Najpierw było słowo, które zesłane pomiędzy ciemność stało się ciałem, potem nastał czyn, którego dechem była fantazja.
Wybuch głośny jak strzał po armacie, a następnie zgrzyt łamanych kamieni. Silne wibracje powodowały błyskawiczną destrukcje starego grubego muru, rozrywając go od środka jak papierową kartkę. Ogromna ręka pełna długich jak noże pazurów wyłoniła się w twardym murze broniącym dostępu do prastarej twierdzy. Chwilę później poczuć można było przeraźliwe szarpnięcie przeszywające naraz kilka różnych planów. Twarz dwóch stojących przy murze barczystych strażników wygięła się nienaturalnie, momentalnie bladnąc. Chwile później z ich ust uszła jasna smuga energii, która powędrowała w kierunku wyrwy. Spory kawał muru błyskawicznie się rozpadł ukazując tylko krwawoczerwoną otchłań z której wyłoniły się dwa kształty.
-Czas już nie gra tu roli...
Powiedział jasnowłosy chłopak prowadząc za sobą ogromnego jaszczura. Oboje znajdowali się na samym dnie wymiaru, a nad nimi widać było ogromny zamek wsparty na jasnym promieniu światła. Obecność tych dwóch zapowiadało nowy porządek dla tego miejsca.
W starym murze powstała wyrwa, kilka kamieni zaczęło spadać w dół. Chwile później z małej dziury zaczęła się wychylać przestraszona mała postać. Bardziej polegając na sile grawitacji blond-włosa dziewczyna zsunęła się w dół spadając w objęcia niebios, zostawiając za sobą szary mur. Przez chwile zdawało się jej, że wisi w powietrzu, lecz mocny powiew wiatru sprawił, że poczuła, że spada. Strach jaki czuła w tym momencie sprawił, że zapomniała na chwile o tym przez co przeszła. Leciała w dół z zawrotną prędkością. Było ciemno i zimno, a ostry wiatr i błyskawice sprawił, że sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej niebezpieczna. Przebijając się przez głębokie warstwy pierzastych chmurzysk jej oczom ukazała się wielka kraina, dziewczyna zaczynała jednocześnie dostrzegać zarysy wielkich wzgórz i jezior w kierunku, których niechybnie zmierzała. Tuż obok niej głośno zagrzmiało, wzmagając przepływ dreszczy na jej karku. Był to krótki szok. Mała istota w końcu przypomniała sobie kim jest i co tu robi. Nagle z jej barków wyrosły dwa świetliste linie, które po chwili eksplodowały jasną materią tworząc jaśniejące skrzydła. Kobieta uśmiechnęła się teraz mogła ruszać na sam dół. Jednak to nie był koniec problemów, miała niewiele czasu. Rana w brzuchu nie dawała jej spokoju. Musiała jak najszybciej odnaleźć to czego szukała, tylko tak mogła ochronić siebie i innych, mieszkańców tego świata. Kierowała się w stronę świateł, tam przecież musiało być jakieś życie. Zlatywała coraz niżej a gdy jej oczom ukazały się zamazane kształty budynków i fortyfikacji miasta zwolniła, ból był coraz silniejszy. Machanie skrzydłami stawało się coraz cięższe. Jęknęła głośno, zaczęła spadać w dół...
Słychać było tylko głośne strzały i szary jeleń ruszył przed siebie spłoszony.
-W mordę szczuragryzonia!
Zaklął stary grubawy baron, jak zwykle nie trafiając w swoją zdobycz. Nie był najgorszy, jego syn, brat oraz siostrzeniec wcale nie byli lepsi. Ktoś wystrzelił za wcześnie, płosząc zwierza. Rozejrzał się po służbie, jednak nikt z nich nie trzymał pistoletu ani karabinu. Wyraźnie słyszał pięć strzałów. Rozejrzał się po twarzach obecnych, jego brat oraz syn mieli podobne wrażenie.
Nagle szybki tętent kopyt i szczekanie psów, tuż za grubego dębu wyłoniła się sylwetka jeźdźca na koniu a tuż obok niego dwie inne, pędząc tuż za spłoszonym zwierzem.
-Jazda! Jazda! Zaraz wam pokarzemy jak to się robi w Blackshatter!
Krzyknął jasnowłosy młodzieniec, machając wojowniczo koncerzem. Lekko oddalając się od dwóch towarzyszy tylko po to by wyśmiać zgromadzone towarzystwo. Po czym spiął konia i zniknął w gęstwinie lasu.
