niespodziewanie wyszła za jednego z zakrętów.
- Mała zmiana planów, Kusza wysłał kolejnych wojowników, więc najpewniej Vergrin będzie miał dla mnie nowe zadanie.
Seliria pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Mam nadzieję, że nie kłamiesz. Dobrze byłoby, gdybyś jeszcze trochę pożył.
Icimez zaśmiał się i szybko oddalił.

- Jednego nie rozumiem – przerwał Zoyel. - A tak właściwie, to dwóch rzeczy. Po pierwsze, jakim sposobem był to ukryty ruch oporu, skoro już wcześniej otwarcie protestowaliście i wzniecaliście zamieszki?
- To było kilka miesięcy wcześniej, gdy jeszcze nie potrafiliśmy działać subtelnie. Potem przeszliśmy w stan uśpienia, a przynajmniej chcieliśmy, aby Kusza tak myślał. Potajemnie szykowaliśmy się do czegoś większego, czegoś, co Kusza naprawdę by odczuł. A ta druga sprawa?
- Dlaczego teraz tak mało opisujesz szczegółów? Wcześniej mówiłeś dużo o wydarzeniach z poszczególnych lat twojego życia, a teraz o wiele mniej. Zdawałoby się, że powinno być na odwrót.
- Cóż, drogi Zoyelu, nie chcę cię zanudzać opowieściami o tym, jak to monotonnie ciągnęło się nasze życie. Ciągła walka ze strażnikami Kuszy, kradzieże broni, ukrywanie niewolników, takie sprawy nie mają zbyt dużego znaczenia dla mojej histroii.
- Ależ mają!
- Cóż, może i tak, ale ja chcę się skupić na tym, dlaczego ta wioska wygląda tak, jak wygląda i na tym, kim tak właściwie jestem. Chyba ci to nie przeszkadza.
- Trochę?
- Mniejsza o to. Powracając, każdego dnia staraliśmy się jak mogliśmy przygotować do następnego. Magazynowaliśmy wszystko, co tylko się dało, staraliśmy się jak najbardziej panować nad ulicami, wiedzieć o wszystkim, co tam się działo. Nie byliśmy już tylko bandą niewolników, których mógłby przygnieść jeden, silny cios. Kusza nie mógłby nas tak po prostu zniszczyć, musiałby odnaleźć wszystkie nasze podziemne tunele, wszystkie nasze magazyny, a co najważniejsze – zabić w nas ducha. A moja była w tym głowa, aby tak się nie stało. Nie wiem, czy wiedział, co się działo w mieście niewolników, zachowywał się, jakby nic się nie działo – nadal posyłał mnie na walki, które wykorzystywaliśmy tak, jak tylko mogliśmy. Chcieliśmy pokazać Turmalii, jaki naprawdę jest Kusza. Widzieli w nim pana areny, która dostarczała im tak dużo rozrywki. My chcieliśmy, aby ujrzeli krwiożerczego i bezwzględnego człowieka. Skontaktowaliśmy się z innymi gladiatorami – większość z nich także przystąpiła do nas, rozsadzając porządek panujący w szeregach Kuszy od środka. Robiliśmy wiele rzeczy, wszystkie tylko po to, aby zachwiać jego autorytet i jak najbardziej mu zaszkodzić. Wspomniałbym mile te czasy gdyby nie to, że chcę o nich zapomnieć. W mojej głowie powoli rodził się plan, o wiele bardziej śmiały od wszystkiego, co jeszcze się zdarzyło we włościach Kuszy. Jednak aby mógł zakwitnąć, potrzebowaliśmy jeszcze kilku rzeczy, jak i dużo czasu.

- Podczas dzisiejszej walki Icimez przekradnie się przez strażników Kuszy i zdobędzie plany areny – powiedział Vergrin, opierając się o stół, na którym znajdowała się mapa Turmalii, stworzona z opisów kilku niewolników. Nie była ona najdokładniejsza, ale pozwalała zorientować się we wszystkim. - Aby jeszcze bardziej ułatwić mu zadanie, część z was zaatakuje strażników znajdujących się tutaj, w podziemiach i zadba o to, aby rozpętały się zamieszki. Nie wolno wam użyć żadnej z naszych broni, będziecie musieli improwizować.
Trzech barczystych mężczyzn opierających się o ścianę kiwnęło zgodnie głowami. Vergrin przeniósł wzrok na Icimeza, który bawił się kawałkiem tkaniny.
- Musisz zdobyć te plany, ale nie narażaj sam siebie. Jeśli nie wyjdzie tym razem, spróbujemy raz jeszcze, ale będzie trudniej. O ile wiem, ty znasz miejsce ukrycia tych planów?
- Tak, znajdują się w pokoju Kuszy, w którym to na pewno go nie będzie, jego uwagę zajmie twoja walka. Plany są w jednej z szuflad jego biurka. Wiem także, że niezwykle rzadko ich używa, ale skąd to wiem, już nie pytajcie. To sprawa zbyt wstydliwa, aby o tym mówić.
Vergrin podniósł brwi, ale nie skomentował słów człowieka. Obrzucił spojrzeniem wszystkich zgromadzonych w niewielkim pokoju położonym w „podziemiach podziemi”, jak to zwykli nazywać sieć tunelów, o których tak niedawno nikt jeszcze nie wiedział. Znajdowało się tutaj mnóstwo osób, a znaczna część ich nie była ludźmi. Wszyscy wpatrywali się w Vergrina z oczekiwaniem i podziwem, co zaczynało go naprawdę irytować.
- Dużo będzie zależeć od dzisiejszej nocy. Mam nadzieję, że postaracie się, jak tylko możecie, aby jak najbardziej zwrócić uwagę straży Kuszy. Im więcej jej będzie tutaj, tym mniej na arenie. A teraz oddalcie się. Niech żyje wolność!
- Niech żyje wolność! - Okrzyk podjęło kilkanaście osób, po czym posłusznie wyszło z sali. Wilkołak opadł na krzesło z westchnięciem ulgi. W pokoju zostali tylko on i Icimez. - Wszystko zaczyna powoli układać się w całość, lecz nadal brakuje mi jednego elementu, który by to wszystko spoił. Nawet, jeżeli uda się nam uciec z areny, to jakim cudem mamy wydostać się z miasta? Spora grupa ludzi w zniszczonych ubraniach przyciągnie uwagę każdego.
- Będzie trzeba coś wymyślić, może użyjemy statku? - zasugerował Icimez. - Potrzebowalibyśmy jednak jakiegoś galeona, aby zabrać wszystkich ludzi. A to tanie nie jest. W dodatku cała ta sprawa wyglądałaby bardzo podejrzanie.
- Statek? Hm, to rzeczywiście byłby najprostszy sposób, niestety nie jest to aż takie łatwe, jak zdążyłeś zauważyć.

Icimez przemykał zdobionymi korytarzami areny, nie wydając przy tym nawet najmniejszego dźwięku. Szkolony był przez najlepszych, jeżeli nie chciał być zauważonym, to nikt – nawet osoba z niezwykle wyczulonymi zmysłami – nie mogła go zauważyć. Po wydostaniu się z podziemi odczekał omówione piętnaście minut, po czym ruszył w stronę pokoju Kuszy najszybciej, jak to tylko było możliwe. Wnętrze areny było teraz dosyć puste, większość osób znajdowała się na trybunach, mieszczących się tuż nad głową Icimeza. Hałas był tak wielki, że być może nawet nie musiałby się skradać, aby pozostać niewykrytym. Ale nie zamierzał sprawdzać, czy to udałoby mu się, znał granice swoich umiejętności i wolał ich się trzymać. Wierzył im bardziej, niż jakiemuś tłumowi.
Szybko dotarł do odpowiedniego pomieszczenia, wymijając przy tym kilkunastu strażników, którzy nawet nie dostrzegli jego cienia. Nie miał wątpliwości, że były to właściwe drzwi – wykonane z ciemnego drewna, posiadały dziwny, czerwony znak tak charakterystyczny dla Kuszy. Icimez wsunął w zamek wytrychy i zaczął powoli oraz ostrożnie majstrować przy jego mechanizmie. Łatwe się to nie okazało, więc dopiero po upływie dłuższego czasu usłyszał tak oczekiwany dźwięk, po którym drzwi stanęły otworem. W środku znajdował się duży, luksusowy pokój w którym zdecydowanie dominowała czerwień. Icimez nie marnował dużo czasu na przyglądanie się temu i od razu przypadł do biurka, pośpiesznie przeszukując jego szuflady. Po dźwiękach dochodzących z sufitu wnioskował, że walka za chwilę osiągnie kulminację, co dobrze dla niego nie znaczyło. Po chwili odnalazł zwój papieru, po czym go wyciągnął i rozwinął. Na nim znajdowały się dokładne plany areny – wszystkie piętra i pomieszczenia, a także wyjścia i tajne przejścia. Icimez uśmiechnął się i zwinął zwój. Już miał wyjść, gdy nagle usłyszał głos mrożący krew w żyłach.
- Wybierasz się dokądś?
Icimez przełknął ślinę i obrócił się, dostrzegając mężczyznę odzianego w zniszczoną zbroję. Jego dwa czerwone oczy wpatrywały się w niego, powodując gęsią skórkę.
- A teraz oddasz mi ten przedmiot i zaprowadzisz do swoich przyjaciół. Szkoda, że walka zakończy się przedwcześnie, ale publiczność będzie musiała to zrozumieć.
Icimez pokiwał powoli głową, starając się uspokoić drżenie rąk. Wiedział o tym człowieku zdecydowanie zbyt dużo, aby zachować spokój. Vergrin może i bez problemu mu się przeciwstawiał, ale wilkołak był zupełnie inny. Od zawsze przeżywał okrucieństwo Kuszy, a Icimez? Ten od zawsze je z powodzeniem unikał.