-Niech was licho porwie!
Krzyknął baron, grożąc wojowniczo pięścią.
-Nie martw się to tylko dzieciaki...
Poklepał go po ramieniu brat.
-Wiem, muszą się wyszaleć...
-No to ruszajmy, może uda nam się ich jeszcze złapać...
Johnatan tylko głośno parsknął śmiechem jak zielona gałąź zdzieliła po głowie młodszego kuzyna Ernesta. Prawie nie spadł z konia, trzymając się mocno za jego głowę. Orpheus wykorzystał okazje i przemknął obok swojego piętnastoletniego braciszka, machając mu ochoczo na pożegnanie. Starał się za wszelką cenę dogonić Johnatana, który już prawie miał dorodnego jelenia. Pędzili przez duży liściasty las, po lewej ciągnęła się szeroko rzeka zwana jak na przekór wszystkiemu Iglastą.
Bujnowłosy chłopak trzymając w jednej ręce wodze, w drugiej pistolet, próbował wycelować w szybkiego zwierza. Słychać było po raz kolejny strzał, trafiony ale w kiepskie miejsce. Pocisk zaledwie musnął jelenia o nogę, zmuszając go do jeszcze szybszego biegu.
- No to Ci wyszło.
Powiedział Orpheus, pojawiając się tuż obok kruczowłosego Johnatana. Zaczął się karkołomny wyścig o to kto będzie pierwszy. Jakby na zaostrzenie atmosfery tuż przed nimi wyrósł duża kamienna skarpa, która leżąc tuż przy rzece pozostawiał mało miejsca na przebieg. Jeleń jakby instynktownie czując, że utrudni tak swoim myśliwym pościg skierował się właśnie w tą małą lukę. Johnatan lekko się uśmiechnął zmuszając swojego konia by twardo wbił się w rumaka Orpheusa. Blondwłosy chłopak musiał ustąpić, został w tyle. Kruczowłosy jeździec rozpędzony wleciał w małą wyrwę, śmiejąc się zaciekle. Musiał zwolnić, podobnie jak jeleń, było po prostu za mało miejsca. Johny spojrzał do tyłu. Jego kuzyna nie było. Wyglądało na to, że już się poddał. Uśmiechnął się zwierza miał już na celowniku, wystarczyło tylko strzelić. Wsadził sobie wodze w zęby i zaczął lądować pistolet prochem. Miał dostatecznie dużo czasu, skarpa ciągnęła się wzdłuż jeszcze ponad pięćset metrów. W końcu gdy kamienna skarpa zaczęła się kończyć, chwycił za wodze celując prosto w tors zwierzęcia. Już trzymał za cyngiel, gdy nagle usłyszał głośny trzask łamanych gałęzi. Z nad drzew wyłonił się wielki czarny cień. Odruchowo zahamował, jednak chwile potem pożałował swojej decyzji. Tuż przed nim wylądował Orpheus. Johnatan usłyszał tylko głośny strzał i jeleń upadł, tuż przy wylocie.
- Orpheus! Zabije Cię!
Krzyknął Johnatan dojeżdżając do swojego kuzyna.
- Myślałeś, że się mnie pozbędziesz? Mnie nie tak łatwo zgubić, pamiętaj o tym następnym razem.
- Następnym razem...
Pogroził palcem kruczowłosy.
-... Ty już dobrze wiesz co.
- Wiem, wiem. Ale pośpieszmy się a może uda nam się wrócić do obozu przed wujem i moim ojcem.
Gdy oboje dojechali do martwego zwierza zsiedli z koni, dokładnie go sobie oglądając.
- Wiesz co Orph, na moje oko miał z pięć lat. Nawet duży w kłębie, choć przy tym co ustrzelił twój ojciec dwa lata temu ten to mały szczur. No futro ma takie nijakie, ale rogi godne podziwu. Rana ładna bo przez płuco... Orpheus? Gdzie Cie licho znowu porwało?!
- Johnatan! Choć tutaj szybko!
Kruczowłosy idąc za głosem, dotarł pod duży głaz za, którym ujrzał klęczącego Orpheusa.
- O co chodzi?
- Choć pomóż mi z nią.