Vergrin był bardzo zaniepokojony. Tym razem przydzielono mu do walki stado widmołaków, co najpewniej miało stanowić żart. Wilkołakowi wcale nie było do śmiechu. Od wejścia na arenę starał się przedłużać, jak tylko mógł. Przez cały czas czuł na sobie przeszywające spojrzenie Kuszy i miał dziwne przeczucie, że coś idzie nie tak, jak powinno. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale miał wrażenie, że Kusza doskonale wie o tym, co planują. Jakby potrafił czytać mu w myślach.
Gdy kilka widmołaków w końcu padło, Kusza wstał i odszedł, czym jeszcze bardziej zaniepokoił Vergrina. Wcześniej nigdy nie opuszczał walki. Mógł mieć tylko nadzieję, że Kusza musiał się zająć jakimiś sprawami biznesowymi, choć była to zaprawdę ułudna nadzieja, która oczywiście się nie sprawdziła.
Po jakimś czasie widmołaki nagle zniknęły, co wywołało nie lada zdziwienie Vergrina oraz całej zgromadzonej publiczności. Krata za plecami wilkołaka zaczęła się podnosić, a ten czym prędzej się odwrócił. Dostrzegł Kuszę wchodzącego na arenę, który ciągnął za ramię Icimeza. Widok ten sprawił, że prysły wszystkie jego nadzieje. Kusza musiał się domyślić, że wilkołak przedłuża walkę i nabrać podejrzeń. Jak widać nie docenili swojego przeciwnika.
- Wybaczcie, ale nastąpiła mała zmiana planów – odezwał się Kusza do zgromadzonej na trybunach publiczności, wśród której rozległy się szepty niezadowolenia. - Lecz nie martwcie się, nie pozwolę, abyście zapłacili jedynie za pół widowiska.
Kusza spojrzał na Vergrina, a ten poczuł, że wie, co ma na myśli. Po chwili Kusza popchnął na środek areny Icimeza.
- Oto twój przeciwnik.
Vergrin natychmiast podbiegł i przykląkł przy leżącym na ziemi Icimezem, gdy tymczasem Kusza się oddalił. Człowiek opierał się o drżące ręce, starając się wstać.
- Icimez, wstawaj – powiedział Vergrin. - Icimez?
Człowiek powoli się podniósł przy niemałej pomocy wilkołaka. Ten uśmiechnął się do Icmeza, lecz ten uśmiech szybko zniknął z jego twarzy, gdy ujrzał oczy mężczyzny. Widać w nich było szaleństwo bez granic. Vergrin znał to uczucie, odczuwał podobne, ilekroć zmieniał się w hybrydę wilka i człowieka. Wiedział, że ogarnięty nim Icimez będzie walczył ze wszystkim, co napotka na swojej drodze, kierowany rządzą krwi. Zbyt dobrze znał ten scenariusz. Nie miał za to najmniejszego choćby pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Nagle jego wzrok skierował się na trybuny, gdzie dostrzegł Malaraya, uśmiechającego się z pogardą.
- Czarodziej – Vergrin zacisnął mocno zęby, chcąc dać upuść złości. Czuł, jak Icimez zaczyna poruszać się coraz gwałtowniej, słyszał jego przyspieszony oddech i tętno. Przez dłuższą chwilę nie wiedział, co ma zrobić, lecz gdy człowiek zaczął warczeć, podjął natychmiastową decyzję. Odsunął się od Icimeza, który pomimo braku oparcia nie przewrócił się. Stał nadal, drżąc z gniewu. Vergrin powoli podniósł z ziemi swoje topory, chwytając je niepewnie. Nie chciał zrobić krzywdy Icimezowi, ale nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby pokonać zaklęcie Malaraya, czymkolwiek by ono nie było.
Człowiek zaatakował w najmniej spodziewanym momencie. Rzucił się z gołymi rękami na wilkołaka, który w ostatniej chwili odskoczył, zanim uderzył w niego rozpędzony Icimez. Ten widząc, że nie dosięgnął celu, zawrócił i atakował dalej, raz za razem starając się trafić Vergrina. Nie wiadomo kiedy i skąd w jego dłoniach pojawiły się dwa sztylety, lśniące czerwoną poświatą. Wilkołak nie mógł ryzykować walki wręcz. Trucizna ukryta pod magią była na tyle silna, że odczuwał ją węchem, choć z wielkim wysiłkiem. Nie miał wątpliwości, że taka dawka mogłaby bez problemu go zabić. Ale przecież nie mógł unikać w nieskończoność. Powoli się męczył. Pozostawała tylko jedna możliwość. Musiał zrobić to, czego od niego oczekiwano. Przy kolejnym uniku spojrzał ze smutkiem w oszalałe oczy Icimeza.
- Przepraszam.
Potężny cios topora uderzył w ramię człowieka, powalając go na ziemię. Vergrin upuścił broń i ukląkł przed spazmatycznie oddychającym Icimezem, z którego oczu zniknęło wszelkie szaleństwo. Zastąpił je strach. Człowiek spojrzał na wilkołaka, uśmiechając się ponuro.
- Ciekawe dlaczego podejrzewałem, że zginę z twojej ręki?
- Icimez, przepraszam. Ja... ja nie miałem wyjścia. Nie wiem... nie wiem, jak Kuszy udało się to przewidzieć. Proszę... wybacz mi.
- Wybaczam... Ale jest jeszcze coś. Ja zawsze wykonuję... swoje zadania. Zbliż się.
Vergrin zrobił to. Icimez spojrzał na niego i dotknął dłonią jego skroni. Oczy człowieka rozbłysły magią, a wilkołak ujrzał obraz mapy, na której zaznaczono wszystkie piętra areny. Zamrugał i obraz po chwili zniknął, ale wrył się mocno w jego pamięć.
- Jak to? Co ty zrobiłeś? Jak to zrobiłeś?
- Zawsze miałem własne sekrety – powiedział Icimez, spoglądając w coś za plecami Vergrina. - Nigdy nie sądziłem, że zginę w „słusznej sprawie”. Nie wiem dlaczego, ale masz w sobie coś, co zmienia ludzi. I zmienia ciebie samego. Kiedy będziecie uciekać... zabierzcie ze sobą kurtyzanę Kuszy. To dobra kobieta.
- Kogo?!
- Nie przesłyszałeś się. Kurtyzanę-niewolnicę. Proszę...
Vergrin skinął głową, ale zorientował się, że zrobił to za późno. Icimez znieruchomiał, duch opuścił jego ciało. Wilkołak otarł łzy spływające mu po policzkach i wstał. Znowu to się stało. Znowu kolejna osoba zginęła na tej przeklętej arenie i to tylko z jego winy. Miał tego dość, ale nie mógł niczego zrobić. Jeszcze nie. Dostali to, czego chcieli. Vergrin odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia z areny.

- Co zrobiliście z tymi planami? - spytał Zoyel.
- Bądź bardziej cierpliwy, przed chwilą też mi przerwałeś – odpowiedział Vergrin. - Na początek przerysowaliśmy je, po czym zaczęliśmy szukać jakichś słabych punktów, czegokolwiek, co mogłoby nam pomóc podczas ucieczki. Mało było takich rzeczy, zaskakująco mało. Kusza potrafił myśleć taktycznie – zrobił z tej areny jedno wielkie więzienie. Portal prowadził do jej podziemi, nadal nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Owszem, mogliśmy spróbować uciec bez użycia portalu, ale wymagałoby to od nas lat, jeżeli nie dziesięcioleci kopania, aby wyprowadzić stamtąd taką grupę. O wiele realniejsza była ucieczka przez Turmalię, jakkolwiek by to nie brzmiało.
Zoyel skinął głową.
- Mów dalej.
- Wiedzieliśmy, że ofiara Icimeza nie może pójść na marne. Aby uciec, należało najpierw pozbyć się pomocników Kuszy: Bełta i Malaraya. To oni tak właściwie nadzorowali wszystko, podczas gdy Kusza zajmował się planowaniem i rozwiązywaniem problemów. Byli jego oczami. Piąłem się w górę w Złotej Lidze, ale nadal było mi daleko od Bełta i nie mieliśmy pojęcia, jak moglibyśmy dopaść czarodzieja. Pomimo tych problemów upierałem się, że należy to zrobić przed jakimkolwiek innym działaniem.
- I?
- I w końcu stało się tak, że Kusza zrobił mi niespodziankę. Tak właściwie, to całą serię niespodzianek. Teraz lepiej zamilknij i słuchaj uważniej, bo dużo się wydarzy. Otóż miałem wtedy już dwadzieścia trzy lata i ruch oporu był naprawdę rozwinięty...

Otworzył oczy, poczuł woń w nozdrzach. Nie wiedział, gdzie jest, wszystko wyglądało inaczej. Czuł wściekłość wzbierającą wewnątrz niego, ból, który żądał uwolnienia. Szybko zrozumiał, co się dzieje. Spojrzał na swoje owłosione, długie łapy i dotknął wilczego pysku. Znajdował się w wielkiej, żelaznej klatce, na samym środku areny, wśród płomieni czar rozpalonych wokół ringu. Na niebie wiedział księżyc w pełni. Wziął wdech, po czym zawył przeciągle. W pewnym stopniu panował nad sobą, lecz niektórych odruchów nie potrafił powstrzymać. Działał impulsywnie, jak zwierze. Rozejrzał się za przeciwnikiem, jednak nikogo nie dostrzegł. Wtedy odezwał się zgrzyt zamka i żelazne drzwi naprzeciw niego otworzyły się, a do środka wszedł człowiek, którego z takiej odległości nie potrafił rozpoznać. Kiedy jednak ten zbliżył się na odpowiedni dystans, wilkołak już doskonale wiedział, kto będzie jego przeciwnikiem.
- Dzisiejszej pięknej, księżycowej nocy Bestia po raz kolejny przybierze swoją prawdziwą postać i zmierzy się z czempionem Złotej Ligi, Bełtem! Czy dzika siła zwycięży w tym starciu, czy też zimna, nienawistna taktyka Bełta poskromi ją?! Przekonamy się już za chwilę!
Vergrin doskonale słyszał wrzaski widowni, w postaci hybrydy doprowadzały go do szaleństwa. Zawarczał, opadając na cztery łapy i zaczynając krążyć wokół Bełta, przeszywając go spojrzeniem.
Czempion odziany był w ciężką, czarną zbroję zasłaniającą każdy centymetr jego ciała. Na głowie spoczywał zamknięty, rogaty hełm, który posiadał jedynie dwie dziury na oczy. W dłoni wojownik dzierżył dziwną, nietypową broń, o której Vergrin tak wiele słyszał. Był to rozżarzony do czerwoności pręt, wokół którego zakończenia znajdował się duży, żelazny krąg nabity kolcami. Broń wyglądała prymitywnie, jednak potężne uderzenie mogło powalić niejednego przeciwnika. Nie można jej było zlekceważyć. Sam Bełt śledził go spojrzeniem, kpiąco nań spoglądając.
- Chodź tu, psinko, im szybciej to skończymy, tym szybciej będziesz mógł wrócić do tych żałosnych niewolników, których nazywasz swoją rodziną.
Vergrin rozszerzył źrenice. Prowokacja Bełta była oczywista i prosta do przejrzenia, lecz teraz wilkołak zupełnie nie miał głowy do takich rzeczy. Teraz działał impulsywnie, instynktownie. A instynkt podpowiadał mu, że powinien za wszelką cenę zabić tego człowieka.
Rzucił się na niego tak niespodziewanie, że żaden człowiek nie miał prawa zareagować, zanim dosięgłyby go pazury bestii. Bełt jednak zdążył. Świsnęło żelazo, wilkołak kątem oka dostrzegł zbliżające się do niego od lewej strony kolce. Po chwili oślepił go wielki ból, ale szybko udało mu się pozbierać. Wstał z zakratowanej podłogi, ignorując wszelkie cierpienie jego organizmu. Przemknął po ścianie klatki i naskoczył na Bełta zza pleców. Po raz kolejny uderzenie wytrąciło go z rytmu i posłało na ziemię. Vergrin ryknął, zirytowany. Bełt nie miał prawa bronić się przed tymi atakami, ich impet był tak potężny, że zwykły cios nie powinien móc go powalić na podłogę. Powinien oszołomiony wpaść na człowieka i zacząć otwierać mu tę czarniejszą od nocy zbroję. Ale tak się nie działo.
Wilkołak spróbował jeszcze raz, tym razem zmieniając taktykę. Wiedział już, że zwykły atak nie ma szans. Musiał więc zrobić coś jak najbardziej niezwykłego i niespodziewanego. Chwycił za żelazny pręt kraty i wyrwał go, napinając wszystkie mięśnie. Następnie cisnął w stronę Bełta. Zdziwiony wojownik uniknął żelastwa bez większego problemu, ale podnosząc się, nie zdołał niczego zrobić ze zbliżającym się z wielką prędkością wilkołakiem. Ten wpadł na niego, przemykając pod wznoszoną do ataku bronią. Oboje potoczyli się po ziemi, starając się uzyskać przewagę nad drugim. Udało się to wilkołakowi, którego masa przeważyła nieludzką siłę Bełta. Napinając mięśnie do granic możliwości przycisnął go od ziemi i pyskiem zaczął zdzierać z niego hełm. Wkrótce ukazała się poznaczona znakami wojennymi twarz, wpatrująca się w Vergrina z nienawiścią, bez choćby cienia strachu. Wilkołak uderzył, pozostawiając na niej porządny ślad po pazurach, lecz uczynił błąd. Zmniejszył nacisk na swojego przeciwnika. Po chwili otrzymał niezwykle silne uderzenie w pysk, które powaliło go. Zdołał jeszcze dostrzec podchodzącego Bełta, szykującego się to ostatecznego ciosu. Potem była ciemność.

Kusza przechadzał się po swoim pokoju z zamyśleniem. Nie działo się dobrze, to było pewne. Niewolnicy po wodzą Vergrina zaczynali sobie pozwalać na coraz więcej, niedługo bez wahania wystąpią po raz kolejny przeciwko niemu. Wiedział, że jeżeli tego nie powstrzyma, cała jego władza nad nimi obróci się w perzynę. Zdeterminowany lud prowadzony przez dobrego przywódcę był w stanie zdziałać cuda. Ano właśnie, w tym tkwił cały problem. Kusza starał się już wielokroć złamać w wilkołaku ducha, sprawić, że ten utraci sens życia, znowu stanie się tylko krwawym gladiatorem, mordującym ku uciesze tłumu. Wyglądało jednak na to, że jego zabiegi przynosiły wprost przeciwne skutki. Wilkołak był na tyle zahartowany, że ból nie robił na nim najmniejszego wrażenia, nawet przegranie walki z Bełtem wiele nie dało.
Zatrzymał się przed kominkiem, który kazał niedawno zamontować i zamyślił się. Są inne sposoby oprócz strachu, aby zdobyć nad kimś władzę. I o ile zazwyczaj sięgał po ten pierwszy, to nie zawaha się skorzystać z innych. Podniósł dłoń w stronę płomienia w kominku, który nagle zrobił się o wiele większy i zaświecił krwawą czerwienią. Kusza beznamiętnie przypatrywał się, jak płomienie trawią kamienne ściany paleniska, nie pozostawiając nic prócz popiołu. W końcu jednak płomień osłabł, aż w końcu zupełnie zgasł. W miejscu kominka stała atrakcyjna, czarnowłosa kobieta z małymi, nietoperzymi skrzydłami i ogonem. Uśmiechnęła się zmysłowo, widząc Kuszę.
- Ach, to ty – powiedziała słodkim głosem. - Cieszę się, że znowu mogę cię widzieć.
- Tak, tak, ja także – odrzekł lodowym tonem Kusza.
Kobieta westchnęła i rozejrzała się po pomieszczeniu, podnosząc wysoko brwi.
- Trochę się zmieniło od czasu, gdy ostatnim razem tu była. Wzbogaciłeś się i to, jak widzę, bardzo. Nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego nadal nosisz na sobie tę kupę żelastwa. Zniszczona zbroja może nadaje ci charakteru, ale wygląda... tanio.
- Gdyby mi zależało na drogim wyglądzie, odziałbym szaty ze złota – odparł Kusza. - Pomówmy o tym, co możesz dla mnie zrobić.
- A ty jak zawsze tylko o interesach? Mógłbyś sobie pozwolić choćby na odrobinę rozrywki. Chętnie ci w tym pomogę.
- Do rzeczy, Nareo, do rzeczy.
Pokusa westchnęła, ale nie sprzeciwiała się.
- Chodzi o pewnego niewolnika, ostatnio na zbyt wiele sobie pozwala.
Narea spojrzała z niedowierzaniem na Kuszę.
- Niewolnika? Sprawa jest prosta, każ go wychłostać.
- Gdyby to było takie proste... To nie jest zwykły niewolnik, stara się za wszelką cenę doprowadzić do buntu i wydostać wszystkich z... miejsca, w którym ich trzymam.
- Możesz go po prostu zabić.
- Po co? Żeby dać im męczennika? Może i bez przywódcy są słabsi, ale to jeszcze bardziej wzmocni ich determinację. Muszą zobaczyć, że ich przywódca ich porzucił. To sprawi, że już nigdy nie zdoła ich przekonać do czegokolwiek.
- Hmm. - Narea zamyśliła się na chwilę. - To jakiś idealista? Z takimi zawsze jest ciężej.
- To wilkołak.
- O, no to sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Masz już zapewnione to, że zdołam to zrobić. Pomówmy może zamiast tego o zapłacie.
Kusza skinął głową, po czym wyjął zza pazuchy pokaźną sakiewkę. Nadal miał sporo dusz zaoszczędzonych z dawnych czasów. Spokojnie było go stać na pomoc pokusy. Ta uśmiechnęła się i wzięła z jego rąk mieszek, po czym zaczęła przeliczać dusze.