Powiedział zwracając się w kierunku Johna. Obok niego leżała zakrwawiona dziewczyna w białej sukni. Była nieprzytomna, twarzyczkę miała bardzo ładną, lekko trójkątną zdawało by się, że śniadą o szlachetnych rysach. Włosy miała spięte w kok koloru dojrzałego zboża. Obaj mężczyźni delikatnie ją chwycili próbując położyć ją na konia.
- A jeleń?
Mruknął ze smutkiem w głosie Johnatan.
- A co tam jeleń, Ernst się nim zajmie. Patrz już jedzie.
Orpheus ostrożnie wsiadł na koń trzymając pod ręką dziewczynę. John już wołał do młodego chłopaka.
- Zajmij się nim!
- Ja?! Ale co mam robić?
- Zabierz go!
- Nie dam rady.
- Johnatan!
- To pilnuj albo co za chwile pewnie pojawi się reszta to Ci pomogą.
Rzucił na koniec kuzyn Orpheusa. Spinając wierzchowca i ruszając za lnianowłosym i nieprzytomną dziewczyną. Zniknęli w gęstwinie drzew...
W powietrzu unosił się zapach świeżego powietrza. Pierwsze promienie słońca wynurzały się za ciemnych chmur oświetlając przemoczoną trawę. Wysokie zielone kształty wiły się w różnych kierunkach i przyjmowały często niesamowite formy. Gdzieniegdzie widać było cudowne kolory kwiatów i owoców. Głęboka czerwień kolczatych róż, pomarańcz pierzastoklapowanych gerber oraz żółć liliowatych tulipanów tworzyła miłą dla oka kompozycję wykreowaną rękoma Ojcowskich Ogrodników. Każdy kwiat na tym niedużym skwerze zachwycał swoim cudownym kształtem i kolorem. Orpheus spoglądał ze spokojem na ten krajobraz. Duże okno wpuszczało do niedużej komnaty trochę świeżego oddechu przepotężnego Eola, dając wytchnienie dwóm przebywającym tam osobom. Spojrzał ostatni raz na ciągnący się przed nim ogród pełen niespotykanych i rzadkich roślin. Ostatnim okazem na jaki skierował swój wzrok było rosłe drzewo zwane miłorzębem, które stało na samym środku bujnej, ale twardo trzymającej się roślinności. Okaz sprowadzony został z dalekiego wchodu jeszcze przed narodzinami chłopaka. To drzewo zawsze odkąd pamiętał zawsze istniało w tym ogrodzie. Zieleniec w ciągu dwudziestu lat kilkakrotnie doznawał różnych zmian, jednak to jedno drzewo było niezmienne, zawsze stało twarde i silne, niezmienne...
Młody Reventlow odszedł do okna, spoglądając na resztę komnaty. Nie była wielkich rozmiarów, jednak skromny wystrój nadawał jej sporą przestrzeń. Stolik, krzesła, szafa oraz sypialne łózko to wszystko co można było znaleźć w tych czterech zamkniętych, białych ścianach. Chłopak wziął głęboki oddech i przez moment delektował się kojącym zapachem powietrza. Chwycił delikatnie za krzesło i podsunął je obok łóżka na którym leżała nieprzytomna dziewczyna. Oparł się o siedzisko i gładząc swój świeży zarost spojrzał na odpoczywającą dziewczynę. Minęły już cztery dni odkąd Orpheus znalazł panienkę zakrwawioną w lesie. Od tego czasu została kilkakrotnie opatrzona przez doktora. Lekarz z początku nie dawał wielkich szans na przeżycie młódki. Rany jakich doświadczyła były szarpane i głębokie, do tego przepełnione zakażoną krwią, brudem i zgnilizną lasu. Szlachcic nawet w pewnym momencie musiał zagrozić doktorowi, który nie chciał przystąpić do operacji. Przez pierwszą noc nie było wiadomo czy młódka dożyje świtu jednak w tym momencie jej stan wyglądał na stabilny. Młody szlachcic długo się zastanawiał się nad tym kto mógł dopuścić się tak okropnego czynu na niczemu winnej kobiecie. Kimkolwiek był z pewnością nie przeżył by spotkania z Orpheusem.
Dziewczyna miała pociągłą, kościstą twarz i była strasznie chuda, nie mal w równym stopniu co długo głodujący ludzie. Długie słomiane włosy zostały skrócone nożycami doktora o ponad trzy czwarte. Brudne i zlepione krwią kołtuny nie nadawały się na nic innego jak na usunięcie. Miała nieco inną karnację niż żyjący tu ludzie, jednak nie wyglądała na niewolnice albo sługę. Gdy Orpheus ją znalazł miała na sobie suknie na pewno nie należącą do mieszczanki albo chłopki. Zdawała się być kimś więcej...