Vergrin napiął mięśnie i bez większego trudu podniósł sporej wielkości i wagi blok kamienny, który po chwili znajdował się już na górze. Przybyła nowa dostawa niewolników, a to oznaczało, że trzeba dla nich wybudować nowe „domy”. W mieście starano się żyć tak, jak pozwalały na to środki, a tych nie było zbyt wiele. Mimo to nikt nie zamierzał spać na gołej ziemi, niewolnicy wraz z dostawami żywności otrzymywali także drobne przedmioty, służące do domowego użytku, o ile rzecz jasna dobrze się sprawowali. W ciągu ostatnich lat nic takiego się nie pojawiło, więc trzeba było korzystać z tego, co było pod ręką. Każdy się dzielił swoją własnością, każdy miał tyle samo.
Uwagę Vergrina przyciągnęła kobieta, która nieśmiało przechodziła obok. Miała długie, czarne włosy i piękną twarz. Wilkołak domyślił się, że musi pochodzić z ostatniej dostawy niewolników. Wyglądała młodo, nie mogła mieć więcej lat, niż on sam, a oprócz tego na zagubioną i niepewną. Vergrin spojrzał na kilku niewolników, którzy zajmowali się budowaniem schronienia.
- Poradzicie sobie beze mnie?
- Oczywiście, i tak już mamy dostatecznie dużo materiałów. Niech żyje wolność.
- Niech żyje wolność – odpowiedział wilkołak i ruszył w stronę czarnowłosej kobiety. Na jej twarzy odbił się strach, gdy się zbliżył, w końcu wyglądał na groźnego i taki właśnie był. - Jesteś tutaj nowa? Nazywam się Vergrin, mogę ci wyjaśnić, jak wszystko tu funkcjonuje.
Kobieta przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, najwyraźniej będąc zbyt zawstydzoną. W końcu jednak odezwała się głosem, w którym rozpłynął się wilkołak.
- Nazywam się Havaria. Macocha miała zbyt dużo długów, więc... więc mnie sprzedała. Gdzie my jesteśmy, co ze mną będzie?
Wilkołaka rozczuliła jej bezradność, jej strach. Wiedział doskonale, że zostanie sprzedanym w niewolę nie jest łatwym przeżyciem. Spotkał już dostatecznie dużo niewolników, aby rzeczywiście rozumieć ich ból.
- To takie specjalne, podziemne miasto, w którym Kusza trzyma swoich niewolników. Co z tobą będzie? Ostatnio Kusza wymienia mało niewolników, więc raczej trochę tutaj zostaniesz.
Havaria drgnęła. Wilkołak położył dłoń na jej ramieniu i powiedział przyjaznym tonem:
- Chodź, pokażę ci, jak wszystko tutaj działa.
Havaria chwyciła mocno jego dłoń, wpatrując się w niego z nadzieją. Vergrin poczuł dziwne ciepło w środku, którego jeszcze nigdy wcześniej nie czuł.
- Chodźmy więc.

- Spędzasz zdecydowanie zbyt dużo czasu z tą kobietą – powiedział Lir, prawa ręka Vergrina.
Wilkołak spojrzał na niego ze zdziwieniem, unosząc wzrok znad planami miasta i areny, nad którymi przesiadywał całymi wieczorami. Przyjrzał się uważnie kotołakowi, próbując odgadnąć jego intencje, jednak na jego twarzy nie malowała się żadna emocja.
- O co ci chodzi? - spytał niepewnie.
- O to, że zaniedbujesz nasz ruch oporu. Kiedyś angażowałeś się we wszystko, co tylko mogłeś, teraz całe dnie przesiadujesz w domu z tą czarnowłosą.
Vergrin poczuł, że się czerwieni. Nie wiedział, czy to ze wstydu, czy też może ze złości. Obydwie te rzeczy czuł teraz w podobnym stopniu, choć jedna opcja przecież nie musiała wykluczać drugiej.
- Przeszkadza ci to, że chcę choć trochę odpocząć?
- Mi? Absolutnie nie – odrzekł spokojnie kotołak. - Ale ludzie zaczynają szemrać. Powoli tracisz ich poparcie, a jeżeli nadal będzie się tak dziać, to niedługo stracisz swoich buntowników. Jedyne, co mi przeszkadza to to, że tak szybko zdecydowałeś się pokazać jej nasze podziemie i tyle magazynów. Dobrze, że przynajmniej o zbrojowni nic nie wie.
- To biedna, skrzywdzona kobieta. Ty powinieneś to zrozumieć najlepiej.
- To jeszcze nie znaczy, że można jej zaufać.
- Można. Ręczę za nią. Wierzę z całego serca, że można jej ufać.

Kusza wysoko uniósł brwi po wysłuchaniu raportu Narei. Musiał przyznać, że pokusa zadziwiająco szybko wybadała ten cały ruch oporu i zdobyła niewiarygodną ilość informacji. Wyglądało na to, że Vergrin działał o wiele szybciej i skuteczniej, niż można by przypuszczać. Ta cała składowana żywność... nic dziwnego, że zmniejszanie racji żywnościowych nie robiło na niewolnikach najmniejszego wrażenia. Te cała wiedza dawała mu niezliczoną liczbę możliwości, dzięki którym mógłby zakończyć to całe przedstawienie raz na zawsze. Spojrzał na Bełta, który stał obok niego, z zamyśleniem wpatrując się w pokusę.
- Słyszałeś?
Bełt skinął głową w milczeniu, uśmiechając się przy tym. Najwyraźniej i on podążał nurtem myślenia Kuszy.
- Wiesz, co masz robić. Daję ci dwa dni. Tylko go nie zabijaj, przyda się jeszcze.
- Oczywiście – powiedział Bełt, po czym wyszedł z pokoju, a Kusza został z pokusą sam na sam.
- Okazałaś się być nadzwyczaj skuteczna. Widocznie dobrze zrobiłem, że wybrałem właśnie ciebie. Jednak jesteś zdecydowanie lepsza od twojej siostry.
Narea uśmiechnęła się, ale szybko przestała i obejrzała się z niepokojem.
- Muszę kończyć – powiedziała, na co Kusza skinął głową. Magiczna projekcja pokusy rozwiała się, pozostawiając go samego w pokoju.
Podszedł do wiszącej na ścianie kuszy i wziął ją do rąk, gładząc niezwykłą broń. To dzięki niej zyskał swoje imię, to dzięki niej został niegdyś kapitanem Kruczej Husarii. Ostatnio rzadko z niej korzystał, rzadko korzystał z jakiejkolwiek broni, ale pamięć pozostała. Nadal mógłby bez problemu za jej pomocą ustrzelić każdego, kogo tylko miałby w zasięgu wzroku. Nie wiedział, dlaczego to robi, ale miał dziwne przeczucie, że ta broń może mu się niedługo przydać.

Vergrin gwałtownie podniósł się, starając zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Na początku myślał, że znowu jest pełnia, bo otaczali go żołnierze Kuszy. Po chwili jednak dostrzegł, że nadal jest człowiekiem i ciągle znajduje się w swoim łóżku. Po kolejnej zorientował się, że przecież wczoraj położył się spać w podziemiach. Ta myśl sprawiła, że szeroko otworzył oczy i rozejrzał się. Żołnierze Kuszy wtargnęli do podziemnych korytarzy, niszcząc wszystko, co znajdowało się wewnątrz nich. Zanim wilkołak zdołał cokolwiek zrobić, poczuł żelazny uścisk na swojej szyi. Zrozpaczony próbował się uwolnić, ale nic to nie dało. Trzymał go Bełt, a człowiek ten posiadał nieludzką siłę.
- Niezłą norkę sobie tu wykopałeś, wilczku – powiedział, uśmiechając się. - Szkoda tylko, że teraz trzeba będzie to wszystko zniszczyć. Pewnie tyle pracy włożyliście w to.
Vergin starał się myśleć najszybciej, jak tylko mógł. Skąd żołnierze wiedzieli o podziemiach? Jak się tutaj znaleźli? Nie miał najmniejszego pojęcia, jak może się dziać to, co się dzieje. Bełt zaczął wlec go w stronę wyjścia, pozwalając do woli „cieszyć się” widokami. A wyglądało to naprawdę paskudnie. Żołnierze Kuszy znaleźli chyba wszystko, co się dało i schwytali wszystkich buntowników, którzy teraz przypatrywali mu się z niedowierzaniem.
Bełt zabrał go na zewnątrz, na niewielki plac, gdzie zgromadzono wszystkich niewolników. Na płaskim dachu jednego z domów stało kilku członków osobistej gwardii Kuszy. Ich widok zaniepokoił Vergrina jeszcze bardziej. Tam właśnie zabrał go Bełt tak, że był doskonale widoczny dla wszystkich. Kiedy znaleźli się bliżej, ze zdziwieniem i przerażeniem dostrzegł, że znajdowała się na nim także Havaria. Bełt stanął na środku i odezwał się donośnym głosem:
- Niewolnicy! Dziś potęga Kuszy zniszczyła wszystko, co stworzyliście przez te wszystkie lata! Wasza praca poszła na marne! A to wszystko przez naiwność i płytkość waszego „wielkiego przywódcy”.
Vergrin ze zdziwieniem przysłuchiwał się słowom Bełta. Nie rozumiał z nich nic, ale wyglądało na to, że niewolnicy nie są nimi zadowoleni. Dużo twarzy patrzyło na niego z gniewem. Bełt podszedł do wilkołaka ze swoją nietypową bronią w ręku. Vergrin spojrzał na niego, przełykając ślinę.
- Nie bój się, nie zabiję cię. Jeszcze nie. Ciebie mam oszczędzić, ale z chęcią pobawię się trochę innymi.
- Oszczędź Havarię – powiedział Vergin, chcąc choćby ją ocalić.
Bełt i otaczający ich gwardziści roześmiali się ku zdziwieniu wilkołaka. Chociaż czego miałby się spodziewać? Że potraktują go na poważnie?
Bełt odsunął się od niego i podszedł do Havarii. Vergin przypatrywał się z bezradnością, jak się do niej zbliża. Znowu jednak się zdziwił, bo Bełt niczego nie zrobił. Po prostu stanął obok kobiety, przypatrując się jej.
- Może już pokażesz wilczkowi, gdzie się pomylił?
Havaria ku niedowierzaniu wilkołaka uśmiechnęła się paskudnie, po czym otoczyły ją płomienie. Po chwili wyszła z nich, ale zmieniona. Miała dziwne skrzydła, a do tego ogon. Po tłumie niewolników rozniosły się krzyki niedowierzania. Vergin przypatrywał się w szoku, starając się zrozumieć, co się dzieje. Po chwili już wiedział. Wiedział, że Havaria go wykorzystała. Od tyłu podeszło do niego dwóch gwardzistów, celując w niego halabardami. Czy czuli szał wzbierający w wilkołaku? Ten przypatrywał się temu, jak pokusa i Bełt uśmiechając się kpiąco. Czuł, że zaraz nie wytrzyma.
Odwrócił się i wyrwał jednemu z gwardzistów halabardę, uskakując przy tym przed atakiem drugiego. Wbił pikę w twarz rozbrojonego wojownika, zabijając go na miejscu. Szybko wyciągnął broń z ciała i zablokował atak drugiego gwardzisty, który przeciął jego halabardę. Wilkołak chwycił krótszą część, tą z głownią. Halabarda składała się z topora i piki, więc teraz czuł się pewniej. Zaatakował, jednym ciosem zabijając przeciwnika. Błyskawicznie się obrócił i uniknął ataku kolejnych dwóch. Ci chcieli zaatakować po raz kolejny, ale wstrzymał ich głos Bełta.
- Wilczek chce walki? A więc będzie ją miał. On jest mój!
Gwardziści rozsunęli się, a Bełt ruszył w jego stronę. Vergrin podniósł drugą halabardę i ułamał ją w podobny sposób, co tą pierwszą. Chwycił mocno prowizoryczne topory i ustawił się do walki. Czuł na sobie wzrok wszystkich niewolników. Teraz miał szansę odpokutować swój błąd. MUSIAŁ zabić Bełta.
Vergrin był ubrany tylko w lnianą koszulę i spodnie, nie mógł więc pozwolić się trafić. Bez jakiegokolwiek opancerzenia każdy cios mógł się okazać śmiertelny. Zaatakował jako pierwszy. Bełt chciał go zablokować silnym ciosem, ale wilkołak znał już tę technikę. Gwałtownie zatrzymał się tuż przed kolcem broni, która śmignęła przed nim. Bełt się wystawił, a on musiał to wykorzystać. Uderzył w prawe ramię, przecinając zbroję w tamtym miejscu i obdarzając Beła porządną blizną. Ten rozzłoszczony cofnął się. Vergrin po raz pierwszy widział go wytrąconego z równowagi. Musiał to wykorzystać za wszelką cenę, inaczej porażka była pewna.
Tym razem to Bełt zaatakował. Chciał zmiażdżyć prawy bok wilkołaka tak, aby ten nie mógł dalej walczyć. Vergrin uchylił się przed ciosem i wyprowadził kontratak, trafiając dokładnie tam, gdzie chciał – w podbródek Bełta. Ten złapał się za krwawiącą twarz i cofnął chwiejnie, spoglądając z niedowierzaniem na wilkołaka. Prawda, wygrał z nim walkę, ale to było już dawno. Vergrin miał dużo czasu, aby przeanalizować jego taktykę, a oprócz tego napędzał go gniew. Teraz to on dominował na polu walki.
Bełt rzucił się w wrzaskiem na niego, nie celując już w żadne konkretne miejsce, starając się po prostu go trafić. Wilkołak nie musiał się nawet zastanawiać. Uniknął pędzącego Bełta i wbił pikę w jego plecy, co musiało naprawdę boleć. Bełt zawył i upadł na ziemię, oddychając z trudem. Vergrin zbliżył się do niego, chcąc zakończyć to ciosem w szyję, gdy nagle Bełt podniósł się, a w wilkołaka uderzyła fala płomieni. Nie podpaliły go one, ale wyrządziły ból i na chwilę oślepiły. Vergrin cofnął się, a po chwili znowu spojrzał na Bełta. Był cały we krwi, dyszał z wściekłością, zaciskając dłoń na swojej broni.
- Nie! Nie zgadzam się!
Vergrin prychnął. Zwycięstwo było już jego, nie było wątpliwości. Bełt najwyraźniej całkowicie zwariował, zszokowany wizją porażki.
- Jeszcze nie widziałeś wszystkiego! Nie masz pojęcia, z czym się mierzysz!
Vergrin zmrużył oczy, wypatrując miejsca, w które najlepiej byłoby uderzyć. Chciał to już zakończyć. Nagle dostrzegł, że z oczami Bełta jest coś nie tak. Przypomniały teraz oczy Lira, były żółte i posiadły pionowe źrenicę. Po chwili ciało Bełta zalśniło żółtym blaskiem. Z jego pleców wystrzeliła para wielkich, nietoperzych skrzydeł, które roztrzaskały jego zbroję. Był teraz czarny, w prawej dłoni trzymał swoją broń, która była teraz większa i wyglądała o wiele groźniej, a w lewej ognisty miecz. Wzbił się w niebo, po czym zaczął krążyć na wilkołakiem.
Ten nie miał czasu się dziwić. Schował prowizoryczne topory za pas i zaczął się wspinać po ścianie budynku, dziękując Algardowi, że zmuszał go do ćwiczeń akrobatyki. Musiał przy okazji unikać ataków Bełta, który starał się zepchnąć go z wysokości. W końcu jednak znalazł się na płaskim dachu najwyższego z kanciastych budynków. Wyjął swoje bronie i stanął naprzeciwko unoszącemu się w powietrzu Bełtowi. Ten spojrzał na niego z nienawiścią i zapikował.
Vergrin od razu dostrzegł słaby punkt Bełta. Spadając na niego, odsłonił część ciała. Wilkołak miał wybór. Mógł albo odskoczyć, albo wykorzystać tę lukę i zadać śmiertelny cios. Tyle, że przy tej drugiej opcji sam wystawiłby się na atak, co Bełt niewątpliwie by wykorzystał. Miał mało czasu, więc w końcu zadecydował. Gdy Bełt był dostatecznie blisko, uderzył w jego prawe ramię, odrąbując je od ciała. Jednocześnie poczuł, jak ognisty miecz spada na niego i przechodzi przez brzuch. Obydwoje wrzasnęli i obydwoje upadli na ziemię. Chwiejnie podniósł się tylko Vergrin, łapiąc się za tętniący bólem brzuch. Powoli zbliżył się do Bełta, który trząsł się spazmatycznie. Spojrzał zamglonym wzrokiem na wilkołaka.
- Ja... nie rozumiem. Pokonałem cię, a wtedy byłeś silniejszy, a ja słabszy. Dlaczego teraz ci się to udało.
- Bo teraz miałem cel i powód, aby to zrobić. Sami się o to prosiliście.
Głowa Bełta opadła na ziemię, ten jednak nie wyzionął ducha. Wpatrywał się w sklepienie jaskini, w słońce widoczne zza krat.
- Zanim spotkałem w Piekle Kuszę, byłem nikim – powiedział drżącym głosem. - To on dał mi to imię i pokazał, czym jest prawdziwa potęga. On uczynił ze mnie jednego z najsilniejszych Łowców Dusz. Oddałem mu się bezgranicznie, wykonywałem każde jego polecenie. Nikt nie rozumiał mnie tak dobrze, jak on i nikt nie rozumiał go tak dobrze, jak ja. Kiedy wróciliśmy z Piekła... zmieniło się. Dużo ludzi, zabierających jego uwagę. Kiedyś byłem mu jak brat, teraz stałem się jedynie sługą. I nawet teraz... ginę za niego.
- Kim jest Kusza? - spytał Vergrin, zdziwiony słowami Bełta o Piekle. - Tak naprawdę.
- Tak naprawdę? Sam już nie wiem. Powiem tyle, że to diabeł.
- Tak, od dawna wiem, że to zło wcielone.
- Nie... on naprawdę jest diabłem. Nie wiem, co zrobisz z tą informacją, ale proszę cię o przysługę.
Vergrin wysoko podniósł brwi. Nie spodziewał się czegoś takiego ze strony Bełta.
- O co chodzi?
- Zabij tę glizdę... Malaraya... To przez...
Bełt nie dokończył, bo w tej chwili znieruchomiał. Vergrin skinął głową. Zabicie czarodzieja mieściło się także w jego zamiarach. Wstał i podszedł do krawędzi dachu. Nie było wcale tak wysoko, dostatecznie nisko, aby każdy mógł go doskonale widzieć i słyszeć. Żołnierze Kuszy zaczęli uciekać, najwyraźniej zszokowani śmiercią przywódcy. Duży wpływ na to miał najpewniej tłum niewolników, który teraz odzyskał śmiałość. Nigdzie nie można było dostrzec pokusy.
- Posłuchajcie, bracia i siostry w kajdanach! - odezwał się Vergrin na tyle głośno, że każdy bez problemu mógł go usłyszeć. - Zawiodłem was tak, jak tylko można to zrobić. To smutne i żałosne, ale prawdziwe. Teraz jednak jeden z naszych tyranów nie żyje, a szansa na wolność jest większa, niż kiedykolwiek. Może i zniszczyli nam nasze zapasy, ale zbrojownia jest nietknięta! Mogę was zapewnić, że tak jest. Nie możemy czekać, bo po prostu nas tutaj zagłodzą. Uderzymy niedługo, albo wszyscy poumieramy z głodu. Więc proszę, nie rezygnujcie z mojego powodu. Nie po to tyle się szykowaliśmy, aby teraz odpuścić!
Tłum zaczął skandować „niech żyje wolność”, co sprawiło, że Vergrin poczuł, że nadal jest nadzieja. Zszedł z budynku do niewolników, którzy zalali go, gratulując mu i zapewniają, że będą go wspierać. Zadziwiło go, jak łatwo wybaczyli mu jego porażkę. Nagle ktoś mocno szarpnął go za ramię, zaciągając w boczną uliczkę. Vergrin ze zdziwieniem spojrzał na człowieka o szarawej karnacji skóry z długimi, brązowymi włosami i dziwnymi, lekko lśniącymi tatuażami na prawym przedramieniu. Jeszcze nigdy kogoś takiego nie widział.
- Ładna przemowa – powiedział. - Ale macie jakiś pomysł, jak uciec z miasta?
Vergrin zawahał się. Była to kwestia, która męczyła go od lat. Nie potrafili po prostu znaleźć żadnego sposobu, aby później wydostać wszystkich spoza murów miejskich. Mogli oczywiście przejąć jakiś statek – port był niezwykle blisko areny – ale straż miejska szybciej zdążyłaby się bez problemu zorganizować i ich powstrzymać.
- Nie. Kim tak właściwie jesteś?
- Przybyszem spoza Alaranii. Możesz mówić mi Agirir. Otóż mogę ci zaproponować pewną drogę ucieczki, dzięki której będziemy mogli się dostać wszędzie, gdzie tylko zechcemy.
- Opowiadaj więc.