- A więc nie pamiętasz jak się nazywasz?
Powiedział Orpheus wchodząc do komnaty z tacą pełną różnych smakołyków. Postawił ją na niedużym stoliku, na którym siedziała dziewczyna.
- Jedz i pij, to wszystko dla Ciebie.
Oznajmił siadając na drewnianym krześle. Spojrzał na dziewczynę, która delikatnie chwyciła kawałek pomidora i włożyła go sobie do ust.
- Nie... Zdaje mi się tak jakby wszystko co przeszłe wyparowało. Nie wiem kim jestem, nie pamiętam. Widzę tylko białą niezapisaną kartkę.
Orpheus spojrzał w dół, jednak po chwili drgnął. Przypomniało mu się coś. Sięgnął powoli do kieszeni wyjmując z niej małe zawiniątko.
- To jest jedyna rzecz jaką znaleźliśmy przy tobie tamtego dnia. Mówi Ci to coś?
Reventlow włożył do ręki nieduży medalion mający rdzeń z czarnego nieznanego nikomu kamienia i oprawiony w szlachetny kruszec - złoto. Na czarnej płycie było widać było wygrawerowane litery 'Malak'.
- Malak... Niestety nie... Nie mam z tym przedmiotem żadnych wspomnień.
Zapanowała cisza... Orpheus nie wiedział co powiedzieć. Cisze przerwał głos dziewczyny.
- Orpheusie nazwij mnie...
- Od dzisiaj nazywasz się Malaika.
Odpowiedział mężczyzna.
Już zaczynało się ściemniać, gdy młody szlachcic z rodu Revenlow wyszedł ze swojej komnaty. Żarzące się światło wpadało przez wąskie okiennice, nadając ciemny kolor szaremu kamieniowi, który dominował na całym zamku. Tuż przy drzwiach czekało dwóch służących ojca, którzy mieli zaprowadzić go do komnaty kanclerza króla Arata.
- Ojciec już czeka.
- Więc prowadźcie.
Powiedział chłopak. Wypełniony promieniami słońca korytarz prowadził do południowego skrzydła. Mieściła się tu wielka sala bankietowa oraz komnata w której władca tego zamku podejmował swoich gości i rozporządzał swoimi włościami. Orpheus wraz z dwojgiem służących Ojca wkroczył na ogromne schody kierujące na pierwsze piętro do komnat prywatnych rodziciela. Gdy zobaczył drzwi pilnowane przez dwóch strażników, pozwolił sługom odejść a sam wkroczył do pokoju. Komnata była urządzona przestronnie w starym tradycyjnym stylu. Tuż przy balkonie znajdywało się stare biurko a po drugiej strony pokoju widać było bogatą biblioteczkę, pełną różnych dzieł znakomitych pisarzy. Na samym środku pomieszczenia stał kominek nad którym spoczywały dwa długie miecze. Obok niego siedział Conrad Ditlev Reventlow, Kanclerz Króla Arata, namiestnik wschodu znany jako Czerwona Tarcza - ojciec Orpheusa. Był to mężczyzna o jasnych jak słoma włosach, tak jak każdy z jego rodu. Można by pomyśleć, że wysokie stanowisko odbiło się na wyglądzie Conrada, że wraz z pozycją przybyło mu kilka kilogramów. Kanclerz był inny niż przeciętny człowiek jego rangi, był całkiem wysoki oraz postawny. Uchodził za silnego człowieka zaprawionego w bojach. Nosił długie wąsiska, które zakręcały się w niedużą spirale. Tak jak każdy z jego rodziny szlachetna krew nadała im kolor zboża. Pomimo sędziwego wieku, starcze srebro jeszcze ich nie dotknęło.Włosy miał spięte w długi warkocz, który był spuszczony za ramię. Gdy syn Conrada Ditleva wkroczył do pomieszczenia, mężczyzna czytał nową książkę cesarskiego dramaturga Floriana Thaniona.
- Witaj Ojcze.
Powiedział chłopak..
- Witaj Orpheusie. Zapewne już wiesz po co Cię tu wezwałem.
Nastała krótka chwila milczenia, kanclerz zdjął swoje okulary i odłożył książkę na nieduży stolik. Kanclerz spojrzał chłopakowi w oczy.
- Malaika musi opuścić ten dom.