- Czekaj, czekaj, czekaj! - przerwał Zoyel Vergrinowi wpół zdania. - Nurtuje mnie jedna sprawa. Ile wtedy już miałeś lat?
- Dwadzieścia siedem.
Zoyel wysoko uniósł brwi.
- Kiedy tyle ci przybyło?
- Cóż, powinienem bardziej dokładnie to opisywać, ale i ja byłem wtedy zdziwiony, jakim sposobem tak szybko mijały te lata. Po prostu... mieliśmy co robić. Zapominaliśmy o czasie, który potem okazał się naszym największym sprzymierzeńcem.
- Jak to?
- Agirir, jak kazał siebie nazywać, był spoza Alaranii. Znał magię oraz technologię, o której nie mieliśmy pojęcia. Został schwytany przez żołnierzy Kuszy, gdy cumował w porcie. Ci od razu wychwycili okazję. Na statku był tylko on sam.
- Tylko on? Więc jakim cudem w ogóle sterował tym statkiem?
- Mówiłem. Znał magię i technologię, o której nic nie wiedzieliśmy.

Vergrin spoglądał na plany miasta i areny, namyślając się. Wokół niego zgromadzili się jego najbliżsi współpracownicy oraz Agirir, który zaoferował im ich statek.
- Wydaje mi się, że jest to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe – powiedział Lir. - Jeżeli naprawdę taki statek cumuje w porcie, to wolność mamy niemal pewną. O ile uda nam się uciec z areny.
- Uda się – odezwał się Carnus, kowal Kuszy. Od jakiegoś czasu nie pełnił jednak swoich obowiązków, zamiast tego uzbrajał buntowników. - Jeżeli nasz towarzysz potrafi rzeczywiście otworzyć portal, to mamy jasną drogę. Uciekniemy przez klatki przez zwierząt, po czym wypadniemy przez główne wejście i popędzimy na złamanie karku do tego statku. Mieszkańcy miasta nie zdołają się nawet zorientować, co się stało.
- Nie zapominajmy o Kuszy i Malarayu – zwrócił uwagę Nighir, minotaur, który zajmował się doglądaniem magazynów. - Mogą w znacznym stopniu utrudnić nam ucieczkę.
- Malaraya nie ma w mieście – odezwał się morski elf, Xinihir. - Wypłynął w jakiejś sprawie na morze. Nie powinien nam przeszkadzać, o ile ten statek jest taki szybki.
- Jeżeli wydostaniemy się z portu, mogę was zapewnić, że uciekniemy każdemu – powiedział spokojnie Agirir. - I...
- Dość – powiedział Vergrin. Potoczył spojrzeniem po wszystkich obecnych. - Lir, Carnus, dopilnujcie, aby każdy dostał broń. Nighirze i Xinihirze, waszym zadaniem jest przeszukanie naszych ukrytych magazynów i odzyskanie wszystkiego, co się da. Przyda nam się wszystko. Dzisiejszej nocy uciekamy.
Wszyscy spojrzeli ze zdziwieniem na wilkołaka. Nikt nie spodziewał się, że tak szybko zechce wdrażać plan w życie.
- Czy to aby na pewno...
Vergrin uciszył Nighira podniesieniem ręki.
- Teraz, albo nigdy. Musimy iść za ciosem, kuć żelazo, póki gorące. Nie wiemy, kiedy Malaray wróci, a tak pozostaje nam tylko uporanie się z Kuszą. Myślę, że odwrócimy czymś jego uwagę, aby nawet nie zorientował się, że uciekliśmy. Mamy na arenie swoje wpływy, coś uda nam się wymyślić. Niech żyje wolność.
- Niech żyje wolność!

Kusza siedział w swoim pokoju, opierając ręce na bokach fotela. Stracił Bełta... nie spodziewał się, że wilkołak okaże się być na tyle silny, aby pokonać wytrenowanego Łowcę Dusz. Martwiło go to, co stanie się teraz z areną. Będzie musiał znaleźć nowego czempiona, ale jak wytłumaczyć to publice? Westchnął i spojrzał na ciało tego, kto przyniósł mu tę nieszczęsną wiadomość. Bełt tkwił głęboko w jego czole, mózg został niemal przebity na wylot. Nie miał szans się zorientować, co się dzieje. Kiedyś razem z Bełtem działali podobnie, stąd się wzięło jego miano. A teraz? Teraz pozostawał mu do pomocy tylko Malaray, ale to nie było to samo.
- Panie?
Drzwi uchylił żołnierz, który spoglądał niepewnie to na niego, to na leżące na ziemi ciało.
- Powiedziałem chyba, że nikt ma mi nie przeszkadzać!
- Ale panie, chodzi o to, że... no, że arena płonie.
Kusza natychmiast się podniósł.
- Co takiego?!
- Płonie zachodnia część. Udało się ewakuować wszystkich mieszkańców, teraz próbują ugasić ogień. Chyba kucharzowi coś nie wyszło z ostatnim daniem.
Co się, na piekielne czeluście, dzieje, pomyślał Kusza. Najpierw Bełt, teraz jeszcze arena?! Niedoczekanie! Już ja pokażę tym płomieniom, że nie warto stawać na mojej drodze, gdy naprawdę się wściekam.
- Prowadź.
Droga nie zajęła im dużo czasu. Wkrótce Kusza ujrzał to na własne oczy. Ściany areny płonęły na niewyobrażalną skalę. Kilku żołnierzy starało się ugasić ogień, ale nie mieli na to najmniejszych szans. Kusza zamknął oczy i skupił się. Ogień zaczął powoli malec. Powoli, ale pewnie. Nagle usłyszał głos, który sprawił, że momentalnie stracił całe skupienie.
- Nie trudź się. To na nic.
Kusza obrócił się w stronę Vergrina, który ze swoimi dwoma toporami stał na środku korytarza. Skąd on się tutaj wziął? Nieważne. Jego żołnierze gdzieś zniknęli. Pozostał tylko on i wilkołak.
- Najpierw zabrałeś mi Bełta, teraz jeszcze moją arenę? Zapłacicie za to krwią, wszyscy zapłacicie!
Vergrin uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się.

- Dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście, piętnaście...
Li patrzył zdumiony na Agira, który rozpoczął odliczanie. Mieli czekać dziesięć minut, a człowiek ten zaoferował, że sam je odliczy z dokładnością co do dziesiątej sekundy. Intrygowała go jego osoba, a jednocześnie odrobinę niepokoiła. Zebrany w pomieszczeniu z klatkami dla zwierząt tłum niewolników ledwo się mieścił. Jeżeli naprawę uda im się tego dnia uciec, to przejdą do legendy. Ucieczka na taką skalę... coś niewyobrażalnego.
- Trzy, dwa, jeden...
- Teraz! - krzyknął Lir i wszyscy ruszyli w stronę wyjścia na kolejny poziom areny. Mieli nad sobą jeszcze trzy podziemne, zanim dotrą do wyjścia. Xinihir tymczasem skupił swoją wolę na odległych punktach, a Lir się uśmiechnął.
- Za chwilę będzie się tu działo...

Vergrin uśmiechnął się, gdy seria wybuchów wstrząsnęła areną. Kusza rozejrzał się, starając się doszukać źródła hałasu.
- Coś ty zrobił?
- Uciekamy. Tym razem nas nie zatrzymasz – powiedział z satysfakcją Vergrin. - A przy okazji niszczymy to miejsce. Sądzimy, że panuje w nim... zła atmosfera. Jak myślisz, wszyscy twoi podwładni już uciekli.
Kusza zacisnął mocno zęby i zmrużył swoje jedno oko. Wyciągnął wielkie, potężne ostrze i zaczął zbliżać się w stronę Vergrina.
- Głupcze, nie masz pojęcia z czym...
- Z diabłem – powiedział Vergrin.
Kusza zatrzymał się w odległości kilku kroków i spojrzał uważnie na Vergrina. Arena tymczasem trzęsła się, wszystkie podpory zaczynały pękać i zwalać się na siebie.
- A więc tak to ma się skończyć? - spytał w końcu Kusza. - Młodość przeciwko dojrzałości, dzikość przeciwko opanowaniu. Dobrze. Zobaczymy, kto jest silniejszy.
Zawirował i ciął w Vergrina, zanim zdołał cokolwiek zrobić. Wilkołak dostał w ramię. Cofnął się, krzywiąc. Nie spodziewał się, że jego przeciwnik będzie tak szybki. Teraz musiał uważać na wszystko, mierzył się z najgroźniejszym wrogiem w swoim życiu. Nie pozostawał dłużny. Gdy Kusza stawał z powrotem prosto, zaatakował go w prawy bok. Kusza to zablokował, ale wilkołak zdołał wyprowadzić cios drugim toporem, który przeciął skórę na udzie jego przeciwnika. Po chwili już uderzali na przemian, cios za ciosem trafiał w ciało każdego z nich. Żaden nie potrafił przezwyciężyć drugiego, wirowali w bolesnym, krwawym wirze walki, nie zważając już na swoje rany. Vergrin wszedł w szał, nie czuł bólu i nie wiedział, jak bardzo krwawi. Kusza najwidoczniej czynił podobnie, bo atakował raz za razem, nie próbując się już nawet bronić. Wykorzystywali nawzajem swoje błędy, szukając tego, który pozwoli im zakończyć walkę, tego, który zwieńczy misternie tworzoną siatkę ciosów.
Nagle Kusza uderzył Vergrina w brzuch swoją opancerzoną pięścią. Wilkołak mimowolnie zgiął się, czując ból. Kusza zamachnął się do ciosu kończącego, ale Vergrin nie zamierzał się tak łatwo poddawać. W ostatnim momencie uniósł topór w lewej ręce tak, aby miecz Kuszy ześlizgnął się po dolnej części jego ostrza. Następnie błyskawicznie uderzył w opancerzoną pierś Kuszy. Zaklinowany miecz wypadł z rąk jego właściciela, gdy ten został z wielką siłą odrzucony do tyłu. Vergrin podszedł do lezącego na plecach Kuszy.
- Jak ty to zrobiłeś? - spytał Kusza, wytrzeszczając oczy. Z jego klatki piersiowej strumieniami lała się krew, widać było, że długo już nie przeżyje. - Ty nie powinieneś móc tego zrobić... nie po tych wszystkich moich staraniach... Zrobiłem wszystko, aby udaremnić ci tę ucieczkę. Jak?
- Widzisz, Kusza, lojalność nie zdobywa się poprzez strach, a poprzez zrozumienie i solidarność – powiedział Vergrin.
- A więc – powiedział Kusza, próbując wstać. Upadł jednak szybko na kolana, chwiejąc się przy tym. Jego ręce zwisały luźno wzdłuż ciała. - A więc udało ci się. Wiesz, w gruncie rzeczy jesteśmy całkiem podobni... ja też zmuszony byłem do walki od dziecka, ja też musiałem ciągle walczyć o swoje. W naszych sercach płonie ten sam ogień – gniew.
Vergrin nie odpowiedział. Przyglądał się umierającemu Kuszy ze zmarszczonymi brwiami.
- Cóż, nie wiem, czy powinienem czuć dumę, czy smutek. Jesteś tak podobny do swojej matki... ale ty postawiłeś na swoim. Przyglądałem się przez te wszystkie lata twojemu szkoleniu... chyba jednak jestem dumny. Uczyniłeś coś, co ja przed latami... Pokonałem swojego ciemiężyciela, stałem się wolny... aż do teraz. Ty przejmujesz tę schedę. Powodzenia...
Kusza zamilkł i upadł na bruk, nieruchomiejąc. Vergrin spojrzał na niego i schował swoje topory. Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, gdy nagle rozległ się huk. To sklepienie nad ciałem Kuszy pękło, spuszczając na niego głazy i ogień. Wilkołak nie poczuł spełnienia. Ze zdziwieniem odkrył, że po raz pierwszy czuje szacunek do Kuszy. Spojrzał jeszcze raz za siebie, na płonący stos drewna i kamieni, a następnie opuścił pomieszczenie.

Wściekły tłum niewolników uderzał w wielką, drewnianą bramę areny wszystkim, co tylko było pod ręką. Nic jednak nie dawały ich wysiłki, wrota były o wiele zbyt grube. Najwyraźniej żołnierze Kuszy postanowili zamknąć to miejsce, zanim uciekli. Lir przyglądał się temu wszystkiemu z niepokojem. Jeżeli nie uciekną z budynku na czas, to cały się zawali na ich głowy. Nagle obok siebie ujrzał Vergrina, co mocno go zdziwiło, ale także ucieszyło.
- Vergrin! Czyli sprawa Kuszy załatwiona.
Wilkołak skinął głową, ale nic nie powiedział. Przyglądał się wysiłkom buntowników, starających się rozbić bramę.
- Tak wiele nie zdziałamy.
- Pozwólcie mi się tym zająć – powiedział Agirir, pojawiając się nie wiadomo skąd. - Tylko potem przez chwilę będziecie musieli pomóc mi iść, to mnie wykończy.
Vergrin skinął głową, a mężczyzna stanął naprzeciwko bramy. Wszyscy odeszli od niej na rozkaz wilkołaka i teraz przypatrywali się dziwnemu człowiekowi. Ten rozpoczął śpiew w jakimś dziwnym języku, którego słowa brzmiały echem w umyśle Vergrina. Nagle rozbłysło światło, a brama zaczęła się zmieniać. Najpierw pociemniała, aby po chwili rozpaść się na proch, okazując im Turmalię w nocy. Vergrin ryknął radośnie ze wszystkimi, a następnie podbiegł do Agirira, który usunął się na ziemię i podniósł go, opierając sobie o ramię.
- Biegiem! - krzyknął do ludzi, którzy natychmiast tak uczynili. On sam biegł razem z Agirirem i Lirem, który pomagał mu taszczyć czarodzieja.
Tłum ludzi i nieludzi w obszarpanych szatach biegnący na złamanie karku przez ulice miasta od razu przyciągnął wzrok wielu ludzi. Ci, którzy stali na ich drodze natychmiast uciekali na bok, wytrzeszczając oczy z niedowierzaniem. Kilku strażników miejskich spotkanych po drodze także nie mogło zrobić nic innego. Szybko dotarli do portu, gdzie natychmiast zlokalizowali odpowiedni statek. Wielkie, błękitne żagle górowały nad innymi, były widoczne już z daleka. Wpadli na specyficzny pokład, wypychając kilku obecnych tam żołnierzy. Szybko cały okręt się zapełnił. Vergrin, Lir i Agirir dopchali się do steru, który wyglądał bardzo specyficznie. Gdy Agirir go dotknął, wystrzeliło z niego mnóstwo dziwnych szkieł, które zaczęły lewitować wokół niego. Mag uśmiechnął się.
- Nareszcie znowu razem – powiedział, gładząc ster z czułością.
- Trzeba przydzielić – zaczął Lir, ale Agirir przerwał mu.
- Ten statek nie potrzebuje załogi.
Vergrin i Lir stojący po jego bokach spojrzeli na niego ze zdziwieniem. On sam uśmiechnął się i dotknął jednego ze szkieł. Wszystkie z żagli natychmiast same się ustawiły, nagle zaczął w nie dąć dziwny wiatr, którego jeszcze przed chwilą nie było. Powoli zaczęli wypływać z portu.
- Dokąd was zabrać? - spytał Agirir.
- Gdziekolwiek, dostatecznie daleko, aby umknąć wszelkiej pogoni – odpowiedział Vergrin.
- Zaczekajcie kilka minut, a będziemy gnać przez fale niczym błyskawica.
- Jeżeli już o błyskawicach mowa... - zaczął Lir, ale znowu mu coś przerwało. Tym razem był to głośny grzmot - to chyba nadchodzi sztorm.
- Kilka minut i nawet przed nim umkniemy.
Vergrin podniósł wysoko brwi, ale nie pytał. Już wcześniej próbował to robić i uznał, że nie rozumie nic ze słów Agirira. Używane przez niego wyrażenia były mu całkowicie obce. Zdumieni obecni na statku rozglądali się wokół, nie potrafiąc pojąć, co się dzieje.
- Czekaj, a co to? - krzyknął nagle Lir, wskazując na statek o czerwonych żaglach, który wyrósł nagle przed nimi.
- Malaray! - zasyczał Vergrin.
Nie było najmniejszych wątpliwości, był to okręt czarodzieja, który najwyraźniej szykował się do magicznego ataku. Znajdował się na wprost przed nimi, na jego pokładzie widać było migające światło.
- Co teraz? Jeżeli nas zaatakuje...
- Nie zaatakuje – powiedział Agirir, dotykając kolejnego ze szkieł. - Podpłyńmy tylko bliżej.
Kiedy znaleźli się już na tyle blisko, że mogli gołym okiem odróżnić sylwetki ludzi na pokładzie wroga, Vergrin zaczął się obawiać. Widział wyraźnie twarz Malraya i malujący się na niej paskudny uśmiech. W dłoniach czarodzieja znajdowały się dwie kule ognia, które najwyraźniej manipulowały ognistym pierścieniem krążącym nad statkiem wroga. Niedługo na Vergrina i jego ludzi spadnie ogień, co oznaczałoby ich zagładę.
Nagle z dziobu okrętu wystrzeliło dziwne, migoczące powietrze, które uderzyło w statek Malaraya. Ten momentalnie całkowicie znieruchomiał wraz ze wszystkimi ludźmi i znajdującymi się nad ich głowami płomieniami.
- Co ty zrobiłeś? - spytał zdziwiony Vergrin, gdy minęli unieruchomiony statek.
- Jeśli chcesz kontrolować skutek, kontroluj przyczynę – wymamrotał Agirir. - Tak czynią bogowie.
- A po naszemu?
- Zatrzymałem jego przepływ energii, do nie do końca magia czasu, ale efekt wygląda podobnie – powiedział Agirir. - Uwolni go dowolny przypływ energii w czystej postaci.
- W czystej postaci?
- Tak, na przykład...
Nagle rozległ się kolejny, niezwykle bliski grzmot i w najwyższy maszt wrogiego statku uderzył piorun. Ten natychmiast zaczął ponownie się ruszać, ale nie wyglądało to dobrze. Fale znajdowały się w zupełnie innym miejscu, statek był już tak właściwie pod nimi. W dodatku uderzenie pioruna spowodowało pożar żagli. Te dwa czynniki sprawiły, że statek szybko zatonął.
- Cóż, to by było na tyle... - powiedział powoli Lir. - Trzy pieczenie na jednym ogniu?
- Cztery – poprawił go Vergrin. - Nie zapominaj o arenie.
- Pięć – rzekł Agirir. - Odzyskaliście wolność.
- Niezwykle owocny dzień – uśmiechnął się Lir. - Vergrin, co z tobą? Jesteś jakiś taki smutny, zważywszy na fakt, że w końcu nam się udało!
- To się dopiero okaże.
- Dokładnie, klejnot magazynujący jest już prawie pełen, zaraz popędzimy z oszałamiającą prędkością.
- Czy taka technologia jest u was powszechna? - spytał Vergrin.
- Nie, to mój ojciec zbudował ten statek. On to był dopiero mistrzem magii czasu. Pierwszy okręt pozwalający na szybkie podróże międzyłuskowe. Coś pięknego.
Vergrin miał zadać kolejne pytanie, gdy nagle Agrir dotknął jedno z lewitujących szkieł i wszystko wokół rozlało się w czerń.

Vergrin powoli wyszedł z pokładu, stając na twardej ziemi jako ostatni. Z niedowierzaniem przyjrzał się szerokim, zielonym równinom, rozpościerającym się przed nim. W jego oczach zalśniły łzy, w końcu rzeczywiście się udało. Nie było już żadnych wątpliwości, byli wolni. Upadł na kolana, wciągając do płuc rześkie powietrze. Ich marzenie się spełniło, już nikt nie stał nad nimi. Wokół byli niewolnicy także płakali i śmiali się, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Wilkołak przez długą chwilę klęczał w bezruchu, przypatrując się otwartemu niebu. Nagle poczuł na ramieniu dotyk Lira. Kotołak także płakał. Był w niewoli przez całe życie, podobnie jak Vergrin. I on był gladiatorem, więc rozumieli się doskonale, mimo tego, że byli wilkołakiem i kotołakiem.
- Wszyscy gladiatorzy przekazują ci podziękowania, Złoty Czempionie – powiedział.
Vergrin drgnął, po czym podniósł się i stanął przed Lirem.
- Posłuchaj, chcę, abyśmy zapomnieli o tamtym życiu. Ja nie jestem czempionem, ty nie jesteś gladiatorem, my nie jesteśmy niewolnikami. Mamy szansę na nowe życie!
Lir uśmiechnął się przez łzy i skinął głową. Do Vergrina podszedł Agirir.
- Doskonała współpraca, nie uważasz?
- Dziękujemy ci z całego serca, kimkolwiek jesteś – odrzekł wilkołak. - W jeden dzień zapewniłeś nam coś, o czym nie śmieliśmy marzyć przez lata.
Agirir skinął głową, po czym zwrócił się do wszystkich zebranych na nabrzeżu:
- Posłuchajcie mnie! Jesteście teraz wolni, decydujecie sami o sobie! Więc chciałbym was spytać, czy kilkunastu spośród was nie zechciałoby zamieszkać ze mną na moim statku i żeglować po wszystkich morzach Prasmoka?!
Wielu wyraziło chęć i po chwili część zebranych wróciła na statek, gotowa w każdej chwili odpłynąć. Agirir uśmiechnął się.
- To by było chyba na tyle. Żegnaj, wilkołaku. I żegnaj także ty, kotołaku. Zaprawdę dziwna z was para.
- Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy – powiedział Vergrin.
- A ja nie, bo oznaczałoby to, że albo zrobiłem koło, albo ciało Prasmoka jest o wiele chudsze, niż mi się zdawało, a to byłby wieli zawód. Bywajcie!
Po chwili statek już odpłynął, pozostawiając ich samym sobie. Vergrin odwrócił się do zebranych.
- Jak już zostało powiedziane, jesteście teraz wolnymi ludźmi. Od dziś decydujcie sami za siebie! Mam nadzieję, że także przynajmniej kilku z was kiedyś spotkam.
Spora część osób zaczęła między sobą szeptać, a po chwili większość zgromadzonych wystąpiło do przodu, na czole z Selirią.
- Nie chcemy cię opuszczać, Vergrinie – powiedziała. - Za dużo razem przeszliśmy. Nie mamy w Alaranii życia, a ty pokazałeś, że potrafisz dowodzić. Bądź nadal naszym przywódcą!
Vergrin zdumiony spojrzał na Lira, który także skinął głową. Wilkołak wzruszył się. Ci wszyscy ludzie nadal pozostawali mu lojalni. Przed nimi rozpościerała się wizja nowego, lepszego życia, w którym nie ma strachu przed Kuszą.

- I co było dalej? - spytał podekscytowany Zoyel.
- Dalej? Przez jakiś czas wędrowaliśmy, zanim trafiliśmy tutaj. Osiedliliśmy się, ziemia była dobra, mieliśmy wszystkie potrzebne surowce w pobliżu. Wśród nas był niemal każdy spośród rzemieślników, mieliśmy materiał na wyśmienitą osadę. Wcześniej była tu tylko ta opuszczona rezydencja, wokół której zbudowaliśmy naszą wioskę. Rozwijaliśmy się przez trzy lata, przeżywając po raz pierwszy w pełni zmiany pór roku. Przyjmowaliśmy do siebie także nowych przybyszów, w większości wyrzutków społecznych i tych, których niesprawiedliwe ściga władza. Nasza osada jest pięknym miejscem, Zoyelu. Bo tutaj każdy z nas jest dla siebie bratem lub siostrą.
Zoyel skinął głową, zszokowany tym wszystkim, co usłyszał. Zdecydowanie nie spodziewał się, że za tą pozorną wioską stoi taka historia. Przyjrzał się uważnie wilkołakowi. Wyglądał na dobrego, troskliwego przywódcę. Lepszego mieć nie mieli.
- Cóż... w takiej sytuacji... nie mogę się nie zgodzić na twoją ofertę. Zostanę z wami i pewnego dnia uczynię tę niepozorną wioskę centrum handlu w Alaranii!
Vergrin roześmiał się.

Wilkołak szedł do podziemi rezydencji. O tym pomieszczeniu nie wiedział nikt, nawet Lir. Nie było zbyt duże, znajdowało się idealnie dużo miejsca na jedną skrzynię. Vergrin sięgnął po klucz wiszący na szyi i otworzył ją. Wziął do rąk swoje dwa topory i odłożył je na bok, wcześniej przyglądając im się uważnie. Wyciągnął dziwną broń Bełta, odebraną mu po pokonaniu go. Nie była już rozżarzona do czerwoności. Wyciągnął także hełm Kuszy, który także zdobył po zwycięskiej walce. Po chwili na podłodze znalazł się płaszcz Icimeza i zapinka do włosów Havarii. W końcu odnalazł to, co chciał. Piękny portret jego matki, znaleziony w osobistym pokoju Algarda. Kobieta na portrecie była uśmiechnięta, jakby wiedziała, że jej syn dokonał tego, czego ona sama pragnęła. Obrócił obraz i dostrzegł ledwo już widoczny napis. „Dla mojego najdroższego męża, mojego obrońcy i najwspanialszego wojownika”. Vergrin westchnął, po czym schował resztę rzeczy do skrzyni i zamknął ją. Obraz wziął pod pachę i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Minął czas, w którym musiał walczyć. Teraz nadszedł czas siewów, czas budowy, czas żniw. Jego przeszłość odeszła w niepamięć, liczyło się tylko to, co jest teraz. Wszedł do odnowionego salonu i zawiesił obraz na ścianie. Zoyel wyjechał w sprawach biznesowych, Lir razem z kilkoma wojownikami wyruszył na patrol wokół osady. Pozostał sam w budynku. Usiadł na sofie i wpatrzył się w tańczący na kominku ogień.
- Coś nie tak? – spytała Seliria, która nagle weszła do salonu.
- Nie, nic – odrzekł Vergrin. - Po prostu... zastanawiam się.
Seliria spojrzała na obraz i uśmiechnęła się.
- Byłaby z ciebie dumna. Twój ojciec także. On był z ciebie dumny.
Wilkołak nie odpowiedział. Seliria usiadła obok niego.
- Rozchmurz się, zima zapowiada się wyjątkowo łagodnie.
- Yhm. Wiesz co? Chyba czas, aby i te topory zawiesić nad kominkiem. Nie chcę już walczyć.
Seliria uśmiechnęła się.
- I nie powinieneś.
Wyszła. Wilkołak wstał i poszedł raz jeszcze do obrazu. Wyjął z kieszeni niewielki, pleciony z liny medalion, który sprawiał, że Algard nie przemieniał się w wilkołaka. Zważył go w ręce, po czym cisnął w stronę ognia. Obserwował ze smutkiem, jak płonie rzecz, która pozwoliłaby mu zapanować nad sobą. Ale nie pragnął tego. Chciał być naprawdę wolny, w końcu móc być naprawdę sobą. Wyszedł, zamykając drzwi, na których błękitną farbą wymalowany został znak. Znak dający im nadzieję, znak wypatrywany każdego roku na wybrzeżu.
  • Najnowsze posty napisane przez: Vergrin
    Odpowiedzi
    Odsłony
    Data